Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Tybetańska Odyseja cz.II > TYBET, CHINY



W czasie mojego pobytu w Tybecie również zdecydowałem się na wycieczkę do obozu wypraw na Mt. Everest, miejsca u stóp najwyższego szczytu świata, skąd wyruszają ekspedycje zdobywające kolosa od strony chińskiej i skąd przy pięknej pogodzie podziwiać można Wielką Matkę Kontynentów (tak bowiem Tybetańczycy nazywają Mt. Everest).
Wśród obcokrajowców przebywających w Lhasie udało mi się znaleźć pięć osób, które chciały wyruszyć w to miejsce. Wspólnie wynęliśmy samochód terenowy z napędem na cztery koła, ale musieliśmy jeszcze opracować trasę przejazdu, otrzymać kolejną zgodę władz chińskich na opuszczenie Lhasy i udanie się na teren Narodowego Parku Czomolungma oraz zakupić niezbędną żywność i napoje.
Nasza podróż trwała 6 dni. Z Lhasy poprzez Shigatse, drugie co do wielkości miasto Tybetu, gdzie otrzymaliśmy zezwolenie na podróżowanie po Tybecie wg ściśle określonej trasy, udajemy się do Lhatse. W sumie tego dnia spędziliśmy w samochodzie ponad 12 godzin, pokonując tylko ok. 440 km. Było to spowodowane długim oczekiwaniem na wydanie zgody od władz chińskich oraz złym stanem dróg. W Lhatse i następnych miejscach, gdzie się zatrzymywaliśmy, trzeba było zapomnieć o bieżącej wodzie, czystych toaletach, a nawet oświetleniu elektrycznym w nocy.
Lhatse sprawiło bardzo przygnębiające wrażenie-przy głównej (i chyba jedynej) wybrukowanej ulicy ciągnące się wzdłuż chodników otwarte rynsztoki, żebracy z miskami czekający na resztki pożywienia pozostawione w restauracji i przysłowiowe egipskie ciemności panujące po zmroku. Z samego rana następnego dnia ruszamy dalej. Zaraz po opuszczeniu miasteczka jesteśmy kontrolowani, sprawdzane są nasze paszporty i zezwolenia na podróżowanie po Tybecie. Każdy jest zapisywany w rejestrach. W punkcie kontrolnym nie wolno również robić zdjęć. Im dalej od Lhatse, tym droga robi się coraz gorsza – coraz więcej wybojów, nierówności i coraz rzadziej widuje się malutkie wioski składające się nieraz z kilku tylko zagród.
W wiosce Chay, leżącej na granicy Parku Narodowego Czomolongma, kupiliśmy bilety wstępu, zjedliśmy niewielki posiłek w miejscowej „gospodzie” i po raz kolejny jesteśmy kontrolowani przez żołnierzy chińskich. Trasa naszego przejazdu stawała się coraz bardziej malownicza – przejechaliśmy przez ciągnący się aż po horyzont Płaskowyż Tybetański, przecinany łańcuchami gór o kamienistych zboczach w kolorach brązu, fioletu i szarości. Na przełęczy Pong-la (5120 m n.p.m.) powitały nas powiewające na wietrze flagi modlitewne, tu znaleźliśmy ustawione przez pielgrzymów kopczyki z kamieni z tekstami sutr tybetańskich i pozostawione w ofierze bóstwom przestworzy poroże jaka.
Na tej wysokości nie ma już śladów flory, wszędzie jak okiem sięgnąć gołe, kamienne zbocza gór. Po drodze minęliśmy jeszcze niewielkie samotne ruiny; czy są to pozostałości osad, klasztorów, a może świątyń zniszczonych w burzliwych czasach Rewolucji Kulturalnej? Późnym popołudniem docieramy do celu naszej wyprawy – obozu wypraw na Mt. Everest (Mt. Everest Base Camp) leżącego niedaleko Klasztoru Rongphu, najwyżej położonego klasztoru na świecie (4980 m n.p.m.), gdzie w czasie swojej świetności żyło ponad 500 mnichów i mniszek.
Po złożeniu naszych bagaży w schronisku idziemy zwiedzić klasztor zawieszony na skalistym zboczu. Tu zostaliśmy bardzo miło przyjęci przez miejscowych mnichów, którzy po oprowadzeniu nas po swojej świątyni prosili nas o długopisy i ołówki. W klasztorze zobaczyłem największy kołowrotek modlitewny, który miał średnicę 2-3 metrów i tylko kilka osób mogło go wprawić w ruch. Tego dnia spotkało nas jeszcze wielkie szczęście. Oto na kilka chwil przed zachodem słońca rozchmurzyło się niebo i naszym oczom ukazał się Mt.Everest w całej okazałości: ogromny, pokryty lodem i śniegiem masyw górski na tle jasnoszarych chmur otoczony z obu stron kamienistymi łańcuchami górskimi i lodowcami. Po kilku jednak chwilach chmury ponownie zakryły szczyt.
Następnego dnia także dopisało nam szczęście. Rano we mgle udaliśmy się jeszcze dalej, 8 km w stronę masywu górskiego, do miejsca, gdzie znajduje się symboliczny cmentarz himalaistów, którzy, zginęli zdobywając Mt. Everest, i umieszczona w namiocie stacja badawcza. Stamtąd pieszo udaliśmy się jeszcze dalej, chodząc po kamiennych gołoborzach moreny lodowca Rinpoche, odkrywając maleńkie oczka wodne o niezwykle przejrzystej, błękitnej i kryształowo czystej wodzie. W drodze powrotnej, czekając na resztę grupy, odwiedziłem pustelnię w jaskini Sherab Choling, gdzie mnich pustelnik oprowadził mnie po swojej świątyni. Wcześniej jednak ugościł mnie i towarzyszącą mi Niemkę Judith, częstując nas gotowanymi ziemniakami.
W podziemnej, wykutej w skale bądź naturalnej, grocie znajdowały się malutkie kapliczki pogrążone w zupełnych ciemnościach, rozświetlone jedynie lampkami maślanymi palącymi się przed ołtarzykami. W grocie tej mieściło się również mieszkanie pustelnika –ściany pokryte płachtami folii i kilka najniezbędniejszych sprzętów, posłanie. Przed wyjściem z pustelni mniszka odwiedzająca pustelnika wymieniła z Judith różaniec na zegarek. Była szczęśliwa z dokonanej wymiany! Po wyjściu z mrocznej pustelni okazało się, że niebo się rozchmurzyło, wyszło słońce, a naszym oczom po raz drugi ukazał się bardzo wyraźnie Mt.Everest w całej swojej okazałości na tle pięknego błękitnego nieba. Tym razem mieliśmy dość czasu, by wykonać serię zdjęć.
Koło południa ruszyliśmy w drogę powrotną i niestety nie ujechaliśmy daleko. Kiedy tylko opuściliśmy górską pustynię Doliny Rongpu i wjechaliśmy na wysokogórskie stepy, nasz samochód ugrzązł w błocie. Dwa dni wcześniej padał deszcz i rozmył stepowe drogi, zamieniając je w grzęzawiska nie do pokonania. W tym miejsc stało już kilkanaście wcześniej uwięzionych ciężarówek. Natychmiast na pomoc przyszli nam kierowcy tych samochodów, próbując wyciągnąć nasz pojazd, ale niestety bezskutecznie. Także Nomadzi mieszkający w nieodległych jurtach przyszli wraz z całymi rodzinami nam pomóc. W ciemnościach i nasilającym się deszczu, przy spadającej temperaturze pomagali bardzo ofiarnie szukać kamieni do podłożenia pod koła. Nie było to łatwe, bo na stepie, gdzie panuje wieczna zmarzlina, w wierzchniej warstwie gleby prawie wcale nie było kamieni. Sytuacja powoli stawała się coraz bardziej beznadziejna. Temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera, a w ciągu dnia było ponad 25 stopni, tak więc mróz stawał się nie do zniesienia.
Po włożeniu wszystkich ubrań, które mieliśmy, i owinięciu się śpiworami udaliśmy się na zaproszenie jednego z pomagających nam Nomadów do jurty zbudowanej z tkaniny z wełny jaka, w której było nieco cieplej. Wnętrze oświetlały maślane lampki, a dodatkowo ogrzewał nas piecyk. Gospodyni poczęstowała nas herbatą maślaną, którą wszyscy chętnie wypili, mimo słonawo-tłuszczowego smaku. Całe wyposażenie jurty stanowiły maty do siedzenia i spania pokryte wełnianymi tkaninami oraz kilka podstawowych sprzętów gospodarstwa domowego.
Z ogromną ciekawością oglądani byliśmy przez dzieci, które chciały dostać od nas słodycze, długopisy, ołówki, a niektóre prosiły nas o buty czy kurtki przeciwdeszczowe. Na krótko przed północą nasz samochód został uwolniony z błota dzięki czemu resztę nocy mogliśmy spędzić w aucie. Wczesnym rankiem przywitał nas świeży kilkucentymetrowy śnieg, ogromne stada jaków widoczne z oddali i ponad 25 ogromnych ciężarówek, zagrzebanych w błocie.
W dalszej drodze powrotnej przejechaliśmy przez przełęcz Gyatso-la (5220 m n.p.m.) malowniczo aż po horyzont pokrytej śniegiem z ośnieżonymi szczytami sześciotysięczników. Przypomina ona legendarną krainę himalajskiego Jeti.
Później odwiedziliśmy jeszcze klasztor Sakya – budowlę w kształcie niedostępnej twierdzy z XIII wieku i klasztor Tashilhunpo w Shigatse, jeden z najlepiej zachowanych klasztorów w Tybecie, siedzibę Panczel Lamy (Wielkiego Nauczyciela). Niestety nie mogliśmy tam spędzić dużo czasu, a szkoda, bo jest tam co oglądać. Największe wrażenie robią kilkupiętrowej wysokości pozłacane posągi Buddy i ogromne, również pokryte złotem stupy.
Z kolei w Gyantse, mieście, gdzie chińskie wpływy są bardzo mało widoczne, krótko zwiedzaliśmy XV-wieczny klasztor Pelkor Chode, stanowiący kiedyś część całego zespołu klasztornego, w skład którego wchodziło 15 klasztorów, i Twierdzę Gyantse. Gyantse było ostatnim punktem naszego programu. Stamtąd pojechaliśmy prosto do Lhasy, częściowo wzdłuż jednego z czterech świętych jezior, jeziora Yamdrok-tso, zwanego również Jeziorem Skorpiona. Z okien samochodu widać było błękitnoturkusowe wody jeziora poniżej drogi i nieliczne grupki pielgrzymów okrążających to święte jezioro.
Wśród obcokrajowców przebywających w Lhasie udało mi się znaleźć pięć osób, które chciały wyruszyć w to miejsce. Wspólnie wynęliśmy samochód terenowy z napędem na cztery koła, ale musieliśmy jeszcze opracować trasę przejazdu, otrzymać kolejną zgodę władz chińskich na opuszczenie Lhasy i udanie się na teren Narodowego Parku Czomolungma oraz zakupić niezbędną żywność i napoje.
Nasza podróż trwała 6 dni. Z Lhasy poprzez Shigatse, drugie co do wielkości miasto Tybetu, gdzie otrzymaliśmy zezwolenie na podróżowanie po Tybecie wg ściśle określonej trasy, udajemy się do Lhatse. W sumie tego dnia spędziliśmy w samochodzie ponad 12 godzin, pokonując tylko ok. 440 km. Było to spowodowane długim oczekiwaniem na wydanie zgody od władz chińskich oraz złym stanem dróg. W Lhatse i następnych miejscach, gdzie się zatrzymywaliśmy, trzeba było zapomnieć o bieżącej wodzie, czystych toaletach, a nawet oświetleniu elektrycznym w nocy.
Lhatse sprawiło bardzo przygnębiające wrażenie-przy głównej (i chyba jedynej) wybrukowanej ulicy ciągnące się wzdłuż chodników otwarte rynsztoki, żebracy z miskami czekający na resztki pożywienia pozostawione w restauracji i przysłowiowe egipskie ciemności panujące po zmroku. Z samego rana następnego dnia ruszamy dalej. Zaraz po opuszczeniu miasteczka jesteśmy kontrolowani, sprawdzane są nasze paszporty i zezwolenia na podróżowanie po Tybecie. Każdy jest zapisywany w rejestrach. W punkcie kontrolnym nie wolno również robić zdjęć. Im dalej od Lhatse, tym droga robi się coraz gorsza – coraz więcej wybojów, nierówności i coraz rzadziej widuje się malutkie wioski składające się nieraz z kilku tylko zagród.
W wiosce Chay, leżącej na granicy Parku Narodowego Czomolongma, kupiliśmy bilety wstępu, zjedliśmy niewielki posiłek w miejscowej „gospodzie” i po raz kolejny jesteśmy kontrolowani przez żołnierzy chińskich. Trasa naszego przejazdu stawała się coraz bardziej malownicza – przejechaliśmy przez ciągnący się aż po horyzont Płaskowyż Tybetański, przecinany łańcuchami gór o kamienistych zboczach w kolorach brązu, fioletu i szarości. Na przełęczy Pong-la (5120 m n.p.m.) powitały nas powiewające na wietrze flagi modlitewne, tu znaleźliśmy ustawione przez pielgrzymów kopczyki z kamieni z tekstami sutr tybetańskich i pozostawione w ofierze bóstwom przestworzy poroże jaka.
Na tej wysokości nie ma już śladów flory, wszędzie jak okiem sięgnąć gołe, kamienne zbocza gór. Po drodze minęliśmy jeszcze niewielkie samotne ruiny; czy są to pozostałości osad, klasztorów, a może świątyń zniszczonych w burzliwych czasach Rewolucji Kulturalnej? Późnym popołudniem docieramy do celu naszej wyprawy – obozu wypraw na Mt. Everest (Mt. Everest Base Camp) leżącego niedaleko Klasztoru Rongphu, najwyżej położonego klasztoru na świecie (4980 m n.p.m.), gdzie w czasie swojej świetności żyło ponad 500 mnichów i mniszek.
Po złożeniu naszych bagaży w schronisku idziemy zwiedzić klasztor zawieszony na skalistym zboczu. Tu zostaliśmy bardzo miło przyjęci przez miejscowych mnichów, którzy po oprowadzeniu nas po swojej świątyni prosili nas o długopisy i ołówki. W klasztorze zobaczyłem największy kołowrotek modlitewny, który miał średnicę 2-3 metrów i tylko kilka osób mogło go wprawić w ruch. Tego dnia spotkało nas jeszcze wielkie szczęście. Oto na kilka chwil przed zachodem słońca rozchmurzyło się niebo i naszym oczom ukazał się Mt.Everest w całej okazałości: ogromny, pokryty lodem i śniegiem masyw górski na tle jasnoszarych chmur otoczony z obu stron kamienistymi łańcuchami górskimi i lodowcami. Po kilku jednak chwilach chmury ponownie zakryły szczyt.
Następnego dnia także dopisało nam szczęście. Rano we mgle udaliśmy się jeszcze dalej, 8 km w stronę masywu górskiego, do miejsca, gdzie znajduje się symboliczny cmentarz himalaistów, którzy, zginęli zdobywając Mt. Everest, i umieszczona w namiocie stacja badawcza. Stamtąd pieszo udaliśmy się jeszcze dalej, chodząc po kamiennych gołoborzach moreny lodowca Rinpoche, odkrywając maleńkie oczka wodne o niezwykle przejrzystej, błękitnej i kryształowo czystej wodzie. W drodze powrotnej, czekając na resztę grupy, odwiedziłem pustelnię w jaskini Sherab Choling, gdzie mnich pustelnik oprowadził mnie po swojej świątyni. Wcześniej jednak ugościł mnie i towarzyszącą mi Niemkę Judith, częstując nas gotowanymi ziemniakami.
W podziemnej, wykutej w skale bądź naturalnej, grocie znajdowały się malutkie kapliczki pogrążone w zupełnych ciemnościach, rozświetlone jedynie lampkami maślanymi palącymi się przed ołtarzykami. W grocie tej mieściło się również mieszkanie pustelnika –ściany pokryte płachtami folii i kilka najniezbędniejszych sprzętów, posłanie. Przed wyjściem z pustelni mniszka odwiedzająca pustelnika wymieniła z Judith różaniec na zegarek. Była szczęśliwa z dokonanej wymiany! Po wyjściu z mrocznej pustelni okazało się, że niebo się rozchmurzyło, wyszło słońce, a naszym oczom po raz drugi ukazał się bardzo wyraźnie Mt.Everest w całej swojej okazałości na tle pięknego błękitnego nieba. Tym razem mieliśmy dość czasu, by wykonać serię zdjęć.
Koło południa ruszyliśmy w drogę powrotną i niestety nie ujechaliśmy daleko. Kiedy tylko opuściliśmy górską pustynię Doliny Rongpu i wjechaliśmy na wysokogórskie stepy, nasz samochód ugrzązł w błocie. Dwa dni wcześniej padał deszcz i rozmył stepowe drogi, zamieniając je w grzęzawiska nie do pokonania. W tym miejsc stało już kilkanaście wcześniej uwięzionych ciężarówek. Natychmiast na pomoc przyszli nam kierowcy tych samochodów, próbując wyciągnąć nasz pojazd, ale niestety bezskutecznie. Także Nomadzi mieszkający w nieodległych jurtach przyszli wraz z całymi rodzinami nam pomóc. W ciemnościach i nasilającym się deszczu, przy spadającej temperaturze pomagali bardzo ofiarnie szukać kamieni do podłożenia pod koła. Nie było to łatwe, bo na stepie, gdzie panuje wieczna zmarzlina, w wierzchniej warstwie gleby prawie wcale nie było kamieni. Sytuacja powoli stawała się coraz bardziej beznadziejna. Temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera, a w ciągu dnia było ponad 25 stopni, tak więc mróz stawał się nie do zniesienia.
Po włożeniu wszystkich ubrań, które mieliśmy, i owinięciu się śpiworami udaliśmy się na zaproszenie jednego z pomagających nam Nomadów do jurty zbudowanej z tkaniny z wełny jaka, w której było nieco cieplej. Wnętrze oświetlały maślane lampki, a dodatkowo ogrzewał nas piecyk. Gospodyni poczęstowała nas herbatą maślaną, którą wszyscy chętnie wypili, mimo słonawo-tłuszczowego smaku. Całe wyposażenie jurty stanowiły maty do siedzenia i spania pokryte wełnianymi tkaninami oraz kilka podstawowych sprzętów gospodarstwa domowego.
Z ogromną ciekawością oglądani byliśmy przez dzieci, które chciały dostać od nas słodycze, długopisy, ołówki, a niektóre prosiły nas o buty czy kurtki przeciwdeszczowe. Na krótko przed północą nasz samochód został uwolniony z błota dzięki czemu resztę nocy mogliśmy spędzić w aucie. Wczesnym rankiem przywitał nas świeży kilkucentymetrowy śnieg, ogromne stada jaków widoczne z oddali i ponad 25 ogromnych ciężarówek, zagrzebanych w błocie.
W dalszej drodze powrotnej przejechaliśmy przez przełęcz Gyatso-la (5220 m n.p.m.) malowniczo aż po horyzont pokrytej śniegiem z ośnieżonymi szczytami sześciotysięczników. Przypomina ona legendarną krainę himalajskiego Jeti.
Później odwiedziliśmy jeszcze klasztor Sakya – budowlę w kształcie niedostępnej twierdzy z XIII wieku i klasztor Tashilhunpo w Shigatse, jeden z najlepiej zachowanych klasztorów w Tybecie, siedzibę Panczel Lamy (Wielkiego Nauczyciela). Niestety nie mogliśmy tam spędzić dużo czasu, a szkoda, bo jest tam co oglądać. Największe wrażenie robią kilkupiętrowej wysokości pozłacane posągi Buddy i ogromne, również pokryte złotem stupy.
Z kolei w Gyantse, mieście, gdzie chińskie wpływy są bardzo mało widoczne, krótko zwiedzaliśmy XV-wieczny klasztor Pelkor Chode, stanowiący kiedyś część całego zespołu klasztornego, w skład którego wchodziło 15 klasztorów, i Twierdzę Gyantse. Gyantse było ostatnim punktem naszego programu. Stamtąd pojechaliśmy prosto do Lhasy, częściowo wzdłuż jednego z czterech świętych jezior, jeziora Yamdrok-tso, zwanego również Jeziorem Skorpiona. Z okien samochodu widać było błękitnoturkusowe wody jeziora poniżej drogi i nieliczne grupki pielgrzymów okrążających to święte jezioro.
Przy pięknej słonecznej pogodzie wróciliśmy do Lhasy, gdzie pożegnaliśmy się z naszym tybetańskim kierowcą Pu-pu i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek po naszej wyprawie.
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.