Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Północna droga do Indii - część2 (Tybet) > TYBET, CHINY, INDIE


MateuszG MateuszG Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie CHINY / brak / brak / Mapa podróży przez ChinyJest to opis wyprawy-póki co-naszego życia, odbytej w dniach 27.06.2000-12.09.2000. Wystartowaliśmy z Warszawy, skąd dojechaliśmy do Moskwy; tu też za łapówkę wsiedliśmy do pociągu do Ałma-Aty w Kazachstanie. Przekroczyliśmy granicę chińską i po tygodniu dotarliśmy do Tybetu, by kontynuować podróż na południe, do Nepalu. Stąd dostaliśmy się do Indii, które okrążyliśmy z góry na dół w ciągu 5 tygodni. Z Kalkuty po 5-minutowej decyzji wróciliśmy samolotem do kraju. Zapraszamy do długiej, ale mam nadzieję fascynującej relacji z naszych przygód; chcemy podzielić się z Wami tym, co przeżyliśmy, zaprosić tam, gdzie wspaniale i przestrzec przed tym, co groźne.


1.07.2000


Cały dzień spędzamy w co rusz psującym się autobusie-najgorzej jest w nocy, gdy z pojazdu wyganiani są wszyscy biali z nakazem pchania zepsutej maszyny, pod górkę, w strugach lejącego deszczu, z dyskomfortem psychicznym, bo tuż obok przepaść...Szybko nasze łóżka robią się całkiem mokre, przez szpary w oknach wlatuje wiatr, temperatura pod wieczór gwałtownie spada. Od razu żałujemy, że w ostatniej chwili wyrzuciliśmy z plecaków jeszcze w Warszawie polary.


Rano budzi nas koszmarny ból głowy-to wysokość daje znać o sobie i nie ma twardziela, który z nią by sobie poradził. Każdy w jakiś tam sposób odczuwa skutki AMS-choroby wysokościowej; jedni wymiotują co rusz, inni narzekają na ból głowy (nam dziennie szła paczka aspiryny), brak apetytu, nudności. Ja chodziłem jakbym przez 2 ostatnie dni wlewał w siebie alkohol, zataczając się na lewo i prawo i łapiąc, co popadnie (czyli innych, bo w górach nic nie rośnie), Gośka narzekała na białe plamy przed oczami. Ciężko jest oddychać i po jednym spacerze trzeba posiedzieć dobre pięć minut i odpocząć, tak bardzo człowiek się męczy. Choroba może być śmiertelna i nie ma na nią lekarstw; gdy robi się naprawdę źle, trzeba zjechać przynajmniej 500m i powinno być lepiej, ale przede wszystkim-przyzwyczajać organizm. Po paru dniach powinno być lepiej, po tygodniu większość objawów powinna zniknąć.


Ciekawym zjawiskiem jest droga, łącząca Golmud z Lhasą. Jest ona zamknięta przez zdecydowaną część roku, kiedy to himalajski śnieg, wiatr, mróz i deszcz czynią ją nieprzejezdną. Otwiera się ją dopiero w sezonie letnim, kiedy to tłumy szukających przygód turystów wsiadają do autobusów CITS i ruszają po przygodę. Droga czasem jest, czasem się urywa; wtedy to jedziemy przez dzikie powierzchnie, mijając co większe skały; częstokroć jedziemy po trakcie, który z jednej strony ograniczony jest pionową ścianą, a z drugiej przepaścią, w dole której wije się krystalicznie czysta, turkusowa rzeka. Niekiedy z takiej ściany leci głaz, zaciekawieni biali wyglądają przez okno, bo to w końcu atrakcja, a tubylcy rozpoczynają modły, by tylko nie trafił on w autobus. Jako iż właściwie żadna roślinność tu nie żyje, w chwili gdy pojazd zatrzymuje się gdzieś w bezkresie na toaletę, panie idą na lewo, panowie na prawo i wszyscy załatwiają swoje potrzeby. Trochę wieje, kręci się w głowie (bo to rzadko kiedy mniej niż 3500m), no i na brak prywatności też można ponarzekać, ale przez to wszyscy czujemy się jakoś spojeni ze sobą, w tych trudnych chwilach pomagamy sobie wzajemnie i wspólna toaleta nikogo nie przeraża. A może i przeraża, tyle że nikt nic nie mówi, ciesząc się, że chociaż autobus jedzie...


12.07.2000


Wreszcie! Po 42 h jazdy dotarliśmy do Lhasy, stolicy Tybetu. Miasto, położone na wysokości 3500m n.p.m., początkowo nas przeraziło; przejeżdżając przez jego przedmieścia, widzieliśmy brudne, małe lepianki z dachami uszczelnianymi krowim łajnem, widzieliśmy Tybetańczyków, odzianych w cuchnące szmaty, załatwiających się na środku ulicy. Zszokowało nas dopiero centrum-oto pojawia się nowoczesne, duże miasto, pełne sklepów, restauracji, hoteli, miasto które podzielone jest zasadniczo na dwie części-tę biedniejszą, tybetańską i chińską, w której Tybetańczycy są niemile widziani. Oto i
chiński system apartheidu.

Mikrobus z dworca zabiera nas do Kirey Hotel, skąd za namową kilku osób przenosimy się do Banak Shol Hotel (70Y za dwójkę bez łazienki).Z duszą na ramieniu dochodzę do Bank of China, po drodze przypominając sobie wszystkie znane mi modlitwy. I jest! Można w tym banku, jedynym zresztą miejscu w Tybecie, wyciągać pieniądze z karty kredytowej-Visy i MasterCard, choć pobierana jest 3-procentowa prowizja. Gdy oddaję pieniądze Anglikom, wyraźnie oddychają z ulgą, a ja dziękuję im po raz kolejny za uratowanie tyłka. Ufff!


Do wieczora spacerujemy po mieście, ciągle narzekając na ból głowy. Aklimatyzujemy się jednak powoli, a o nieprzyjemnych bólach zapominamy w najczęściej odwiedzanych tu przez zagraniczniaków knajpach-Tashi Restaurant. Jedzenie jest fantastyczne i tanie, a z ich sernikiem chcę być pochowany. Do dziś pamiętamy jego fantastyczny, cierpki i nieco kwaskowaty smak, podkreślony łychą bitej śmietany z wiórkami kokosa na szczycie. 

Po mieście jeździ się rikszami (2,3 Y w zależności od odległości) lub taksówkami (zawsze 10Y).Uwaga na chodniki-raz kratka ściekowa przechyliła się pod naporem mojej nogi i buty musiałem szorować przez następne parę godzin, a zapach chyba dopiero zmienił się, pod wpływem innych, silniejszych, w Indiach.


13.07.2000


Barkhor Square. Miejsce, gdzie ściągają kupcy z całego Tybetu, sprzedając różnego rodzaju towary, od złamanych parasoli począwszy, poprzez figurki i malowidła pod turystów, a na flagach modlitewnych skończywszy. Na placu poustawiane są piece, w których palą się zioła-dym unosi się więc wciąż nad głowami,a zapach dodaje tylko atmosfery. Naganiacze zapraszają do cudzych sklepów, straganiarze przekrzykują się, reklamując swój towar, który dla turystów kosztuje nie 5 Y, a 50.W środku tego całego zgiełku, kosmosu zapachów, krzyków i powitań przemiłych Tybetańczyków, jest Jokhang- jedno z ważniejszych miejsc dla buddystów. Stojąc przed jego głównym wejściem gapimy się godzinami na suwających się na kartonowych zgniecionych pudłach Tybetańczyków, co rusz to leżących płasko na ziemi z twarzą zwróconą w kierunku drzwi, a za chwilę trzymających złożone do modlitwy ręce stojąc. Spektakl ten trwa codziennie, od rana do późnej nocy; towarzyszą mu ciche śpiewy i aromatyczne zapachy palonych kadzideł. To tybetańska część miasta- mało tu Chińczyków, czasem tylko zjawi się jakiś pewien siebie obywatel w garniturze, wydzierający się wniebogłosy do swojego telefonu komórkowego. Dla Tybetańczyków nie istnieje, podobnie jak wielkie kamery umieszczone na dachach domów przy Barghor, obserwujące każdy ich ruch i wyłapujące jakiekolwiek podejrzane twarze, mogące wystąpić przeciwko Władzy Ludowej...


W 1949, gdy pod wodzą Mao Tse Tunga komuniści opanowali prawie całe Chiny, doszło do inwazji na Tybet, lub, jak można przeczytać w chińskich książkach historycznych, jego uwolnienia. Struktura społeczna Tybetu bowiem, podobnie jak Polska w średniowieczu, oparta była na systemie feudalno-pańszczyźnianym- bogatsi posiadali ziemię i oddawali ją w uprawę pracującym za darmo wieśniakom. To właśnie tych "uwolnił" Mao- od tybetańskich panów owszem, tyle że ci zastąpieni zostali chińską ich wersją. Smutne to, że ludzie ci do dziś noszą okrutne brzemię tamtych krwawych dni (tysiące uzbrojonych w kije Tybetańczyków nie mogło dać rady uzbrojonym po zęby Chińczykom); administracja i edukacja znajduje się w rękach chińskich, co oznacza, że i tak utrudniony dostęp do nauki mają tylko ci, którzy zdecydują się studiować na chińskim uniwersytecie, z chińską historią, geografią itd.; że nie mają oni dostępu do stanowisk państwowych, chyba że wyraźnie popierają chińskie działania, a nawet wówczas będą słabiej opłacani. Związki seksualne między jednymi a drugimi są surowo zakazane i grożą więzieniem dla jednej i drugiej strony- chodzi o zachowanie "czystości krwi' (to już zahacza o hitleryzm) i o powolne wymieranie narodu tybetańskiego. Jest jeszcze jedno- najgorsze. Władze z Pekinu aprobują i stosują politykę zasiedlania Tybetu przez Han-Chińczyków. Niewyobrażalne, że Lhasa- stolica "prowincji"- jest w 50% zamieszkana przez Chińczyków! Są to w większości nie wyedukowani biedacy, którzy za kilka tysięcy dolarów do ręki, ciepłą posadkę i mieszkanie przesiedlają się z tzw. Chin właściwych do Tybetu, a liczba pierwotnych mieszkańców tego miejsca zmniejsza się konsekwentnie. Miasto, o czym wspomniałem, podzielone jest na dwie części-w tybetańskiej jest brudno, biednie, na ulicach załatwiają się ludzie; w chińskiej są nowoczesne banki, sklepy, jak grzyby po deszczu powstają wieżowce .Gdy dochodzi do konfrontacji, gdy Tybetańczyk w jakiś sposób spotyka się z Chińczykiem-w autobusie, sklepie, gdziekolwiek-ten drugi zawsze będzie dumny, władczy, potraktuje pierwszego z góry, wyśmieje go, wyzwie. Bez reakcji, bez oburzenia, walki-tak wygląda smutna rzeczywistość. Dobrze, że choć w USA koszulki "free Tibet" cieszą się sporą popularnością, szczególnie jak Richard Gere czy inny sławny poplecznik wolnego Tybetu skrytykuje Chińczyków za ich politykę. I na tym koniec...Tybet umiera, czas tam jechać- potem będzie za późno.


14.07.2000


CITS wyciąga pieniądze, ale choć oferuje za to mizerne wycieczki z przewodnikiem. Marny jednak z niego ekspert od tybetańskiej kultury, skoro już na początku zostawia nas i pędzi gdzieś daleko, krzycząc, że spotykamy się znowu za 3 godziny. A
Drepung Monastery bez przewodnika to kiepski pomysł. Cudne miejsce, przeogromna świątynia pełna starych ksiąg, figur, mnichów. Wybudowana kilkadziesiąt wieków temu chyba wciąż jest taka sama, chyba zawsze będzie się tu gotowało wodę w czajniku ogrzewanym odbijanymi przez blaszane talerze promieniami słonecznymi, by potem zrobić z niej obrzydliwy, tłusty rosół z
tłuszczu jaka, zwany tu herbatą.
W przyćmionych komnatach słuchamy zawodzenia mnicha, który czyta stare napisy i modli się, wydając z siebie monotonne, przytłumione słowa. Cicho krążą Tybetańczycy, zapalając świeczki, choć niejednemu z nich wyrwie się czasem wszędobylskie "hello!!!" opatrzone najszczerszym z możliwych uśmiechów. Gdy zaczepiają nas dzieciaki, chcąc pieniędzy, odganiamy je tylko lub przekupiamy cukierkami (kiepski pomysł- wtedy nie wiadomo skąd wylatuje nagle ich cała banda i teraz wszyscy domagają się czegoś dla siebie!); gdy przychodzą mnisi i wyciągają ręce po to samo, robi nam się przykro. Chyba zaczynają już wyznawać drugiego boga- pieniądz, chyba wśród tych tłumów turystów szastających dolarami szukają pomocy, zapominając o swoim powołaniu. To bieda czy turystyka to powoduje?


Po obejrzeniu Drepung przejeżdżamy do Sera Monastery- kolejnej, podobnej w charakterze, świątyni. Po południu mnisi mają tutaj klasówkę z dzisiejszych zajęć, będące dla naszych zachodnich oczu przedstawieniem i magicznym show, jakby specjalnie pod turystów. Ale nie, przecież oni zawsze tak robili. Zawsze, po południu, gdy powoli zaczyna chować się słońce, mnisi zbierają się w sporym ogrodzie w Sera Monastery. To klasówka-sprawdzenie tego, co nauczane było przez cały dzień, od wczesnego rana. Początkowo siadają tylko w kucki w małych grupach i śmieją się do siebie, uśmiechają do turystów, choć z drugiej strony wcale nie zwracają uwagi na ich obecność. Nagle poruszenie- grupki rozbijają się, a mnisi dobierają się w pary; przez kilka dobrych chwil ta masa czerwonych sutann kotłuje się, miesza, a potem słychać...klaskanie. Czyżby ktoś robił sobie jakieś marne żarty? Próbujemy wypatrzeć dowcipnisia, gdy coraz to więcej klaśnięć, pojawiają się też okrzyki. Teraz już wiemy- to nie turyści, a mnisi, precyzyjnie dobrani w pary, rozpoczęli swój show. Jedna osoba z owej pary stoi i zadaje siedzącej, drugiej, pytania dotyczące przerobionego materiału. Jeżeli odpowiedź jest prawidłowa, zadający klaszcze w ręce, jeżeli nie, odwraca się i szczerzy niezadowolone miny. Im bardziej charyzmatyczny mnich, tym większa dla nas frajda. Cóż to za sprawdzian! Spędzamy tam dobre kilka godzin, właściwie nie wiedząc, czy patrzeć, czy rozmawiać z innymi, może potem, w Polsce, też się tak poprzepytywać przed sesją? Nawet nie zauważamy, gdy nasza przewodniczka (nagle się pojawiła) zwołuje nas do powrotu. Wracamy więc do trzęsącego się mikrobusu, wciąż nie wierząc, że to, co oglądaliśmy przed chwilą, wydarzyło się naprawdę. Z tego półsnu wyrywa nas smak tak potwornie ostrego tofu, że oczy wychodzą nam na wierzch (9Y)!


W Lhasie żyje spora społeczność muzułmańska, głównie zajmująca się handlem i prowadzeniem małych knajpek. Nie ma co niestety liczyć na kebaby czy grillowaną cielęcinę, ale muzułmańską wersję chińskiego jedzenia, a często fantastyczną ich kombinację. Po pierwsze, zwykle w menu (po pierwsze, menu w ogóle jest!) nie figurują mrożące krew w żyłach dania typu móżdżek jaka w miodzie czy świńskie jelita w sosie słodko-kwaśnym, tak jak w knajpach chińskich; dzięki temu wyobraźnia mniej pracuje. Po drugie, ci arabscy Tybetańczycy raczej z wszędobylskiego tu ryżu skłaniają się bardziej ku fantastycznemu makaronowi, który sami przygotowują. Jako iż w tych nieco tańszych restauracjach nie ma żadnej przegrody między jadalnią a kuchnią, cały proces jego przygotowywania jest doskonale widoczny. Najpierw więc cała, jeszcze bezkształtna masa, rozwałkowywana jest na potężnym blacie lub...podłodze (rzecz jasna wcześniej zamiecionej, bez obaw więc...).

Później te cienkie już plastry rozciągane są do niemożebnej długości, a trzymający je z obu stron młodzi kuchcikowie rozpoczynają proces wyrabiania ciasta, polegający na równoczesnym huśtaniu makaronu, przypominającego po chwili sporych rozmiarów...skakankę. Kręcą nią tak przez kilka minut, potem z nie mniejszą sprawę zwijają niczym sznur na prawej ręce, zrzucają z impetem na blat i tną na mniejsze kawałki. Potem już tylko kilka chwil gotowania, ułożenie na talerzu w zmyślny wzorek, zalanie sosem z tofu i "podano do stołu!". Wszystko świeże, fantastycznie smakujące, tanie. Tylko ostre jak diabli, tak że wciąż trzeba zalewać tę samą szklankę herbaty (w Chinach spotkaliśmy się tylko z zielona herbatą, której kilka listków jest jeszcze przed złożeniem zamówienia wrzucanych do szklanki, zalewanej wrzątkiem. Gdy kończy się pić, ta sama szklanka zalewana jest ponownie gorącą wodą; po 3 razach herbata jest tak słaba, że przypomina wodę).


15.07.2000


Chińczycy nigdy nie znali sensu umowy i nie umieli dotrzymywać jej warunków. Ani dzisiaj, ani 50 lat temu, gdy o mały włos nie pojmali Dalaj Lamy i wtrącili na długo do więzienia. Przywódca zbiegł do Indii, gdzie w Dharamsali utworzył rząd Tybetu na emigracji i gdzie przebywa do dziś. A my zwiedzamy właśnie jego opuszczony dom- Potalę.

W samym centrum Lhasy, wznosi się dumnie, wybudowana na skale, ogromna i niepokonana- Potala. Dom Dalaj Lamów, który zamieszkiwali od wieków, a który chyba raz na zawsze opuszczony został kilkadziesiąt lat temu. Stoi wciąż jednak, majestatyczna struktura, widoczna z większości punktów widokowych w mieście. Symbol Lhasy i, co już po chwili widać, zniewolenia narodu. W środku dziesiątki, może nawet więcej komnat-w każdej pamiątki sprzed wieków, będące dziedzictwem Tybetu. W każdej też, ukryte dobrze na suficie, białe kabelki, prowadzące do czujnika i kamery, obserwujących wydarzenia w danym pomieszczeniu.
Mnisi nie odzywają się, nie witają, patrząc ślepo w dal za oknem albo czytając po cichu święte księgi. Przejmującą, smutną ciszę przerywają często wrzaski chińskich przewodników, oprowadzających wycieczki zaciekawionych twarzy, które jakby mówiły: "to mój kraj? naprawdę? cóż za egzotyka!". Od razu czujemy, jak zbyt długo kręci się przy nas ubrany po cywilnemu policjant- jedno głębsze spojrzenie i na chwilę jesteśmy wolni, by potem znów opędzać się od obserwujących każdy nasz ruch mundurowych. Gdy wdrapujemy się na kolejne piętra, atmosfera robi się coraz bardziej przytłaczająca, wielkie postaci tybetańskich bóstw patrzą na nas z góry jak na wrogów, którzy bezczeszczą to święte miejsce. W żadnym z pomieszczeń nie zrobiłem żadnego ujęcia, bo za używanie kamery video w jednym tylko pomieszczeniu należy zapłacić zwykle koło 100$.Może to i dobrze, bo mimo iż obejrzeliśmy piękne rzeczy, to nieprzyjemne odczucia, jakie temu towarzyszyły, do dziś przypominałaby nam nagrana kaseta.


Tuż przed wejściem spotykamy parę poznanych jeszcze w autobusie do Lhasy Australijczyków z Hong Kongu. Jako iż wcześniej założyłem się z Paulem, kto wejdzie do większych ilości monastyrów za darmo i przechytrzy mnichów, ten, będąc kilka punktów za nami, uparł się, by uniknąć opłat za wejście do Potali (40Y); jest to nie lada wyczyn, bo strażnikiem i bileterem jest stary dziadek, który na pierwszy rzut oka wydaje się ciągle spać i odpoczywać, ale gdy ktoś próbuje przejść bez biletu, nagle skacze do akcji! Paul zdezorientowany zaczyna uciekać, a dziad goni go z prędkością błyskawicy, zamykając mu przed nosem bramę wejściową. My o mało nie przewracamy się ze śmiechu, bo 70-latek ze zwinnością kozicy pogonił 30-letniego fotografa, a ten, zły na całą sytuację, płaci. Triumfujący dziadek otwiera z powrotem bramę i mały tłumek czekający na wejście rozchodzi się.


16.07.2000


Dziś niedziela i o dalszych wypadach nie ma mowy. Chodzimy cały dzień z Paulem i Radi, jego dziewczyną, po knajpach, a wieczorem...party! Impreza na całego, oto Paul oświadczył się romantycznie- pod Potalą- swojej dziewczynie po 8 latach znajomości i wszystkich najbliższych znajomych zaprosił wieczorem do porządnej restauracji przy Yak Hotel. Rozlewamy przywieziony przez niego z Hong Kongu (!) Don Perignon, specjalnie przygotowany na tę okazję. ¦lub w przyszłym roku na Bali, mamy zaproszenie. Czyżby przyszedł czas na Indonezję?


17.07.2000


Rano wycieczka tylko dla orłów, tzn. tych, którzy już zaaklimatyzowali się w Lhasie i są gotowi wspiąć się nieco wyżej...o kilometr, bo Ganden Monastery na tej wysokości jest właśnie położone-4500m.Autobus początkowo jedzie szybko i dziwimy się, że LP określił tę podróż jako (zdaje się) 3-godzinną.Wkrótce jednak skręca on w boczną drogę, która zaraz zaczyna piąć się konsekwentnie w górę. Autobus mija biegające wszędzie króliki, czasami pasące się kozę, owce, częściej jaki. Po 2 h wszystkiego jesteśmy na szczycie, po prawej mamy cudny kompleks budowlany wznoszący się na wysokiej górze. Od razu opadają nas natarczywe dzieciaki z flagami i ziołami do spalenia; na odczepnego kupujemy suszone roślinki, które potem spalimy w piecu w intencji naszej dalszej podróży.

Z Ganden wiążą się dla nas najmilsze wspomnienia z odwiedzonych przez nas świątyń. Miejsce jest pustawe i tylko czasami przewija się jakiś uśmiechnięty mnich, a turystów nie spotkaliśmy żadnych. Nie jest też tak bogate w wystrój wewnątrz jak
Sera i Drepung- ale ma jakąś taką siłę przyciągającą i gwarantuje świetną atmosferę.

Najpierw, oglądając kolejne budynki, trafiliśmy do sporego, ciemnego pomieszczenia- na samym środku, przy kilku świeczkach tlących się migotliwie, siedziało dwóch młodych Tybetańczyków- właściwie dwa dzieciaki.

Jeden z nich nucił jakąś monotonną melodię, a drugi co rusz jeździł po trzymanej przez pierwszego prasie drukarskiej dużym jakby stemplem, nadrukowując, a właściwie odbijając fragmenty tybetańskich ksiąg. Tak jakby nie znano tu drukarek i kserokopiarek, które przyspieszyłyby robotę, jakby czas się zatrzymał. Tak jak kiedyś drukował Guttenberg, tak i teraz drukowali oni -tu, w Tybecie, 5 wieków później. Przyćmione światło, ciche śpiewy drukarza, arcyzgrana współpraca podającego papier z tym, który go tuszował- znowu zgubiliśmy się gdzieś w czasie, zatraciliśmy jego poczucie, zapomnieliśmy, że na drugiej półkuli robią coś takiego w zwykłej introligatorni. Bo byliśmy gdzieś indziej, na pewno nie na tym świecie...


Z mistycznej drukarni szybko wyrywa nas powiew wiatru, bo oto ja z Alexem z Hong Kongu wspinamy się na szczyt góry- blisko 5000m! Co parę chwil robimy postoje, bo oddychanie przychodzi nam z coraz większą trudnością, coraz prędzej męczymy się i musimy robić przystanki. Widok ze szczytu wynagradza nam jednak trudy-oto cała
dolina rzeki Lhasy przed nami! Na górze rozpięte jest kilkaset metrów flag modlitewnych, łagodnie powiewających na wietrze. Od czasu do czasu przesłania je cień- to orzeł rozpostarł ogromne skrzydła i poluje na wszechobecne tu króliki. Cicho i spokojnie, od czasu do czasu jedynie jakiś zmartwiony osioł zawyje, a jego koledzy z dala coś mu odpowiedzą. Wracamy już, bo słońce jest dziś nieznośne. Po drodze spotykamy Christo- brata Alexa, który akurat ucinał sobie drzemkę na dachu. Zaczęliśmy mu opowiadać, co widzieliśmy na górze, gdy nagle na daszku pojawił się mnich i przyjaznym gestem zaprosił nas do siebie. Weszliśmy niepewnie, od razu zdejmując buty przed wejściem. Posadził nas w małym pokoiku, pełnym pootwieranych książek; wygodnie usadowiliśmy się na poduszkach, a on przyniósł herbatę z jaka- tak, tę prawdziwą herbatę Tybetu. Już pierwszy łyk budzi obrzydzenie, choć zapach niespecjalnie mu ustępuje- to tłusty napój na bazie tłuszczu tego zwierzęcia, konsystencją przypominający rosół, a kolorem kawę z mlekiem. Smak jest naprawdę koszmarny i długo męczę swoją działkę, by przypadkiem nie dostać dokładki. Ubaw mamy tylko z Christo, który pije już czwartą szklankę i nawet wydaje się być zadowolony, szczególnie że w nagrodę dostał ciastka z mleka jaka, przypominające to, co robią ptaszki na szyby samochodów; choć nie wiem, idę o zakład, że smakują też tak samo. Po wymianie kilku grzecznościowych tekstów (mieszkający w Hong Kongu Alex zna ich kilka), Tybetańczyk przesuwa nas na bok i wyciąga zza magnetofonu zestaw kaset. Nic nie mówiąc, włącza jedną z nich, nakazując palcem ciszę. Ktoś po tybetańsku przejmująco coś tłumaczy i wygłasza; po chwili orientujemy się, że to Dalaj Lama. Drżącymi rękami mnich podnosi do góry jego zdjęcie, które wyjął wcześniej z jakiejś skrytki i pokazuje nań, a z oczu zaczynają mu jedna za drugą kapać łzy...Przejmujący obrazek młodego duchownego, którego przywódca jest hen za górami w innym kraju, a on w swoim domu, w Ganden Monastery, w Tybecie, nie może nawet legalnie wysłuchiwać kaset z jego przemówieniami, ba, posiadać jego zdjęć! Po kilku smutnych minutach mnich chowa swoje skarby, my żegnamy się i wracamy na dół.


Do powrotu autobusu zostały jeszcze blisko 2 godziny, a nie mamy ochoty siedzieć w tej gorącej puszce tak długo; żar leje się z nieba. Kupujemy w małym sklepiku po chińskiej zupce, dziś naszym obiedzie i rozglądamy się, co by tu jeszcze porobić. Gdy tak cicho siedzimy na zacienionych schodach, do naszych uszu dochodzi monotonny szmer modlitwy, dochodzącej z domu naprzeciwko. Nigdzie nie ma tu drzwi, wchodzimy więc zaciekawieni do środka. Tu, na małej pryczy, siedzi łysy staruszek i wypowiada nieznane nam słowa i zwroty; pokój, pełen gratów i sprzętów, jest zimny i mroczny; okna, dwa zresztą tylko, są malutkie i nie wpuszczają za dużo słońca, ściany zaś pomalowano czarną sadzą, tak iż w środku jest po prostu zimno. Miłe to miejsce w porównaniu z ukropem podwórka. Gdy bezczelnie pchamy się do środka, dziadek nie zwraca na nas uwagi- ot, do pokoju wpadło powietrze. Siadamy sobie na jego kanapie, nic. Kładziemy się na niej, zero reakcji; po pół godziny przychodzą jacyś jego znajomi, nie patrząc na nas nawet; staruszek ożywia się wyraźnie i przygotowuje w glinianym piecu strawę dla gości, po chwili siadają i zadowoleni mlaskają, połykając kolejne grudki ryżu. A nas nie ma! Ani jednej uwagi, spojrzenia, rzutu okiem; "ot, na mojej kanapce leżą sobie turyści, a mnie to nic nie obchodzi".

Zbliża się godzina powrotu, ładujemy się więc do autobusu i wracamy wraz z poranną grupą do Lhasy. Po drodze mijają nas konwoje ciężarówek wojskowych; Alex, reporter BBC, wyjmuje swoją kamerę i nakręca tę "inwazję". Po chwili zauważamy, jak od dłuższego czasu jedzie za nami policyjny jeep- dopiero przed Lhasą zjeżdża w jakąś boczną drogę."Paranoia`s over..."-oddycha z ulgą Anglik.


18.07.2000


Znów wczesna pobudka! O 6 rano meldujemy się w autobusie do Samye Monastery; zadowoleni, choć zmarznięci (noce dają popalić), zajmujemy najlepsze miejsca z dala od głośników i czekamy, aż autobus ruszy. Mija pierwsze pół godziny, drugie...zaczynamy się irytować tym siedzeniem.

-Kierowco, miałeś jechać o 7!

-O 7? Kto ci to powiedział?

-Wyczytałem w książce, w przewodniku-o, tu jest napisane-i pokazuję mu tekst z LP.

-Ech, o 7 to tak nie zawsze wychodzi...Czasem nie zdążą przyjść ludzie.

-Zaraz zaraz...Jak to "nie zdążą przyjść ludzie"? Przecież wyruszasz zawsze o 7 rano!

-Nie, nie. Po co miałbym jechać, jakby nie było ludzi? Przecież nie zarobię wtedy.

Ludzie przyszli. O 8 zaczęli się zbierać i nagle dotąd puste fotele błyskawicznie się zapełniły. W Tybecie nie ma czegoś takiego jak rozkład jazdy- autobus jedzie rano. To znaczy kiedy? Ano, gdy wstanie słońce, wtedy wstaną ludzie i przypomną sobie, że jadą dziś do Samye. Wtedy wezmą na jakiś wózek zawczasu przygotowane toboły, kartony i Bóg wie co jeszcze, wynajmą rikszarza na przewiezienie tego do autobusu, załadują to na dach i zasiądą wygodnie w samochodzie. Ufff!! Czas jest tu innym wymiarem, niespecjalnie przeszkadzającym tubylcom w ich codziennym życiu. Dla Europejczyka, niewolnika zegarka i budzika, jest to nie do zaakceptowania! Ale z drugiej strony...komu śpieszy się w Tybecie?


Podczas jazdy, trwającej ponad 4 h (25Y), czas "uprzyjemnia" nam wyjąca z głośników lokalna muzyka...Tak, jej miłośnikami nie zostaniemy nigdy! 

Dojeżdżamy wreszcie do promu (10Y) i teraz dla odmiany kolejną godzinę spędzamy na łajbie, pokonując bardzo szeroką rzekę. Na drugim brzegu wsiadamy do autobusu (3Y), który zabiera nas do Samye. Już z daleka widać złoty dach tego pięknego monastyru; jedziemy tam tym bardziej z zaciekawieniem, że akurat teraz odbywa tam się doroczny festiwal, pełno jest ludzi (ale nie turystów!), panuje znakomita atmosfera zabawy i luzu. Najpierw szybki obiadek w miejscowej knajpce, potem od razu biegiem w kierunku placu otoczonego przez ludzi- tu musi się coś dziać. I w istocie, przebrani za przypominające chińskie smoki tancerze tańczą monotonnie, raz za razem podskakując, wywijając rękoma, podrzucając nogami. Towarzyszy im muzyka wydobywana z kilkumetrowych trąb, w które dmuchają grubi (to rzadkość), czerwoni z wysiłku mnisi, talerzy i bębenków. Po raz nie wiem już który zapominamy się zupełnie i przegapiamy autobus do Lhasy. Całe jednak szczęście, jest jeszcze jeden, pod wieczór, co pozwala nam jeszcze pochodzić po mieście. Jest bardzo spokojnie i sympatycznie, co rusz "hello" nawet kilkakrotnie wypowiadane przez jedną osobę. Nie pozostajemy dłużni w wymianie tych pozdrowień, a gdy tak spacerujemy uśmiechnięci po zakamarkach miasteczkach, spotykamy sędziwego staruszka, który nagle rzuca mi się na szyję-jak tu nie lubić Tybetańczyków?


W pewnym momencie, gdy do odjazdu autobusu zostało jeszcze kilka dobrych chwil, siadamy zmęczeni pod drzewem. Dookoła dwóch miłych mnichów i kilku Tybetańczyków. Siedzimy sobie spokojnie, uśmiechamy się do siebie, gdy nagle podchodzi do naszej grupki dwóch gitarzystów. Kłaniają się wpierw do pasa, a potem na jakże prymitywnych gitarach (góra 2 struny) zaczynają wygrywać tak biesiadne melodie, że aż mamy ochotę zatańczyć; nie musimy jednak, bo oto oni zaczynają wywijać nogami tak pociesznie, że nawet mnisi zrywają boki. W końcu jednak żegnamy się i opuszczamy towarzystwo, idąc do autobusu. Jest prawie pełen, liczymy więc na szybki odjazd...nic z tego jednak-przecież pusty jest jeszcze korytarz...

Wszyscy wysiadający kierują się do pustego promu, choć kilku maruderów kupuje od nawołującego staruszka pieczone ziemniaki. Choć łódka zapełniona jest całkowicie, uparty sternik nie chce przyjść-gra w kości z innymi i niespecjalnie przejmuje się czekającymi nań pasażerami. Dopiero po interwencji zdenerwowanych turystów z Korei przerywa hazard i niepocieszony zapala silnik.

Autobusy do Lhasy już nie jeżdżą, więc pozostaje nam łapanie stopa. Początkowo nie mamy specjalnego szczęścia, bo choć samochody się zatrzymują, to kierowcy za podwiezienie żądają horrendalnych sum (np. 300 Y).W końcu zabieramy się ciężarówką za 55Y(za autostop w Tybecie zawsze się płaci, chyba że złapie się landcruisera z turystami; w innym jednak wypadku nie płacąc nigdy się nie zabierzecie).


19.07.2000


Dziś dzień odpoczynku-wałęsamy się bez celu po Barkhor i korzystamy z internetu, by wysłać listy do znajomych (10Y za 30 minut).Wieczorem za to kolejna impreza! Tym razem w mieście-świetne widoczne zaćmienie księżyca wyciąga późnym wieczorem z domów gromady Tybetańczyków, którzy śpiewają, bawią się, palą kadzidła-znakomita atmosfera. Siedzimy tak na małym stole ustawionym przed Jokhang i oglądamy to, co dzieje się dookoła. Po kilku godzinach robi się już pustawo i jeden tylko żebrak cudnie śpiewa, a jego głos niesie się po całej okolicy. Mamy niemałe kłopoty, by wrócić do hotelu i nieco gubimy się w zawiłych uliczkach. W końcu wydostajemy się wreszcie i przygotowujemy się do jutrzejszego wyjazdu do Shigatse.


20.07.2000


Znowu ze snu wyrywa nas wczesnym rankiem budzik, bo dziś opuszczamy stolicę Tybetu i zaczynamy zjazd na południe, w kierunku granicy z Nepalem. Jedziemy do Shigatse.

Gdy czekamy, aż autobus zapełni się do ostatniego miejsca, dają mi o sobie znać problemy żołądkowe i co rusz muszę biegać do usytuowanej, całe szczęście blisko, toalety. Akurat teraz, psia kość! Całe szczęście moja apteczka pełna jest "kul armatnich" na takie niedogodności; 2 Smecty i Bactrim robią swoje i resztę podróży spędzam bez większych problemów.


A trwa ona 8 h! Na miejscu od razu kierujemy się na odpoczynek do Tenzin Hotel, w którym jednak o ciepłym prysznicu można zapomnieć; bojler podgrzewany jest tylko raz dziennie i akurat mieliśmy pecha...Gdy na zewnątrz kilkanaście stopni, my w lodowatej wodzie przeklinamy drogie, tybetańskie hotele (60 Y za celę piwniczną z jednym łóżkiem).

Wieczorem idziemy załatwić pozwolenia, tzw. Alien Travel Permit w miejscowej PSB (bezpieka chińska) na dalsze podróże; bez nich rzekomo podróżować po Tybecie nie można. W LP napisano wyraźnie, iż wyjątkowo przemili mundurowi udzielają ich za 50Y od ręki. Kolejna nieaktualna informacja-na permitach łapy położyło CITS i to teraz do nich trzeba się po nie udać. A u kosztują, bagatela-200Y.Standardowo zaczynam bajkę o pomocnych Chińczykach i cena spada do 150Y, ale to i tak dużo za kawałek, jak się potem okazało bezużytecznego, papierka. Po drodze nikt go nie sprawdzał-nie wiem, czy mieliśmy szczęście, czy po prostu nie są one w praktyce potrzebne (bo w teorii owszem).W każdym razie chociaż obok mundurowych przechodzimy bez stresu.


21.07.2000


Dziś cały dzień chodzimy po przepięknym kompleksie świątyń-Tashilupo Monastery, które szczyci się kilkunastometrowym buddą w jednej z komnat. Osławiony dom kontrowersyjnego X Panchen Lamy, który niegdyś sprzyjał Chińczykom, a potem się od nich odwrócił, dziś pełen jest jego portretów i zdjęć. Piękne to miejsce, choć pełne turystów i żebraków. Dopiero gdy schodzimy z głównego traktu i gubimy się gdzieś między domami, spotykamy wielu przemiłych duchownych, zajętych swymi obowiązkami.

Gdy wieczorem wracamy do hotelu miejscową wersją taksówki-traktorem (1Y za przejazd), łapie nas potworna ulewa i jesteśmy kompletnie mokrzy. By poprawić sobie nastrój, idziemy do przemiłej knajpki, gdzie faszerujemy się "tybetańskimi" daniami typu bananowy naleśnik. W każdym razie smakuje wybornie.


22.07.2000


Rano, tuż koło 9 wyjeżdżamy do Gyantse-miejscowości położonej jakieś 2,5 h jazdy od Shigatse. Bilet kupujemy u kierowcy, choć początkowo ten wysyła nas na dworzec-tu jednak "blade twarze" płacą podwójnie(czyli 50Y)!

Ciche i spokojne jest Gyantse, a wspaniały fort i magiczny Gyantse Kumbum na pewno warte są jazdy tutaj.

Najpierw dobrą godzinę wspinamy się po setkach schodów na sam szczyt, by stamtąd podziwiać fantastyczne widoki całego miasta i świątyni, otoczonej regularnym, okrągłym murem. Kosztuje nas to sporo wysiłku-znów musimy podczas wspinaczki robić długie przerwy, bo zmiana wysokości daje znać o sobie i męczymy się błyskawicznie. Całe szczęście, że choć schodzi się krócej...


Gdy jesteśmy na dole, zabieramy się traktorem na miejscowy festiwal koni, który okazał się być niestety jedynie sporym targiem, na którym owe zwierzaki kupuje się i sprzedaje. Co innego przyciąga jednak naszą uwagę-z małego stadionu, położonego nieopodal, dobiegają wesołe śpiewy i kręci się tam masa ludzi. Przedzieramy się przez tę masę Tybetańczyków, piknikujących tutaj akurat-wielu z nich pogrywa w karty, kości, część śpi lub je-wszyscy, jak zwykle zresztą, zadowoleni; gorzej tylko, że leżą na ziemi i musimy często przeskakiwać nad nimi, by dostać się do sceny. A tu dzieją się rzeczy rodem z rodzimego Festiwalu Piosenki Dziecięcej-małe dzieciaki, jednobarwnie ubrane, tańczą dookoła jakiegoś popiersia, ustawionego na cokole w środku sceny; gdy podchodzę bliżej, by przyjrzeć się, kto to może być, przeszywa mnie mały dreszczyk-to sam Mao dumnie spogląda na leżący u jego stóp tłum Tybetańczyków i śpiewające dookoła niego dzieci. Znowu chwytam się za głowę, że już XXI w., a Chińczycy wciąż czczą mordercę...


Rowerową rikszą jakimś skrótem przez błota dostajemy się do Gyantse Kumbum-cudnego kompleksu z fantastyczną świątynią w jej centrum, jedną ze wspaniałości architektonicznych Tybetu. Całość ma bardzo nietypowy tutaj kształt stożka, zwężającego się ku górze, podzielonego na kilka pięter. Każde z nich upstrzone jest wręcz malutkimi świątynkami, każda "zamieszkiwana" przez innego boga (raczej aspektu buddy-red) lub inne jego wcielenie. Wejść na wyższe piętro można tylko po schodach umieszczonych w jednym tylko punkcie, tak iż dopiero po zrobieniu kółka można wrócić do nich z powrotem i wejść wyżej lub zejść niżej. W każdym z pomieszczeniem jest albo całkiem ciemno, albo pół-ciemno, tak iż czasami ciężko jest cokolwiek dojrzeć-nie mają z tym natomiast problemu gołębie, co rusz przelatujące nam nad głowami w dzikiej ucieczce z nosa jakiegoś buddy, gdy wchodzimy do środka. Spędzamy tu dobrze ponad godzinę, a i tak nie oglądamy wszystkiego-boimy się nie zdążyć na ostatni autobus do Shigatse. Gdy wracamy do centrum i wsiadamy do niego, ten od razu rusza-czyżby czekał specjalnie na nas?


23.07.2000


Rano wyjeżdżamy autobusem do Lhatse-ostatniego miejsca w kierunku granicy nepalskiej, połączonego z Shigatse publicznym transportem. Podróż jest długa (7 h) i naprawdę nieprzyjemna; po pierwsze pada i jest koszmarnie zimno (kilka stopni), a zakutane w chyba kilkanaście warstw stare Tybetanki otwierają okna na oścież i uparcie nie chcą ich zamknąć. Po drugie, właściwie dopiero teraz zauważamy, jak mężczyźni palą-często to mało powiedziane, oni palą permanentnie! Gdy kończy się papieros-a jest to chyba miejscowa wersja "popularnego", bo śmierdzi potwornie-od razu sąsiad wyciąga drugiego, i tak na zmianę. Po kilku godzinach szczypią nas od dymu oczy, a w powietrzu można spokojnie powiesić przysłowiową siekierę. Kierowca wreszcie robi co najmniej pół godziny przerwy w środku szczerego pola, wychodzi, przechadza się, rozmawia z kolegami...


Gdy wreszcie dojeżdżamy do Lhatse, obskakuje nas tłum żebrzących dzieci, które gdy nic nie dostają, zaczynają w nas rzucać jakąś kapustą czy innymi warzywami. Przez środek miasta płynie ściek, do którego-a jest na samym środku ulicy!-Tybetańczycy załatwiają się bezpośrednio, nie przejmując się tym specjalnie; niektórzy właściwie nie przejmują się niczym i robią to na chodniku. Ciężko tu chodzić, bo co rusz czekają na nas tego typu pułapki; dochodzimy do wniosku, że jeśli nawet Pekin nagle zmieni front i nawet zgodzi się na niepodległość tej prowincji, to i tak i tak Tybetańczycy umrą śmiercią samobójczą-załatwi ich rak płuc, brud, smród i wściekłe psy, co rusz na nas tutaj warczące. Podejmujemy też decyzję o jechaniu bezpośrednio do Nepalu, zostawiając po drodze Sakye Monastery i Everest Base Camp. Autobusy tam nie jeżdżą, a autostop, o czym się niedługo przekonamy, to koszmar.

Lhatse jest bardzo drogie-w porównaniu z Lhasą ceny są nawet 3-4-krotnie wyższe. Z przerażeniem opuszczamy kolejne hotele, z toaletą "na podwórku" (skoro wszyscy tak, to czemu nie my?), których ceny zwykle przekraczają 100Y.Dopiero lokujemy się w jakimś chińskim budynku, w którym nawet rzekomo nie mogą nocować zagraniczniacy (30Y).


24.07.2000


Raniutko rozpoczynamy marsz w kierunku położonego 6 km za miastem punktu kontrolnego, tzw. checkpointu. Jest to nic innego jak chiński posterunek policyjny, który sprawdza przejeżdżające samochody, czy przewóz ładunków i innych turystów odbywa się zgodnie "z prawem", czyli czy zagraniczniak wykupił wycieczkę w autoryzowanym biurze podróży, czy może jeździ sobie z Tybetańczykami; wówczas to ci właśnie dostają mandat w wysokości 2000Y i tracą prawo jazdy, co pociąga za sobą stratę pracy i głód w rodzinie. Checkpointy bezpośrednio nie dotykają obcokrajowców-przejście nasze zresztą pod szlabanem pozostaje bez echa, ale kierowcy nie mający pozwoleń na ich przewóz będą mieli kłopoty.


Za małą górką zaczynamy łapać przejeżdżające samochody. Pierwsza godzina-nie jedzie nic...Druga-jedzie pierwsza ciężarówka, ale na nasz widok przyspiesza tylko...Trzecia-wyjmuję z portfela banknot 50Y i macham nim przed oczami jadących kierowców, na których dopiero ten gest działa. Rozpoczynamy negocjacje i z którąś z kolei zabieramy się za 80Y do Tingri. Pojazd raz przekracza prędkość 30km/h i to właściwie wtedy, gdy przez 30 sekund zjeżdża z górki; bo zwykle się na nią wspina (po drodze mijamy dwie przełęcze, o wysokości ponad 5200m każda).Na jednej z przełęcz, które mijamy, kierowca robi przerwę-wychodzę rozprostować kości i spotyka mnie ciekawe przeżycie-podchodzi do mnie okutany w tybetańskie szmaty pasterz kóz, patrzy na mnie dobre parę minut i nagle wystawia język! Patrzę z niedowierzaniem, a on tym językiem do przodu, do tyłu; żarty sobie ze mnie stroi czy może składa jakieś niewybredne propozycje seksualne? Niewiele myśląc, sam wystawiam mu swój, on dopiero wtedy wyraźnie się uśmiecha i odchodzi. O co tu chodzi? Potem dopiero doczytam w przewodniku, że zdarza się jeszcze rzadko obcokrajowcom być powitanymi przez Tybetańczyków gdzieś poza turystycznym szlakiem w starodawny sposób, polegający na wystawieniu języka; udowadniają oni tym samym, że nie są diabłami-te mają kolorowe języki (bodajże zielone)-i oczekują od białego tego samego. Stąd też dopiero gdy wieśniak zobaczył mój "normalny" język, odszedł w spokoju, bo nie spotkał diabła...


Po kilku godzinach męczącej jazdy stajemy w korku-koszmarne błoto, w jakim jedziemy, wywala samochody i na drodze leży kilka ciężarówek do góry nogami. Kierowca zatrzymuje wóz i staje w kolejce; mija pierwsza godzina...po niej druga, trzecia. Powoli zaczyna robić się ciemno, a tu zupełnie nic-mundurowy kierujący ruchem od dawno gra w karty z innymi, niespecjalnie przejmując się przestraszonymi Polakami! Zaczyna nam być zimno, bo noce tutaj zawsze dają w kość. Gdy mija piąta godzina i panuje już półmrok, mamy przed oczami wizję spędzenia nocy w "środku niczego", w ciężarówce z twardym siedzeniem i wielkimi szparami w oknach. W końcu, załamany, gdy widzę przejeżdżającego obok jeepa, wyskakuję z samochodu, lądując po kolana w błocie. Brnę przez nie, właściwie biegnę do jadącego landcruisera i zdesperowany zatrzymuję go; w środku cztery Chinki, wyraźnie zaniepokojone napaścią, wysłuchują mojego przechrypniętego głosu czy raczej wrzasków i bez mrugnięcia okiem decydują się nas zabrać. Przenosimy się więc z Gośką z "koszmaru do raju" i po godzinie czy dwóch jazdy lądujemy w Shegar. Chinki wieczorem proponują wspólną kolacją, na co z chęcią, mimo ogromnego zmęczenia, przystajemy. Wszystkie mają po 26 lat i rzuciły jednogłośnie pracę, by móc przyjechać tutaj; mimo iż są wykształcone, to gdy w restauracji stół zapełnia się kolejnymi misami jedzenia, jedzą bez opamiętania i...kultury, głośno dając znać, że im smakuje. Dotąd sądziliśmy, że tak zachowują się tylko prości wieśniacy; okazuje się jednak, że to cały naród pluje resztkami jedzenia na stół, mlaska i siorbie. Co kraj, to obyczaj...

Pyszności na stole przyprawiają o zawrót głowy-jest i gotowany kabaczek na ostro, świńska słonina, warzywa w sosie słodko-kwaśnym, kurze łapki...Aż dziw bierze, że tak chuderlawo wyglądające kobietki są w stanie połknąć takie ilości jedzenia! Dosłownie, cały stół, przy którym siedzi 7 osób, jest całkowicie zastawiony .Gdy opowiadam jednej z nich, jaką to miałem przygodę w Dun Hueng z dopendżi, dziwią mi się bardzo, że mi nie smakowało...To przecież prawdziwy przysmak! Gdy pytam, jakimi ciekawostkami kulinarnymi są w stanie jeszcze się pochwalić, wymieniają chociażby węża (choć te są drogie-najlepsze gatunkowo kosztują 100$!)

czy zakazaną zupę z tygrysa (dobrze ponad 100$ za miseczkę przypominającą filiżankę od kawy).Kiedy żartuję sobie z jednej z nich-najpulchniejszej i mającej najwięcej doświadczenia w jedzeniu tego typu rzeczy-że pewnie zjadłaby chętnie dziś szczura, ona stwierdza, że wcale nie, bo już próbowała i wcale jej nie smakował... Przyznaję, że zbiła mnie tym z tropu i więcej o sprawach kuchni nie dyskutowałem.

W Shegar jest jeden tani (50Y za dwójkę) i jeden drogi hotel (300Y za dwie osoby).O dziwo w tym pierwszym pokoje są całkiem przyzwoite...


25.07.2000


Jak to u nas w zwyczaju, wstajemy wcześnie rano z zamiarem dotarcia pieszo do checkpointu (6km), a potem do Old Tingri i może nawet do granicy. Najpierw więc spacerkiem wędrujemy koło 2 h, mijamy punkt kontrolny, na którym sprawdzają jedynie paszporty, a następnie idziemy dalej, chcąc zejść z oczu mundurowym. Mija nas pierwsza, druga ciężarówka-bez reakcji na nasze wymachy, idziemy więc dalej, aż dochodzimy do tabliczki 5145 (jak zgubicie paszport to tyle właśnie km macie do Pekinu!), oznaczającej skręt do Everest Base Camp. Uff! Przeszliśmy dziś koło 15km.Wyczerpani, kładziemy się na plecakach i czekamy na jakikolwiek znak życia ze strony samochodów; dziś jednak ruch jest fatalny i więcej spotykamy obcokrajowców przemierzających Himalaje na rowerach niż Tybetańczyków. W końcu, wczesnym popołudniem, zatrzymuje się pierwsza ciężarówka i za zabranie nas do
Tingri (koło 50km) żąda...200Y! Suma ta na pewno dobrze przekracza 

miesięczne zarobki kierowcy, ale nawet gdy zdesperowani proponujemy mu 100Y, a potem 150Y (!), nie ustępuje. Uparł się osioł, by ogolić turystów maksymalnie, choć sumy przez nas proponowane i tak i tak były wysokie. Nie dochodzimy z nim do konsensusu i facet odjeżdża z niczym, choć może godzina jazdy i zarobiłby 20$...Wtedy też, gdy sytuacja powtarza się po raz kolejny parę godzin później, dochodzimy do wniosku, że LP, podając w "top ten" jako numer 1 Tybetańczyków chyba musiało sobie robić żarty...Autorzy, jak napisane "od zawsze podróżujący specjaliści", prawdopodobnie oglądali Tybet zza okien Toyoty z napędem na cztery koła, napisali potem pełną bzdur książkę, mimo iż tego Tybetu tak naprawdę wcale nie widzieli...Tubylcy, owszem, mili są, bez przerwy się uśmiechają i krzyczą "hello" (albo "money"), ale niech no tylko dojdzie do sytuacji, kiedy biały turysta jest zdany na los miejscowych, gdy w grę zaczną wchodzić pieniądze; wtedy Tybetańczyk pokaże swoje drugie ja, dumne i uparte, które nakazuje mu ograbić białego jak tylko się da. Gdy potem w Indiach i Nepalu spotykaliśmy ludzi, którzy zrobili wszystko jeepem, ci dziwili się, że mamy cokolwiek do Tybetańczyków...Przecież to tacy mili ludzie...Jasne, że mili .Ale z okien samochodu.


Gdy robi się późno i przed oczami mamy parokilometrowy spacer w kierunku Cho, punktu kontrolnego na drodze do Everestu, w końcu zatrzymuje się jeep wypełniony po brzegi chińskimi studentami. Zadowoleni z ulgą ładujemy się do bagażnika i podskakując jak na rodeo po godzinie dojeżdżamy do Tingri.

Miasto to powinno być wykorzystane do kręcenia horrorów. Pełne jest turystów, którzy albo spędzają tu swoją pierwszą noc na drodze z Nepalu, albo ostatnią w drodze doń. Jest to jedna ulica, na której wywalono kilka brudnych tabliczek z napisem "hotel" (śpimy w istnej stodole za 50Y!!), z paroma bardzo drogimi sklepami i knajpkami. Gdy w jednej z nich, mając problemy żołądkowe, chcemy zamówić sam ryż, właściciel stwierdza, że za mało wtedy zarobi i upiera się na co najmniej ryż z warzywami,
czterokrotnie droższy. Nie o pieniądze tu chodzi, ale wytłumacz chciwemu Tybetańczykowi, w czym rzecz. Tak, mili są bardzo...Obok zrujnowanych budynków, robiących za domy, porozbijane są namioty-w nich śpią całe rodziny. Gdy ktoś ma ochotę na toaletę, wychodzi z namiotu i załatwia się przed jego wejściem...Gdy Gośka w końcu lituje się nad jednym upartym 

żebrzącym dzieckiem i daje mu ciastka, nie wiadomo skąd wylatuje nagle cała banda młokosów i rozpoczyna się walka o słodycze, przypominająca chyba bitwę hien o padlinę. Koszmar!


26.07.2000


Mimo koszmarnego zimna (kilka stopni, w nocy zmroziło) już od 7.30 stoimy na wylotówce do Nepalu i próbujemy szczęścia. Mimo iż przejeżdża wiele jeepów, wypełnionych zagraniczniakami, ci częściej machają do nas przyjaźniej niż się zatrzymują. Po 2 h mamy skostaniałe palce i ruszamy szukać ratunku w mieście-tu jednak nikt, mimo iż jest jeszcze kilka jeepów, nie chce nas zabrać. Po gorącym śniadaniu wracamy na drogę, wychodzi słoneczko i przed naszymi oczami Cho Oyo- pasmo górskie, której największym szczytem jest Mount Everest. Widoki nieziemskie, ale my chcemy jechać! Mija kilka długich godzin i dopiero wtedy jakiś samotny jeep lituje się nad nami...A kto nim jedzie? Znajome Chinki! Dzięki wam, anioły! Może nawet przyszłoby tam czekać kilka dni, w tym potwornym Tingri pełnym żebraków (a spotkałem kilku takich w Kathmandu, którzy stopowali ten odcinek 3 dni), gdyby one nie zlitowały się nad nami po raz drugi.


Wieczorem, po długiej, ale cudownej jeździe dojeżdżamy do Zhangmu- miasta granicznego, malowniczo położonego na zboczu góry. Gdy powoli wyjeżdżamy z Tybetu i nagle z 5000 zjeżdżamy na 1500, zmienia się drastycznie krajobraz; oto z pustych, księżycowych wręcz pól bez ani jednej roślinki wjeżdżamy w wąwóz jak z bajki; poruszamy się drogą przy półce skalnej, porośniętej dzikimi krzakami, po drugiej stronie mamy nagły spadek powiedzmy 100-metrowy, w dole którego wije się turkusowa rzeka. Nasza trasa co rusz przerywana jest przecinającymi drogę wodospadami, spływającymi gdzieś ze skał. Niebo jest mocno zachmurzone-to już wyraźny wpływ subkontynentalnego monsunu. Coś niesamowitego.


Rady i wskazówki dot. Tybetu:


- problem językowy jest tu zdecydowanie mniejszy niż w Chinach i w Lhasie czy Shigatse można z reguły dogadać się po angielsku; w innych miejscowościach wzdłuż Friendship Highway w knajpach i hotelach większego problemu też być nie powinno.

- podróżować po Tybecie można jeepem wynajętym w biurze turystycznym lub indywidualnie. Ten pierwszy sposób jest arcywygodny-terenowa Toyota nie grzęźnie w błocie, można zatrzymywać się, gdy ma się na to ochotę, wszystkie permity i pozwolenia zrzuca się na barki agencji. Poza tym do niektórych miejsc (np. Namtso Lake) można dojechać tylko tak lub stopować, bo autobusy tam nie jeżdżą).Pozostaje tylko kwestia ceny-odcinek z Lhasy do granicy z wszystkimi zabytkami po drodze kosztuje koło 1000Y, choć cena zależy od liczby osób, samochodu i biura podróży. Bez zwiedzania, sama trzydniowa jazda kosztuje koło 400Y.W Lhasie pełno jest ogłoszeń osób szukających partnerów do trekkingów, więc znalezienie kogoś nie stanowi problemu.

Drugą metodą podróżowania jest jeżdżenie autobusami i stopowanie-te pierwsze jeżdżą jednak tylko do Lhatse, potem jesteście zdani na siebie; oficjalnie też osoby samotne nie tworzą grupy i nie mogą podróżować bez jeepa.

Stopowania nie polecam (patrz wyżej), choć na pewno jest to metoda zdecydowanie tańsza. Z drugiej strony, wybieranie się do Tybetu bez pieniędzy to też nie najlepszy pomysł, bo jest on generalnie rzecz biorąc drogi (w porównaniu do innych krajów azjatyckich).

- ceny wstępów-Lhasa- Potala 40Y, Jokhang i Ganden po 25Y, Sera i Drepung po 30Y; Everest Base Camp 60Y; Shigatse-Tashilupo 30Y; Gyantse-fort 20Y, Kumbum 30Y; większość z tych opłat jest możliwa do uniknięcia, bo często można wejść najzwyczajniej od tyłu, gdzie nie ma kasy z biletami lub ją po cichu ominąć, a pieniądze i tak i tak zabiera chińska administracja (co rzecz jasna tłumaczy to jawne złodziejstwo!)

- podstawowe ceny-miska ryżu 1,2Y, tofu 5-15Y, butelka wody 3-5Y, hotel dwójka bez łazienki 50-80Y, z łazienką 120-150Y, łóżko w dormitorium 20-40Y (w zależności od liczby osób i oczywiście klasy hotelu).

W Globforum znajdują się nasze adresy e-mailowe. W razie jakichkolwiek pytań, piszcie śmiało i postaramy się rozwiać Wasze wątpliwości. Miłej zabawy i do zobaczenia gdzieś podczas podróży. Zapraszamy równiż do lektury kolejnej części naszej relacji...

Zdjęcia

CHINY / brak / brak / Mapa podróży przez ChinyTYBET / brak / brak / Wodospad w TybecieTYBET / brak / brak / Mnisi w Sera MonasteryTYBET / brak / brak / Rwąca rzeka w TybecieTYBET / brak / brak / Gyantse Kumbum

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl