Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

BIRMA W 10 DNI > MYANMAR


arica arica Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie MYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Birmanczycy w tradycyjnych 'spodniach' longi w Shwedagon PayaOpis szybkiej wycieczki do Birmy, którą odbyliśmy na początku listopada 2008 roku. Trasa jaką przebyliśmy: Yangon - Bago - Tangoo - Inle Lake - Pindaya - Mandalay - Góra Popa - Tangoo - Yangon.

Nasz samolot linii AirAsia z Bangkoku do Yangonu jest zapełniony może w 1/3. Pasażerowie to w większości biali turyści. Lądujemy wcześnie rano i niewielkie lotnisko o tej porze jest prawie puste. Nie za bardzo wiemy jak dostać się na dworzec, więc kierujemy się do informacji turystycznej. Miła Birmanka, dobrze mówiąca po angielsku proponuje, że zorganizuje nam taxi. Kurs na dworzec to 6$, ale pociągi i autobusy do Mandalay gdzie chcieliśmy się udać odjeżdżają dopiero pod wieczór, więc jeśli chcemy to kierowca za 40$ obwiezie nas po mieście i wieczorem zawiezie na dworzec. Podobno to kurs oficjalny, taniej nic nie znajdziemy. Decydujemy się na tę opcję i pakujemy do białej toyoty, która lata swojej świetności miała naprawdę daaawno temu.
Dojeżdżamy najpierw na dworzec autobusowy, gdzie planowaliśmy kupić bilety na wieczorny kurs do Mandalay i .. tu Sodoma i Gomora! Tekturowe budki z biletami, autobusy kaszlaki-zdechlaki, Peruwiańskie autobusy dla lokalsów to przy tym super de-lux’y. Kierowca dobrze wiedział co robi przywożąc nas najpierw na dworzec autobusowy, a nie kolejowy, bo dzięki temu szybko udało mu się namówić nas na wersje super-turystyczną, czyli podróż po Birmie .. taksówką! Za 540$ (cena za 3 osoby) zaproponował ‘obwiezienie’ nas po kraju i razem ze swoim szefem szybko wyznaczyli trasę jaką możemy zrobić w 10 dni (tyle maksymalnie chcieliśmy poświęcić na Birmę). Umowa była taka, że nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów np. na benzynę, czy nocleg dla kierowcy. Płacimy tylko za swoje jedzenie, spanie i wstępy do odwiedzanych miejsc i tak też było. Kierowca zatrzymywał się tam gdzie chcieliśmy i kiedy chcieliśmy, dzięki czemu udało nam się zrobić sporo ciekawych zdjęć i podejrzeć życie Birmańczyków w miejscach, do których nie mielibyśmy szans dotrzeć jadąc przez kraj pociągiem albo autobusem. Żeby formalności stało się za dość – spisaliśmy z szefem odpowiednią umowę, a przy okazji rozmieniliśmy u niego pieniądze. W Birmie istnieją 2 kursy walut: oficjalny, bankowy wg którego 1$=450 kyat (czyt. ciat) i nieoficjalny wg którego 1$=ok.1100 kyat. Ten drugi jest powszechny i nikt się tu z wymianą pieniędzy nie kryje. Szef naszego kierowcy przy wymianie dolarów, wyjął plik banknotów z kieszeni i zaczął odliczać na stole odpowiednią kwotę, nie przejmując się tym, że siedzimy w restauracji pod gołym niebem i na około jest pełno ludzi..
Przed wyjazdem z Yangonu, postanawiamy obejrzeć jeszcze w mieście Shwedagon Pagodę – jedno z najświętszych miejsc w Azji. Oczywiście, aby wejść na rozległy teren pagody trzeba najpierw zdjąć buty. I zapłacić 5$. Wrażenie jest ogromne! Na środku dziedzińca wzniesiono wysoką na 98 metrów złotą stupę. Podobno na jej szczycie znajduje się 76-karatowy diament i kilka tysięcy drogocennych kamieni. Według legendy, wybudowano ją 2500 lat temu, ale archeolodzy twierdzą, że wzniesiono ją ‘dopiero’ między VI, a X wiekiem. Na około głównej stupy jest mnóstwo pomieszczeń z wizerunkami Buddy. Ludzie modlą się, składają kwiaty, polewają wodą małe posążki, rozmawiają.. Podobno w czasie świąt jest tu tylu wiernych, że muszą wystawiać telewizory z wizerunkiem Buddy, aby wszyscy mogli się modlić.
Na odwiedzenie kolejnej wielkiej pagody w Yangonie – Pagody Sule już nie starcza nam czasu. Musimy zdążyć przed nocą do Tangoo, małej miejscowości w połowie drogi między Yangonem, a Jeziorem Inle i tam przenocować. Wsiadamy więc do naszej super toyoty (model nie znany) i mkniemy w dal. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Bago. Nasz szofer podwozi nas pod Kyaik Pun Paya , czyli wysokie na 30 metrów 4 posągi Buddy skierowane w 4 strony świata. Legenda głosi, że z miejscem tym związane było życie 4 sióstr Mon. Gdyby któraś z nich wyszła za mąż, to jeden z posągów runąłby na ziemie i cała konstrukcja mogłaby się zawalić.
Nasz kierowca zawiózł nas też do Shwethalyaung – Odpoczywającego Buddy, który ma 55 metrów długości, 16 wysokości, a jego ucho ma 4 ½ metra! W obydwu miejscach zaskakują nas wałęsające się, wychudzone psy. Przy Odpoczywającym Buddzie jest ich cała sfora, aż strach wysiąść z auta. A nóż rzucą się na nasze grube, europejskie łydki?
Z Bago jedziemy prosto do Tangoo. „Prosto” nie oznacza tu wcale szybko. Droga co prawda jest asfaltowa, ale co chwilę prosimy naszego kierowcę, żeby się zatrzymał. Chcemy zrobić zdjęcia wędrującym wzdłuż drogi mnichom, dzieciakom ubranym w szkolne uniformy, kobietom niosącym na głowie miski z ryżem, wioskom z tekturowymi domkami.. Wszystko nas ciekawi, zadziwia, zachwyca lub – zasmuca. Niestety wszędzie widać wielką biedę. Pod domkiem „z tektury” postawionym na palach, aby w porze deszczowej go nie zalało leżą w błocie świnie, a między nimi bawią się dzieci. Na drewnianym płocie suszą się ubrania. Mijamy Birmańczyka na rowerze „z przyczepką” z boku. Na przyczepce siedzi kobieta (pewnie żona) z dzieckiem na kolanach, na ramie roweru kolejne dziecko. Za nimi jedzie wóz zaprzężony w dwa, chude woły. Przy nim nasza rozklekotana toyota wygląda jak najnowszy model porsche na polskiej drodze. Takie obrazki tutaj to norma. Zadziwiają nas za to i rozbrajają uśmiechy na twarzach mijanych osób. Początkowo zdjęcia robimy trochę z ukrycia. Ale na którymś postoju starsza kobieta macha do nas zachęcająco i pokazuje w głąb zagrody. Siedzą tam na huśtawce dwie młode dziewczyny. Obydwie mają twarze wysmarowane białą maścią – wyciągiem z kwiatu lotosu, który chroni ich twarze przed promieniami słonecznymi. Pokazuje na aparat i na dziewczyny. Robimy im zdjęcia, pokazujemy, dziękujemy i odjeżdżamy. Przez cały nasz pobyt w Birmie ani razu nie mieliśmy nieprzyjemnych sytuacji związanych z fotografowaniem mieszkańców. Wszyscy pozowali chętnie i z uśmiechem, nie to co w Meksyku, gdzie często ludzie na widok aparatu odwracali się tyłem albo wręcz grozili palcem.
Do Tangoo docieramy po zmroku. Nasz szofer wozi nas od hotelu do hotelu, ale albo nie ma wolnych miejsc, co nas dziwi, bo to nie jest specjalnie turystyczne miejsce albo hotel jest zamknięty. W końcu znajdujemy wolny pokój (10$ za dwójkę) – twarde łóżko i brak ciepłej wody, ale za to działa TV. W kolorze! 
Dzień drugi zaczynamy od śniadania w hotelowym dziedzińcu. Dostajemy lokalne przysmaki – większość zrobiona z ryżu oraz tosty i jajka. Jak się potem okazuje – tosty, dżem, masło i jajka (w wybranej postaci: sadzone, jajecznica lub omlet) to standard każdego birmańskiego hotelu i przez kolejne 9 dni tak właśnie będzie wyglądało nasze śniadanko. Wyruszamy chwilę po 8 i mkniemy w kierunku Nyang Shwe, małej miejscowości nad Jeziorem Inle. Po drodze zatrzymujemy się na tankowanie - zbaczamy z drogi, wjeżdżamy za jakąś tajną bramę, podchodzi do nas facet z .. benzyną w wiaderku, nasz szofer bierze od niego wąż przypominający wąż do podlewania kwiatków w ogrodzie, dostaje lejek i – paliwko leci prosto z wiadra do baku  Jakież to proste - bez żadnych liczników i urządzeń! Wracamy na drogę i pędzimy dalej. Po kilku godzinach zjeżdżamy z asfaltowej nawierzchni i już do wieczora jedziemy ubitą drogą z wielką ilością błotnych kałuż. Mocno nas podczas tej podróży wytrzepało, a nasze żołądki na pewno zmieniły swoją lokalizację. Lokujemy się w hotelu i ruszamy z latarką w ręce na wieczorny spacer po Nyang Shwe i kolację. Już na początku miasteczko nas zaskakuje – okazuje się, że nigdzie nie ma Internetu, bo właśnie zerwało połączenie. Niestety w Birmie połączenie jeśli w ogóle jest - to bardzo słabe, a wejście na niektóre strony blokowane jest przez rząd. Zdarzało się, że nawet na Onet nie mogliśmy się zalogować. No cóż, uroki Birmy!  W restauracji zamiast wszędobylskiego i powszechnego ryżu, warzyw i mięsa proponują nam .. włoską kuchnię! No cóż, ten kraj jeszcze nie raz nas zaskoczy  A jedzenie pomimo tego, że nie przyrządzali je Włosi jest przepyszne i nie drogie.
Trzeciego dnia z rana nasz kierowca zawozi nas na przystań, gdzie czeka na nas zamówiona dzień wcześniej w hotelu łódka. W planach mamy całodzienny rejs po Inle Lake (cena za rejs 20$ za 3 osoby). Jezioro ma wymiary ok. 22 x 11 km i jest domem dla ok. 70 tys. ludzi. Podobno dzieciaki, które się tu urodzą zanim nauczą się chodzić, już umieją pływać. Przypomina mi to trochę jezioro Titicaca i pływające wyspy Indian Uros, z tym że tutaj wyspy są większe i bardziej stabilne.
Po co przybywają tu turyści? Chcą zobaczyć słynnych rybaków, którzy wiosłują nogami, Klasztor ze skaczącymi kotami, targ warzywny, pływające wioski, ogrody i targi, wioskę Kobiet-Żyraf, które noszą złote obręcze na szyi oraz pagody. Nas przyciągnęło tu dokładnie to samo. Na początek popłynęliśmy do domu Kobiet-Żyraf. I już tutaj mogliśmy się przekonać o dużej komercjalizacji tego miejsca. Powitały nas 4 kobiety, wszystkie obowiązkowo w złotych obręczach na szyi, chętnie zrobiły sobie z nami zdjęcie, po czym zaprosiły do środka .. na zakupy  Na stołach leżały uszyte przez nie (przynajmniej tak twierdziły) ubrania, torebki, można było też zakupić ręcznie robioną biżuterię, drewniane figurki, pudełeczka itp. itd. Kobiety były tak miłe i uprzejme, że daliśmy się namówić i kupiliśmy pare drobiazgów z myślą o przyjaciołach, którzy zostali w Polsce. Myśleliśmy, że zrobiliśmy dobry interes i wytargowaliśmy dobrą cenę za to wszystko, ale po kilku godzinach, gdy dotarliśmy do lokalnego targu na innej wyspie okazało się, że trochę przepłaciliśmy. No cóż, w końcu jesteśmy tu tylko białymi turystami, na których się zarabia  Na jeziorze Inle odwiedziliśmy też lokalną ‘fabrykę’ wyrobów z jedwabiu, kapeluszy, cygaretek i biżuterii. Dopłynęliśmy też do słynnego Klasztoru Skaczących Kotów, jednak nie mieliśmy szczęścia, bo kotki były trochę zaspane, leniwe i nie chętne do zabawy. Na targu sfotografowaliśmy stoiska z różnego rodzaju suszonymi rybami (ich zapach nie był zachęcający do spożycia, ale co kraj to obyczaj), owocami i kwiatami. Przemieszczając się od wysepki do wysepki podziwialiśmy pływające ogrody, białe stupy i pagody, domki na palach i codzienne życie mieszkańców. Na łódce spędziliśmy cały dzień i był to jeden z najfajniejszych dni spędzonych w Azji. Pogodę mieliśmy piękną, widoki z łódki – zachwycające. Domki na wodzie i życie, które się wokół nich toczyło to coś niezwykłego i .. tak prostego! To świat zatrzymany kilkadziesiąt lat temu!
Kolejny, czwarty dzień w Birmie to cały czas jazda przez góry po ubitej drodze, pełnej kałuż i błota (w nocy padał deszcz), ostrych zakrętów i pięknych widoków. I praktycznie żywej duszy po drodze. Strach pomyśleć co by było, gdyby na którymś z wybojów coś odpadło z naszej super-bryki albo samochód odmówił posłuszeństwa. Nasz kierowca tego dnia zawiózł nas do małej miejscowości Pindaya. Turyści przyjeżdżają tu, aby zobaczyć jaskinie, w których mieści się ponad 8 tys. posążków Buddy wykonanych z drzewa tekowego, marmuru, alabastru, kamienia, metalu, pomalowanych na złoto, z tabliczką z nazwiskiem fundatora. Aby dostać się do jaskiń, trzeba pokonać ok. 200 schodów, ale naprawdę warto. Widok z góry na dolinę i miasteczko Pindaya może zapierać dech w piersiach, tak jak ilość i różnorodność Buddów wewnątrz jaskiń.
Kolejnym punktem na naszej birmańskiej trasie było Mandalay. Miasto duże, głośne, brudne i w porównaniu do tego, co widzieliśmy do tej pory – nowoczesne. Widoki tekturowych domków i zielonych pól zostały zastąpione widokiem dobrych samochodów, centrów handlowych, restauracji i coś czego do tej pory nie widzieliśmy nigdzie: telefonów komórkowych! Podobno, aby móc korzystać z tego cudu techniki trzeba zapłacić 1500$ plus 500$ łapówki ‘odpowiednim ludziom’. Z tego też powodu, nasze telefony przez cały pobyt w tym kraju milczały. Dopiero po powrocie do Bangkoku złapały sieć.
Do Mandalay docieramy wieczorem, dlatego zwiedzanie miasta zaczynamy tak naprawdę piątego dnia. Nasz szofer zabiera nas już o 8:30 spod hotelu i zawozi nad rzekę Irawadi. Tutaj po raz pierwszy spotykamy się z żebractwem i to w najgorszym wydaniu, bo ‘napadają’ na nas małe dzieci. Proszą o wszystko – cukierki, kredki, a nawet szampon i mydło. Kierowca tłumaczył nam potem, że chodziło im o małe kosmetyki, które czekają na turystów w hotelowych łazienkach. Wykupujemy rejs za 4500 kyatów na drugą stronę rzeki i dodatkowo płacimy po 3$ za bilet do „Mingun Paya + Sagaing Caves” i czekamy aż na zatłoczoną przystań podpłynie łódka dla nas. Po dotarciu na miejsce stwierdzamy, że Mingun Paya w ogóle nie przypomina pagody. Jest to raczej wielki blok kamienny z białą bramą na dole. Nic dziwnego, że nazywany jest największą buddyjską kupą cegieł. Trzęsienie ziemi w 1838 r. przyczyniło się do tego, że ściany są popękane, ale niestety pomimo tego, że pagoda jest w opłakanym stanie – turyści musza zdejmować buty chcąc wspiąć się na szczyt. Sama pagoda nas rozczarowała, zachwycił nas natomiast wspaniały widok z jej szczytu – a więc małe, białe pagody wystające ponad zielona linię drzew i widok na wolno płynącą rzekę Irawadi. Po tej stronie rzeki spędzamy półtorej godziny spacerując między domkami, odwiedzając pagody i wczesnym popołudniem wracamy do Mandalay. Nasz szofer zawozi nas na odmianę do - kolejnej pagody  wokół której jest mnóstwo sklepików i warsztatów, gdzie wyrabia się różnej wielkości posążki Buddy. Pomalowaną na złoto figurkę wysoką na ok. 40 cm można kupić już za 55$. Kolejny punkt naszej wycieczki to Kuthodaw Paya - pagoda wybudowa przez króla Mindona, nazywana też „Największą Księgą Świata”. Stoją tu 729 małe, białe stupy, w których umieszczono tablice z wersetami buddyjskiego kanonu Tipitaka, czyli nauk Buddy spisanych przez jego uczniów. Podobno gdyby ktoś chciał je wszystkie przeczytać, to poświęcając temu 8h/dobę spędziłby tu aż 450 dni! Obok Kuthodaw Paya stoi Sandamuni Paya, kolejna pagoda, która dla odmiany zawiera marmurowe płyty z wyrytymi komentarzami do Tipitaki. Z braku czasu i nie znajomości tutejszego języka, nie zdecydowaliśmy się na ich studiowanie i pojechaliśmy obejrzeć przepiękny, stary, drewniany klasztor Shwenandaw Kyaung. Tutaj natknęliśmy się na ‘fałszywego mnicha’. Mały chłopiec, może 10-letni, w klasycznym mnisim stroju pozował turystom do zdjęć z szerokim uśmiechem, a potem wyciągał rękę po zapłatę. Miałam ze sobą paczkę cukierków i myślałam, że jak go poczęstuje to się ucieszy. Ucieszył się, owszem - ale dopiero wtedy, kiedy dałam mu całą paczkę  Na koniec intensywnego dnia pojechaliśmy podziwiać zachód słońca z Mandalay Hill, ale niestety chmury zakryły prawie całe niebo i do hotelu wróciliśmy niepocieszeni.
Szósty dzień spędzamy również w Mandalay. Odwiedzamy kolejne miejsca z posągami Buddy i trafiamy na poranny pochód mnichów po jedzenie. Wszyscy w bordowych szatach i na bosaka ustawiają się w dwóch kolejkach, po obu stronach ulicy, a potem na dźwięk dzwonu ruszają gęsiego z miskami po ryż i coś, co przypomina nasze drożdżówki. Oprócz mnichów, jest tu też sporo turystów. Nam udaje się zajrzeć też do ‘mnisiej kuchni’- gdzie garnki mają ogroooomne. A mi się wydawało, że oni jedzą miskę ryżu dziennie i nic więcej! Tutaj dopiero przejrzałam na oczy  Resztę dnia spędzamy w samochodzie. Tym samym rozpoczynamy powrót w kierunku Yangonu, a naszym celem na ten dzień jest Bagan, do którego docieramy późnym wieczorem. Bagan to wpisana na listę UNESCO strefa archeologiczna porównywana do Angor Wat. Kiedyś było tu ponad 5 tys. pagód, ale do dziś zachowało się ich tylko ok. 2 tys. Zwiedzanie rozpoczynamy kolejnego, siódmego dnia. Ponieważ do oglądania jest wiele, dlatego prosimy naszego szofera, aby zorganizował nam przewodnika, który opowie nam coś na temat odwiedzanych miejsc (koszt wynajęcia przewodnika to 15$ za dzień). I tak oto do naszej wesołej ekipy w super-bryce dołącza Myint – licencjonowany przewodnik, świetnie mówiący po angielsku. Na początek odwiedzamy Shwezigon Pagodę z górującą nad okolicą złotą stupą. Turystów jest tu nie wielu, tak że spokojnie spacerujemy wokół pagody (oczywiście bez butów jak nakazują tutejsze obyczaje). Nasz szofer za wskazówkami Myint’a wozi nas po okolicy, od jednej pagody do drugiej. Odległości między nimi są spore, nie mielibyśmy szans zobaczyć tego wszystkiego na piechotę w 1 dzień. Większość mniejszych pagód rozrzucona jest bajecznie między zielonymi polami. Na niektóre można się wspiąć, do niektórych można zajrzeć. Przy większych świątyniach ulokowali się lokalni sprzedawcy – można od nich kupić drewniane lub metalowe rękodzieła, malowane na płótnie obrazy, pocztówki... Na koniec męczącego dnia wspinamy się na jedną z wyższych pagód, aby z góry podziwiać zachód słońca nad Baganem. Niestety i tym razem niebo zakrywają chmury. Chyba nie mamy szczęścia do romantycznych widoków.
Nasz kolejny, ósmy dzień spędzamy w samochodzie. Wyjeżdżamy z Bagan i kierując się w stronę Tangoo, gdzie ponownie będziemy nocować jedziemy najpierw zobaczyć słynną Górę Pop’a, na szczycie której wybudowano świątynię. Góra ta jest tak ważna dla natów – duchów, jak Olimp dla greckich bogów. Co prawda buddyzm nie uznaje modlitw do duchów i bóstw, ale w Birmie pogodzono się z tym i ‘przymyka się’ na to oczy. Aby wejść na górę trzeba pokonać chyba z 200 schodów i uważać na małpy, które siedzą leniwie na stopniach i poręczach. W ogóle nie boją się ludzi i podobno nie raz już wyrwały komuś aparat, czy inną błyskotkę z ręki. Na schodach trzeba też uważać, żeby nie wdepnąć w małpią lub kocią kupkę albo kałużę moczu, a niestety i tutaj trzeba wejść na bosaka. Często trzeba też zatykać nos, bo przy wysokich temperaturach fetor po zwierzęcych odchodach jest okropny! Tak naprawdę najfajniejszy jest widok z dołu na Górę ze świątynią i sama droga po schodach. Z góry widok jest taki sobie - my się trochę rozczarowaliśmy.. Do tego, co chwilę zaczepiali nas na schodach Birmańczycy z prośbą o datki na ‘czyszczenie schodów’, co po pewnym czasie zaczęło być męczące.
Wieczorem dojeżdżamy do Tangoo. Tam nocujemy, po czym dziewiątego dnia ruszamy w kierunku Yangonu. Niestety z powodu bardzo złego samopoczucia, wysokiej gorączki i osłabienia nasz ostatni dzień w Birmie spędziłam w łóżku. Jak się później okazało były to skutki uboczne zażywania Malarone – leku na malarię. Nie zobaczyłam Sule Pagody i tego jak w Yangonie żyją ludzie. Trudno… Jednak dzięki podróży ‘taksówką po kraju’ napatrzyłam się tyle, że chyba mi wystarczy.
Więcej szczegółów dotyczących naszej wyprawy znajdziecie na stronie www.lisywpodrozy.blog.onet.pl.




Zdj cia

MYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Birmanczycy w tradycyjnych 'spodniach' longi w Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Birmanka z kwiatami w Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Budda z niebieska aureolka i spiacy wierny ..MYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Kolejny mnich w Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Mlodzi mnisi w Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Mnich na terenie Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Mnisi w Shwedagon PayaMYANMAR / brak / Bago  / Odpoczywajacy BuddaMYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Pagoda Shwedagon MYANMAR / brak / Yangon (Rangun) / Shwedagon Paya

Dodane komentarze

Łysy do czy
31.08.2006

Łysy 2009-05-16 12:57:43

Witam i dziękuję za ten ciekawy artykuł. Też lubię takie expresowe akcje, a Birma jest warta każdych pieniędzy:) Pozdrawiam Łysy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl