Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Mt.Kosciuszko 2008 > AUSTRALIA


batibak batibak Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie AUSTRALIA / Wschodnia Australia / Góry Sniezne / Mt.Kosciuszko 2008Wyprawa Klubu Apinistycznego "Homohibernatus" do Australi na Gore Kosciuszki w 2008r.

Australia – Kraina czarnoksiężnika z Oz.

Hong Kong – Wejście smoka 7.11.2008
Planowany wylot, godzina 7.30 z Okęcia przez Amsterdam, Hong Kong do Sydney.
Nie, nie, byłoby za kolorowo aby nic się nie wydarzyło, lot opóźniony...lekkie czekanie, następna informacja- z przyczyn technicznych lot przesunięty, czekanie...na szczęście chwilowe, ale tylko chwilowe, lot odwołany.
No cóż, przygoda! I tak się zaczęło, czym wyjazd byłby bez przygody, w końcu po to tu jesteśmy. Zgłosiliśmy się do informacji aby przebukować bilety, pierwsza wersja to przez Poznań, Monachium. Panowie zostają negocjować a ja z Magdą poszłyśmy po bagaże. Trochę to trwało ale kiedy wróciliśmy nasi panowie dalej rozważali z panią z obsługi jak polecimy a żeby zdążyć na następny lot z Hong Kongu do Sydney następnego wieczoru.
I w końcu jest... przez Londyn. To już nie ważne ze będziemy 7 godzin czekać na połączenie, ważne ze dotrzemy do HK i nie przepadnie nam nocleg i jeszcze cos zobaczymy. W końcu nikt nam nie obiecał ze będzie idealnie. I chyba to w tym wszystkim jest najciekawsze, ze człowiek nie wie co jeszcze go spotka i co jeszcze może się wydarzyć.
Lot na Heathrow, największe lotnisko na świecie które przypomina niewielki miasto przeszedł w miarę sprawnie, męczące jest tylko to ciągłe sprawdzanie i rewidowanie. Przesiadka do HK i znowu w powietrzu. Przelot ogółem trwał 11.5 godziny.
Człowiek po takim locie wysiada zmęczony, to nie łóżko, nogi popuchnięte i choć pospaliśmy trochę to nic miłego.
Ale ta ekscytacja przed nieznanym, nowym jest najistotniejsza w tym momencie. Wsiadamy do taxi i jedziemy do hotelu podziwiając największą w tym rejonie wyspę Lantau. Malownicze góry, kręte uliczki, dużo zieleni, piękne widoki. I ten zapach roślin, kwiatów, gdzie w listopadzie Polak zapomina o takich przyjemnościach. W hotelu szybka kąpiel i ruszamy wodną taksówką do centrum aby obejrzeć tą całą metropolię którą znało się tylko z filmów, chcemy ją jak najszybciej poczuć i wtopić się w jej klimat. Niesamowite wrażenie, kręte ulice osadzone na zboczach gór, wielkie budynki, setki aut. W mieście tym człowiek czuje się jak mróweczka która za chwile może zgubić azymut i zdezorientowana nie będzie wiedziała gdzie iść. Wjeżdżamy kolejka rodem z Gubałówki na taras widokowy Victoria Peak gdzie widok z góry jest esencją Hong Kongu. Panorama miasta z góry zapiera dech w piersi, miliony różnokolorowych światełek w dole przypominają kalejdoskop jakim bawiliśmy się w dzieciństwie. Nadal nie wierze ze tu jestem..
9.11.2008
Pobudka z samego rana, śniadanie, pakowania bagaży które zostawiamy w recepcji i jazda z powrotem do City, tym razem na Kowloon - starszą część miasta. Wsiadamy znowu na prom ponieważ nasz hotel znajduje się na innej wyspie. Udajemy się dzisiaj do handlowej dzielnicy tej metropolii. Mówiąc szczerze to tak zatłoczonych ulic jeszcze nie widziałam, mnóstwo sklepików, bazarów, straganów, człowiek ma trochę wrażenie jakby szedł alejką pod naszym warszawskim stadionem gdzie jeszcze do niedawna było centrum azjatyckiego handlu. Zachodzimy do małego, miejscowego barku gdzie żywią się miejscowi a to jak wiadomo gwarantuje dobra jedzenie. Każde z nas zamawia sobie inne danie aby moc mieć więcej doznań. Mięliśmy z tym niezły ubaw, w każdej z zup pływały przeróżne wiktuały które próbowaliśmy nazwać lub porównać do naszej trzody. Wracając przez Central Park Kowloon podziwiamy wspaniałą zieleń, ptaki w ogromnych klatkach ale przede wszystkim ludzi rożnej narodowości i ras. Panuje tu taki luz ze całkowicie człowiek zapomina ze jest w innym kraju. Jedni słuchają muzyki, inni podziwiają pokazy sztuk walk i tańce smoków, jeszcze inni tańczą, biesiadują... To niesamowite być pierwszy raz w tym miejscu i czuć jedność z nimi wszystkimi.
Trochę ze smutkiem opuszczamy to miejsce, wracamy po bagaże do hotelu i ruszamy na lotnisko po następną przygodę, tym razem na australijski ląd.
Podróż jak zwykle męcząca, lecimy 8.5 h. Z lotniska jedziemy do rodziny która mieszka na obrzeżach Sydney w Casula. Pomimo zmęczenia jesteśmy chętni zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy z kuzynem Mirkiem na wybrzeże na Bondi Beach – plażę która cały rok przyciąga surferów z całego świata. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się asfaltowa nitka na której ludzie uprawiają jogging. Wybrzeże klifowe, skały wyżłobione przez wodę, widok nieziemski. Ocean robi na nas piorunujące wrażenie, jest coś magicznego w tym bezmiarze wód, w jego majestacie a zarazem ogromnej sile. Wieczorem wracamy zmęczeni ale szczęśliwi do motelu który mamy wcześniej zarezerwowany przez wszystkomogący internet.

Mt. Kościuszko – żabia góra 11.11.2008
Wypożyczamy auto skoro świt i ruszamy w 500km trasę do Thredbo gdzie chcemy zdobyć najwyższy szczyt Australii Mt. Kościuszko. Drogi mają wspaniale, w ogóle nie czuć tej odległości. 5 godzin z postojami to wystarczający czas a żeby przejechać ta odległość ale należy pamiętać żeby nie przekraczać 120 km na godzinę, prawo dla nie przestrzegających przepisów jest tutaj surowe. Przejeżdżamy przez Alpy Australijskie i Canberre i nie sposób nie zatrzymać się w stolicy tego kraju. Oglądamy budynek parlamentu który bardzo nas rozczarował. Betonowa konstrukcja powoduje przygnębienie a nie podziw. Jadąc dalej autostrada podziwiamy wspaniale krajobrazy znane nam dotąd tylko z filmów przyrodniczych.. Sawanna, bydło i owce pasące się to stały element krajobrazu, drzewa wysuszone przez słonce, choć to tu dopiero koniec wiosny. Miasteczko Thredbo to pięknie położony górski kurort na terenie parku narodowego. Zimą zjeżdżają tu z całego kontynentu amatorzy śniegowego szaleństwa ale teraz na wiosnę jest cicho i zacisznie.
Rano pobudka o 7, szybkie śniadanie, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wymarsz w góry. Cel, Góra Kościuszki (2214m.n.p.m.) zaliczany do „Korony Ziemi” – najwyższych szczytów wszystkich kontynentów i choć jest ona najmniejsza z nich wszystkich to bardzo urokliwa. Część trasy można wjechać na 1930m kolejką krzesełkową ale rezygnujemy z tego środka transportu i rozkoszujemy się wspaniałymi widokami grzecznie tuptając pod gore. Widoki, rozkwitająca wiosną roślinność są nagrodą za nasze trudy. Pierwszy odcinek , choć stromy pokonujemy bardzo szybko choć żar lejący się z nieba wcale nie ułatwia nam zadania. Od stacji kolejki na górze droga zmniejsza kąt nachylenia, ścieżka jest pokryta metalowa kratką żeby pod spodem roślinność mogła spokojnie rozkwitać. Spotykamy w pół drogi rodaków, jedni z Sydney , drudzy z Honolulu, rozrzuceni są nasi rodacy po całym świecie. Podczas drogi towarzyszą nam setki much które wykorzystują nas jako darmowy środek transportu i rechot żab których w roztapiających śniegach tworzących rozlewiska jest wcale nie mniej. Pod samym szczytem jest jeszcze śnieg który sprawia nam wiele radości bo u nas w kraju dopiero skończyło się lato. Na szczyt wchodzimy o 13.10. Bezchmurne niebo gwarantuje wspaniały widok po horyzont. Zostawiamy na szczycie przymocowana do kamienia tabliczkę upamiętniającą 30 lecie pontyfikatu Karola Wojtyły na papieża Jana Pawła II oraz pierwsze kobiece wejście Polki jak i Europejki Wandy Rutkiewicz na Mt. Everest. Zdobycie wierzchołka i powrót zajmuje nam 7 godzin.
Po tak ciężkim dniu kolacja na tarasie w schronisku smakuje nieziemsko.

Narooma – zobaczyć i zostać 13.11.2008
Wracając do Sydney jedziemy wschodnim wybrzeżem i zatrzymujemy się na nocleg w Naroomie, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi jakie widziałam. Domki kempingowe położone nad samym oceanem w niczym nie przypominają naszych letniskowych. Wyposażone są we wszystko, od szczotki do włosów po toster a widok na Glass House – skupisko skał zatopionych w oceanie zapiera dech w piersiach. Ze względu na to ze to wiosna, na plaży nie spotykamy nikogo, tylko my i mewy których jest tutaj niezliczona ilość, niesamowite uczucie jedność z ta ziemią. Ogromne fale rozbijają się z łoskotem o skały, temperatura jak w nasz piękny czerwcowy dzień, bajecznie. Wieczorem na zaakcentowanie tak pięknego miejsca robimy na tarasie ucztę z owoców morza. Ale próbujemy tez i tutejszego specjału jakim jest mięso z kangura. Każdy z ciekawością czeka na chwile zetknięcia się kubków smakowych z tym smakołykiem. Okazuje się słodki, z zewnątrz przypomina nasze wolowe, natomiast środek bardziej wątróbkę.
Wracamy do stolicy przez Jervis Bay gdzie zwiedzamy ogród botaniczny na terenie parku narodowego. Idąc ścieżkami w oddali zobaczyliśmy jeziorko. Niebo zakrywają chmury, cichną ptaki przed burzą która nadchodzi, czuje się lekki strach i napięcie wiszące w powietrzu. I w pewnym momencie niczym wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód przecina nam drogę długo wyczekiwany i wypatrywany kangur. Był blisko, na wyciągniecie dłoni, nie zdarzyliśmy mu się nawet przyjrzeć. Z tych wszystkich emocji lekko podenerwowane razem z Magdą wracamy do samochodu. W chłopcach natomiast odzywa się instynkt myśliwego i ruszają za tropem kangura. Spotykają zresztą za chwile ich cale stado które nic sobie z nich nie robiąc pasie się spokojnie w okolicy. Robią serie zdjęć i tak naprawdę dzięki nim mamy uwieńczone to typowe australijskie zwierze na fotografii. Wieczorem docieramy do motelu i ze zmęczenia padamy jak muchy.

Sydney – Niekończąca się opowieść. 15.11.2008
Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie Sydney. Miasto jest pięknie położone, znakomicie rozwiązana komunikacja, zarówno lądowa jak i morska. City tętni życiem 24 godziny na dobę. Szczególne przy wodzie a ze woda jest wszędzie ...
Całe miasto to tygiel wszystkich narodowości świata choć co dziwne ze względu na bliskość Afryki mało jest tu murzynów.
Płynąc łodzią można się przemieszczać z jednego krańca miasta do drugiego i to znacznie szybciej niż droga lądową. Kierujemy się najpierw na Darling Harbour – centrum handlowego i atrakcji mieszczące się we wspaniałym parku. Przepływamy obok dawnych więzień w których trzymano pierwszych zesłańców na tym kontynencie a obecnie mieszczące wytworne restauracje. W górze Harbour Bridge, gigantyczny most znany z fantastycznych pokazów sztucznych ogni na Nowy Rok. Wieczorami o zmierzchu widać całe mnóstwo spacerujących ludzi którzy ruszają do restauracji na wybrzeżu zjeść dobra kolacje przy lampce wina.
Mnóstwo w mieście widać też azjatów, czasami odnosi się wrażenie ze jest ich więcej niż białych.
Zachodzimy do Chinatown gdzie nie możemy sobie odmówić wejścia na tutejszy bazar, zasiadamy tez w miejscowej restauracji a żeby spróbować i porównać chińskie jedzenie z tym Hong Kongu i naszym z Polski. Nasze wygrywa zdecydowanie. Wracając oglądamy operę, najbardziej rozpoznawalny budynek na świecie. Wsłuchujemy się w dźwięki muzyki granej przez grajków na Circular Quay . Klimat magiczny, co widać po rozanielonych twarzach ludzi spacerujących wokoło. Wracamy kolejką miejską i z radością zasiadamy do zasłużonej kolacji u naszej rodzinki.

Cairns - Wielki błękit 16.11.2008
Wylatujemy na południe kontynentu do Cairns, czas przelotu 3 godziny. Wychodząc z samolotu uderza w nas podmuch gorącego powietrza, temperatura 32 stopnie. Jesteśmy zakwaterowani w Cairns Villa. Hindus w taksówce opowiada nam w samych pozytywach o tym miejscu. Nie widziałam jeszcze tak urokliwego miejsca. Roślinność, ptactwo, krajobraz dżunglowy. Aż trudno uwierzyć ze może być tak zróżnicowana roślinność i to w jednym państwie ale ze jest ono wielkości Europy to jest to do zrozumienia. Chatki wśród pięknych, gęstych drzew, palmy, basen, cóż więcej oprócz doborowej kompanii potrzeba do szczęścia...
Bez wyrzutów sumienia leniuchujemy resztę dnia w ośrodku.
Następny cały dzień upływa podobnie....Leżymy i byczymy się na maksa w basenie i na leżakach. Upal i ta wilgotność powodują ze nic się nie chce. Długo tak nie potrafimy i zaczyna po pewnym czasie nas nosić. Jedziemy wieczorem do centrum, chcemy zabukować bilety na jutrzejszy rejs statkiem na Green Island gdzie będziemy nurkować. W centrum na gigantycznych drzewach przyglądamy się całym stadom nietoperzy-wampirów, cos niesamowitego ze potrafią żyć z człowiekiem w takiej symbiozie w takim miejscu. Na bulwarze wzdłuż wybrzeża ciągnie się cała masa kawiarenek i sklepów, na każdym rogu przygrywa jakaś kapela, wakacyjny nastrój trwa tu cały rok.
Rano taksówką, oczywiście gdzie jak zwykle kierowcą jest Hindus jedziemy do portu skąd statkiem wypływamy na Wielka Rafę Koralową, największą na świecie ale czy najładniejsza, ciężko ocenić... Taksówka kosztuje tyle samo co bilet autobusowy dla 4 osób wiec nie warto się nawet wysilać na inny środek lokomocji. Nasz okręt Big Cat dociera ok. 11 do Green Island. W wodzie widać setki gatunków rożnych ryb, sama wyspa tętni życiem od turystów, cześć zajmują bary, hotel, zagroda z krokodylami, sklepy i agencje pośredniczące w oferowaniu atrakcji a cześć to dzika enklawa na której żyją sobie rożne gatunki zwierząt i ptaków. Jednym słowem każdy znajdzie cos dla siebie w przerwie pomiędzy nurkowaniem. Wypływamy łodzią ze szklanym dnem na ocean aby podziwiać karmienie ryb. Nurkowanie daje niezapomniane wrażenie, spotykamy dwa rekiny, na szczęście są już po obiedzie. Dzień kończymy po powrocie ucztą przyrządzoną na elektrycznym grillu których w mieście jest pod dostatkiem a które są w użytkowaniu darmowe.
Całą noc lało, budzimy się z nadzieją ze się wypogodziło ale niestety daremne oczekiwania. Ruszamy na zwiedzanie miejscowej dżungli ale strugi wody z nieba zmuszają nas do schronienia się w miejscowym ośrodku sportu. I znowu mila niespodzianka. Nie wiedząc czy w ogóle będziemy się tam mogli schronić wita nas człowiek który wypożycza na miejscu rolki. Częstuje nas herbatą, rozmawiamy serdecznie, my ciekawi jego, on nas.
Wracamy w momencie gdy na chwile przestaje lać i resztę dni spędzamy sącząc drinki na naszym tarasie. Po południu się rozpogadza i ucinamy w basenie rozmowę z ludźmi z RPA. Bardzo serdeczni i życzliwi choć wbrew pozorom nie są tutaj na wakacjach tylko w pracy.
20.11.2008
Lecimy z powrotem do Sydney. Burza i pioruny towarzyszące przy lądowaniu dostarczają nam sporej dawki adrenaliny. Zaczynamy odbierać to miasto jak swoje własne, czujemy jego rytm , rozumiemy miejscowych ludzi – Ozich jak sami się nazywają Australijczycy, którzy przemierzają jego ulice na pewno w mniejszym pośpiech niż Europejczycy. Poczułam w pewnym momencie ukłucie w sercu kiedy mam odczucie ze musimy opuścić to miejsce i ze mogę już tu nigdy nie wrócić. Taksówką udajemy się do Kings Cross, części miasta która jest okryta złą sławą, dzielnica „czerwonych latarni” mieści się w samym centrum miasta i nigdy nie zasypia. W hostelu okazuje się ze nasza rezerwacja gdzieś się zawieruszyła i musimy spać w oddzielnych pokojach, rezygnujemy i zamieszkujemy obok w hoteliku wynajmowanym na godziny prostytutkom i ich klientom. Standard pokoju ma wiele do życzenia ale nie w takich miejscach się spało, cena niestety Hiltonowska . Pokoje brudne, obdrapane, ślady przypaleń od papierosów są dosłownie wszędzie ale czego można się spodziewać po dzielnicy prostytutek i transwestytów. Noc przyniosła jeszcze więcej sensacji, to co się dzieje tam na ulicach nie widać nawet w filmach...
I przychodzi nasz ostatni dzień, płyniemy statkiem na Manly Beach, plaże którą upodobali sobie miejscowi, otwarty ocean, wielkie fale, ludzie nie tylko przychodzą tu się poopalać ale i zjeść lunch w jednej z dziesiątek restauracji, posiedzieć przy nadmorskim bulwarze, poczytać książkę, podładować akumulatory do dalszej pracy i poczuć kontakt z tak wielkim żywiołem jakim jest ocean.
Powrót do domu nadchodzi nieuchronnie, niestety wszystko co dobre szybko się kończy, na pewno wiele zostanie w mojej głowie, inni ludzie, ich mentalność, spokojny , bez stresowy styl życia urzekł mnie na zawsze, krajobrazy które wyrznęły w mojej świadomości jedne z najpiękniejszych doznań. Ogółem przemierzyliśmy 38 tyś. kilometrów , w powietrzu i na wodzie, pieszo i samochodem i spokojnie moglibyśmy okrążyć Ziemię. Na początku sądziliśmy że to podróż naszego życia ale teraz już wiem że ta podróż ciągle przed nami, że nie można tak myśleć i spocząć na laurach, że trzeba każdą następną tak traktować a satysfakcja będzie gwarantowana.
Przed nami długa podroż i tylko teraz liczy się to a żeby szczęśliwie i cało dotrzeć do domu.. Usiąść i odpocząć ale wiem że nie na długo, że wkrótce znowu odezwie się w nas dusza włóczykija...

Zdjęcia

AUSTRALIA / Wschodnia Australia / Góry Sniezne / Mt.Kosciuszko 2008AUSTRALIA / Wschodnia Australia / Góry Sniezne / Mt.Kosciuszko 2008AUSTRALIA / Wschodnia Australia / Góry Sniezne / Mt.Kosciuszko 2008

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl