Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
RPA – Namibia w 50 dni. > RPA
dleszcz@hotmail.com relacje z podróży
13 kwietnia 2009r. Wyruszamy na naszą coroczną wyprawę. Tym razem naszym celem jest południowa Afryka. W ciągu 50 dni chcemy zwiedzić RPA wędrując wzdłuż południowego wybrzeża aż po estuarium St Lucia, zahaczyć o Lesotho, następnie skierować się na północ przez Swaziland do parku Krugera. Po kilkudniowym pobycie w Parku Krugera zamierzamy lecieć samolotem do Livingston zobaczyć wodospady Wiktorii, stamtąd przelot do Namibii, chcemy w niej spędzić tydzień czasu i powrót do RPA. Nasze plany będziemy korygować na bieżąco.
13 kwietnia 2009r. Wyruszamy na naszą coroczną wyprawę. Tym razem naszym celem jest południowa Afryka. W ciągu 50 dni chcemy zwiedzić RPA wędrując wzdłuż południowego wybrzeża aż po estuarium St Lucia, zahaczyć o Lesotho, następnie skierować się na północ przez Swaziland do parku Krugera. Po kilkudniowym pobycie w Parku Krugera zamierzamy lecieć samolotem do Livingston zobaczyć wodospady Wiktorii, stamtąd przelot do Namibii, chcemy w niej spędzić tydzień czasu i powrót do RPA. Nasze plany będziemy korygować na bieżąco.
Lecimy British Airways do Kapsztadu z międzylądowaniem w Londynie. Przez Internet
zarezerwowaliśmy pokój w hotelu Ritz na Green Point, wygląda na całkiem niezły, a cena 30 USD
za dobę jest przystępna.
Mamy zamiar spędzić w Kapsztadzie 5 dni a potem ruszyć dalej. Lądujemy rano, taksówką
dostajemy się do hotelu gdzie czeka nas niemiła niespodzianka – każą nam czekać do
godz.13-tej na zakwaterowanie, mimo iż co chwilę widzimy wyprowadzających się gości.
No cóż, następnym razem będziemy unikać wielkich hoteli. Pogoda jest bardzo ładna, więc po rozpakowaniu się szybki prysznic i ruszamy na miasto. Idziemy wzdłuż wybrzeża do
Wiktoria & Alfred Waterfront, turystycznej dzielnicy położonej nad zatoką.
Po drodze mijamy nowoczesny stadion budowany w Green Point na mistrzostwa świata w piłce nożnej
w 2010 r.
Kapsztad – miasto leżące na styku dwóch Oceanów: Atlantyku i Oceanu Indyjskiego. Z jednej strony góry, bardzo widowiskowa Góra Stołowa z płaskim szczytem, z drugiej strony morze.
Cały ruch turystyczny koncentruje się nad zatoką, na Waterfront gdzie jest mnóstwo małych restauracyjek, kotwiczy wiele statków turystycznych oraz wzdłuż jednej z dłuższych ulic miasta: Long street.
Domy z ażurowymi stalowymi balkonami, pełno barów i klubów, renomowane butiki czynią Long Street najbardziej atrakcyjną spośród wszystkich ulic w City Bowl. Ulica ma charakter wybitnie
rozrywkowo-komercyjny, trudno uwierzyć że była to kiedyś część dzielnicy islamskiej. Zachowało się tam kilka zabytkowych meczetów, takich jak Noor el Hamedia czy Meczet Palmowy. Pamiątką z przeszłości są również Long Street Baths (łaźnie). Zwiedzamy Zamek Dobrej Nadziei zbudowany w latach 1666-1679. Nigdy nie został zaatakowany przez wrogów. Odwiedzamy ogród botaniczny Company’s Garden, oceanarium, dzielnicę malezyjską z małymi domkami pomalowanymi na wszystkie kolory tęczy.
Jemy tam lunch, w karcie potrawy znane nam z Indii; moje ulubione chicken tikka, curry. Jednak w Indiach potrawy te są smaczniejsze. Potem wracamy do centrum załatwić wizę do Namibii.
Pogoda niestety psuje się, ogólnie jest pochmurnie, tylko chwilami przebija się słońce. Chcieliśmy wjechać kolejką na Górę Stołową, ale nie ma to sensu, bo szczyt ukryty jest w chmurach.
Następnego dnia ruszamy więc pociągiem do Simon’s Town zobaczyć pingwiny.
W 1985 roku na plaży Boulders zagnieździła się pierwsza para pingwinów tońców. Dzisiaj jest ich tutaj kilka tysięcy. Jest to jedna z trzech kolonii pingwinów tońców na stałym lądzie.
Oprócz mnóstwa przesympatycznych, niedużych pingwinów jest tu pełno kormoranów.
Następnie chcemy udać się autostopem na południe do Cape Point. Niestety, po 2-godzinnym bezowocnym oczekiwaniu zatrzymuje się starszy pan i uchyliwszy szybę mówi abyśmy tu nie stali, bo nikt nas nie zabierze. Jest na tyle uczynny, że dzwoni po taksówkę i na południowy cypel dostajemy się z bardzo miłą panią taksówkarz.
Cała powierzchnia Parku Narodowego Przylądka pokryta jest specyficzną roślinnoscią zwaną fynbos. Nazwa ta pochodzi z języka afrikaans. Fyn znaczy drobny, bos to busz. Fynbos składa się z ponad 1500 gatunków roślin, w tym 50 endemicznych. Wiosną ponoć przepięknie kwitnie, niestety my tego nie zobaczymy, natomiast wiemy, że pachnie oszałamiająco, szczególnie po deszczu w powietrzu unosi się ostry, ziołowy zapach nie podobny do żadnego znanego mi zapachu.
Z parkingu kolejką pniemy się pod górę a następnie idziemy stromym podejściem do najwyższego punktu Cape Point. Rozciąga się stąd wspaniały widok na całą False Bay. Widok w dół z wys. 209 m. jest oszałamiający, pośród zwałów przesuwającej się mgły widoczne są skały, w które uderzają fale Oceanu Atlantyckiego. Najbardziej wysuniętym punktem Półwyspu jest Przylądek Dobrej Nadziei. Żeby tam się dostać jedziemy 2.7 km w kierunku zachodnim od parkingu. Pośród skał uwija się stadko zwierzątek podobnych do świnki morskiej, są to góralki abisyńskie, które są w rzeczywistości krewniakiem słonia
(aż trudno w to uwierzyć!)
Wracamy do Kapsztadu, idziemy coś zjeść w pobliżu naszego hotelu. Zamawiam stek z polędwicy wołowej (tyle się naczytałam, że są bardzo dobre), mój małżonek testuje potrawkę z antylopy kudu. Muszę się przyznać, że nie jestem zachwycona. Stwierdzamy, że restauracyjne posiłki są drogie i przy tak długim pobycie wykończą nas finansowo. Jedynie w hinduskich i chińskich restauracjach jedzenie jest o wiele tańsze i smakuje nam o wiele bardziej od mało finezyjniej afrykańskiej kuchni.
Następnego dnia idziemy kupić bilety autobusowe do Knysny, zarezerwować hotel, wymienić trochę dolarów. Przekonaliśmy się, że pieniądze należy wymieniać w bankach, bo w innych punktach wymiany oprócz prowizji biorą jeszcze VAT, czasami całkiem duże sumy.
Rano wyruszamy autobusem Intercape do Knysny. Na bagaże naklejają nalepki, drugą część nalepki dostaje pasażer, trzeba uważać, aby nie zgubić, bo nie wydadzą ci bagażu.
Mijamy otwarte aż po horyzont przestrzenie, kamieniste łąki i pola rozłożone na pagórkach. Potem krajobraz zmienia się, zjawia się fynbos, który przechodzi następnie w olbrzymie farmy z pasącymi się stadami owiec, czasami krów i strusi. Miasteczka pojawiają się bardzo rzadko, są niewielkie, z parterowymi domami.
O 16-tej jesteśmy na miejscu. W miasteczku nie ma taksówek tylko tuk-tuki (coś w rodzaju hinduskiej rykszy). Nasz Knysna Backpakers Hostel nie wygląda zbyt imponująco, ale jest wszystko, co potrzeba: czysta pościel, prysznic, lodówka.
Knysna, położona na brzegach laguny to kraina przepięknych jezior i zalewów morskich.
Dwa razy wybrana była "ulubionym miastem" w RPA. Otoczona jest 65000 hektarami zawsze zielonego lasu, tutaj czuje się, że w powietrzu jest więcej tlenu.
Zwiedzamy miasteczko, o tej porze roku jest tu cicho, brak turystów.
Idziemy nad zatokę spróbować ostryg w restauracji polecanej w przewodniku. Chyba nie zostanę wielką fanką tego specjału, nie powiem, że nie dobre, ale nie rozumiem tych zachwytów.
Wieczorem postanawiamy zmienić nasze plany, mieliśmy zamiar przemieszczać się autobusami,
ale jest to kłopotliwe ze względu na to, iż w małych miejscowościach są problemy z publicznymi środkami komunikacji, tutaj każdy biały obywatel ma swój samochód i nie porusza się w ogóle pieszo,
co krok ostrzegają nas abyśmy byli ostrożni. Po tych ostrzeżeniach długie spacery przestają być przyjemnością, na każdą napotykaną grupę ludzi gromadzących się na rogach ulic spoglądamy podejrzliwie. Postanawiamy wynająć samochód, rozwiąże to wiele problemów, zaoszczędzimy na taksówkach, podjedziemy wszędzie gdzie zechcemy, możemy wozić wiktuały, wynajmować domki z aneksem kuchennym i sami przyrządzać sobie posiłki.
Rano udajemy się do biura AVIS i wynajmujemy samochód na 21 dni. Kosztuje nas to włącznie z ubezpieczeniem przedniej szyby niecałe 6000 ZAR. Nie podoba nam się tylko, iż jest określony dzienny limit kilometrów = 200, odległości są tutaj bardzo duże, ciężko będzie się zmieścić w limicie. Dostajemy volsvagena TENA CITI, małe autko produkowane na potrzeby RPA w Port Elizabeth. Jak się potem okaże bardzo sprawne i wytrzymałe.
Aby je od razu przetestować ruszamy do Oudtshoorn zwiedzić strusią farmę.
W okręgu tym jest największe w RPA skupisko farm strusich, hodują je na mięso, jaja, pióra i skórę z której wyrabiają buty, paski, torebki itp., a wszystko piekielnie drogie. Jedziemy wzdłuż morza, potem przez bardzo malownicze góry przypominające Belvedere (pasmo Dolomitów). Następnie krajobraz zmienia się, upodabnia do australijskiego scrubu, czerwona, laterytowa gleba, olbrzymie puste przestrzenie. Tylko krajobraz bardziej górzysty niż w Australii. Drogi są bardzo dobrej jakości, uderza nas, że nie ma ziemi niczyjej, wszystko pogrodzone, nawet jak nie ma żadnych upraw ani farm. A jak już są to zajmują olbrzymie przestrzenie. Nie ma się co dziwić czarnym obywatelom tego kraju, że są niezadowoleni.
Jak wyczytałam w przewodniku do 18% białego społeczeństwa należy 70% ziemi. Kolorowi nie mają więc szans zostać obszarnikami, chyba że biali zaczną masowo emigrować i wyprzedawać tanio swą własność
co jest całkiem możliwe. Kilka dni po naszym przyjeździe do RPA były wybory prezydenckie, wybrany
został czarny kandydat Zuma, który ma ukończone 3 klasy szkoły podstawowej, trudno więc liczyć iż uda się jego ekipie szybko opanować trwający w kraju kryzys. W ciągu naszej podróży widzieliśmy mnóstwo posiadłości wystawionych na sprzedaż.
Ale wracając do meritum, mijamy mnóstwo strusich farm, ale tylko kilka jest udostępnionych dla turystów.
Udajemy się na takową, przewodnik pokazuje nam film o historii powstania strusich farm w RPA,
potem prowadzi nas do wybiegów. Strusie są olbrzymie, są dwa rodzaje: o szarym i białym upierzeniu. Przewodnik demonstruje nam jak mocne są skorupy strusich jaj, wchodzi na 4 jaja które nie pękają.
Potem oczywiście strusie zawody. Ja wole jednak oglądać strusie na wolności.
Następnego dnia wyruszamy dalej Jedziemy do Addo Elephant National Park, po drodze chcemy zahaczyć o Eden Bird Sanctuary leżący w pobliżu Plettenberg Bay. Jest to unikatowa, największa ptaszarnia swobodnego lotu na świecie, na obszarze powyżej 2 hektarów ogrodzonych siatką o wysokości do 34 m stworzony został raj dla ptaków i turystów. Teren ten w 70% stanowi miejscowy las, stworzony został tu mikroklimat lasów deszczowych, wędrujesz od dołu ku górze leśnymi ścieżkami, wiszącym mostem, podziwiając ptactwo które trudno spotkać w naturze. Wiele z nich widzę po raz pierwszy, jak: Ibis szkarłatny, kaczka Mandaryn, kolorowego szpaka królewskiego,czy zielonego turaka. Jest mnóstwo papug o piórach w różnych kolorach tęczy, piękne różowe flamingi. Jesteśmy zachwyceni ptakami, feerią barw i kształtów, jedyne co nam psuje przyjemność to siąpiący deszcz, jesteśmy cali przemoknięci, ale co tam, warto było odwiedzić to miejsce. Zaraz obok jest drugi park, z małpami, ale te to już pochowały się całkowicie w gałęziach drzew i mało co widzimy.
Pełni wrażeń jedziemy dalej, krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie, po lewej stronie wapienne góry porośnięte sosnami, dużo eukaliptusów. Po prawej ocean. Jest to rejon Parku Narodowego Tsitsikamma. Czasem mijamy głębokie kaniony wyżłobione przez rzeki w wapiennych skałach. Dalej roślinność przechodzi w fynbos, a jako iż jest deszczowo w powietrzu unosi się intensywny, ziołowy zapach.
Im dalej tym więcej zielonych pól i farm rozrzuconych na wzgórzach, mijamy olbrzymie pastwiska- mnóstwo krów. Szukamy południowej bramy do Addo N.P. która ma być w Colchester, oznakowanie słabe, w końcu jednak trafiamy. Strażnik nie chce nas wpuścić na teren parku, bo jest zbyt późno a my nie mamy rezerwacji noclegu. W końcu jednak ulega i daje nam klucz do 2-osobowego domku. Domki rozmieszczone w buszu niedaleko bramy, są ekstra, z tarasem, grillem (co jak potem stwierdziliśmy jest standardem zarówno w RPA jak i Namibii) i wszelkimi wygodami. Robimy kolacjo-obiad: jajecznica z warzywami, winko i zasiadamy na tarasie. Jest tak cicho, szkoda tylko, że pochmurnie, nie widać gwiazd.
Rano zrywamy się skoro świt, śniadanko, kawa i jedziemy do recepcji opłacić noclegi. Cena astronomiczna, 1750 randów za dwie noce, ale co zrobić, zaoszczędzimy przy innej okazji. Dostajemy mapę parku i ruszamy na bezkrwawe łowy. Jedziemy powolutku, dozwolona prędkość to 40 km/godz. Spotykamy guźce (warthog) i antylopy kudu, stadko zebr, szakala. Dojeżdżamy do obozu głównego, zapisujemy się na wycieczkę samochodem terenowym z przewodnikiem. Jest nas 10 osób, przewodniczka wypatruje w buszu mangusty żółte,
orła Martial, węża Boomslang, olbrzymiego żółwia. Cały czas szukamy słoni. Wreszcie są, cała rodzina przecina nam drogę, jesteśmy podnieceni jak dzieci, wszyscy fotografują jak szaleni. Co za frajda! Po zakończeniu wycieczki wędrujemy sami naszym samochodem, chcemy zobaczyć jak najwięcej. Napotykamy mnóstwo zwierząt, udaje nam się jeszcze raz upolować słonie, ale z większej odległości. Wracamy o zmierzchu, kolacja i pakowanie, jutro ruszamy dalej.
Udajemy się małej miejscowości Cintsa położonej w zatoce za East London. Chcemy tam poleniuchować kilka dni. Droga prowadzi przez bardzo widowiskową trasę pociętą przepastnymi kanionami, pustka aż po horyzont. Wspaniała 2-pasmowa szosa przechodzi nagle w 1-pasmówkę o żwirowanych poboczach. Wjeżdżamy w baśniową krainę mglistych lasów, droga ledwo widoczna i tak kilometrami. Miejscowości prawie nie ma. Zatrzymujemy się w napotkanym miasteczku na zakupy i tankowanie. Zaopatrzenie bardzo marne, na półkach głównie kolorowe napoje, śmieciowe przekąski, margaryna i worki kukurydzy. Jesteśmy chyba jedynymi białymi w tym miasteczku!
Cintsa bardzo urokliwa, raj dla surfingowców i wielbicieli plażowania. Spędzamy leniwie kilka dni, wędrując po plaży, czytając przewodniki, planując dalszą trasę i popijając winko, czego sobie nie żałujemy, jako iż jest tanie i dobre.
Dzisiaj mijają 2 tygodnie naszego pobytu w RPA, czas ruszyć dalej. Chcemy odwiedzić teraz góry Drakensberg w okolicach Sani Pass. Jest to 540 km od Cintsy. Wyruszamy o 7 rano. Mijamy puste przestrzenie, czasami na wzgórzach rozrzucone są ubogie osiedla czarnych, czasami są to rondavelle – czyli tradycyjne, okrągłe chaty, częściej ubogie chatki. Tam gdzie są wsie po drogach wędrują kobiety, często objuczone siatami – dokąd one tak wędrują? Murzynki są przeważnie jak mama Afryka, olbrzymie, rozłożyste, poubierane w długie, kolorowe szaty, jak ze szmateksu. Widać, iż panuje tu bieda, co też widoczne jest bardzo po zaopatrzeniu sklepów spożywczych w miasteczkach byłego Bantustanu: wory mąki kukurydzianej, kolorowe napoje i śmieciowe przekąski. Wiele więcej nie uświadczysz. Musimy wymienić dolary, zatrzymujemy się w dwóch większych miejscowościach, odwiedzamy 3 banki i wszędzie spotykamy się z odmową. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy, ratuje nas w końcu zabrana na wszelki wypadek karta debetowa. Mamy na przyszłość nauczkę, aby w miejscowościach turystycznych wymienić jednorazowo dużą ilość dolarów. Sytuacja taka powtórzy się jeszcze w miejscowości Himeville gdzie zatrzymujemy się przed wypadem do Lesotho. Nawet karta nas nie ratuje, bo najpierw pani w sklepie gdzie jest mały bankomat mówi, że możemy pobrać tylko 500 randów (około 60USD), a potem bankomat odmawia nam w ogóle wydania kasy. Musimy jak niepyszni wsiąść do samochodu i udać się 6 km do Underbergu gdzie wreszcie w banku udaje nam się wymienić dolary po bardzo niekorzystnym kursie.
Wykupujemy sobie na drugi dzień wyprawę terenową Toyotą na przełęcz Sani i do Lesotho.
Martwi nas, bo nie mamy wiz do Lesotho, ja mam tylko 4 wolne strony w paszporcie, oby mi tylko starczyło do końca, bo będzie kłopot.
Droga pod górę jest obłędna, same pętelki i coraz bardziej stromo. Widoki przepiękne, szkoda że pada deszcz. Wspinamy się na przełęcz, która leży na wysokości 2874m, jest to 40km drogi, na ostatnich 8km przewyższenie wynosi 1000m., nachylenie drogi na niektórych odcinkach około 500, przewodnik i jednocześnie kierowca ostrzega, że zbliżamy się do zakrętu „O my God” – zakręt jest o 180 stopni i jednocześnie bardzo ostro pod górę, obsypujące się pobocza – zgroza! No, ale po kilku minutach jesteśmy wreszcie na granicy. Ustawiamy się w kolejce do odprawy, oczywiście wymagają od nas wiz, przewodnik pertraktuje, kończy się wręczoną na zapleczu łapówką 100 randów. I oto jesteśmy w Lesotho, zajeżdżamy pod najwyżej położony w RPA pub, zatrzymujemy się na piwo i posiłek. Pada i wieje potężny wiatr sypiąc ostrym piaskiem po oczach. Przed nami rozciąga się olbrzymi, pusty płaskowyż. Niegościnna ziemia porośnięta trawą, na której wypasane są stada owiec i bydła. Po lunchu jedziemy w odwiedziny do wioski ludu Basutho, podejmuje nas bardzo sympatyczna, wesoła murzynka. Przewodnik opowiada o życiu i zwyczajach tego plemienia, potem my wypytujemy panią o życie na tym niegościnnym terenie. Dowiadujemy się, że w takiej wiosce mieszkają ludzie spokrewnieni ze sobą, jest ich około 40 osób. Dzieci w wieku od 7 do 13 lat przebywają cały tydzień w większych miejscowościach, gdzie pobierają nauki, tylko w weekend odwiedzają rodzinę. Po ukończeniu podstawowej edukacji wracają do domu, dziewczynki zajmują się domem, a chłopcy przez przynajmniej 5 lat są pasterzami, potem przechodzą inicjację. Pod okiem starszyzny przechodzą próby tężyzny fizycznej i odporności psychicznej (spanie w śniegu, chodzenie boso po rozżarzonych węglach). Jeżeli przejdą pomyślnie próby otrzymują insygnium mężczyzny – laskę molamu, zdobną kolorowymi nićmi i wzorami określającymi przynależność rodzinną.
Wtedy dopiero chłopak staje się wolnym mężczyzną, może opuścić wieś w poszukiwaniu żony. Podstawowa opłata za narzeczoną to 24 krowy, jeżeli kandydat na męża nie bardzo się pannie podoba opłata może wzrosnąć. Ale ostatecznie dziewczyna decyduje czy akceptuje narzeczonego czy nie. Żegnamy naszą gospodynią i wyruszamy w drogę powrotną. Następnego dnia ruszamy do St Lucia, miasteczka leżącego w krainie Zulusów – Kwazulu Natal. Wpisane jest ono na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Stanowi największe w Afryce estuarium, zajmujące obszar 325 km².
To przepiękne estuarium ma prawie 60 km długości i do10 km szerokości z maksymalną głębokością tylko 1.5m. Zamieszkuje tutaj około 800 sztuk hipopotamów i mnóstwo krokodyli. Gnieździ się tam 500 gatunków ptaków wliczając pelikany, flamingi, warzęchy i bieliki afrykańskie. Samo miasteczko jest urocze, ładne domy, zadbane trawniki. Zatrzymujemy się Hostel Bib’s Backpakers. Sam domek ładnie położony wśród roślinności, razi jednak bałagan wokół, a i w środku mogłoby być lepiej. Pierwszy raz mam podejrzenia, że pościel jest po poprzednikach, albo tak byle jak doprana. Rano ruszamy na wyprawę statkiem po estuarium, przewodniczka przez mikrofon bardzo sprawnie objaśnia gdzie należy wypatrywać rozmaitego ptactwa i zwierząt, widać, iż ma to w małym palcu. No i oto są, cała wielka rodzina hipoptamów wyleguje się w wodzie, niestety są dość płochliwe, mają młode, więc są bardzo ostrożne, nie chcą zbyt mocno wynurzać się z wody. Ale i tak ich widok jest dla nas ekscytujący. Potem mijamy jeszcze kilka grup tych sympatycznie wyglądających, ale groźnych zwierząt. Na statku spotykamy po raz pierwszy w czasie naszej wędrówki rodaka z Gdańska, który wędruje w odwrotną stronę. Potem idziemy na plażę a wieczorem oglądamy tańce Zulusów. Rano okazuje się, że pod naszym domkiem (który jest na palach) i sąsiednimi zamieszkuje olbrzymia kolonia mangust pasiastych, są jednak bardzo płochliwe, zanim pobiegnę po aparat już uciekają. Rano wyruszamy zwiedzić pokazową, tradycyjną wioskę Zulusów. Przewodnik wziął sobie za punkt honoru nauczyć mnie kilku zdań w języku Zulusów, mój szanowny małżonek złożył cały ciężar konwersacji w moje ręce, sam zajął się fotografowaniem. Wymowa nie jest trudna, ale jak tu spamiętać na raz tyle nowych słów. Na zakończenie wizyty przewodnik spisał kilka najpożyteczniejszych zwrotów:
Cześć: Sawubona,
Jak się masz: Unjani
Dziękuję, doskonale: Ngiyabonga
W wiosce są okrągłe chaty na różnym etapie budowy, okazuje się, że taka konstrukcja z gałęzi jest bardzo stabilna i mocna, potem pokrywa się ją warstwami trzciny. W środku chata jest przestronna i przewiewna. Oglądamy stroje i wyposażenie chat, przewodnik opowiada o zwyczajach Zulusów. Tutaj narzeczona kosztuje o wiele taniej niż w Lesotho, bo tylko 11 krów. Potem pokazy tańca, oczywiście znowu ja muszę brać udział w zuluskich wygibasach, mój mąż znowu wykręcił się sianem. Na koniec przewodnik prowadzi nas do współczesnej części wsi w odwiedziny do sangomy, zuluskiej czarownicy-zielarki. Ta demonstruje nam leki na całe zło tego świata, potem wychodzi z chaty, sprowadza pomocnicę i poubierane w mnóstwo bransolet demonstrują nam przy dźwiękach bębna taniec sangomy. Uch, robi wrażenie, te pomalowane twarze, dziwne fryzury.
Wracamy do St Lucia, szybki posiłek i wybieramy się na Cape Vidal, mały rezerwat przyrody. Znowu widzimy hipcie taplające się w małym jeziorku, natykamy się na piękny okaz olbrzymiego orła rybołowa, antylopy kudu, guźce, zebry. W drodze powrotnej mamy spotkanie bliskiego stopnia z olbrzymim bawołem, zatarasował drogę i co tu zrobić? Zatrzymujemy się i czekamy, po kilku minutach niechętnie schodzi na pobocze a my ostrożnie przejeżdżamy. Dzisiejszy dzień spędziliśmy bardzo efektywnie i przyjemnie. Jutro wybieramy się do najstarszego Parku Narodowego w RPA Hlu-Hluwe Infozi. Ruszamy o 730, w parku jesteśmy o 900. Dostajemy bardzo dobrze oznakowaną mapkę i ruszamy na łowy.
Jest tu bardzo dużo zebr, antylop gnu, po raz pierwszy spotykamy antylopy oribi, bardzo ładne, delikatne zwierzątka. Nagle, niesamowite, pod drzewem widzę olbrzymiego nosorożca, stoi jak wmurowany, niestety po stronie kierowcy. Nie mogę dobrze zrobić zdjęcia, ryzykuję więc i chociaż jest zakaz wysiadania z samochodu z wielkim strachem uchylam drzwi i ponad krawędzią samochodu pstrykam zdjęcia. Potem w drodze powrotnej spotykamy tego samego nosorożca z partnerką.
Dalej natykamy się na żyrafy, urocze z tymi długimi szyjami i skórą jak z kauczuku. Bardzo mi się ten park podoba, zresztą każdy jest w swoim rodzaju i za każdym razem widzimy jakieś nowe zwierzęta. Nie myślałam, że polowanie z kamera jest takie emocjonujące.
5 maja, właśnie kończyny 3 tydzień pobytu w RPA. Dzisiaj ruszamy przez Swaziland do Kruger N.P. – największego parku narodowego w RPA. Po drodze zamierzamy zatrzymać się na dwie noce w Hlane Royal N.P.
Drogi w Zululandzie nie są najlepszej jakości, trzeba uważać na dziury, a oznakowanie fatalne. Nie trafiamy na autostradę, postanawiamy jechać drogą równoległą i potem dobić do autostrady. Ha, ha, ha – nacięliśmy się okrutnie, wszystkie drogi prowadzące do autostrady po paru metrach zamieniają się w żwirówki. Wreszcie wydaje nam się, że znaleźliśmy asfaltową, po kilku kilometrach rozczarowanie, znowu żwirówka, straszne wyboje i droga w przebudowie. Postanawiamy zaryzykować, przecież cała droga taka nie będzie.
Jedziemy dalej. O rany! Gdzie my trafiliśmy, wyboje, trzęsie jak diabli. Straciliśmy na tym skrócie 2 godziny.
W przeciwieństwie do kraju Zulusów gdzie tylko spłachetki ziemi wokół domostw były obsiane, w Swazilandzie olbrzymie tereny zajęte są pod uprawy, przede wszystkim trzciny cukrowej.
Swaziland jest monarchią absolutną, król decyduje o wszystkim.
Jest krajem z największym odsetkiem nosicieli wirusa HIV.W 2001 r. król Mswati ustanowił zakaz uprawiania seksu z nastolatkami i nakazał wszystkim nastoletnim dziewicom noszenie długich, wełnianych wstążek wokół głowy - oznaki czystości. Cztery lata później uchwała została zniesiona, bowiem jednym z tych, którzy nagminnie łamali rozporządzenie, był sam monarcha, który w corocznym Tańcu trzcin wybiera sobie wśród nastolatek nową żonę. Ma ich w tej chwili 14, jego ojciec miał ich 60.
Drogi są dobrej jakości, oznakowanie jednak fatalne, dwa razy pobłądziliśmy i w ten sposób do parku docieramy o zmierzchu, o 1730. Bramę zamykają o 1800. Okazuje się, że do campu mamy jeszcze 12 km drogi przez busz – po ciemku. Jedzie się fatalnie, dróżka wąska, wyboista. Dojeżdżamy wykończeni, ale kamienny, przestronny dom z tarasem rekompensuje trudy. W środku jest salon z aneksem kuchennym, 2 sypialnie, osobno WC i łazienka. Luksus! Wstajemy rano, jest pochmurno. Jemy śniadanie i czekamy na przejaśnienie. Ruszamy w końcu w stronę bramy głównej. Busz tutaj jakiś inny niż w RPA, bardzo suchy. Spotykamy głównie impale, ale za to udaje mi się zrobić kilka fotek walczących samców. Wykupujemy wycieczkę z przewodnikiem, boczne drogi są w zbyt złym stanie dla naszego samochodziku (sprawdziliśmy). Samochodem jedzie z nami 3-ka nowojorczyków. Przewodnik krąży przeszło godzinę w poszukiwaniu lwów, bez powodzenia. Słoni niestety też nie udało się zobaczyć – jakiś pech. Zobaczyliśmy za to mnóstwo ptactwa, a na koniec aby wynagrodzić nam brak powodzenia w podchodach zwierzyny przewodnik podprowadza nas blisko jeziorka z hipopotamami. Wow, fantastyczny widok!
Wracamy do naszego domu, chcemy posiedzieć o zmierzchu na tarasie przy lampce wina, niestety zaczyna się burza.
Następnego dnia ruszamy dalej. Postanowiliśmy pojechać najpierw na lotnisko w Nelspruit kupić bilety do Livingston a potem jechać do Kruger N.P. I tu niepowodzenie, okazuje się, że lot do Livingston a potem Namibii kosztuje 10820 randów na osobę i jest bardzo poplątany, za każdym razem musimy wracać do Johannesburga. Pani radzi nam wprawdzie zrobić sobie rezerwacje przez internet,że będzie taniej ale o ile może być taniej? Przecież przelot z Polski kosztował tyle ile ten bilet. Musimy zmienić nasze plany. Postanawiamy zrezygnować z wodospadów Wiktorii, przedłużyć wynajem samochodu i przebyć podróż do Namibii i z powrotem do Kapsztadu samochodem. Dowiadujemy się, że na terenie Parku Krugera; w Skukuzie jest przedstawicielstwo Avisa, tam załatwimy formalności przedłużenia wynajmu samochodu. W biurze turystycznym rezerwujemy 3 noclegi w Kruger N.P., robimy zakupy spożywcze i jedziemy do parku. Czasu nie mamy zbyt dużo do zamknięcia bramy. Docieramy o 1700 , godzinę przed zamknięciem bramy głównej, strażnik nie chce nas wpuścić bo okazuje się, że do samego campu w Skukuzie jest jeszcze 54 km, nie mamy szans dotrzeć przed zamknięciem bram campu. Po długich pertraktacjach informuje nas, że spróbuje zamienić nam jeden nocleg w Skukuzie na bliższy camp Pretoriuskop – uff! Zatrzymujemy się więc na jedną noc w campie Pretoriuskop, a następne dwie w Skukuzie.
Założony w 1898r. przez prezydenta RPA, Paula Krugera Kruger N.P. ma dzisiaj powierzchnię 2 mln. hektarów. Rozciąga się na terenach RPA, Zimbabwe i Mozambiku i jest większy niż Lesotho. Szerokość Parku to przeciętnie 65 kilometrów, a długość 350 km.
O 6 rano opuszczamy camp i jedziemy do Skukuzy. Załatwiamy przedłużenie wynajmu samochodu, instalujemy się w domku-rondavellu i jedziemy w busz. I tak przez pełne 2 dni od rana do wieczora ujeżdżamy po bezdrożach Parku Krugera, wracamy przed zamknięciem bramy campu. Większość obszaru stanowią równiny i łagodne pagórki, przecinają go rzeki, są też niewielkie zbiorniki wodne, w których taplają się hipopotamy. Emocji mnóstwo, spotykamy nowe zwierzęta i ptactwo. Szczególnie wpadają nam w oko wielkie, czarno-czerwone ptaszydła; dzioborożce abisyńskie, ptak sekretarz oraz marabut. Spotykamy kilkakrotnie stado słoni, dwukrotnie z bardzo bliska, rodzinę nosorożców białych, stada żyraf, zebr i rozmaitych gatunków antylop. Jedziemy też kawał drogi zobaczyć najbliższy baobab - prawdę powiedziawszy spotkany okaz nie jest zbyt imponujący.
Wieczorem pichcimy obiado-kolację, kuchnia jest na zewnątrz rondavella, zaopatrzenie w naczynia średnie, przyszło nam spożywać z braku głębokich talerzy zupę z patelni. Potem winko przy wtórze gromów i szumie deszczu, każdy wieczór kończył się burzą, ale lepiej, że wieczorem niżby miało lać w ciągu dnia.
Planujemy dalszą trasę, martwi nas limit kilometrów, już zdajemy sobie sprawę, że go przekroczymy. Postanawiamy z Kruger N.P. udać się do Augrabies Falls, potem Namibia: Fish River Canyon, czerwone wydmy w Sossusvlei, Swakopmund – miasteczko w Zatoce Wielorybiej i powrót do Kapsztadu wzdłuż zachodniego wybrzeża RPA.
Do wodospadów Augrabies mamy około 1500 km., musimy więc nocować po drodze. Będziemy jechać ile się da do zmroku, dzień jest tak krótki, nie możemy wyruszyć zbyt wcześnie, bo jest ciemno i nie można jechać dłużej niż do 17-tej bo również robi się ciemno. Po pierwszym dniu jazdy mamy problem znaleźć nocleg (zarówno tutaj jak i potem w Namibii spotykamy się z denerwującym nas obyczajem, że drogowskaz wskazuje ci nocleg w bocznej drodze bez podania odległości do tego miejsca, skręcasz i dopiero kilku kilometrach masz informację, że jeszcze np. 20 lub 45 km. do celu). Tym razem mamy właśnie tą sytuację, a na dodatek okazuje się, że hotelik zamknięty, jest poza sezonem. Nie ma sensu się cofać – jedziemy dalej i znajdujemy nocleg na farmie. Następnego dnia droga początkowo była wyjątkowo nużąca, płasko jak po stole, nie ma na czym zawiesić oka. Dopiero w okolicach Olifantshoek krajobraz zmienia się na ciekawszy, czerwono-brunatne wzgórza, w oddali olbrzymie hałdy, jakieś fabryki. Okazuje się, że rejon Olifantshoek i Kuruman jest rejonem wydobycia rud manganu i żelaza.
Do wodospadów dojeżdżamy po 17-tej, bierzemy dwa noclegi w bardzo fajnym domku z pełnym wyposażeniem.
Augrabies nazywane są Aukoearbis, czyli „Miejsce wielkiego Hałasu” przez ludzi szczepu Khoi. Powodem tego łomotu jest rzeka Oranje przepływająca przez 18-kilometrowy wąwóz
i spadająca 56 metrów w dół. Ilość spadającej wody zależy od sezonu, my trafiliśmy na niższy poziom wody, ale i tak kanion i wodospad robią wrażenie.
Wieczorem siedzimy przed domkiem, dokarmiamy ciasteczkami ciekawskich gości; rozmaite ptactwo i płoche wiewiórki.
29 dzień podróży – ruszamy do Namibii. Postanawiamy nie cofać się do Upington, tylko jechać skrótem. Skrót po kilku kilometrach asfaltówki okazuje się być żwirową drogą, którą jedziemy około 100 km. Potem jeszcze 70 km. szosą i granica z Namibią.
Namibia- otwarte przestrzenie, fascynujące krajobrazy, bliski kontakt z naturą, niesamowici ludzie Himba, Herero, Buszmeni, Owambo i Kavango, brak masowej turystyki… – tak ją opisują w przewodnikach. Namibia uznawana jest przez miłośników off-roadu za jeden z najlepszych i najbardziej urozmaiconych obszarów na świecie, które nadają się idealnie do jazdy samochodami terenowymi po urzekających bezdrożach. Chcemy skonfrontować to z rzeczywistością!
Kraj leżący w południowo – zachodniej części kontynentu afrykańskiego posiada bardzo trudne warunki naturalne. Od strony morza w głąb kraju ciągnie się szeroki na 70 – 180 km i długi na 1500 km pas pustyni Namib, po części piaszczystej i skalistej. Dostęp do interioru utrudnia dodatkowo stromy płaskowyż wznoszący się od morza w głąb lądu, potem stopniowo opadający w kierunku pustyni Kalahari na wschodzie. Wybrzeże krainy należy do najniebezpieczniejszych w całej Afryce – ukryte pod wodą skały utrudniają dostęp do stałego lądu, duża liczba zdradliwych, wietrznych zatoczek nie nadaje się do wykorzystania również z powodu szalejących burz piaskowych i wyjątkowo częstych mgieł występujących przez
110 – 120 dni w roku. Jedynym bezpiecznym rejonem jest Zatoka Wielorybia (Walvis Bay) z piaszczystym wybrzeżem okolonym naturalną laguną. W północnej części Namibii znajduje się wyżyna Damara z najwyższym masywem Brandberg (2600 m), na południu zaś wyżyna Nama nazywana też Namaqualand. Masywy górskie są głównie skupione na południu.
Stałe rzeki tworzą jednocześnie granice Namibii, wewnątrz kraju przeważają rzeki okresowe, uzależnione od skąpych opadów. Ich suche koryta przecinają obszary zupełnie jałowej, przysypanej piachem gleby. Naturalną roślinność stanowią trawy i zarośla odporne na susze, na północy sawanna.
Na obszarze 824 116 km² żyje tylko 2 miliony ludzi (87,5% to czarni obywatele a tylko 6% stanowią biali), co daje średnią gęstość zaludnienia: 2.5 osoby/km2.
Jedziemy przez wyżynę Nama na północ aż po Karasburg, potem skręcamy na zachód w kierunku Fish River Canyon.
Od granicy do miasta Karasburg kompletne pustki. Jedziemy przez brunatną, spieczoną, kamienistą pustynię. Jedyne oznaki życia to małe ptaszki wikłacze wijące na drzewach i słupach elektrycznych misterne gniazda-blokowiska. Gniazda są w różnych fazach budowy i o różnych, fantazyjnych kształtach. Największe sięgają od czubka słupa aż do ziemi. Jak dowiedziałam się z przewodnika, w takich ptasich osiedlach żyje do 1000 ptaków, a gniazda te potrafią przetrwać dziesiątki lat (myślę że to zasługa tutejszego klimatu).
W Karasburgu idziemy do banku wymienić walutę, na widok szyldu „Seafood restaurant” postanawiamy coś zjeść, karta raczej skromna, ale są ryby, kalmary. Przy zamawianiu okazuje się jednak, że z seafood jest tylko.....kurczak lub pizza! Cóż robić zamawiamy kurczaka, po upływie 30 minut otrzymujemy grubo opanierowane kurze kosteczki. Oj, nie pojemy my sobie w tej Afryce frykasów!
Cóż, ruszamy dalej, godzinami jedziemy szutrową drogą (w Namibii na 42 237km. dróg tylko 5 406km. jest drogami asfaltowymi, reszta to drogi szutrowe lub żwirowe) przez martwą pustynię. Tylko droga i my! Czujemy się tak jakbyśmy zostali sami na świecie. Jedziemy tak aż do 18-tej, wreszcie krajobraz zmienia się, z kamienistej pustyni porośniętej trawą i rzadkimi krzakami na bardziej górzysty. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego
Ai-Ais.
Nocleg znajdujemy w Mountain Camp, kilka pokoi, wspólna przestrzeń posiłkowa, patio, a wokół pustynia. Jest już późno, wiec rozlokowujemy się, kolacja i spać.
Rano spokojnie jemy śniadanie, kawa i wyruszamy obejrzeć Fish River Canyon – drugi co do wielkości w świecie po Grand Canyon i największy w Afryce, ma 160 km długości, do 27 km szerokości i 550 m. głębokości. Powstał około 500mln lat temu nie tylko wskutek erozji wodnej w dolomitowych skałach, ale również poprzez zapadnięcie się dna doliny wskutek zjawisk tektonicznych. Ciekawostką jest, że około 90km. kanionu jest własnością prywatną.
Zapaleńcy mogą spróbować wędrówki wzdłuż kanionu, lecz w tym celu potrzebują specjalnego zezwolenia uzyskanego w Namibia Wildlife Resort w Windhoek.
Startowy punkt jest w Hobas, trasa wynosi 85 kilometrów i kończy się w Ai Ais. Pokonanie tej trasy zabiera około 5 dni, śpi się pod gołym niebem. My jednak nie zamierzamy tego robić, ograniczymy się do podziwiania widoków.
Główny punkt widokowy znajduje się w pobliżu Hobas, nazywa się "Hell's Bend" czyli piekielny zakręt. Rzeka tworzy tutaj olbrzymi meander, z punktu widokowego rozciera się wspaniały widok. Płaska równina rozcięta olbrzymim, głębokim kanionem (trudno zmieścić go w obiektywie aparatu fotograficznego). Pustynia wokół robi przygnębiające wrażenie, płaska, kamienista przestrzeń porośnięta kepami trawy i rzadkimi krzewami podobnymi do widłaków oraz rzadko rozrzuconymi drzewami Quiver – symbolem Namibii.
Quiver (ang) znaczy "kołczan" - rośnie przeważnie w południowej części kraju, może osiągnąć wiek około 300 lat, kwitnie na żółto od maja do lipca, mamy przyjemność widzieć te drzewa w całej ukwieconej krasie.
Jest to najwyższy gatunek aloesu. Martwe pnie tych drzew buszmeni wykorzystywali do przechowywania wody i pożywienia, gałęzie do wykonywania kołczanów
Wizerunek drzewa kołczanowego widnieje na 50 centowej monecie. Drzewa te zwykle rosną pojedynczo, jednak w dalszej drodze trafiamy na farmę gdzie jest cały las tych drzew.
Są one bardzo widowiskowe, kora ich pni błyszczy w słońcu jak pomięte pozłotko z tabliczki czekolady.
Następnego dnia ruszamy dalej w kierunku Sesriem na pustyni Namib. Chcemy zobaczyć słynne czerwone diuny. Wiemy, że nie damy rady przejechac tego odcinka w ciągu dnia, po drodze zanocujemy w Mariental, a stamtąd odbijemy na zachód w kierunku morza. Dwudniowa podróż ogólnie jednostajna, dopiero odcinek drogi przez góry Zaris przełęczą Tsaris jest bardzo widowiskowy. Bajkowy krajobraz, czerwono-brunatne góry osadzone w morzu pszeniczno-płowych traw. Od tej chwili aż do Sossusvlei ciekawie rozglądam się wokół, jedynie denerwują z rzadka mijające nas i wzbijające tumany kurzu samochody.
Wjeżdżamy na teren parku, jedziemy asfaltową drogą wiodącą pośród czerwonych wydm. Niektóre z nich porośnięte są kępami trawy, kontrast czerwieni diun z żółtawą trawą daje ciekawy efekt optyczny. Barwa piasku zmienia się od pomarańczowej, poprzez czerwoną aż po brunatną, zależy to chyba od oświetlenia i zawartości tlenków żelaza. Podjeżdżamy w pobliże najwyższej z nich diuny nr 45, u podnóża tkwią w piachu martwe drzewa camelthorn. Szacuje się, że suche drzewa camelthorn stoją tu już od ponad 70 lat. Urzędują na nich wrony, chociaż udaje mi się sfotografować również sokoła.
Wchodzimy kawałek pod górę, nie mamy jednak czasu na zdobycie szczytu wydmy, musimy jeszcze poszukać noclegu
Jedziemy do końca drogi podziwiając diuny, spotykamy pasące się stadko antylop i strusie.
Wracamy, bo już późno. Jedziemy w kierunku Solitaire, jest tam kamp.
Niestety okazuje się, że nie ma wolnych miejsc, jest weekend. Jedziemy więc dalej, coś przecież znajdziemy. I z tą nadzieją dojeżdżamy o 11 w nocy po przejechaniu 785 km. aż do Swakopmund!
Droga po ciemku przez pustynię nie należy do przyjemności, byliśmy jedynymi szaleńcami którzy się na to zdobyli, na odcinku około 300 km nie spotkaliśmy ani jednego samochodu.
Najgorszy odcinek prowadził przez przełęcz Kuiseb, mieliśmy nadzieje przebyć ją za dnia, niestety zapadł już mrok, kanion po ciemku był przerażający, myślę ze w ciągu dnia widoki zachwyciłyby nas. Dalej jedziemy zawieszeni jak w próżni, uczepieni kawałka widocznej w światłach samochodu żwirowej drogi. Nie wiadomo, w którym momencie przekraczamy Zwrotnik Koziorożca. Gdy dojeżdżamy wreszcie do Swakopmund bierzemy pierwszy nocleg jaki znajdujemy i chociaż kosztuje bardzo drogo bo 100 USD, nie wybrzydzamy – tacy jesteśmy wykończeni. Nikt tutaj w Namibii nie podróżuje po zapadnięciu zmroku, my byliśmy do tego zmuszeni.
Minął już miesiąc naszej podróży, jak na razie jesteśmy zadowoleni, samochód spisuje się dobrze, wrażeń mnóstwo, tylko jedzenie nas, smakoszy nie zachwyca. Preferujemy wysmakowaną kuchnię wschodu, kawał mięsa z rusztu – to nie dla nas!
Rano, po śniadaniu jedziemy zatankować, umyć samochód i szukamy noclegu. Po długich poszukiwaniach znajdujemy całkiem niezły domek na Camp Municipal, za domek z salonem,
łazienką, WC, kuchnią, 2 sypialniami, garażem płacimy 490 N.D. (60 USD) dziennie.
Swakopmund jest miejscowością wypoczynkową położoną w Zatoce Wielorybiej, dobrze zachowanym przykładem niemieckiej architektury kolonialnej.
Postanawiamy spędzić tutaj cztery noce, zwiedzamy miasto, oceanarium (nędzniutkie w porównaniu z tym z Kapsztadu), zwiedzamy muzeum mineralogiczne. Są tam wspaniałe okazy minerałów, największa w świecie bryła zrostu kwarcu dymnego ważąca ponad 16 ton –
sięga prawie do sufitu, przepiękne geody ametystu, akwamaryny, malachity.
Udajemy się tez na plażę, po drodze spotykamy grupę kobiet Himba sprzedającą swoje wyroby.
To koczownicze plemię, żyjące w północno-zachodniej Namibii liczący dzisiaj nie więcej niż 5 tysięcy osobników. Stanowią oni jedną z głównych atrakcji Namibii, szczególne wrażenie robią urodziwe kobiety o bujnych i jędrnych piersiach, których jedynym przyodziewkiem jest kusa spódniczka z bordowej koziej skóry oraz miedziane naszyjniki i bransolety.
Codziennie smarują całe ciało pastą przygotowaną z czerwonej ochry, popiołu, tłuszczu z mleka krowiego i lokalnych ziół. Stanowi ona ochronny pancerz przed insektami i promieniami słonecznymi, a także przed odwodnieniem organizmu, sprawia też, że skóra kobiet mimo upływu lat jest jedwabiście gładka.
Włosy zlepione glinką i splecione w mnóstwo warkoczy, w zależności od wieku i statusu przybierają różne formy. W okresie dojrzewania włosy dziewczynek plecione są z przodu, by zakryć twarz przed zalotami mężczyzn. Kobiety, które osiągnęły już dojrzałość i są gotowe do zamążpójścia wiążą włosy z tyłu głowy sznurkiem z palmy makalani. Kobiety zamężne noszą na czubku głowy skórzaną embre. Natomiast wdowy zdejmują embrę z głowy na znak żałoby.
Siedzące na trawie kobiety Himba wzbudzają wśród nielicznych turystów duże zainteresowanie, każdy chce zrobić im zdjęcia. Kobiety widzą, że ich rękodzieło nie wzbudza zainteresowania, pobierają więc opłaty za fotografowanie. Nie wzbraniamy się, dotujemy je chętnie.
Na jeden dzień wykupujemy rejs motorówką po zatoce Walvis, spędzamy fantastycznie czas wśród przesympatycznych uchatek, pelikanów i kormoranów. Tylko delfinów jak na lekarstwo, od czasu do czasu wyskakują z wody, ale są bardzo płochliwe, nie ma szans złapać je w obiektywie.
Oglądamy brodzące po lagunie flamingi, nie jest to sezon, więc nie ma ich tak dużo.
Potem odwiedzamy kopalnie soli uzyskiwanej przez odparowanie. Uzyskuje się w ten sposób od 180-400 tysięcy ton soli rocznie.
W drodze powrotnej odwiedzamy wydmy w okolicy Walvis Bay, tym razem piach jest żółty, tak jak w Polsce. Chcemy zobaczyć też welwiczię, przedziwną roślinę żyjącą na pustyni Namib. Rośliny te zachowują żywotność co najmniej 2000 lat, potrafią wegetować wiele miesięcy bez dostępu do wody. Liście (tylko dwa) przyrastają u nasady przez całe życie rośliny, zamierają przy końcach. Potrafią absorbować wodę z mgieł.
Jednak pomimo usilnych poszukiwań nie trafiamy na nią, przebijamy natomiast gdzieś na tych bezdrożach oponę.
21 maja, czas ruszać w drogę powrotną. Mamy wprawdzie jeszcze dużo czasu ale ogranicza nas niestety limit kilometrów i tak przekroczymy go o 2000. Pozostały czas spędzimy więc w
Północnej Prowincji Przylądkowej RPA, wędrując wzdłuż wybrzeża Atlantyku.
Chcemy zatrzymać się w Springbok aby odwiedzić Goegap Nature Reserve, gdzie mamy nadzieję zobaczyć oryksy, następny przystanek to Lambert’s Bay a dalej Langebaan leżące na północnym skraju West Coast N.P.
Droga z Swakopmund w Namibii do Springbok zajmuje nam 2 dni. Okolice Springbok porośnięte są fynbosem, teraz nie wygląda on może zachwycająco, ale na wiosnę ściągają tutaj tysiące turystów zobaczyć kwitnący fynbos, widok ponoć jest oszałamiający. Nas fynbos wabi tylko zapachem, wiosną feerią barw, kształtów i woni.
Północna Prowincjia Przylądkowa jest raczej bezludna, nie spotyka się tutaj o tej porze roku turystów, największe atrakcje tego rejonu- kwitnący fynbos, wieloryby oraz migrujące z całego świata ptactwo o tej porze roku są niedostępne. Niemniej jednak udaje nam się spotkać w Goegap N.P. stado oryksów, kosztujemy w nostalgicznym porcie Lambert’s Bay langusty i zapiekane małże. To pierwsze mnie rozczarowuje, nie dość że drogie to jakość nie przystaje do ceny, natomiast małże ekstra!!! Ptactwa w nadmorskich rezerwatach jak na lekarstwo, niestety odleciały do swoich krajów. Pogoda też się psuje, ochłodziło się znacznie (140 C) i popaduje często. W Langebaan spędzamy 3 dni, zwiedzamy park narodowy, spotykamy tutaj głównie mnóstwo żółwi, na dodatek upodobały sobie przekraczanie drogi, trzeba bardzo uważać, aby któregoś nie rozjechać. Park otacza lagunę Langebaan, widoki na lagunę są przepiękne. Wyobrażam sobie, że w sezonie wiosennym musi tu być przepięknie, kwitnący fynbos i mnóstwo ptactwa.
Pod koniec naszego pobytu oddajemy samochód i do Kapsztadu (100km.) udajemy się autobusem.
W Kapsztadzie spędzamy jeszcze 3 dni, pogoda niestety ohydna, zimno i pada, nie uda nam się więc zdobyć Góry Stołowej, czas spędzamy głównie na spacerach bulwarem, ostatnich zakupach. Całe szczęście, że mieliśmy taką pogodę tylko w końcówce naszej podróży.
Wtorek, 2 czerwca o godzinie 2015 żegnaj Afryko, wylatujemy via Londyn do Warszawy.
W sumie spędziliśmy w podróży 50 dni, przebyliśmy w Afryce 9700 km, z czego 8500 km wynajętym samochodem.
W ciągu 50 dni naszej podróży zwiedziliśmy RPA, Lesotho, Swaziland i Namibię. Przejechalismy w sumie 9700km, widzieliśmy przepiękne widoki, wspaniałe zwierzęta w ich naturalnym środowisku.
Żałowalismy tylko, iż nie udało nam się zobaczyć kwitnącego fynbosu i migrujących wielorybów.
Żałowalismy tylko, iż nie udało nam się zobaczyć kwitnącego fynbosu i migrujących wielorybów.
Dodane komentarze
nika_Z 2009-08-01 22:23:46
Bardzo ciekawa relacja, duzo dobrych info (na pewno przydatnych). We wrzesniu wybieramy sie do wybieramy sie do Namibii, sposob podrozowania zblizony do Waszego, jesli sie uda:)Pozdrawiamy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.