Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Szwecja 2003 (cz.II) > SZWECJA



Trasa: jakieś 200km na Kungsleden (Szlak Króla) od Abisko do Kvikkjokk i jeszcze trochę na wschód
19.07
Do Abisko turiststation pociąg dobija wczesnym popołudniem. W pobliskim schronisku w końcu zdecydowałam się kupić mapę. Arkusz Kebnekaise-Saltoluokta wydał mi się najsensowniejszy bo obejmował rejon najwyższych gór i sporą część mojej trasy. Tak naprawdę trzymając się Kungsleden, mapa wcale nie jest niezbędna. Ścieżka, prawie zawsze jest oczywista, a co kilkanaście kilometrów są schroniska, gdzie można rzucić okiem na mapę. Tyle, że z mapą zawsze raźniej. Istnieją też atlasy z całą trasą Kungsleden, które są chyba najlepszym wyjściem, ale ja zbyt późno się o nich dowiedziałam.
Od razu ruszam w drogę. Słońce praż, a plecak ciąży straszliwie. Przez zimę odzwyczaiłam się od niego i teraz jakoś nie mogłam się w niego wpasować. Na dzieńdobry ścieżka wzdłuż niewielkiego lecz malowniczego kanionu z szalejącymi wodami rzeki Abiskojokka. To była zapowiedź licznych wodnych atrakcji, które miałam spotkać na swej drodze. Za miejscem na biwak rozglądam się już po 18-ej. W końcu będę się mogła spokojnie wyspać. Namiot rozkładam bez tropika bo pogoda piękna, ale trzeba się schować przed mrowiem latającego badziewia. Sprej na komary wydaje się bezużyteczny, tylko dym ogniska trochę pomaga. W Szwecji można wszędzie biwakować (w sposób odpowiedzialny, tzn nie przeszkadzając innym i nie niszcząc cudzej własności/ziemi), ale będąc na terenie parku narodowego należy tym bardziej uważać by nie pozostawić po sobie zbędnych śladów.
Park Narodowy Abisko założony w 1909 roku rozciąga się na przestrzenie 7,700 hektarów. Składa się głównie z nisko położonej doliny otoczonej górami od południa i zachodu, a od północy wodami malowniczego jeziora Torneträsk. Ze szczytu góry Njulla, na który zresztą można wjechać kolejką, rozciąga się wspaniały widok na Park i jezioro. Rzeka Abiskojokka, która biegnie przez cały Park, jest szczególnie interesująca na ostatnim odcinku, gdzie przed wpłynięciem do jeziora przeciska się przez skały tworząc malowniczy kanion (miejscami głęboki na 20 metrów). Abisko położony w pónocnej Laplandii jest jednym z najbardziej słonecznych miejsc w Szwecji. Letnie białe noce stwarzają niezapomniane wrażenie.
20.07
Następny dzień był bardzo długi. Szybko minęłam Abiskojaure i ruszyłam pod górę do wysoko położonej doliny. Pogoda się zmieniła. Wchodziłam teraz w góry wysokie, które dały o sobie znać. Im bardziej mżyło i wiało tym szybciej szłam mijając kolejne grupki. Wszyscy wyciągali kurtki i spodnie przeciwdeszczowe. Ja uznałam, że nie ma sensu, bo czego deszcz nie dosięgnie to pot przemoczy. Zresztą myślałam, że następne schronisko jest niedaleko. Pomyliło mi się. Zamiast na początku długaśnego jeziora, było na końcu. Różnica jakiś 10km. Gdyby nie to, pewno bym tak szaleńczo nie leciała, bo przecież ile można wytrzymać takie tempo i to w strugach deszczu (rozpadało się na dobre). Gdy zrozumiałam swój błąd to skorzystałam z przerwy w deszczu i przycupnęłam na chwilę chroniąc się od wiatru za skałką. Coś na ząb i picie. Długo nie wysiedziałam, bo zaraz przeszył mnie chłód. Ruszyłam dalej by się rozgrzać. Rozbiłam się w pobliżu schroniska Alesjaure. Zaraz wpełzłam do śpiworka by się zagrzać i odpocząć, bo jakoś nie miałam na nic innego ochoty.
Rozbijając się w okolicy schroniska należy się upewnić jak daleko sięga jego teren. Miejsca bliższe i dogodniejsze są dla osób, które chcą korzystać np. z kuchni schroniska (oczywiście odpłatnie). Czasami tego przestrzegają czasami nie. Ja nie wiedziałam, więc przeprosiłam i nikt mi nie kazał się przenosić. Potem rozbijałam się w bardziej ustronnych miejscach.
21.07
Dzień się zaczął dość chmurzaście, ale przynajmniej nie padało. Ruszyłam dość wcześnie, ale nie szło mi się najlepiej. Po wczorajszym mokrym dniu i nie dosuszonych butach zrobiły się pierwsze obtarcia, a w kostce zaczęło mnie coś straszliwie ugniatać. Szłam rozległą doliną marudząc sobie pod nosem. Przez to o mały włos przeszłabym nie zauważywszy stada reniferów. Moje pierwsze renifery! Udało mi się podejść do nich w miarę blisko. Chciałam się na nie napatrzyć i zrobić zdjęcie. Skąd mogłam wiedzieć, że będą mi towarzyszyć przez następnych kilka dni. Po kilkunastu kilometrach szlak odbił na południe do bocznej zawieszonej dolinki, u wylotu której stoi kolejne schronisko, Tjaktja. Okolice były jakoś mało przyjazne, więc ruszyłam dalej znaleźć sobie jakiś miły zakątek. Przy końcu doliny zazieleniła się piękna kępa trawy nad strumieniem. Pośród prawie nagich skał i rumowiska skalnego wyglądała jak oaza.
Pod wieczór poszłam na spacer. Hopsanie po rumowisku skalnym w rozklekotanych sandałach może nie jest najbezpieczniejsze, ale nie miałam ochoty zakładać buciorów, które tak mi się dzisiaj dały we znaki. Ruszyłam na grzbiet, by trochę rozejrzeć się w koło. Z każdym metrem w górę wyłaniały się coraz to dalsze szczyty, a ja czułam się jakbym była sama jedna w tym niekończącym się górskim królestwie. Na mokrych skałach przeciwległego grzbietu pobłyskiwało słońce, które mimo późnej pory zawieszone było wysoko nad horyzontem. Udało mi się zajrzeć do sąsiedniej doliny, w której spędzę następnych kilka dni. Po jej prawej stronie góruje potężna góra Salka z lodowczykami spływającymi po jej zboczach. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności przemaszerowania przez sam środek dwóch poletek śniegu mimo, że w bose nogi było trochę chłodno. Natknęłam się tam na ślady, a po chwili usłyszałam delikatne dzwoneczki. To stado reniferów przemknęło się nieopodal.
22.07
Dziś zaczynam od przejścia przez przełęcz do następnej doliny. Ta jest szersza i niżej położona, bardziej wilgotna co przejawia się soczysta zielenią i sporą ilością białej wełnianki. Jeszcze kawałek i w końcu „wchodzę” na dokładną mapę. Do tej pory musiałam się obejść tylko skąpymi schemacikami i tym co zapamiętałam z ostatniego schroniska. Teraz mogę sprawdzić gdzie jestem i jakie góry mnie otaczają. A co ważniejsze zastanowić się czyby gdzieś w bok nie odskoczyć. Dziś muszę podjąć decyzję o dalszej drodze. Czy zostać w okolicy Kebnekaise (najwyższej góry) czy iść dalej na południe. W schronisku Salka próbuję się czegoś dowiedzieć, ale okazuje się, że kobieta, która tam pracuje nie zna okolicy zbyt dobrze. Radzi jednak, że jeśli chcę wchodzić na Kebnekaise to najlepiej od tej strony. Wprawdzie nie ma szlaku, ale droga nie trudna za to znacznie krótsza i przyjemniejsza. Szlak prowadzi od bazy na wschodzie, ale jest dłuższy i monotonny. Uznałam, że to dobry pomysł.
23.07
Kebnekaise
Pogoda dość niepewna, ale w końcu decyduję się iść. Do podręcznej torby biorę aparat, picie i coś na ząb. Wyznaczonego szlaku nie ma, ale są mniej lub bardziej wydeptane ścieżki. Idąc w górę strumyka dochodzę do niesamowitej kotlinki. Lawina kamienna, która zsunęła się z prawej ściany zatamowała dolinę, w której utworzyło się jezioro. Z lewej dochodzi dolina i strumień spod Kebnekaise, tam muszę się kierować. Decyduję się zostać po lewej stronie głównego strumienia, bo na razie teren wydaje się lepszy. Nie był to najlepszy wybór, ale muszę trzymać się wysoko, dzięki czemu mam lepsze widoki. Przez chwilę widzę biały czubeczek Kebnekaise. Na samej górze dolinki robi się dość mokro, strumień rozlewa się po dnie. Skaczę po kamieniach. Teraz spotykam kopczyki kamienne, ale są zbyt rzadko i zbyt rozproszone by za nimi iść. Wolę sama obierać drogę. Woda spływa z jeziorka na przełęczy pod szczytem i z czapy lodowej. Na przełęczy dochodzę do szlaku i od razu pojawia się pełno ludzi. Zaczyna się stroma zygzakowata ścieżka pod górę. Akurat gdy dochodzę do chatki zaczyna kropić, więc chowam się z innymi pod dach. W końcu łapię zasięg komórką więc odzywam się do domu i znajomych, którzy może potem do mnie dołączą. Próbuję jeszcze wejść wyżej na sam szczyt, ale dociera do mnie fakt, że pogoda już się nie poprawi, a szczyt schował się w deszczowej chmurze. Zbiegam więc na dół uważając na śliskie kamienie. Wracam tą samą doliną choć droga trochę inna, lepsza. W miejscu biwakowym z kamiennym wiatrołapem, które mijałam idąc w górę stoi już namiot. Widzę też trzy osoby z plecakami idące w górę. Pewno będą nocować na przełęczy, a może w chatce. Niżej przeganiam sporą grupę, która zagoniła się trochę za wysoko i teraz korzystają i idą za mną. Pada coraz bardziej, a właściwie to leje. Jestem kompletnie przemoczona i przez okulary prawie nic nie widzę. Nie ma sensu ich przecierać, bo deszcz bije mi prosto w twarz. W końcu namiot. Zrzucam z siebie przemoczone ubranie. Mino szybkiego tempa trochę się wychłodziłam więc na wstępie robię sobie gorący kubek.
Od śpiwora i książki oderwała mnie ciekawość i lekkie poirytowanie bo od pewnego czasu coś ciągle pobrzękiwało na zewnątrz. Wystawiłam łepetynę i ... okazało się, że jestem w środku wielkiego stada reniferów. Trzymały się w bezpiecznym dystansie od mojego namiotu, ale naprawdę były wszędzie dookoła.
24.07
Okolice co chwila znikają w chmurach. Zimno, wietrznie i mokro, więc robię sobie dzień przerwy, który spędzam na czytaniu i drzemaniu.
25.07
Miałam wątpliwości czy słonko wychyli się zza tamy chór. Jednak dzionek od rana był piękny. Po wczorajszym leżakowaniu miałam ochotę na akcję. Zaledwie paręset metrów od zwiniętego biwaku musiałam przystanąć na sesję zdjęciową rodzinki pardw. To małe pisklaki nie mogły cicho wysiedzieć i zwróciły moją uwagę. Mama próbowała mnie od nich odciągnąć. Dałam jej się zwieść ponieważ była znacznie bardziej fotogeniczna niż małe, które prawie nie odróżniały się od skał. Dalej natrafiłam na wspaniały kanion. Rzeka znacznie się zwężała i szalała pośród skał. Przy większych progach wiatr unosił drobiny wody dzięki czemu tworzyły się piękne tęcze. Skakałam z aparatem ze skały na skałę starając się znaleźć najbardziej interesujące ujęcia, które mogły by oddać piękno tego żywiołu.
Szłam ciągle w dół głównej doliny, która to rozlewała się na ogromnej przestrzeni to zwężała między górami. Po drodze minęło mnie kilka samotnych reniferów. Z jednym prawie bym się zderzyła, bo truchtał po ścieżce w moją stronę. Dopiero kilkanaście metrów przede mną stanął jak wryty poczym zrobił skok w bok. Był chyba dość młody i niedoświadczony, bo większe osobniki raczej trzymały się z dala.
Po południu doczłapałam do końca doliny. Rzeka była tu dość wzburzona żłobiąc w skałach swe koryto i pokonując kolejne progi zanim wpadnie do jeziora.
26.07
Dziś krótki odcinek. Piękna pogoda się utrzymuje i słońce grzeje bez opamiętania. Nie mając nawet kropelki kremu przeciw słonecznego staram się przynajmniej nos nieco oszczędzić przyklejając listek. Droga wiedzie odsłoniętym terenem po wysokim plato, dzięki czemu powiewy wiatru łagodzą trochę upał. Znajduję pierwsze grzyby i zatykam je na patyczki by przeschły w drodze. Będzie pyszny dodatek do risotto. Po dziewięciu kilometrach spuszczam się zygzakiem nad jezioro. Jest ono wąskie (może kilometr) i długaśne przypominając tym samym norweskie fiordy. Mam szczęście bo akurat przypłynęły dwie łodzie z przeciwległego brzegu i jedną trzeba z powrotem odprowadzić. Na większości jezior, przez które przechodzi Kungsleden są łódki do użytku publicznego dla tych, którzy chcą sprawdzić się w wiosłowaniu, a przy okazji oszczędzić trochę kasy poprzez nie korzystanie z prywatnym motorówek. Problem jest tylko taki, że z trzech łódek na każdym brzegu musi być przynajmniej jedna. Czyli na dobrą sprawę dwie stoją, a jedna kursuje w te i z powrotem. Jeśli jest się w kilka osób i na brzegu jest jedna łódka to można nią popłynąć. Na drugim brzegu wziąć drugą łódkę i wrócić dwiema. Na pierwszym brzegu zostawić jedną i znowu popłynąć jedną na drugi. W ten sposób zamiast trzech łódek na jednym brzegu, jedna jest na jednym a dwie na drugim. Oczywiście na takim wąskim jeziorku jak to można się na to pokusić, ale jeśli jest trzy kilometry w jedną stronę to z przyjemnej przeprawki robi się dziewięć kilosów wiosłowania i to nie daj boże w deszczu. Dla mnie to i tak nie miało znaczenia bo ten manewr w pojedynkę i tak jest nie do wykonania. A oczywiście nie miałam zamiary płacić złamanego centa tym bardziej, że dzień był idealny do wodnych igraszek. Od razu więc zdeklarowałam się, że przewiozę na drugi brzeg nadwyżkową łódź. Szło mi się dziś wyjątkowo dobrze i szybko przez co dawno wyminęłam wszystkich na szlaku i nie spodziewałam się, że ktokolwiek pojawi się tu szybko. Musiałam więc ruszyć sama. Wrzuciłam plecak, założyłam kapok i wjo. Koleś który obiecał mnie odepchnąć musiał zauważyć me niezdecydowanie jak właściwie usiąść i w którą stronę wiosłować – kilka lat minęło od czasu gdy ostatni raz siedziałam w takiej łódce i musiałam sobie co nieco przypomnieć. Zrobiłam jednak dziarską minę i zapewniłam go, że nie raz czymś takim pływałam i na pewno dam sobie radę. Nie było to jednak tak banalne jakby się mogło wydawać. Kiepsko osadzone wiosła utrudniały sprawę, a porządne fale napędziły mi stracha. W tej dość głębokiej i wąskiej dolinie wypełnionej jeziorem wiatr hulał zawadiacko. Fale biegły wzdłuż jeziora co znaczyło, że nie mogę przeprawić się najkrótszą drogą tylko starać się ustawiać dziób pod fale. Nie ukrywam, że na środku bujnęło mną konkretnie parę razy i oczyma wyobraźni już widziałam plecak z całym dobytkiem opadający na dno. Musiałam się jednak wziąć w garść i zapanować nad emocjami. Grunt to złapać równowagę i upilnować wiosła by równo chodziły. Zmordowana, ale i uradowana zwycięstwem dobiłam na drugi brzeg. W tym momencie zobaczyłam jak w moje ślady rusza następna łódź - trzech rosłych chłopaków. Poszło im to znacznie sprawniej. Wystarczyłoby bym kwadrans poczekała i nie musiałabym się tak mordować. Jednak wcale nie żałowałam mojej przygody.
27.07
Miałam bardzo podstępny plan. Wstać jak najwcześniej, zanim słonko zacznie grzać, by spakować się i ruszyć w drogę nim muszki (strasznie dokuczyły mi poprzedniego wieczoru) ruszą na żer. Prawie się udało, ale przypłaciłam to klejącymi się oczyma i ogólnie kiepskim samopoczuciem jakie zwykle dopada człowieka gdy ominie śniadanie, szczególnie przed sporym wysiłkiem fizycznym. Co gorsza ruszyłam z marną resztką wody na dnie butelki, a do pierwszego potoku był naprawdę kawał drogi i to wyłącznie pod górę. Gdy w końcu do niego dotarłam wypiłam na wstępie z pół butli wody z pluszem, poczym rozsiadłam się na śniadanko – resztówka czekoladowego musli.
Dzionek był nie kiepski, widoczki naprawdę rozległe i dalekie, ale mi powieki ciążyły jakby były z ołowiu, a nogi plątały się jakby nie mogły się zdecydować, w którą stronę iść. Przyczyną, bardziej niż wczesna pobudka, było chyba zbliżające się szybkim tempem załamanie pogody. Gdy zeszłam do doliny potężnych jezior zdążyłam zaledwie kilka minut postać łapiąc stopa nim zaczęło padać. Jako, że była to malutka droga bardzo rzadko uczęszczana nie było sensu moknąć czekając aż przejedzie kolejny samochód, uciekłam więc do schroniska. Po chwili zrobiło się dość tłoczno. Ponieważ już prawie „wychodziłam” ze swojej mapy to skupiłam się na studiowaniu kolejnych arkuszy, które użyczyła mi opiekunka schroniska. Uzupełniałam też dziennik podróży i próbowałam czytać książkę, ale w tym zgiełku jakoś mi nie szło. Dopiero tu, między ludźmi, poczułam się samotna. Było kilka grupek przyjaciół, średnia wieku koło czterdziestki i zupełnie obcy mi szwedzki język. Zupełnie nie miałam ochoty na integrację. Chciałam tylko jak najszybciej znowu znaleźć się sam na sam z przyrodą i górkami z dala od tego zgiełku. Jak tylko przestało padać to uciekłam z powrotem na drogę. Reszta czekała na autobus. W rezultacie zabrał mnie znajomy szefowej schroniska, który właśnie wracał do domu w Boden. Podrzucił mnie do Kebnats gdzie przeprawiłam się przez jezioro i złapałam dalszy ciąg Kungesleden. Tu niestety nie ma łódek i trzeba korzystać z promu lub prywatnych motorówek. Na drugim brzegu stoi słynna baza turystyczna Saltoluokta z osławioną restauracją. Ja szarpnęłam się tylko na paczkę ciastek w sklepiku i skorzystałam z ciepłej wody w toalecie. Mimo, że minęła już siódma, a dzionek zaczęłam wyjątkowo wcześnie to ruszyłam chętnie w górę tym bardziej, że właśnie przestało kropić. Szybko wyszłam z lasu, ale ku mej rozpaczy przekonałam się, że bzyczące komary pozostawiam dla małych nieznośnych wszędzie włażących muszek. Gdybym przezornie nie wzięła brzozowej gałązki, którą musiałam non stop wymachiwać to chyba rzuciłabym się w rozpaczy na ziemię i zaczęła tarzać. Ale mówiąc z perspektywy czasu to jak na te rejony i tak miałam szczęście, bo tylko kilka razy owady dawały mi się we znaki.
Rozłożyłam się chyba po 21. Słońce skryło się za grubą warstwę ciemnych chmur, ale do mroku to i tak było daleko. Skok do namiotu miał być szybki i sprawny by jak najwięcej mych małych towarzyszy pozostawić na zewnątrz. One jednak do końca nie dały się wykiwać – ich strata. Gdy na ściance namiotu rozgniatałam pięćdziesiątą to przestałam dalej liczyć.
28.07
Dziś droga dość monotonna. Wiatr wyje bez ustanku, dookoła chmury chcą zastraszyć mnie deszczem. W taką pogodę się po prostu idzie i idzie na przód, bo przystanek bez widoków i w chłodzie wcale nie jest przyjemny. Na początku chowam się na chwilę do chatki by przekąsić zaległe śniadanie. Ale tam w szczelnych czterech ścianach czuję się bardzo nieswojo. Ciemno, cicho, jakby świat zniknął. Schroniła się tam też para szwedzkich młodziaków, więc korzystam ze sposobności i rzucam okiem na mapę. Staram się zapamiętać jak najwięcej i zastanawiam się czy uda mi się dziś przekroczyć następne jezioro. Tutaj już nie będzie tak łatwo i szybko. Nie wystarczy tylko przeprawić się na drugi brzeg. Trzeba też popłynąć kawałek na zachód manewrując między licznymi wysepkami i trafić w odpowiednią zatokę. Dobrych kilka kilometrów, a pogoda wcale nie zapowiada poprawy. Szybko opuszczam domek i ruszam dalej. Jednak odzwyczaiłam się zarówno od ścian jak i od ludzi.
Nad jezioro schodzę dość wcześnie w pierwszych kroplach deszczu. Obawy się spełniają – jest tylko jedna łódka, więc trzeba czekać aż ktoś z drugiej strony przypłynie. Chowam się do starej szopy bo już się naprawdę porządnie rozpadało. Siadam sobie na starej łajbie z gorącym kubkiem i książką. Jeszcze się łudzę, że jakiś wariat w taką pogodę wybrał się łupinką przez to wielkie jezioro. Po prawej jest schronisko i domki gdzie chowają się kolejni przybysze. Opiekunka wypytuje się mnie dlaczego nie wezmę motorówki i raczej nie zachęca mnie do dalszego czekania. Mówi, że w ogóle za mało jest ludzi na szlaku, więc mogę długo czekać. No, ale mi się nie spieszy. Po paru godzinach rezygnuję i rozbijam się niedaleko w lasku.
29.07
Wita mnie pogodny ranek, więc zaraz stawiam się na posterunku. Łódki ani śladu, ale przynajmniej teraz mogę mieć uzasadnioną nadzieję, że ktoś się zjawi. Znowu pojawia się zarządczyni domków i przystani. Kobieta w sile wieku, potężnie zbudowana, od razu widać, że to Sami czyli Laponka. Stanowczym, a wręcz władczym głosem mówi, że nie mogę dłużej czekać. Powtarzam, że nie mam kasy na motorówkę. „Nie szkodzi, chodź za mną” mówi i zaraz ładuje mnie do motorówki, gdzie siedzi już dwóch Szwedów w świeżutkich markowych ciuszkach. Wyjaśnia sprawę z kierowcą, wszystko ustalone. No i super, taki motostop. Płyniemy szybko, ale drogi jest kawałek. Dopiero teraz w pełni doceniam jakie maiłam szczęście. Kto wie ile by mi zajęło własnoręczne wiosłowanie i odnalezienie drogi. Wprawdzie są boje, które wyznaczają szlak, ale są zbyt rzadko rozstawione i kiepsko widoczne.
Idę sobie bez pośpiechu delektując się słonkiem i widokami. Schodzę do kolejnej doliny. Tu już porządny, bujny świerkowy las i potoki. Mijam kolejne schronisko i trzymając kciuki lecę na przystań. Tym razem mam szczęście. Właśnie dobija koleś, który przypłynął z przeciwległego brzegu. Przejmuję po mi łódeczkę. On jak większość facetów na widok samotnej dziewczyny czuje się dość zakłopotany i poczuwa się do odpowiedzialności. Chętnie więc zgadzam się by mnie wypchnął i jeszcze dopytuję się gdzie właściwie mam płynąć. Pokazuje mi białą tarczę na wyspie, tam zobaczę następną już na drugim brzegu. Dzień jest idealny, tafla spokojna, a kolor przedziwnie mleczno-zielony jak wody jezior lodowcowych.
Na drugim brzegu znowu zerkam na czyjąś mapę. Postanawiam zrobić sobie przerwę. Zjeść obiad, może popływać, poczym ruszyć dalej i nocować wysoko już ponad lasem by mieć piękne widoki do podziwiania. Lokuję się więc z boczku wybierając jedno z miejsc po dawnych ogniskach i rozpalam swoje. Apetyt mi dopisuje i cieszę się na ryż z soczewicą. Na dole zbierają się powoli ludzie. Grupka dziewczyn po dłuższej naradzie decyduje się wziąć łódkę i płynąć o własnych siłach. Następni zbierają się na i koło pomostu – niedługo będzie motorówka.
Ja ruszam tuż przed ich odpłynięciem. Szlak prowadzi przez ładny, głównie świerkowy las. Żar słońca już trochę zelżał więc idzie się przyjemnie. Mijam czasem potoczki i małe oczka leśne. Zapadł już przedwieczorny spokój, ale rozleniwienie ciepłego dnia jeszcze nie minęło. Las wydaje się pusty, choć rozglądam się za parą, która ruszyła jakieś dwie godziny przede mną. Po drodze mijam kilka fajnych miejsc biwakowych nad potokiem, ale ja mam ochotę na wysokość. Las przerzedza się i na podejściu zostaję już tylko małe powyginane brzózki. W końcu i one znikają, a horyzont poszerza się z każdym krokiem wzwyż. Podejście jest dość ostre i męczące, ale w miarę krótkie. Mijam spotkaną nad jeziorem parę – robią sobie przerwę na kanapkę. Ja podchodzę jeszcze trochę by znaleźć się na górze. To właściwie nie szczyt, ani wierzchowina, tylko takie spłaszczenie stoku. Szlak prowadzi trawersem kilka kilometrów zanim zejdzie w dół do następnej doliny i jeziora. Po drodze ma być chatka górska, ale ja chcę rozbić się wcześniej. Decyduję się na dogodna miejscówkę ponad ścieżką gdzie pozostanę niewidoczna. Zadomawiam się, przebieram, bo jest tu dość chłodno i z aparatem ruszam na spacer. W takich chwilach najbardziej doceniam białe noce. Choć jest już późny wieczór to jest na tyle widno by zwiedzić okolicę i porobić zdjęcia. Widać wielkie jezioro, którego odsłonięte brzegi tworzą żółtą grubą ramkę. To chyba z powodu suszy poziom wody tak bardzo się obniżył i odsłonił kilka-kilkanaście metrów brzegu. Wygląda to fantastycznie. W dolinie, w której wije się wpadająca do niego rzeka, też odsłonięte jest sporo terenu. Dookoła słychać popiskiwania górskich ptaków. Promienie słońca pozostały już tylko na wyższych szczytach i chmurach nadając temu wieczorowi dodatkowego kolorytu.
30.07
Budzę się pod karbowaną kołdrą chmur. Mama wrażenie, że wiszą mi tuż nad głową. Zmykam zanim cokolwiek z nich spadnie. Po drodze korzystam z chwili słońca i zażywam porządnej kąpieli. Woda w wartkim strumieniu jest lodowata, ale mino to myję się od stóp po głowę, a nawet robię lekkie pranie, które potem rozwieszam na plecaku by schło podczas drogi.
Tym razem schodzę do lasu już na dobre. Cieszą mnie jagody, ale odczuwam brak przestrzeni. Nie widząc dokąd idę i nie mając mapy czuję się trochę jak ślepiec. Lubię mieć jakieś punkty odniesienia, nawet jeśli tylko na mapie. Zawsze można sobie zaplanować, podzielić dzień na odcinki. Zahaczam o schronisko na półwyspie i siadam na trochę nad brzegiem by zaczerpnąć przestrzeni. Postanawiam dojść do następnego jeziora i tam przenocować. Droga mi się trochę dłuży tym bardziej, że co chwila schylam się po jagody i grzyby. Tym drugim to robię raczej zdjęcia, bo rozmiary są imponujące.
31.07
Dzień odpoczynku nad jeziorem. Pogoda niestety nie dopisuje.
01.08
Dziś opuszczam Kungsleden. Ostatnie kilometry prowadzą mnie do Kvikkjokk. W schronisku rozmyślam co robić dalej. W końcu decyduję się na małe przedłużenie, bo jest szlak, który prowadzi na wschód jakby równolegle do szosy, ale przez górki. Ruszam więc na górę Sjnjerak po drodze objadając się wielkimi soczystymi jagodami. Na wypłaszczeniu pod szczytem znajduję małe jeziorko i chatkę, w której decyduję się przenocować.
02.08
Zwiedzam okolicę poczym ruszam dalej. Zaciszny domek przez chwilę kusi mnie czyby tu nie zostać na jeszcze jedna noc, ale potrzeba ruszenia w drogę jest jednak silniejsza. Takie włóczenie się bez celu to nie to samo. Dopiero z plecakiem na plecach czuję się dobrze. To on jakby pcha mnie na przód. Teraz gdy zjadłam większość zapasów jest znacznie lżejszy, a zapewne siły też mi trochę przybyło. Na chwilowe postoje, żeby się napić czy nazbierać garść jagód już dawno przestałam go zdejmować.
Mijam mały zagajnik, ale poza tym cały czas jestem ponad górną granicą lasu. Teren jest dość podmokły, torfowiska. Teraz już jestem pewna, że te małe roślinki z owockami jak maliny tyle że pomarańczowymi to właśnie malina morożka, która jest właściwie narodowym owocem i dzięki której sporo Polaków na sezonowy zarobek. Próbuję ją parę razy, ale nie mogę się przekonać do tego świństwa. Od stanu niedojrzałego, różowata i twarda, przechodzi od razu w stan na wpół sfermentowany, a przynajmniej tak smakuje. Przetwory, którymi zajadają się skandynawowie, podobno są nie wiele lepsze, tyle tylko, że nadzwyczaj zdrowe. Może od dziecka trzeba się do tego smaku przyzwyczaić by móc go znieść a nawet delektować się nim. Bardziej interesowały mnie grzyby, które swymi pięknymi kapeluszami uwodziły mnie na każdym kroku. Nigdy grzybobranie nie było tak proste. Wszak tu były one większe niż „drzewa” – karłowaty brzozy. Na początku zaciskałam pięści i odwracałam głowę, ale wymyśliłam sobie, że przecież mogę nazbierać na jutro i przynieść w gościniec koleżance i jej znajomym, których mam zamiar odwiedzić. Wyjęłam więc płócienną torbę i wkładałam co piękniejsze okazy. Starałam się ograniczać, ale już niżej, w lesie nie mogłam nie pokusić się na czerwone kozaki.
03.08
Na nockę zatrzymałam się w wiacie turystycznej. Ładnie położona nieopodal rzeczki i z wielkim paleniskiem. Grzyby rozłożyłam na stole by je przebrać i nieco podsuszyć. Spałam w samym śpiworku na ławie i zauważyłam, że w namiocie jakoś mniej czuło się jasność nocy. Nad ranem zrobiło się dość rześko, więc wstaję by rozpalić ogień i zrobić kubas gorącej kawy. Siedzę sobie tak przy palenisku z kubkiem w jednej dłoni, a książką w drugiej i czekam, aż słonko wzbije się ponad czubki strzelistych świerków i ogrzeje swymi promykami.
Do szosy mam zaledwie kilka kilometrów przez piękny świerkowy las z bogatym jagodowym podszyciem. Szosa prowadzi tylko do pobliskiego Kvikkjokk, więc nie łudzę się, że będzie często uczęszczana. Mam nawet rozkład jazdy autobusów, ale ja naprawdę nie lubię bezczynnie czekać. Postanawiam więc iść na piechotę łapiąc po drodze wszystko co się rusza. Niestety nie wiele tego było. Po godzinie, może dwóch, minął mnie i autobus. Potem przyszło mi do głowy, że pewno by się zatrzymał gdybym na niego machnęła (przystanki rozrzucone są co kilkadziesiąt kilometrów), ale jakoś nie byłam gotowa się poddać. Stopy zaczynały mnie już boleć (asfalt to najgorsze podłoże do chodzenia), słońce chyba postanowiło zrobić sobie ze mnie pieczeń. Po jakiś 2,5 godzinie w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Starszawy granatowy kombi mija mnie, ale nagle hamuje i cofa się. Nie wierzę własnym oczom. Prawdę mówiąc zaczęłam już tracić nadzieję i zastanawiałam się nad biwakiem nad jeziorem. Wita mnie wesoła rodzinka szwedzka. Johan ze swoją siostrą Elizabeth i córką Amandą. Jest tu pierwszy raz od jakiś dwudziestu lat. Przyjeżdżał tu z rodzicami jak był mały, więc wraz z siostrą, która właśnie przyjechała w odwiedziny z Bogoty (pracuje w ambasadzie) postanowili razem odwiedzić stare miejsca. Po drodze zatrzymaliśmy się u starszego pana, którego znali z dzieciństwa. O dziwo pamiętał ich po tylu latach i już po chwili siedzieliśmy wszyscy przy kuchennym stole popijając sok owocowy. Sprawiali wrażenie bliskich znajomych czy wręcz rodziny i choć nie rozumiałam ani słowa, bo niestety dziadek nie mówił po angielsku, to odczuwałam się naprawdę miłą atmosferę. No ale trzeba było ruszać w dalszą drogę. Śpieszyli się by zdążyć do Jokkmokk przed zamknięciem muzeum Kultury Sami, bo mała chciała kupić dla siebie i swej młodszej siostry, która została w domu, tradycyjną bransoletkę ze skóry i koralików. Po zakupach zaprosili mnie na obiad w przy muzealnej stołówce. Sprzątnęłam talerz do czysta delektując się świeżymi warzywami.
Amanda była naprawdę śmieszna i buzia jej się nie zamykała, przy czym mówiła bez problemu po angielsku. Twierdzi, że to głównie dzięki telewizji gdzie zagraniczne kanały lecą w oryginale. Dzięki temu młodzież znacznie lepiej mówi po angielsku, nawet jeśli jest to bardziej amerykański. Naprawdę bardzo wesoła i otwarta dziewucha.
Odwieźli mnie na sam kemping i szukali ze mną mojej koleżanki, bo chcieli ją poznać i podsłuchać trochę polskiego. U szefa dowiedziałam się, w którym domku mieszka, ale niestety nie było nikogo. Zapewne jeszcze nie wrócili ze zbioru maliny morożki. Trudno, pożegnałam się serdecznie ze swoją szwedzką rodzinką i poszłam rozejrzeć się po okolicy.
No, ale dalej to już inna nie górska historia.
Do Abisko turiststation pociąg dobija wczesnym popołudniem. W pobliskim schronisku w końcu zdecydowałam się kupić mapę. Arkusz Kebnekaise-Saltoluokta wydał mi się najsensowniejszy bo obejmował rejon najwyższych gór i sporą część mojej trasy. Tak naprawdę trzymając się Kungsleden, mapa wcale nie jest niezbędna. Ścieżka, prawie zawsze jest oczywista, a co kilkanaście kilometrów są schroniska, gdzie można rzucić okiem na mapę. Tyle, że z mapą zawsze raźniej. Istnieją też atlasy z całą trasą Kungsleden, które są chyba najlepszym wyjściem, ale ja zbyt późno się o nich dowiedziałam.
Od razu ruszam w drogę. Słońce praż, a plecak ciąży straszliwie. Przez zimę odzwyczaiłam się od niego i teraz jakoś nie mogłam się w niego wpasować. Na dzieńdobry ścieżka wzdłuż niewielkiego lecz malowniczego kanionu z szalejącymi wodami rzeki Abiskojokka. To była zapowiedź licznych wodnych atrakcji, które miałam spotkać na swej drodze. Za miejscem na biwak rozglądam się już po 18-ej. W końcu będę się mogła spokojnie wyspać. Namiot rozkładam bez tropika bo pogoda piękna, ale trzeba się schować przed mrowiem latającego badziewia. Sprej na komary wydaje się bezużyteczny, tylko dym ogniska trochę pomaga. W Szwecji można wszędzie biwakować (w sposób odpowiedzialny, tzn nie przeszkadzając innym i nie niszcząc cudzej własności/ziemi), ale będąc na terenie parku narodowego należy tym bardziej uważać by nie pozostawić po sobie zbędnych śladów.
Park Narodowy Abisko założony w 1909 roku rozciąga się na przestrzenie 7,700 hektarów. Składa się głównie z nisko położonej doliny otoczonej górami od południa i zachodu, a od północy wodami malowniczego jeziora Torneträsk. Ze szczytu góry Njulla, na który zresztą można wjechać kolejką, rozciąga się wspaniały widok na Park i jezioro. Rzeka Abiskojokka, która biegnie przez cały Park, jest szczególnie interesująca na ostatnim odcinku, gdzie przed wpłynięciem do jeziora przeciska się przez skały tworząc malowniczy kanion (miejscami głęboki na 20 metrów). Abisko położony w pónocnej Laplandii jest jednym z najbardziej słonecznych miejsc w Szwecji. Letnie białe noce stwarzają niezapomniane wrażenie.
20.07
Następny dzień był bardzo długi. Szybko minęłam Abiskojaure i ruszyłam pod górę do wysoko położonej doliny. Pogoda się zmieniła. Wchodziłam teraz w góry wysokie, które dały o sobie znać. Im bardziej mżyło i wiało tym szybciej szłam mijając kolejne grupki. Wszyscy wyciągali kurtki i spodnie przeciwdeszczowe. Ja uznałam, że nie ma sensu, bo czego deszcz nie dosięgnie to pot przemoczy. Zresztą myślałam, że następne schronisko jest niedaleko. Pomyliło mi się. Zamiast na początku długaśnego jeziora, było na końcu. Różnica jakiś 10km. Gdyby nie to, pewno bym tak szaleńczo nie leciała, bo przecież ile można wytrzymać takie tempo i to w strugach deszczu (rozpadało się na dobre). Gdy zrozumiałam swój błąd to skorzystałam z przerwy w deszczu i przycupnęłam na chwilę chroniąc się od wiatru za skałką. Coś na ząb i picie. Długo nie wysiedziałam, bo zaraz przeszył mnie chłód. Ruszyłam dalej by się rozgrzać. Rozbiłam się w pobliżu schroniska Alesjaure. Zaraz wpełzłam do śpiworka by się zagrzać i odpocząć, bo jakoś nie miałam na nic innego ochoty.
Rozbijając się w okolicy schroniska należy się upewnić jak daleko sięga jego teren. Miejsca bliższe i dogodniejsze są dla osób, które chcą korzystać np. z kuchni schroniska (oczywiście odpłatnie). Czasami tego przestrzegają czasami nie. Ja nie wiedziałam, więc przeprosiłam i nikt mi nie kazał się przenosić. Potem rozbijałam się w bardziej ustronnych miejscach.
21.07
Dzień się zaczął dość chmurzaście, ale przynajmniej nie padało. Ruszyłam dość wcześnie, ale nie szło mi się najlepiej. Po wczorajszym mokrym dniu i nie dosuszonych butach zrobiły się pierwsze obtarcia, a w kostce zaczęło mnie coś straszliwie ugniatać. Szłam rozległą doliną marudząc sobie pod nosem. Przez to o mały włos przeszłabym nie zauważywszy stada reniferów. Moje pierwsze renifery! Udało mi się podejść do nich w miarę blisko. Chciałam się na nie napatrzyć i zrobić zdjęcie. Skąd mogłam wiedzieć, że będą mi towarzyszyć przez następnych kilka dni. Po kilkunastu kilometrach szlak odbił na południe do bocznej zawieszonej dolinki, u wylotu której stoi kolejne schronisko, Tjaktja. Okolice były jakoś mało przyjazne, więc ruszyłam dalej znaleźć sobie jakiś miły zakątek. Przy końcu doliny zazieleniła się piękna kępa trawy nad strumieniem. Pośród prawie nagich skał i rumowiska skalnego wyglądała jak oaza.
Pod wieczór poszłam na spacer. Hopsanie po rumowisku skalnym w rozklekotanych sandałach może nie jest najbezpieczniejsze, ale nie miałam ochoty zakładać buciorów, które tak mi się dzisiaj dały we znaki. Ruszyłam na grzbiet, by trochę rozejrzeć się w koło. Z każdym metrem w górę wyłaniały się coraz to dalsze szczyty, a ja czułam się jakbym była sama jedna w tym niekończącym się górskim królestwie. Na mokrych skałach przeciwległego grzbietu pobłyskiwało słońce, które mimo późnej pory zawieszone było wysoko nad horyzontem. Udało mi się zajrzeć do sąsiedniej doliny, w której spędzę następnych kilka dni. Po jej prawej stronie góruje potężna góra Salka z lodowczykami spływającymi po jej zboczach. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności przemaszerowania przez sam środek dwóch poletek śniegu mimo, że w bose nogi było trochę chłodno. Natknęłam się tam na ślady, a po chwili usłyszałam delikatne dzwoneczki. To stado reniferów przemknęło się nieopodal.
22.07
Dziś zaczynam od przejścia przez przełęcz do następnej doliny. Ta jest szersza i niżej położona, bardziej wilgotna co przejawia się soczysta zielenią i sporą ilością białej wełnianki. Jeszcze kawałek i w końcu „wchodzę” na dokładną mapę. Do tej pory musiałam się obejść tylko skąpymi schemacikami i tym co zapamiętałam z ostatniego schroniska. Teraz mogę sprawdzić gdzie jestem i jakie góry mnie otaczają. A co ważniejsze zastanowić się czyby gdzieś w bok nie odskoczyć. Dziś muszę podjąć decyzję o dalszej drodze. Czy zostać w okolicy Kebnekaise (najwyższej góry) czy iść dalej na południe. W schronisku Salka próbuję się czegoś dowiedzieć, ale okazuje się, że kobieta, która tam pracuje nie zna okolicy zbyt dobrze. Radzi jednak, że jeśli chcę wchodzić na Kebnekaise to najlepiej od tej strony. Wprawdzie nie ma szlaku, ale droga nie trudna za to znacznie krótsza i przyjemniejsza. Szlak prowadzi od bazy na wschodzie, ale jest dłuższy i monotonny. Uznałam, że to dobry pomysł.
23.07
Kebnekaise
Pogoda dość niepewna, ale w końcu decyduję się iść. Do podręcznej torby biorę aparat, picie i coś na ząb. Wyznaczonego szlaku nie ma, ale są mniej lub bardziej wydeptane ścieżki. Idąc w górę strumyka dochodzę do niesamowitej kotlinki. Lawina kamienna, która zsunęła się z prawej ściany zatamowała dolinę, w której utworzyło się jezioro. Z lewej dochodzi dolina i strumień spod Kebnekaise, tam muszę się kierować. Decyduję się zostać po lewej stronie głównego strumienia, bo na razie teren wydaje się lepszy. Nie był to najlepszy wybór, ale muszę trzymać się wysoko, dzięki czemu mam lepsze widoki. Przez chwilę widzę biały czubeczek Kebnekaise. Na samej górze dolinki robi się dość mokro, strumień rozlewa się po dnie. Skaczę po kamieniach. Teraz spotykam kopczyki kamienne, ale są zbyt rzadko i zbyt rozproszone by za nimi iść. Wolę sama obierać drogę. Woda spływa z jeziorka na przełęczy pod szczytem i z czapy lodowej. Na przełęczy dochodzę do szlaku i od razu pojawia się pełno ludzi. Zaczyna się stroma zygzakowata ścieżka pod górę. Akurat gdy dochodzę do chatki zaczyna kropić, więc chowam się z innymi pod dach. W końcu łapię zasięg komórką więc odzywam się do domu i znajomych, którzy może potem do mnie dołączą. Próbuję jeszcze wejść wyżej na sam szczyt, ale dociera do mnie fakt, że pogoda już się nie poprawi, a szczyt schował się w deszczowej chmurze. Zbiegam więc na dół uważając na śliskie kamienie. Wracam tą samą doliną choć droga trochę inna, lepsza. W miejscu biwakowym z kamiennym wiatrołapem, które mijałam idąc w górę stoi już namiot. Widzę też trzy osoby z plecakami idące w górę. Pewno będą nocować na przełęczy, a może w chatce. Niżej przeganiam sporą grupę, która zagoniła się trochę za wysoko i teraz korzystają i idą za mną. Pada coraz bardziej, a właściwie to leje. Jestem kompletnie przemoczona i przez okulary prawie nic nie widzę. Nie ma sensu ich przecierać, bo deszcz bije mi prosto w twarz. W końcu namiot. Zrzucam z siebie przemoczone ubranie. Mino szybkiego tempa trochę się wychłodziłam więc na wstępie robię sobie gorący kubek.
Od śpiwora i książki oderwała mnie ciekawość i lekkie poirytowanie bo od pewnego czasu coś ciągle pobrzękiwało na zewnątrz. Wystawiłam łepetynę i ... okazało się, że jestem w środku wielkiego stada reniferów. Trzymały się w bezpiecznym dystansie od mojego namiotu, ale naprawdę były wszędzie dookoła.
24.07
Okolice co chwila znikają w chmurach. Zimno, wietrznie i mokro, więc robię sobie dzień przerwy, który spędzam na czytaniu i drzemaniu.
25.07
Miałam wątpliwości czy słonko wychyli się zza tamy chór. Jednak dzionek od rana był piękny. Po wczorajszym leżakowaniu miałam ochotę na akcję. Zaledwie paręset metrów od zwiniętego biwaku musiałam przystanąć na sesję zdjęciową rodzinki pardw. To małe pisklaki nie mogły cicho wysiedzieć i zwróciły moją uwagę. Mama próbowała mnie od nich odciągnąć. Dałam jej się zwieść ponieważ była znacznie bardziej fotogeniczna niż małe, które prawie nie odróżniały się od skał. Dalej natrafiłam na wspaniały kanion. Rzeka znacznie się zwężała i szalała pośród skał. Przy większych progach wiatr unosił drobiny wody dzięki czemu tworzyły się piękne tęcze. Skakałam z aparatem ze skały na skałę starając się znaleźć najbardziej interesujące ujęcia, które mogły by oddać piękno tego żywiołu.
Szłam ciągle w dół głównej doliny, która to rozlewała się na ogromnej przestrzeni to zwężała między górami. Po drodze minęło mnie kilka samotnych reniferów. Z jednym prawie bym się zderzyła, bo truchtał po ścieżce w moją stronę. Dopiero kilkanaście metrów przede mną stanął jak wryty poczym zrobił skok w bok. Był chyba dość młody i niedoświadczony, bo większe osobniki raczej trzymały się z dala.
Po południu doczłapałam do końca doliny. Rzeka była tu dość wzburzona żłobiąc w skałach swe koryto i pokonując kolejne progi zanim wpadnie do jeziora.
26.07
Dziś krótki odcinek. Piękna pogoda się utrzymuje i słońce grzeje bez opamiętania. Nie mając nawet kropelki kremu przeciw słonecznego staram się przynajmniej nos nieco oszczędzić przyklejając listek. Droga wiedzie odsłoniętym terenem po wysokim plato, dzięki czemu powiewy wiatru łagodzą trochę upał. Znajduję pierwsze grzyby i zatykam je na patyczki by przeschły w drodze. Będzie pyszny dodatek do risotto. Po dziewięciu kilometrach spuszczam się zygzakiem nad jezioro. Jest ono wąskie (może kilometr) i długaśne przypominając tym samym norweskie fiordy. Mam szczęście bo akurat przypłynęły dwie łodzie z przeciwległego brzegu i jedną trzeba z powrotem odprowadzić. Na większości jezior, przez które przechodzi Kungsleden są łódki do użytku publicznego dla tych, którzy chcą sprawdzić się w wiosłowaniu, a przy okazji oszczędzić trochę kasy poprzez nie korzystanie z prywatnym motorówek. Problem jest tylko taki, że z trzech łódek na każdym brzegu musi być przynajmniej jedna. Czyli na dobrą sprawę dwie stoją, a jedna kursuje w te i z powrotem. Jeśli jest się w kilka osób i na brzegu jest jedna łódka to można nią popłynąć. Na drugim brzegu wziąć drugą łódkę i wrócić dwiema. Na pierwszym brzegu zostawić jedną i znowu popłynąć jedną na drugi. W ten sposób zamiast trzech łódek na jednym brzegu, jedna jest na jednym a dwie na drugim. Oczywiście na takim wąskim jeziorku jak to można się na to pokusić, ale jeśli jest trzy kilometry w jedną stronę to z przyjemnej przeprawki robi się dziewięć kilosów wiosłowania i to nie daj boże w deszczu. Dla mnie to i tak nie miało znaczenia bo ten manewr w pojedynkę i tak jest nie do wykonania. A oczywiście nie miałam zamiary płacić złamanego centa tym bardziej, że dzień był idealny do wodnych igraszek. Od razu więc zdeklarowałam się, że przewiozę na drugi brzeg nadwyżkową łódź. Szło mi się dziś wyjątkowo dobrze i szybko przez co dawno wyminęłam wszystkich na szlaku i nie spodziewałam się, że ktokolwiek pojawi się tu szybko. Musiałam więc ruszyć sama. Wrzuciłam plecak, założyłam kapok i wjo. Koleś który obiecał mnie odepchnąć musiał zauważyć me niezdecydowanie jak właściwie usiąść i w którą stronę wiosłować – kilka lat minęło od czasu gdy ostatni raz siedziałam w takiej łódce i musiałam sobie co nieco przypomnieć. Zrobiłam jednak dziarską minę i zapewniłam go, że nie raz czymś takim pływałam i na pewno dam sobie radę. Nie było to jednak tak banalne jakby się mogło wydawać. Kiepsko osadzone wiosła utrudniały sprawę, a porządne fale napędziły mi stracha. W tej dość głębokiej i wąskiej dolinie wypełnionej jeziorem wiatr hulał zawadiacko. Fale biegły wzdłuż jeziora co znaczyło, że nie mogę przeprawić się najkrótszą drogą tylko starać się ustawiać dziób pod fale. Nie ukrywam, że na środku bujnęło mną konkretnie parę razy i oczyma wyobraźni już widziałam plecak z całym dobytkiem opadający na dno. Musiałam się jednak wziąć w garść i zapanować nad emocjami. Grunt to złapać równowagę i upilnować wiosła by równo chodziły. Zmordowana, ale i uradowana zwycięstwem dobiłam na drugi brzeg. W tym momencie zobaczyłam jak w moje ślady rusza następna łódź - trzech rosłych chłopaków. Poszło im to znacznie sprawniej. Wystarczyłoby bym kwadrans poczekała i nie musiałabym się tak mordować. Jednak wcale nie żałowałam mojej przygody.
27.07
Miałam bardzo podstępny plan. Wstać jak najwcześniej, zanim słonko zacznie grzać, by spakować się i ruszyć w drogę nim muszki (strasznie dokuczyły mi poprzedniego wieczoru) ruszą na żer. Prawie się udało, ale przypłaciłam to klejącymi się oczyma i ogólnie kiepskim samopoczuciem jakie zwykle dopada człowieka gdy ominie śniadanie, szczególnie przed sporym wysiłkiem fizycznym. Co gorsza ruszyłam z marną resztką wody na dnie butelki, a do pierwszego potoku był naprawdę kawał drogi i to wyłącznie pod górę. Gdy w końcu do niego dotarłam wypiłam na wstępie z pół butli wody z pluszem, poczym rozsiadłam się na śniadanko – resztówka czekoladowego musli.
Dzionek był nie kiepski, widoczki naprawdę rozległe i dalekie, ale mi powieki ciążyły jakby były z ołowiu, a nogi plątały się jakby nie mogły się zdecydować, w którą stronę iść. Przyczyną, bardziej niż wczesna pobudka, było chyba zbliżające się szybkim tempem załamanie pogody. Gdy zeszłam do doliny potężnych jezior zdążyłam zaledwie kilka minut postać łapiąc stopa nim zaczęło padać. Jako, że była to malutka droga bardzo rzadko uczęszczana nie było sensu moknąć czekając aż przejedzie kolejny samochód, uciekłam więc do schroniska. Po chwili zrobiło się dość tłoczno. Ponieważ już prawie „wychodziłam” ze swojej mapy to skupiłam się na studiowaniu kolejnych arkuszy, które użyczyła mi opiekunka schroniska. Uzupełniałam też dziennik podróży i próbowałam czytać książkę, ale w tym zgiełku jakoś mi nie szło. Dopiero tu, między ludźmi, poczułam się samotna. Było kilka grupek przyjaciół, średnia wieku koło czterdziestki i zupełnie obcy mi szwedzki język. Zupełnie nie miałam ochoty na integrację. Chciałam tylko jak najszybciej znowu znaleźć się sam na sam z przyrodą i górkami z dala od tego zgiełku. Jak tylko przestało padać to uciekłam z powrotem na drogę. Reszta czekała na autobus. W rezultacie zabrał mnie znajomy szefowej schroniska, który właśnie wracał do domu w Boden. Podrzucił mnie do Kebnats gdzie przeprawiłam się przez jezioro i złapałam dalszy ciąg Kungesleden. Tu niestety nie ma łódek i trzeba korzystać z promu lub prywatnych motorówek. Na drugim brzegu stoi słynna baza turystyczna Saltoluokta z osławioną restauracją. Ja szarpnęłam się tylko na paczkę ciastek w sklepiku i skorzystałam z ciepłej wody w toalecie. Mimo, że minęła już siódma, a dzionek zaczęłam wyjątkowo wcześnie to ruszyłam chętnie w górę tym bardziej, że właśnie przestało kropić. Szybko wyszłam z lasu, ale ku mej rozpaczy przekonałam się, że bzyczące komary pozostawiam dla małych nieznośnych wszędzie włażących muszek. Gdybym przezornie nie wzięła brzozowej gałązki, którą musiałam non stop wymachiwać to chyba rzuciłabym się w rozpaczy na ziemię i zaczęła tarzać. Ale mówiąc z perspektywy czasu to jak na te rejony i tak miałam szczęście, bo tylko kilka razy owady dawały mi się we znaki.
Rozłożyłam się chyba po 21. Słońce skryło się za grubą warstwę ciemnych chmur, ale do mroku to i tak było daleko. Skok do namiotu miał być szybki i sprawny by jak najwięcej mych małych towarzyszy pozostawić na zewnątrz. One jednak do końca nie dały się wykiwać – ich strata. Gdy na ściance namiotu rozgniatałam pięćdziesiątą to przestałam dalej liczyć.
28.07
Dziś droga dość monotonna. Wiatr wyje bez ustanku, dookoła chmury chcą zastraszyć mnie deszczem. W taką pogodę się po prostu idzie i idzie na przód, bo przystanek bez widoków i w chłodzie wcale nie jest przyjemny. Na początku chowam się na chwilę do chatki by przekąsić zaległe śniadanie. Ale tam w szczelnych czterech ścianach czuję się bardzo nieswojo. Ciemno, cicho, jakby świat zniknął. Schroniła się tam też para szwedzkich młodziaków, więc korzystam ze sposobności i rzucam okiem na mapę. Staram się zapamiętać jak najwięcej i zastanawiam się czy uda mi się dziś przekroczyć następne jezioro. Tutaj już nie będzie tak łatwo i szybko. Nie wystarczy tylko przeprawić się na drugi brzeg. Trzeba też popłynąć kawałek na zachód manewrując między licznymi wysepkami i trafić w odpowiednią zatokę. Dobrych kilka kilometrów, a pogoda wcale nie zapowiada poprawy. Szybko opuszczam domek i ruszam dalej. Jednak odzwyczaiłam się zarówno od ścian jak i od ludzi.
Nad jezioro schodzę dość wcześnie w pierwszych kroplach deszczu. Obawy się spełniają – jest tylko jedna łódka, więc trzeba czekać aż ktoś z drugiej strony przypłynie. Chowam się do starej szopy bo już się naprawdę porządnie rozpadało. Siadam sobie na starej łajbie z gorącym kubkiem i książką. Jeszcze się łudzę, że jakiś wariat w taką pogodę wybrał się łupinką przez to wielkie jezioro. Po prawej jest schronisko i domki gdzie chowają się kolejni przybysze. Opiekunka wypytuje się mnie dlaczego nie wezmę motorówki i raczej nie zachęca mnie do dalszego czekania. Mówi, że w ogóle za mało jest ludzi na szlaku, więc mogę długo czekać. No, ale mi się nie spieszy. Po paru godzinach rezygnuję i rozbijam się niedaleko w lasku.
29.07
Wita mnie pogodny ranek, więc zaraz stawiam się na posterunku. Łódki ani śladu, ale przynajmniej teraz mogę mieć uzasadnioną nadzieję, że ktoś się zjawi. Znowu pojawia się zarządczyni domków i przystani. Kobieta w sile wieku, potężnie zbudowana, od razu widać, że to Sami czyli Laponka. Stanowczym, a wręcz władczym głosem mówi, że nie mogę dłużej czekać. Powtarzam, że nie mam kasy na motorówkę. „Nie szkodzi, chodź za mną” mówi i zaraz ładuje mnie do motorówki, gdzie siedzi już dwóch Szwedów w świeżutkich markowych ciuszkach. Wyjaśnia sprawę z kierowcą, wszystko ustalone. No i super, taki motostop. Płyniemy szybko, ale drogi jest kawałek. Dopiero teraz w pełni doceniam jakie maiłam szczęście. Kto wie ile by mi zajęło własnoręczne wiosłowanie i odnalezienie drogi. Wprawdzie są boje, które wyznaczają szlak, ale są zbyt rzadko rozstawione i kiepsko widoczne.
Idę sobie bez pośpiechu delektując się słonkiem i widokami. Schodzę do kolejnej doliny. Tu już porządny, bujny świerkowy las i potoki. Mijam kolejne schronisko i trzymając kciuki lecę na przystań. Tym razem mam szczęście. Właśnie dobija koleś, który przypłynął z przeciwległego brzegu. Przejmuję po mi łódeczkę. On jak większość facetów na widok samotnej dziewczyny czuje się dość zakłopotany i poczuwa się do odpowiedzialności. Chętnie więc zgadzam się by mnie wypchnął i jeszcze dopytuję się gdzie właściwie mam płynąć. Pokazuje mi białą tarczę na wyspie, tam zobaczę następną już na drugim brzegu. Dzień jest idealny, tafla spokojna, a kolor przedziwnie mleczno-zielony jak wody jezior lodowcowych.
Na drugim brzegu znowu zerkam na czyjąś mapę. Postanawiam zrobić sobie przerwę. Zjeść obiad, może popływać, poczym ruszyć dalej i nocować wysoko już ponad lasem by mieć piękne widoki do podziwiania. Lokuję się więc z boczku wybierając jedno z miejsc po dawnych ogniskach i rozpalam swoje. Apetyt mi dopisuje i cieszę się na ryż z soczewicą. Na dole zbierają się powoli ludzie. Grupka dziewczyn po dłuższej naradzie decyduje się wziąć łódkę i płynąć o własnych siłach. Następni zbierają się na i koło pomostu – niedługo będzie motorówka.
Ja ruszam tuż przed ich odpłynięciem. Szlak prowadzi przez ładny, głównie świerkowy las. Żar słońca już trochę zelżał więc idzie się przyjemnie. Mijam czasem potoczki i małe oczka leśne. Zapadł już przedwieczorny spokój, ale rozleniwienie ciepłego dnia jeszcze nie minęło. Las wydaje się pusty, choć rozglądam się za parą, która ruszyła jakieś dwie godziny przede mną. Po drodze mijam kilka fajnych miejsc biwakowych nad potokiem, ale ja mam ochotę na wysokość. Las przerzedza się i na podejściu zostaję już tylko małe powyginane brzózki. W końcu i one znikają, a horyzont poszerza się z każdym krokiem wzwyż. Podejście jest dość ostre i męczące, ale w miarę krótkie. Mijam spotkaną nad jeziorem parę – robią sobie przerwę na kanapkę. Ja podchodzę jeszcze trochę by znaleźć się na górze. To właściwie nie szczyt, ani wierzchowina, tylko takie spłaszczenie stoku. Szlak prowadzi trawersem kilka kilometrów zanim zejdzie w dół do następnej doliny i jeziora. Po drodze ma być chatka górska, ale ja chcę rozbić się wcześniej. Decyduję się na dogodna miejscówkę ponad ścieżką gdzie pozostanę niewidoczna. Zadomawiam się, przebieram, bo jest tu dość chłodno i z aparatem ruszam na spacer. W takich chwilach najbardziej doceniam białe noce. Choć jest już późny wieczór to jest na tyle widno by zwiedzić okolicę i porobić zdjęcia. Widać wielkie jezioro, którego odsłonięte brzegi tworzą żółtą grubą ramkę. To chyba z powodu suszy poziom wody tak bardzo się obniżył i odsłonił kilka-kilkanaście metrów brzegu. Wygląda to fantastycznie. W dolinie, w której wije się wpadająca do niego rzeka, też odsłonięte jest sporo terenu. Dookoła słychać popiskiwania górskich ptaków. Promienie słońca pozostały już tylko na wyższych szczytach i chmurach nadając temu wieczorowi dodatkowego kolorytu.
30.07
Budzę się pod karbowaną kołdrą chmur. Mama wrażenie, że wiszą mi tuż nad głową. Zmykam zanim cokolwiek z nich spadnie. Po drodze korzystam z chwili słońca i zażywam porządnej kąpieli. Woda w wartkim strumieniu jest lodowata, ale mino to myję się od stóp po głowę, a nawet robię lekkie pranie, które potem rozwieszam na plecaku by schło podczas drogi.
Tym razem schodzę do lasu już na dobre. Cieszą mnie jagody, ale odczuwam brak przestrzeni. Nie widząc dokąd idę i nie mając mapy czuję się trochę jak ślepiec. Lubię mieć jakieś punkty odniesienia, nawet jeśli tylko na mapie. Zawsze można sobie zaplanować, podzielić dzień na odcinki. Zahaczam o schronisko na półwyspie i siadam na trochę nad brzegiem by zaczerpnąć przestrzeni. Postanawiam dojść do następnego jeziora i tam przenocować. Droga mi się trochę dłuży tym bardziej, że co chwila schylam się po jagody i grzyby. Tym drugim to robię raczej zdjęcia, bo rozmiary są imponujące.
31.07
Dzień odpoczynku nad jeziorem. Pogoda niestety nie dopisuje.
01.08
Dziś opuszczam Kungsleden. Ostatnie kilometry prowadzą mnie do Kvikkjokk. W schronisku rozmyślam co robić dalej. W końcu decyduję się na małe przedłużenie, bo jest szlak, który prowadzi na wschód jakby równolegle do szosy, ale przez górki. Ruszam więc na górę Sjnjerak po drodze objadając się wielkimi soczystymi jagodami. Na wypłaszczeniu pod szczytem znajduję małe jeziorko i chatkę, w której decyduję się przenocować.
02.08
Zwiedzam okolicę poczym ruszam dalej. Zaciszny domek przez chwilę kusi mnie czyby tu nie zostać na jeszcze jedna noc, ale potrzeba ruszenia w drogę jest jednak silniejsza. Takie włóczenie się bez celu to nie to samo. Dopiero z plecakiem na plecach czuję się dobrze. To on jakby pcha mnie na przód. Teraz gdy zjadłam większość zapasów jest znacznie lżejszy, a zapewne siły też mi trochę przybyło. Na chwilowe postoje, żeby się napić czy nazbierać garść jagód już dawno przestałam go zdejmować.
Mijam mały zagajnik, ale poza tym cały czas jestem ponad górną granicą lasu. Teren jest dość podmokły, torfowiska. Teraz już jestem pewna, że te małe roślinki z owockami jak maliny tyle że pomarańczowymi to właśnie malina morożka, która jest właściwie narodowym owocem i dzięki której sporo Polaków na sezonowy zarobek. Próbuję ją parę razy, ale nie mogę się przekonać do tego świństwa. Od stanu niedojrzałego, różowata i twarda, przechodzi od razu w stan na wpół sfermentowany, a przynajmniej tak smakuje. Przetwory, którymi zajadają się skandynawowie, podobno są nie wiele lepsze, tyle tylko, że nadzwyczaj zdrowe. Może od dziecka trzeba się do tego smaku przyzwyczaić by móc go znieść a nawet delektować się nim. Bardziej interesowały mnie grzyby, które swymi pięknymi kapeluszami uwodziły mnie na każdym kroku. Nigdy grzybobranie nie było tak proste. Wszak tu były one większe niż „drzewa” – karłowaty brzozy. Na początku zaciskałam pięści i odwracałam głowę, ale wymyśliłam sobie, że przecież mogę nazbierać na jutro i przynieść w gościniec koleżance i jej znajomym, których mam zamiar odwiedzić. Wyjęłam więc płócienną torbę i wkładałam co piękniejsze okazy. Starałam się ograniczać, ale już niżej, w lesie nie mogłam nie pokusić się na czerwone kozaki.
03.08
Na nockę zatrzymałam się w wiacie turystycznej. Ładnie położona nieopodal rzeczki i z wielkim paleniskiem. Grzyby rozłożyłam na stole by je przebrać i nieco podsuszyć. Spałam w samym śpiworku na ławie i zauważyłam, że w namiocie jakoś mniej czuło się jasność nocy. Nad ranem zrobiło się dość rześko, więc wstaję by rozpalić ogień i zrobić kubas gorącej kawy. Siedzę sobie tak przy palenisku z kubkiem w jednej dłoni, a książką w drugiej i czekam, aż słonko wzbije się ponad czubki strzelistych świerków i ogrzeje swymi promykami.
Do szosy mam zaledwie kilka kilometrów przez piękny świerkowy las z bogatym jagodowym podszyciem. Szosa prowadzi tylko do pobliskiego Kvikkjokk, więc nie łudzę się, że będzie często uczęszczana. Mam nawet rozkład jazdy autobusów, ale ja naprawdę nie lubię bezczynnie czekać. Postanawiam więc iść na piechotę łapiąc po drodze wszystko co się rusza. Niestety nie wiele tego było. Po godzinie, może dwóch, minął mnie i autobus. Potem przyszło mi do głowy, że pewno by się zatrzymał gdybym na niego machnęła (przystanki rozrzucone są co kilkadziesiąt kilometrów), ale jakoś nie byłam gotowa się poddać. Stopy zaczynały mnie już boleć (asfalt to najgorsze podłoże do chodzenia), słońce chyba postanowiło zrobić sobie ze mnie pieczeń. Po jakiś 2,5 godzinie w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Starszawy granatowy kombi mija mnie, ale nagle hamuje i cofa się. Nie wierzę własnym oczom. Prawdę mówiąc zaczęłam już tracić nadzieję i zastanawiałam się nad biwakiem nad jeziorem. Wita mnie wesoła rodzinka szwedzka. Johan ze swoją siostrą Elizabeth i córką Amandą. Jest tu pierwszy raz od jakiś dwudziestu lat. Przyjeżdżał tu z rodzicami jak był mały, więc wraz z siostrą, która właśnie przyjechała w odwiedziny z Bogoty (pracuje w ambasadzie) postanowili razem odwiedzić stare miejsca. Po drodze zatrzymaliśmy się u starszego pana, którego znali z dzieciństwa. O dziwo pamiętał ich po tylu latach i już po chwili siedzieliśmy wszyscy przy kuchennym stole popijając sok owocowy. Sprawiali wrażenie bliskich znajomych czy wręcz rodziny i choć nie rozumiałam ani słowa, bo niestety dziadek nie mówił po angielsku, to odczuwałam się naprawdę miłą atmosferę. No ale trzeba było ruszać w dalszą drogę. Śpieszyli się by zdążyć do Jokkmokk przed zamknięciem muzeum Kultury Sami, bo mała chciała kupić dla siebie i swej młodszej siostry, która została w domu, tradycyjną bransoletkę ze skóry i koralików. Po zakupach zaprosili mnie na obiad w przy muzealnej stołówce. Sprzątnęłam talerz do czysta delektując się świeżymi warzywami.
Amanda była naprawdę śmieszna i buzia jej się nie zamykała, przy czym mówiła bez problemu po angielsku. Twierdzi, że to głównie dzięki telewizji gdzie zagraniczne kanały lecą w oryginale. Dzięki temu młodzież znacznie lepiej mówi po angielsku, nawet jeśli jest to bardziej amerykański. Naprawdę bardzo wesoła i otwarta dziewucha.
Odwieźli mnie na sam kemping i szukali ze mną mojej koleżanki, bo chcieli ją poznać i podsłuchać trochę polskiego. U szefa dowiedziałam się, w którym domku mieszka, ale niestety nie było nikogo. Zapewne jeszcze nie wrócili ze zbioru maliny morożki. Trudno, pożegnałam się serdecznie ze swoją szwedzką rodzinką i poszłam rozejrzeć się po okolicy.
No, ale dalej to już inna nie górska historia.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.