Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
KONKURS - Malezja – wyspa Penang > MALEZJA
kasai relacje z podróży
Czego spodziewa się Europejczyk lecąc do Azji? Na pewno tego, że będzie zupełnie inaczej niż w Europie. I faktycznie jest inaczej. Poznany wcześniej Singapur to taka Azja bardziej cywilizowana – z porządkiem i czystością (z wyłączeniem hosteli ;) której możemy im tylko pozazdrościć.
Malezja już bardziej mieści się w szufladce z napisem „Prawdziwa Azja” – jej poznawanie rozpoczęliśmy od wyspy Penang.
Malezja już bardziej mieści się w szufladce z napisem „Prawdziwa Azja” – jej poznawanie rozpoczęliśmy od wyspy Penang.
Z Singapuru, a właściwie z Johor Bahru dostaliśmy się na wyspę samolotem linii Firefly.
Wyspą Penang zachwycało się w sieci wiele osób – i faktycznie ma niesamowity urok. Nie ma tu wprawdzie łatwo dostępnych pięknych plaż, ale to co oferuje może zadowolić chyba wszystkie gusta. Znajdziemy tutaj fantastyczne budynki kolonialne w Georgetown, piękne świątynie, ogród motyli, park narodowy z lasem tropikalnym i ciekawą kuchnię.
Dla miłośników plażowania dodam, że typowe resorty z plażami znajdują się na północy wyspy.
My zatrzymaliśmy się w Georgetown z prostej przyczyny – z dużego miasta najłatwiej dostać się do innych miejsc wartach zobaczenia.
Na wyspę dostaliśmy się samolotem – lotnisko jest na południu wyspy. Najprościej i najtaniej wydostać się z lotniska autobusem. Zaraz po wyjściu z budynku lotniska jest dworzec autobusowy.
Tutaj, podobnie jak w Johor Bahru nikt nic nie wie i nie bardzo wiadomo gdzie nasz autobus się zatrzymuje.
Na szczęście wiedzieliśmy, że mamy jechać autobusem nr 401E lub 401 – po lewej stronie od wyjścia z lotniska (z naszą karta pokładową z samolotu mieliśmy przejazd autobusem bezpłatny). Do dworca w Georgetown jedzie się 1,5h. Wysiedliśmy przy dworcu, można też pod centrum handlowym Komtar.
Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy Old Hostel (miał bardzo dobre opinie) – na ulicy Love Lane. Nasz hostel, jak też większość budynków w mieście to urocze kolonialne kamieniczki, wieczorem ciekawie oświetlone.
Mamy pokój dwu osobowy zaraz nad głównym wejściem. W hostelu bardzo czysto, bardzo zadbane prysznice i toalety. Pan w recepcji bardzo pomocny – przy meldowaniu wpisuje się do wielkiej księgi meldunków. Do 18 można częstować się kawą i herbatą – niestety jak dotarliśmy było już po 18. Tutaj pierwszy raz zetknęliśmy się ze zwyczajem zdejmowania butów. Potem się okazało, że jest to praktykowane w całej Malezji – wchodząc na piętro hostelu, do jakiejś wspólnej sali, a nawet do niektórych sklepów (sic!) zdejmuje się buty. Ok, taki zwyczaj. Ale żeby pod prysznic wchodzić ubierając wspólne, hostelowe klapki… Dziwne obyczaje ;)
Oczywiście zaraz po lekkim rozpakowaniu ruszyliśmy na miasto. I jak to u nas, w nowym miejscu na zasadzie „pijane króliki”. Jakimś cudem udało się nam w końcu trafić na nabrzeże. Po drodze mijaliśmy pięknie oświetlony Meczet Kapitana Klinga, hinduską świątynię Sri Mariamman i kościół św. Jerzego.
Penang jest reklamowany jako jedzeniowy raj. Nasze pierwsze zetknięcie nie było jednak zbytnio zachęcające. Na nabrzeżu jest wprawdzie duże centrum jedzeniowe – ale jakoś nic nas nie porwało. Skończyło się na sokach i paluszkach krabowych na patyku (Marek mówił, że to prawdziwe, a nie jak u nas z ryby). Tutaj odkryliśmy też niesamowicie ciekawy owoc – „water chestnut” (czyli wodny kasztan) – połączenie soczystego owocu ze smakiem orzecha!
Pierwszy dzień na Penangu, a właściwie wieczór kręcił się nam głównie wokół hosteli. W Old Hostel mieliśmy na pierwsza noc dwójkę – na kolejną zostało już tylko dormitorium. Jednak szukając na sieci, jeszcze w Polsce wynaleźliśmy nowy hostel Red Inn Heritage – nie miał jeszcze żadnych opinii, więc nie chcieliśmy ryzykować. Za to chcieliśmy sprawdzić go na miejscu – był na tej samej ulicy – Love Lane 15. Wiadomo przecież, że zdjęcia na sieci nie zawsze oddają rzeczywistości. A tym razem niespodzianka – rzeczywistość przerosła zdjęcia! Tak więc wieczorem zarezerwowaliśmy sobie uroczą dwójkę w fantastycznym hostelu – i zostajemy tutaj na dwa kolejne dni z pysznymi śniadaniami, 50 calowym telewizorem i z planami na odkrycie całej wyspy.
2 czerwca – czwartek – jedziemy na farmę motyli i lądujemy w klapkach w dżungli
Plany na dziś to zobaczyć podobno największą na świecie farmę motyli. Ale wcześniej jemy śniadanko w Old Hostel i przenosimy bagaże do naszego nowego hostelu – Red Inn Heritage.
Tak jak pisałam wcześniej, na wyspie jest dość dużo fajnych miejsc, są też bardzo pomocne mapki i foldery ułatwiające wybór tego, co chcemy zobaczyć.
Najprościej i najtaniej poruszać się autobusami. Na północ, gdzie jest farma motyli, jedzie nr 101 (jeździ co 5 min z ulicy Lebuch Chulia, trzeba mieć odliczoną gotówkę). Jedziemy ok 40 minut i po drodze oglądamy ciekawostki wyspy – meczet na wodzie (widać już z daleka że lata świetności ma za sobą – to pierwszy meczet w Malezji wybudowany na morzu), duże hotele nad samym morzem i fabryki batiku.
Nasz przystanek jest jednym z ostatnich – wysiadamy i … zaraz wsiadamy z powrotem. Pan przy bramie ogrodu motyli wepchnął nas do autobusu informując, że ogród jest nieczynny bo wymieniają dach – też sobie znaleźli moment – tutaj przecież trwają ichniejsze wakacje! Tak więc nadal jesteśmy skazani na oglądanie ogrodów z motylami na całym świecie – gdybyśmy zobaczyli ten największy, to innych nie było by już sensu oglądać ;)
W autobusie zostaliśmy już dawno sami. Kierowca poczuł się chyba w obowiązku zapewnić nam inną atrakcje i sam zadecydował gdzie teraz mamy wysiąść.
Bardzo podobał mi się jego wybór – wysiedliśmy przy przystani i pomoście z łódeczkami! Zaraz obok było też wejście do Parku Narodowego. Super.
Był tylko mały problem – buty. Park Narodowy to przedzieranie się przez dziki las. Las nam nie straszny, ale… jak na prawdziwych odkrywców przystało, mieliśmy oboje japonki, a ja dodatkowo sukienkę i torebkę. Przecież mieliśmy być dzisiaj w parku z motylami! Kręciliśmy się więc bez wielkich nadziei po pawilonie parku oglądając zdjęcia. W końcu Marek ruszył do kasy i dumnie prezentując nasz ekwipunek zapytał czy mamy szanse tam jakoś przejść. Pani dość zdziwiona powiedziała, że w sumie na łatwiejsza trasę ok. Na trudniejszej może być gorzej – bo błoto. Kolejne pytanie – a która trasa jest ładniejsza – oczywiście ta trudniejsza…
Nie macie chyba wątpliwości którą poszliśmy? Bo jak tu nie zobaczyć plaży żółwi jak się już tu jest? No jak? Klapki nie klapki idziemy. Aha, ciekawostka – nie zapłaciliśmy wstępu – Pani nas zapisała jako grupę… Może to taki eksperyment naukowy - jak biali w japonkach poradzą sobie w lesie… a właściwie w dżungli?
Tak więc po raz drugi znaleźliśmy się oko w oko z dziką przyrodą … w klapkach. Dobrze że nie mieliśmy w planach na ten wyjazd odwiedzić Borneo… Dzika przyroda, dzikie plemiona i my – w klapkach.
Skoro to opisuję teraz to znaczy że jakoś wytrwaliśmy.
Przez dżunglę szliśmy ok 1,5 h. Mieliśmy faktycznie dużo szczęścia, bo jednak nie było błota. Po wyspie Ubin byliśmy już trochę oswojeni z dziką przyrodą. Ale tutaj było naprawdę dziko – bez podestów drewnianych i ścieżek rowerowych.
Przyroda wokół aż kipiała – były tam gigantyczne palmy, ogromne juki, kauczukowce. Jak tylko się zatrzymywaliśmy zaraz wśród liści można było wypatrzeć ogromną jaszczurkę, motyla albo małpę. To przedziwna zasada – jeśli nie chcesz zobaczyć i się nie zestresować tym, co Cię obserwuje z krzaków, to wystarczy iść miarowo i się nie zatrzymywać ;). Możemy też śmiało powiedzieć, że japonki do dżungli się nadają. Spotkaliśmy niewielu turystów – wszyscy mieli jednak porządne buty trekingowe jak należy.
Po dość męczącym marszu nagroda była fantastyczna! Prosto z lasu wychodzimy najpierw na wiszący mostek a potem na piękną plaże!
Słońce świeciło tak mocno, że drobny żółty żwirek na plaży aż parzył stopy! Biegały tu też maleńkie białe kraby. Woda była turkusowo – niebieska, ale uwaga… są meduzy (pan z ośrodka od żółwi pokazał nam roślinę, której liście łagodzą oparzenia meduz – rośnie przy plaży).
Naszym celem była Plaża Żółwi. Niestety wielkich żółwi morskich nie można tu zobaczyć – ale w ośrodku hodowlanym można zobaczyć maluchy w specjalnym zbiorniku.
Siedzieliśmy na plaży dość długo i zupełnie nam się już nie chało wracać do lasu… Na szczęście udało się nam zabrać łodzią z innymi turystami którzy przypłynęli zobaczyć żółwie. Skakanie po falach rozpędzoną łódką było fantastyczne!
Po powrocie pokręciliśmy się jeszcze na pomostach – nowym betonowym i starym – drewnianym. Byliśmy też w fabryce batików – można podjechać autobusem. Ceny jednak z kosmosu od 130RM za sukienkę, chustę. Jedwabne od 300RM.
Autobusem do Georgetown wracaliśmy strasznie długo – korki. W naszym nowym hostelu padliśmy. Tu jest tak fantastycznie, że już się nam nie chało wychodzić…
Pomimo upału, ja mam cały czas ochotę na odkrywanie nowego jedzenia – Marek niestety nie. Dzień zakończyliśmy więc tylko cukrowymi wafelkami od Pana z ulicy Lebuch Chulia. Ani tego wieczoru, ani do końca pobytu nie udało się nam dotrzeć do podobno bardzo dobrego centrum jedzeniowego – kawałek od naszego hostelu. Może dlatego kuchnia Penang nie miała szans nas zachwycić w pełnej krasie! :)
Wyspą Penang zachwycało się w sieci wiele osób – i faktycznie ma niesamowity urok. Nie ma tu wprawdzie łatwo dostępnych pięknych plaż, ale to co oferuje może zadowolić chyba wszystkie gusta. Znajdziemy tutaj fantastyczne budynki kolonialne w Georgetown, piękne świątynie, ogród motyli, park narodowy z lasem tropikalnym i ciekawą kuchnię.
Dla miłośników plażowania dodam, że typowe resorty z plażami znajdują się na północy wyspy.
My zatrzymaliśmy się w Georgetown z prostej przyczyny – z dużego miasta najłatwiej dostać się do innych miejsc wartach zobaczenia.
Na wyspę dostaliśmy się samolotem – lotnisko jest na południu wyspy. Najprościej i najtaniej wydostać się z lotniska autobusem. Zaraz po wyjściu z budynku lotniska jest dworzec autobusowy.
Tutaj, podobnie jak w Johor Bahru nikt nic nie wie i nie bardzo wiadomo gdzie nasz autobus się zatrzymuje.
Na szczęście wiedzieliśmy, że mamy jechać autobusem nr 401E lub 401 – po lewej stronie od wyjścia z lotniska (z naszą karta pokładową z samolotu mieliśmy przejazd autobusem bezpłatny). Do dworca w Georgetown jedzie się 1,5h. Wysiedliśmy przy dworcu, można też pod centrum handlowym Komtar.
Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy Old Hostel (miał bardzo dobre opinie) – na ulicy Love Lane. Nasz hostel, jak też większość budynków w mieście to urocze kolonialne kamieniczki, wieczorem ciekawie oświetlone.
Mamy pokój dwu osobowy zaraz nad głównym wejściem. W hostelu bardzo czysto, bardzo zadbane prysznice i toalety. Pan w recepcji bardzo pomocny – przy meldowaniu wpisuje się do wielkiej księgi meldunków. Do 18 można częstować się kawą i herbatą – niestety jak dotarliśmy było już po 18. Tutaj pierwszy raz zetknęliśmy się ze zwyczajem zdejmowania butów. Potem się okazało, że jest to praktykowane w całej Malezji – wchodząc na piętro hostelu, do jakiejś wspólnej sali, a nawet do niektórych sklepów (sic!) zdejmuje się buty. Ok, taki zwyczaj. Ale żeby pod prysznic wchodzić ubierając wspólne, hostelowe klapki… Dziwne obyczaje ;)
Oczywiście zaraz po lekkim rozpakowaniu ruszyliśmy na miasto. I jak to u nas, w nowym miejscu na zasadzie „pijane króliki”. Jakimś cudem udało się nam w końcu trafić na nabrzeże. Po drodze mijaliśmy pięknie oświetlony Meczet Kapitana Klinga, hinduską świątynię Sri Mariamman i kościół św. Jerzego.
Penang jest reklamowany jako jedzeniowy raj. Nasze pierwsze zetknięcie nie było jednak zbytnio zachęcające. Na nabrzeżu jest wprawdzie duże centrum jedzeniowe – ale jakoś nic nas nie porwało. Skończyło się na sokach i paluszkach krabowych na patyku (Marek mówił, że to prawdziwe, a nie jak u nas z ryby). Tutaj odkryliśmy też niesamowicie ciekawy owoc – „water chestnut” (czyli wodny kasztan) – połączenie soczystego owocu ze smakiem orzecha!
Pierwszy dzień na Penangu, a właściwie wieczór kręcił się nam głównie wokół hosteli. W Old Hostel mieliśmy na pierwsza noc dwójkę – na kolejną zostało już tylko dormitorium. Jednak szukając na sieci, jeszcze w Polsce wynaleźliśmy nowy hostel Red Inn Heritage – nie miał jeszcze żadnych opinii, więc nie chcieliśmy ryzykować. Za to chcieliśmy sprawdzić go na miejscu – był na tej samej ulicy – Love Lane 15. Wiadomo przecież, że zdjęcia na sieci nie zawsze oddają rzeczywistości. A tym razem niespodzianka – rzeczywistość przerosła zdjęcia! Tak więc wieczorem zarezerwowaliśmy sobie uroczą dwójkę w fantastycznym hostelu – i zostajemy tutaj na dwa kolejne dni z pysznymi śniadaniami, 50 calowym telewizorem i z planami na odkrycie całej wyspy.
2 czerwca – czwartek – jedziemy na farmę motyli i lądujemy w klapkach w dżungli
Plany na dziś to zobaczyć podobno największą na świecie farmę motyli. Ale wcześniej jemy śniadanko w Old Hostel i przenosimy bagaże do naszego nowego hostelu – Red Inn Heritage.
Tak jak pisałam wcześniej, na wyspie jest dość dużo fajnych miejsc, są też bardzo pomocne mapki i foldery ułatwiające wybór tego, co chcemy zobaczyć.
Najprościej i najtaniej poruszać się autobusami. Na północ, gdzie jest farma motyli, jedzie nr 101 (jeździ co 5 min z ulicy Lebuch Chulia, trzeba mieć odliczoną gotówkę). Jedziemy ok 40 minut i po drodze oglądamy ciekawostki wyspy – meczet na wodzie (widać już z daleka że lata świetności ma za sobą – to pierwszy meczet w Malezji wybudowany na morzu), duże hotele nad samym morzem i fabryki batiku.
Nasz przystanek jest jednym z ostatnich – wysiadamy i … zaraz wsiadamy z powrotem. Pan przy bramie ogrodu motyli wepchnął nas do autobusu informując, że ogród jest nieczynny bo wymieniają dach – też sobie znaleźli moment – tutaj przecież trwają ichniejsze wakacje! Tak więc nadal jesteśmy skazani na oglądanie ogrodów z motylami na całym świecie – gdybyśmy zobaczyli ten największy, to innych nie było by już sensu oglądać ;)
W autobusie zostaliśmy już dawno sami. Kierowca poczuł się chyba w obowiązku zapewnić nam inną atrakcje i sam zadecydował gdzie teraz mamy wysiąść.
Bardzo podobał mi się jego wybór – wysiedliśmy przy przystani i pomoście z łódeczkami! Zaraz obok było też wejście do Parku Narodowego. Super.
Był tylko mały problem – buty. Park Narodowy to przedzieranie się przez dziki las. Las nam nie straszny, ale… jak na prawdziwych odkrywców przystało, mieliśmy oboje japonki, a ja dodatkowo sukienkę i torebkę. Przecież mieliśmy być dzisiaj w parku z motylami! Kręciliśmy się więc bez wielkich nadziei po pawilonie parku oglądając zdjęcia. W końcu Marek ruszył do kasy i dumnie prezentując nasz ekwipunek zapytał czy mamy szanse tam jakoś przejść. Pani dość zdziwiona powiedziała, że w sumie na łatwiejsza trasę ok. Na trudniejszej może być gorzej – bo błoto. Kolejne pytanie – a która trasa jest ładniejsza – oczywiście ta trudniejsza…
Nie macie chyba wątpliwości którą poszliśmy? Bo jak tu nie zobaczyć plaży żółwi jak się już tu jest? No jak? Klapki nie klapki idziemy. Aha, ciekawostka – nie zapłaciliśmy wstępu – Pani nas zapisała jako grupę… Może to taki eksperyment naukowy - jak biali w japonkach poradzą sobie w lesie… a właściwie w dżungli?
Tak więc po raz drugi znaleźliśmy się oko w oko z dziką przyrodą … w klapkach. Dobrze że nie mieliśmy w planach na ten wyjazd odwiedzić Borneo… Dzika przyroda, dzikie plemiona i my – w klapkach.
Skoro to opisuję teraz to znaczy że jakoś wytrwaliśmy.
Przez dżunglę szliśmy ok 1,5 h. Mieliśmy faktycznie dużo szczęścia, bo jednak nie było błota. Po wyspie Ubin byliśmy już trochę oswojeni z dziką przyrodą. Ale tutaj było naprawdę dziko – bez podestów drewnianych i ścieżek rowerowych.
Przyroda wokół aż kipiała – były tam gigantyczne palmy, ogromne juki, kauczukowce. Jak tylko się zatrzymywaliśmy zaraz wśród liści można było wypatrzeć ogromną jaszczurkę, motyla albo małpę. To przedziwna zasada – jeśli nie chcesz zobaczyć i się nie zestresować tym, co Cię obserwuje z krzaków, to wystarczy iść miarowo i się nie zatrzymywać ;). Możemy też śmiało powiedzieć, że japonki do dżungli się nadają. Spotkaliśmy niewielu turystów – wszyscy mieli jednak porządne buty trekingowe jak należy.
Po dość męczącym marszu nagroda była fantastyczna! Prosto z lasu wychodzimy najpierw na wiszący mostek a potem na piękną plaże!
Słońce świeciło tak mocno, że drobny żółty żwirek na plaży aż parzył stopy! Biegały tu też maleńkie białe kraby. Woda była turkusowo – niebieska, ale uwaga… są meduzy (pan z ośrodka od żółwi pokazał nam roślinę, której liście łagodzą oparzenia meduz – rośnie przy plaży).
Naszym celem była Plaża Żółwi. Niestety wielkich żółwi morskich nie można tu zobaczyć – ale w ośrodku hodowlanym można zobaczyć maluchy w specjalnym zbiorniku.
Siedzieliśmy na plaży dość długo i zupełnie nam się już nie chało wracać do lasu… Na szczęście udało się nam zabrać łodzią z innymi turystami którzy przypłynęli zobaczyć żółwie. Skakanie po falach rozpędzoną łódką było fantastyczne!
Po powrocie pokręciliśmy się jeszcze na pomostach – nowym betonowym i starym – drewnianym. Byliśmy też w fabryce batików – można podjechać autobusem. Ceny jednak z kosmosu od 130RM za sukienkę, chustę. Jedwabne od 300RM.
Autobusem do Georgetown wracaliśmy strasznie długo – korki. W naszym nowym hostelu padliśmy. Tu jest tak fantastycznie, że już się nam nie chało wychodzić…
Pomimo upału, ja mam cały czas ochotę na odkrywanie nowego jedzenia – Marek niestety nie. Dzień zakończyliśmy więc tylko cukrowymi wafelkami od Pana z ulicy Lebuch Chulia. Ani tego wieczoru, ani do końca pobytu nie udało się nam dotrzeć do podobno bardzo dobrego centrum jedzeniowego – kawałek od naszego hostelu. Może dlatego kuchnia Penang nie miała szans nas zachwycić w pełnej krasie! :)
Podsumowując – do Parku naprawdę warto się wybrać. Tras jest kilka (jest też taka z ogromnym mostem linowym – ale teraz była zamknięta). Zabrać oczywiście trzeba środek na komary, krem z filtrem, no i porządne buty (mając oczywiście japonki na zmianę).
Przed wejściem do Parku oferowano nam wycieczkę łodzią na plaże – 80-160 RM w zależności od trasy. Okazało się potem, że to za łódkę – ale byliśmy tak rano, że bez sensu było czekać aż zbierze się większa grupa.
Malezja to jedno z lepszych miejsc na podróż marzeń! Są tutaj przesympatyczni ludzie, piękne krajobrazy i rajskie wyspy. Przekonajcie się sami!
Przed wejściem do Parku oferowano nam wycieczkę łodzią na plaże – 80-160 RM w zależności od trasy. Okazało się potem, że to za łódkę – ale byliśmy tak rano, że bez sensu było czekać aż zbierze się większa grupa.
Malezja to jedno z lepszych miejsc na podróż marzeń! Są tutaj przesympatyczni ludzie, piękne krajobrazy i rajskie wyspy. Przekonajcie się sami!
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
tytu | licznik | ocena | uwagi |
---|---|---|---|
Za słońcem | 278 | Blog z wyprawy | |
Malezja i Singapur – praktycznie i pomocnie | 1047 | Tylko fakty - hotele, przejazdy, ceny - zapraszam | |
Malezja – urok prawdziwej Azji – wyspa Penang | 548 | Malezja praktycznie - ale w skali micro - jedna wyspa i setki ciekawostek. | |
Singapur i Malezja na talerzu | 312 | Singapur i Malezja od Kuchni |
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.