Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Jak smakuje Armenia? > ARMENIA
Przemek83 relacje z podróży
Wycinek naszej trasy autostopowej z zeszłorocznej wyprawy. Więcej na premyslav.geoblog.pl
Wiem, że się rozpisałem, ale już tak mam :)
Wiem, że się rozpisałem, ale już tak mam :)
26 sierpnia
Na granicy jest nieco osób, ale puszczają nas bokiem do budki z wizami. Całość nie trwa długo, pieniądze wymieniamy w automacie i za 6 euro nabywamy wlepkę. Strażnik jest pomocny przy wypełnianiu dokumentów, a kolejny nawet nie każe nam czekać w kolejce, bierze paszporty i od ręki załatwia nam stempel na wizie. Wchodzimy na teren wioski i od razu mamy towarzysza, w postaci dziadka, który nam sporo próbuje wytłumaczyć. Po jakimś czasie wsiadamy w tanią marszrutkę i dojeżdżamy do Gyumri. Miasteczko nie jest przepiękne, ale chcemy dojechać do monastyru Marmasen. Początkowo proszę kierowcę, żeby nas wysadził przy trasie do tej wioski, bo to niedaleko, ale uparcie wwozi nas do centrum i proponuje swoje usługi. Odmawiamy i idziemy kawałem przez miasto, szybko dowiadujemy się, gdzie jest dworzec i bardzo tanim autobusem jedziemy do Marmasen.
Na miejscu odnajdujemy stację benzynową, gdzie chcemy zostawić bagaż. Problemu nie ma, ale jeden z pracowników koniecznie chce nas zawieźć do oddalonego o jakieś 2 km monastyru. Odmawiamy, ale upiera się przy swoim, bo jak twierdzi szanuje Polaków, pracował trzy lata w Kutnie, a także w Polsce kupił BMW, w którym po chwili siedzimy. Nim dojedziemy na miejsce, a trwa to ledwie kilka minut, na tylnym siedzeniu dostrzegam wódkę, chleb, pomidory, kiełbasę i colę. Nie wiem skąd się wzięły, ale Ormianin od razu po przyjeździe sadza nas przy stole i nie chce słyszeć o żadnych odmowach. Wypijam, mimo upału dwie kolejki ("Wypij trzecią, już nie będziesz czuł gorąca" - mówi Ormianin:) i idziemy obejrzeć monastyr.
Jest magiczny, bardzo stary, a mimo to starannie wycięty z czerwonego piaskowca. Nie jest zadbany, nie jest remontowany ale to tylko dodaje mu uroku. W okolicy znajduje się jeszcze mniejszy obiekt. Po powrocie do Ormianina, nie chce on wcale wracać, polewa znów wódkę. Nazywa mnie bratem, no i twierdzi, że nikogo innego by tak nie potraktował - tylko Polaków. Zapowiada, że zaraz przyjadą jego znajomi i będziemy piec szaszłyk na ognisku. Nie podoba nam się to, bo wpadliśmy tu na chwilę, więc wykręcając się kolejnym spacerem, opuszczamy bokiem to miejsce i pieszo idziemy na stację benzynową. Znów byliśmy nietowarzyscy? Jednak, gdyby na wszystko się zgadzać, podróż stanęła by na tym, że najpierw biesiada, potem trzeźwienie i od nowa... Miejmy nadzieję, że nasz brat się nie obraził:)
Odbieramy bagaż i idziemy na taniego busa, ale udaje się złapać stopa i po chwili jesteśmy w Gyumri, sprawdzamy ceny biletów i są na tyle niskie, że zabijając nieco ducha autostopu, znów wsiadamy w marszrutkę. Jedzie jednak ona do Erewania, a my chcemy jeszcze do Echmiadzynia - ciężko było znaleźć coś bezpośredniego. Jedziemy więc na ten Erewań, jednak wysiadamy wcześniej - w miejscowości Ashtarak.
Mistrz kierownicy ucieka. Tak bym nazwał jazdę marszrutką, wypełnioną po brzegi, co rusz ścigającą się z tureckim tirem. Obyło się bez szwanku, choć raz zatrzymała nas policja. Trasę urozmaica widok "na prawo", bo co jakiś czas wyłania się ośnieżony szczyt Araratu. Kierowca nieprzepisowo i nieplanowo zresztą wysadza nas na obwodnicy Ashtaraku, musimy przejść kawałek przez miasto i łapiemy stopa do Echmiadzynia z dwójką żołnierzy. Jesteśmy na obrzeżach, ale po chwili inne auto wwozi nas co centrum, pod bramę parku.
W parku rozbijemy tej nocy namiot, ale dopiero po zmroku. Wcześniej, trochę się kręcę po okolicy w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca, ale bez skutku. Zaraz za parkiem rozciąga się teren, gdzie siedzibę ma m.in. głowa kościoła ormiańskiego. Są też wyjątkowe zabytki, ale przyjdzie na nie czas jutro. Dziś jesteśmy zmęczeni, w dodatku Diana ma lekką kontuzję więc trzeba odpocząć. Po parkowej kolacji, rozbijam namiot w ciemniejszym miejscu, ale jak się rano okazuje w świetle dziennym widocznym z daleka:)
27 sierpnia
Rano w parku jest sporo ludzi, ale nie wzbudzamy specjalnego zainteresowania. Przychodzi tylko jakaś babcia, która tu sprząta, ale wyprostowanym w górę kciukiem, raczej popiera nasz pomysł;) Ormiańskiego nie rozumiemy ani słowa (a tak przy okazji kwestia armeński czy ormiański jest dla mnie nierozwiązana więc używam obu).
Po ogarnięciu wszystkiego idziemy zwiedzić wszystkie najważniejsze punkty - cmentarz, kilka świątyń, w tym jedna z IV wieku! Przyjmuje się, że Armenia przyjęła chrzest w 311 r.n.e., więc i zabytki nierzadko są z lat, kiedy w Polsce pierwszych Piastów, biegało się jeszcze z dzidą za turoniem... Trafiamy na nabożeństwo i urzeka mnie chór, śpiew jest przenikliwy, ale piękny i płynny, wczuwając się można dostać ciar na plecach. Obejście dokładnie każdego z kościołów, mogło by zająć i cały dzień, nam wystarcza około dwóch godzin. Odnajdujemy jeszcze inną świątynie, na obrzeżach miasta (plecaki lądują w płatnej toalecie tym razem), po drodze odwiedzamy internet i dowiadujemy się jak tanio wyjechać z miasta.
Za niewielką opłatą dojeżdżamy autobusem do Zwartnoc - ale niestety ruiny są zamknięte - poniedziałek. Stróż co prawda mówi, że w każdej chwili może przyjechać dyrektor i nam otworzy ...może... ale po namyśle odpuszczamy i spod bram obiektu łapiemy stopa prosto do centrum Erewania.
Jesteśmy w samym centrum Erewania, ale szczęśliwie widzimy po drodze ulicę, na której jest hostel. Idziemy kilkanaście minut wzdłuż, trafiamy do niewielkiego, przytulnego hostelu i zostawiamy bagaże. Erewań nie musi was zachwycić, ale ma w sobie coś innego, niż europejskie miasta. Wciąż znajdziemy tu ulicznych sprzedawców "czegokolwiek", kupimy pieczywo za grosze i obejrzymy postradzieckie budowle, ale z drugiej strony wchodząc na główny deptak czy trafiając na rzeźby sztuki nowoczesnej możemy się niejednokrotnie zdziwić. Taka mieszanka gwarantuje niebywałą kompozycję kulturową, którą warto zobaczyć, nawet jeśli nie lubimy wielkich miast.
Na początek zaraz przy hostelu odwiedzamy katedrę, obok stoi monumentalny pomnik, a naprzeciw budowla przypominająca socjalistyczną wizję pijanego architekta. W pobliżu rozłożyło się małe, wesołe miasteczko, a między tym wszystkim kwiaciarki, stoisko z pieczywem czy lemoniadą, a jeszcze dalej targowisko z wszystkim i z niczym. Gwarno i kolorowo jest w tych okolicach, chociaż zadbane specjalnie nie jest.
Przy głównym placu z fontannami, znajdujemy pocztę i wysyłamy kilka kartek, po czym wchodzimy na deptak, świeżo zrobiony, ale łądnie wpasowany w rzędy kamieniczek. W ten sposób dojdziemy aż pod Matenadaran - miejsce gdzie przechowuje się bardzo stare rękopisy, ale jest już zamknięte. Niedaleko góruje nad miastem statua. Na całej trasie natykamy się na wspomniane już rzeźby sztuki nowoczesnej, zrobione nierzadko z resztek, odpadów, metalowych części itp. Jedne mają swój urok, inne straszą, jest na nie jakiś trend w Erewaniu, bo jest ich po prostu mnóstwo. Poza tym, idzie się w zasadzie nowoczesną ulicą, ale sam spacer też ma swój urok.
Już po zmroku jemy gdzieś w bocznej ulicy, tutejszy odpowiednik durum czy też tortilli i znów znajdujemy się na głównym placu z fontannami. Miały one zagrać i zaświecić, ale akurat tego dnia coś nie poszło. Spotykamy tu dwie osoby - młodego chłopaka, który w ramach ćwiczenia swojego angielskiego, opowiada nam o kraju i starszą, uroczą panią, która miała męża kompozytora i wielu znajomych w Polsce. Sama przyznaje, że śpiewała w chórze i intonuje nam nawet kawałek "Ave Maria..."
Po powrocie do hostelu zastajemy komplet na pokoju, a w kuchni spotykamy m.in. Czecha, Niemca i polską parę. Jadą do Górnego Karabachu i trochę im zazdroszczę, bo tego regionu w naszych założeniach nie ma.
28 sierpnia
Zostawiamy bagaże w hostelu i marszrutką jedziemy pod słynne erewańskie kaskady. Po drodze zaopatrzyliśmy się w kilka przysmaków, bakławę i ciasto drożdżowe z ziemniakiem, nazwane chyba zresztą poprawnie przez Dianę "kartoszką". Kaskady to jeden wielki zbiór fontann, żywopłotów starannie przycinanych przez ogrodników i schody, schody, schody... Nie zabrakło nowoczesnych rzeźb, których tu pilnują strażnicy, nawet się nie można za bardzo zbliżać przy robieniu zdjęcia. Wspinamy się na samą górę, patrzymy chwilę na Erewań (Ararat też jest ale słabo widoczny tego dnia) i ... trzeba zejść (ok. 660 schodów). Kierujemy się teraz do muzeum upamiętniającego mord na Ormianach, przez Turków.
Po drodze natrafiamy jeszcze na stary kościół ukryty w blokowisku, a także fabrykę koniaku Ararat i stadion narodowy Armenii "Hrazdan". (W końcu jakiś konkretny stadion, bo wcześniej zawsze coś nie pasowało). Muzeum jest ukryte na wzgórzu w pobliżu tegoż stadionu, z daleka widać monument i wielki znicz w którym usłyszymy delikatny śpiew chóru. Pod ziemią znajdziemy historię całej masakry, uznanej za ludobójstwo. Na przełomie XIX i XX wieku, Turcy wymordowali lub wygnali na pustynię, na pewną śmierć ponad milion Ormian zamieszkujących północno-wschodnie rejony Turcji. Korzystając z zamieszania wywołanego w Europie przez I wojnę światową, szło to im nadzwyczaj łatwo. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, miejsce nie jest może duże, ale przywołuje do zadumy.
Wracamy spod muzeum marszrutką i niestety po krótkim spacerze, udajemy się już do hostelu po bagaże (czas nas nagli, bo mają 2 godzinną pauzę, a my chcemy już dziś zaliczyć kolejny punkt). Z bagażami ładujemy się do kolejnej marszrutki i jedziemy w kierunku niewielkich miejscowości pod Erewaniem.
Stolica nie okazała się tak droga, jak na stolicę, choć czasem wydawało nam się, że liczą nam - "obcym" - nieco więcej. Nie uszczupliło to nam kieszeni, ale wydaje się, że dotarły tu praktyki znane m.in. z Azji Płd-Wsch gdzie biała twarz zawsze ma "swoją" cenę... Nie chodzi też o kilka dram, bo niewiele za nie można kupić, ale temat powróci jeszcze w innych miejscach. Wydaje się, że ludźmi najczęściej kierowała po prostu bieda, niż chęć oszustwa. Tak czy inaczej po niespełna dobie w stolicy Armenii, uważam ją za ciekawą, wartą odwiedzenia i bezpieczną.
Garni i Geghard
Opiszę te dwa miejsca w jednym podpunkcie, choć różnią się od siebie diametralnie. Geghard, który odwiedziliśmy pierwszy, to monastyr wykuty w skale, a Garni to pogańska świątynia. Oba miejsca warto odwiedzić, choćby z powodu ich oryginalności.
Do Geghard dojechaliśmy marszrutką, ale okazało się, że od wioski to jeszcze mały spacerek, więc bagaże zostały w miejscowym sklepie. Dość szybko złapaliśmy jednak stopa, podwiozła nas jakaś wesoła ekipa, jeden z nich pokazywał nam legitymację policjanta-tajniaka czy coś takiego. Pod wejściem do monastyru stoi kilka straganów z pamiątkami i słodkościami w postaci orzechów zanurzonych i zasuszonych w winogronowym syropie - warto spróbować. Teren monastyru to kilka elementów, a każdy z nich kuty w surowej skale. To musi robić wrażenie, nawet jeśli nie jest się znawcą architektury. Niektóre pomieszczenia toną w półmroku, inne rozświetla blask świeczek. Oczywiście nie zabrakło, wszędobylskich w Armenii chaczkarów. Tutejsze wyglądają na stare, szczegóły często uległy zatarciu. W całym tym oniemieniu miejscem na chwilę zgubiłem nawet portfel, ale po prostu przełożyłem go do innej kieszeni plecaka tylko na chwilę siejąc ziarno paniki;) Zresztą i tak niewiele w nim było...
Wracamy do wioski z młodymi Ormianami, po drodze nawet zgodzili się poczekać, aż weźmiemy bagaż i zawieźli pod samą świątynie w Garni. Tutaj z kolei mamy do czynienia z pogańską kulturą, miejsce przypomina trochę greckie budowle, ale jest zdecydowanie młodsze. Obok rozciąga się niesamowity widok, zresztą trasa z Geghard też jest piękna. Leży też tu parę chaczkarów i pozostałości archeologiczne. Nie zabrakło sklepu z różnym badziewiem (wziąłem najbardziej tandetną flaszeczkę z koniakiem:), a przed wejściem znów stragany, słodycze, owoce i miód w słoikach. Tym razem jesteśmy przy samej wiosce Garni, więc przechodzimy tylko kawałek po drodze robiąc małe zakupy. Stajemy przy drodze, chcąc wrócić na trasę do Erewania, ale z zamiarem jazdy dalej na wschód do Sewanu.
Zatrzymuje się ormiańska rodzina i jedziemy zgodnie z w/w planem, ale po chwili wszystko się zmienia, bo okazuje się, że brat kierowcy pracował w Polsce i koniecznie chcą nas zaprosić. Tak więc wracamy pod sam Erewań, "polski" Ormianin okazuje się mówić świetnie po polsku i sporo rozmawiamy. Otrzymujemy pyszną kolację, a także szklaneczkę "Araratu". Dostajemy swoje łóżko, prysznic, a nawet pranie i słyszymy wiele miłych słów o Polsce. Na drugi dzień znajomi rodziny wywożą nas przez Erewań na konkretną trasę, więc tym bardziej zaproszenie było naprawdę niesamowite.
29 sierpnia
Kolejny monastyr na trasie...Nie byłem nimi znudzony, bo każdy miał w sobie coś innego, ale ten akurat okazał się oblepiony turystycznym rojem, co gorzej wpłynęło na ocenę końcową.
Z Erewania ostatecznie do Sewanu pojechaliśmy marszrutką, ceny są na tyle śmieszne, że nie było nam żal, a autostopów i tak jeszcze nałapiemy. Na postoju marszrutek w Sewanie, zaatakowali nas taksówkarze, ale byli o tyle natrętni, że chciało mi się uciec. Jak jednemu powiedziałem, że nie mam kasy na taxi, a rozumiał po polsku i wiedział skąd jesteśmy wykrzyczał: "Nie żartuj, Polak i nie ma pieniędzy..." Odeszliśmy więc dalej i poinformowani przez mniej pazernych ludzi, czekaliśmy na tanią marszrutkę pod monastyr, bo było do niego z miasta kilka km.
Marszrutka jechała zapełniona, wśród nas kirgiska sprzedawczyni chrupek i popcornu, a tak to głównie miejscowi. Bezpośrednio nad jeziorem zostawiliśmy plecaki w sklepie i chwilę odetchnęliśmy nad plażą ogromnego jeziora Sewan. Monastyr trzeba zdobyć, pokonując parę schodów, ale za to w nagrodę mamy o niebo lepszy widok na jezioro. Jak już wspomniałem turystów tu sporo, była chyba nawet jakaś polska większa grupa. Nie brakuje więc pamiątek, miejscowych malarzy itp. Budowle całkiem ciekawe, znów sporo chaczkarów ale zbyt długo tym razem się nie zasiedzieliśmy. Na dole znów znalazł nas taksówkarz z Sewanu, ale wyszliśmy na trasę i złapaliśmy stopa do miasta, z którego i tak zamierzaliśmy wyjechać na południe, więc po krótkiej rozmowie, chłopak bez problemu zawiózł nas we właściwe miejsce, oszczędzając spaceru przez miasto natrętnych "złotówek"...:)
Tak więc rozpoczęliśmy małą przejażdżkę wokół największego jeziora Armenii, jeziora czystego i bogatego w ryby, raki i niesamowite miejsca...
Pierwszy punkt to niewielka wioska Noratus. Spod Sewanu zabiera nas kierowca,który wcześniej zabiera policjanta (też łapał stopa:). Wysadzają nas przy sklepie w Noratus, sprzedawca tłumaczy nam jak dojść do ukrytych gdzieś w pobliżu chaczkarów, kupujemy parę rzeczy, zostawiamy bagaż i w drogę...
Wioska w większości prezentuje się dość ubogo, po drodze jakiś mężczyzna zaprasza nas do środka jakiegoś pomieszczenia, gdzie odkrywamy tysiące raków odłowionych z pobliskiego jeziora. Obok ryb, to chyba główny element handlu dla miejscowych. Kręcimy się trochę po wiosce, wśród kurzu i suszących się kupek;) Gdzieś daleko majaczy górka z chaczkarami, ale wcześniej trafiamy jeszcze na cmentarz, który też jest dość ciekawy miejscem ze względu na oryginalność pomników.
Droga na górkę, prowadzi przez pole, wśród licznych tu wraków aut, a sam cel może nie zaskakuje, ale czuć, że jest się w swojego rodzaju miejscu kultu. W oddali majaczy jez. Sewan, chaczkary pokryte są miedzianym kolorem. Czas zrobił tu swoje. Wracamy przez pole do wioski, po drodze trochę myląc kierunek, ale ostatecznie podwozi nas po sklep jakiś miejscowy.
Sklepikarz proponuje, żebyśmy rozbili namiot za pobliskimi budynkami, bo jest tam cicho i spokojnie. Ściemnia się już więc przystajemy na propozycję, a wybór jest dobry bo zrywa się wiatr i robi się chłodniej, a na naszym polu namiotowym jest zacisznie. W sklepie kupujemy trochę wędzonego raka i również wędzoną rybę, mieli też żywe jesiotry.
Rano trochę przysnęliśmy i po nadmiarze chaczkarów jakoś ciężko było się wygramolić z namiotu:)
W końcu po śniadaniu (ryby i raki bardzo smaczne), stajemy przy trasie i po chwili jedziemy do Martuni. Stąd niedaleko na ciekawy obiekt - w tej chwili nie wiedziałem jeszcze, że ciekawy będzie. Zostawiamy tradycyjnie bagaże w miejscowym sklepie i ruszamy drogą, dosłownie po chwili do busa zabiera nas mężczyzna, który dowozi nas do wioski niedaleko celu, ale zaprasza wcześniej na kawę i mały poczęstunek. Opowiada o niezbyt fajnych warunkach w jakich pracuje, a także o tym, że pracował w Permie (ma też rosyjski paszport) i pracę w Rosji znacznie bardziej wychwala.
Myśleliśmy, że się pożegnamy, ale kierowca zabiera nas bezinteresownie do karawanseraju, który jednak leżał spory kawałek od Martuni. Po drodze zatrzymujemy się w miejscu, które początkowo wzięliśmy za to czego szukamy, ale okazały się to tylko ruiny wioski, zasiedlanej sezonowo. W okolicy praktycznie nie ma drzew, więc sporo tu kup suszonych kup.
Karawanseraj leży dalej i nie jest już w najlepszym stanie, ale to miejsce gdzie karawany zatrzymywały się naprawdę dawno temu... Pomieszczenia dla ludzi i zwierząt nadal jednak można odróżnić. Większych grup turystów brak, ale przyjechało w tym czasie, kiedy byliśmy, kilku Francuzów.
Okolica jest przepiękna, a trasa na południe bardzo malownicza. Po pewnym czasie wracamy, kierowca dowozi nas nieco dalej niż mieszka, ale musi coś jeszcze załatwić i do samego Martuni wracamy spacerem celowo nie łapiąc stopa. Po drodze jest okazja zapoznać się z ubóstwem na ormiańskiej wsi.
W Martuni zaglądamy chwilę na niewielki targ, wracamy do sklepu i po małym posiłku znów wystawiamy kciuka...
Z Martuni też nie było problemu ze stopem. Jedziemy teraz z policjantem z Vardenis, gdzie nie chcemy się zatrzymywać, ale w tym mieście mamy skręcić znów na północ, trzymając się niedaleko jeziora. Policjant przestrzega nas przed miejscowymi, ponieważ niedawno był przypadek kradzieży po wcześniejszym opiciu turysty z Polski, który zwiedzał Armenię na motorze. Przypomniał mi się nasz brat z Gyumri, ale nie twórzmy stereotypów, niech to będzie wypadek wśród ogólnej gościny Ormian.
Policjant wywozi nas na trasę, którą chcemy jechać. Po drodze się pyta czy u nas też są takie drogi, odpowiadam, że na wsi czasem są, na co on kwituje - "a tu jest miasto...". Droga rzeczywiście nie wygląda zachęcająco, ale dalej jest lepiej. Policjant zatrzymuje nam wysłużoną wołgę i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej. Pasażer obok kierowcy, kupuje nam piwo, mówi coś o gościnności i koniecznie nas zapraszają do siebie. Pewnie nie mieli złych intencji, ale po tym co przed chwilą opowiadał nam policjant, mocno się bronimy przed zaproszeniem. W końcu wołga skręca, a my kontynuujemy łapanie. Dziwnie to pewnie wyglądało w oczach Ormian z wołgi, ale w zasadzie i tak mieliśmy inny plan.
Szukaliśmy "swojego" miejsca nad Sewanem na tą noc i w końcu się udało. O zachodzie słońca zabrała nas para Ormian w mercedesie z zapasem wódki pod moimi nogami. Jechali do jakiegoś ośrodka, ale my wysiedliśmy sobie w "nie wiadomo gdzie", trochę za wioską Pambak. Nad samym brzegiem znaleźliśmy miejsce pod namiot, rozpaliliśmy ognisko, a po zmroku przy świetle księżyca w końcu wykąpaliśmy się w zbiorniku. Woda była dość ciepła, ale zerwał się mocny wiatr, a fale nie przypominały bynajmniej jeziornych. Noc spokojna, wspaniałe odludzie, choć krowy nad ranem nas odwiedziły...
Rano znów kąpiel w Sewanie, śniadanie i na trasę. Trasa bez asfaltu, więc auta nie pędzą, ale najpierw coś musi jechać. Trzecia próba skuteczna, po chwili doganiamy jeepa, który nas wcześniej minął (był pełen) i nasz kierowca pomaga mu zmienić koło. Niedaleko jeździ pociąg, ale tylko towarowy. Zresztą o nic się nie musimy martwić, bo auto jedzie dalej niż chcemy i po krótkim czasie jesteśmy w wiosce Czambarak. Wg przewodnika miały tu być zabytkowe młyny, a wśród mieszkańców obiecywano znaleźć potomków mniejszości rosyjskiej - niejakich Mołokan.
Wysiadamy koło stacji benzynowej, podchodzimy nieco dalej do sklepu, ale nikt nie potrafi nam powiedzieć nic o młynach. Ludzie są bardzo ciekawi i zagadują nas chętnie. Jeden dziadek dziękuje, że ich odwiedziliśmy, bo przecież tu nic nie ma, nikt tu nie przyjeżdża! Mołokan nie uświadczymy - ostatki wyjechały podczas nie tak dawnej wojny z Azerami - granica jest tuż, tuż za górami.
Miejscowy sklepikarz mówi, że służył w Legnicy za ZSRR, Bolesławiec, Głogów... wymienia. Nie do wiary, choć w Legnicy baza była duża to jednak zbieg okoliczności jest niesamowity.
Idziemy po krótkiej rozmowie przez wioskę, ale nikt nie słyszał o młynach, albo wykrętnie mówią nam, że to "tam dalej". W końcu schodzimy na sam dół, bo trasa wiła się od pewnego momentu, wybieramy lewą odnogę i łapiemy nieco zawiedzeni stopa. Zabiera nas mężczyzna do następnej wioski, ale po drodze wyjaśnia, że z młynów kamień na kamieniu nie został, a i temat Mołokan potwierdza.
Przechodzimy więc kolejną wioskę i zabiera nas podejrzana niebieska łada. Z tyłu siedzi starsza pani, z przodu dwóch młodych gości, jakoś się jednak ładujemy, plecaki jadą w niedomkniętym bagażniku. Przejeżdżamy dwie wioski, znów mamy podobny dylemat jak w Vardenis, bo dość natarczywie próbują nas zaprosić. Odmawiamy i wychodzimy z wioski. Ruch za nią zamiera.
Niewiele jedzie i mamy dłuższą przerwę, dopiero po godzinie (może więcej) zatrzymuje się niewielki jeep, w dodatku na raty, bo najpierw nas mija, ale ostatecznie słyszymy dźwięk jazdy na wstecznym:)
Kierowca jeepa zabrał nas pod sam monastyr Gosh, który zamierzaliśmy zahaczyć po drodze. Sam nie musiał tam jechać, ale podwiózł nas pod krętą górkę. Po drodze poznaliśmy opinię kierowcy o armeńskiej walucie i gospodarce. Twierdził zdecydowanie, że za ZSRR byłolepiej, powinno sięnawet przywrócić Armenię w granicę Rosji, a przynajmniej przyjąć rubla rosyjskiego jako walutę - stabilną i rozpoznawalną. Monastyr leżał na wzgórzu, gdzie pasły się swobodnie krowy, obok było jakieś niewielkie muzeum, na które koniecznie namawiała nas pewna staruszka. Niedaleko był jeszcze jeden mniejszy obiekt, ale odpuściłem i kupiłem sobie piwo w barze obok, fanka monastyrów mimo wszystko poszła:)
Miejsce kolejne z serii - "jak przyjeżdża turysta wystawiamy stragan", ale skoro to kraj monastyrów i chaczkarów to co się dziwić. Schodziliśmy powoli z góry, zabrała nas najpierw biała łada, a kierowca trochę się poużalał nad stanem rzeczy w Armenii. Mówił, że dostał medal za wojnę z Azerbejdżanem, o Górski Karabach, ale co mu po medalu...Po chwili złapaliśmy busa z kiełbasą i wędzonymi kurczakami i w ten sposób wjechaliśmy do Dilijan. Kierowca też wspominał ZSRR, takie dość popularne było to po wschodniej stronie jeziora...
Zatoczyliśmy więc krąg wokół Sewanu, choć nie domknęliśmy go - trudno, w Dilijan zrobiliśmy zakupy i już po zmroku wyszliśmy za miasto. Błyskawice i chmury zwiastowały burzę, ale przeszło po okolicznych górkach. Jednak nie obyło się bez deszczu i namiot po raz pierwszy dostał mały prysznic. Wilgoć nie dała się jednak bardzo we znaki, zjedliśmy coś już w już wewnątrz namiotu, ukrytym za opuszczonym budynkiem, niedaleko trasy do Vanajor.
1 września
Witaj szkoło! :) Szybko zauważyliśmy, że to już wrzesień, bo w Vanajor (Vanadzor) odbywały się uroczystości w szkole, którą mijaliśmy, szukając poczty. Do miasta dojechaliśmy tanim busem, miała to być jakaś miejscowość z sanatorium, ale kompletnie nie robiła wrażenia. Po odnalezieniu poczty, internetu i odpowiedniego stroju, którego jako suwenir, poszukiwała Diana, a który dość chętnie zakładają na co dzień ormiańskie kobiety ruszyliśmy z powrotem na dworzec marszrutek. Znów tanio dojedziemy do następnego miejsca. Po drodze zahaczyliśmy targowisko, zresztą cała ta miejscowość wyglądała jak niekończące się targowisko. Ktoś nas zapytał skąd jesteśmy, a po odpowiedzi usłyszeliśmy okrzyki "Polska, Dzierżyński!" :)
Na armeńskiej ziemi mamy przed sobą już ostatnie dwa monastyry - Sanakhin i Haghpat. Wybieramy ostatecznie ten pierwszy, ale za to chyba najciekawszy z dotychczasowych. Oba są wpisane na UNESCO i choć porównać nie mogę to kompleks w Sanakhin robi wrażenie.
Najpierw dojechaliśmy do Alaverdi jako ostatni podróżni w marszrutce,jechał z nami tylko bukiet kwiatów jako przesyłka do miejscowego sklepu. Kierowca nieodpłatnie podwiózł nas do samej wioski, gdzie znajdował się monastyr, bo leżała ona o wiele wyżej niż Alaverdi. W wiosce zostawiamy bagaż w sklepie, mijamy kilka gospodarstw, a także pomnik jakiegoś lotnika z armii czerwonej i wyłania się monastyr. Przy okazji podjeżdżają tu dwie wycieczki, co sprawia spore zamieszanie na straganach z pamiątkami. Wydaje mi się, że nawet ceny się pojawiły...
Niektóre elementy kompleksu są zrujnowane, ale ten główny wygląda świetnie. Mimo upływu lat stoi dzielnie, porastają go trawy i mchy dodatkowo robiąc niesamowity efekt. Nieopodal jest cmentarz i mniejsze obiekty, także te całkowicie zrujnowane. W między czasie nad nami zbierają się chmury i robi się ciemno, więc powoli opuszczamy "nasz" ostatni monastyr w Armenii.
Wracamy po bagaż, łapiemy stopa do Alaverdi i po chwili stoimy przy trasie w kierunku granicy gruzińskiej. Zabiera nas rodzina kilka km, po chwili deszcz pada już całkiem mocno, a my widzimy zbliżającą się marszrutkę... Jedzie do Tbilisi, mimo, że wcześniej zrozumiałem, że tylko do granicy. Po namyśle poddajemy się. W busie siedzi też para Szwajcarów. Granicę mijamy bezproblemowo, tylko raz strażnik mi mówi, że mam skasować zdjęcie...
...
Armenię wspominam dziś, jako jeden z najbardziej kolorowych krajów, które było mi dane odwiedzić. I nie mówię wcale o napotkanych barwach. Co prawda, przejechaliśmy ją pobieżnie, próbując urwać po kawałku z tego tortu, ale jakiś obraz pozostał. Będzie mi się kojarzyła z jednej strony ze skrajną biedą i naciągaczami, ale z drugiej z bezgraniczną gościnnością, wesołym usposobieniem mieszkańców i różnorodnością na wielu płaszczyznach.
W Armenii robią całkiem niezłe piwo, warto kupować pieczywo na ulicy, a nie w markecie, polecam też bakławę i inne słodkości z cukierni:)
Na granicy jest nieco osób, ale puszczają nas bokiem do budki z wizami. Całość nie trwa długo, pieniądze wymieniamy w automacie i za 6 euro nabywamy wlepkę. Strażnik jest pomocny przy wypełnianiu dokumentów, a kolejny nawet nie każe nam czekać w kolejce, bierze paszporty i od ręki załatwia nam stempel na wizie. Wchodzimy na teren wioski i od razu mamy towarzysza, w postaci dziadka, który nam sporo próbuje wytłumaczyć. Po jakimś czasie wsiadamy w tanią marszrutkę i dojeżdżamy do Gyumri. Miasteczko nie jest przepiękne, ale chcemy dojechać do monastyru Marmasen. Początkowo proszę kierowcę, żeby nas wysadził przy trasie do tej wioski, bo to niedaleko, ale uparcie wwozi nas do centrum i proponuje swoje usługi. Odmawiamy i idziemy kawałem przez miasto, szybko dowiadujemy się, gdzie jest dworzec i bardzo tanim autobusem jedziemy do Marmasen.
Na miejscu odnajdujemy stację benzynową, gdzie chcemy zostawić bagaż. Problemu nie ma, ale jeden z pracowników koniecznie chce nas zawieźć do oddalonego o jakieś 2 km monastyru. Odmawiamy, ale upiera się przy swoim, bo jak twierdzi szanuje Polaków, pracował trzy lata w Kutnie, a także w Polsce kupił BMW, w którym po chwili siedzimy. Nim dojedziemy na miejsce, a trwa to ledwie kilka minut, na tylnym siedzeniu dostrzegam wódkę, chleb, pomidory, kiełbasę i colę. Nie wiem skąd się wzięły, ale Ormianin od razu po przyjeździe sadza nas przy stole i nie chce słyszeć o żadnych odmowach. Wypijam, mimo upału dwie kolejki ("Wypij trzecią, już nie będziesz czuł gorąca" - mówi Ormianin:) i idziemy obejrzeć monastyr.
Jest magiczny, bardzo stary, a mimo to starannie wycięty z czerwonego piaskowca. Nie jest zadbany, nie jest remontowany ale to tylko dodaje mu uroku. W okolicy znajduje się jeszcze mniejszy obiekt. Po powrocie do Ormianina, nie chce on wcale wracać, polewa znów wódkę. Nazywa mnie bratem, no i twierdzi, że nikogo innego by tak nie potraktował - tylko Polaków. Zapowiada, że zaraz przyjadą jego znajomi i będziemy piec szaszłyk na ognisku. Nie podoba nam się to, bo wpadliśmy tu na chwilę, więc wykręcając się kolejnym spacerem, opuszczamy bokiem to miejsce i pieszo idziemy na stację benzynową. Znów byliśmy nietowarzyscy? Jednak, gdyby na wszystko się zgadzać, podróż stanęła by na tym, że najpierw biesiada, potem trzeźwienie i od nowa... Miejmy nadzieję, że nasz brat się nie obraził:)
Odbieramy bagaż i idziemy na taniego busa, ale udaje się złapać stopa i po chwili jesteśmy w Gyumri, sprawdzamy ceny biletów i są na tyle niskie, że zabijając nieco ducha autostopu, znów wsiadamy w marszrutkę. Jedzie jednak ona do Erewania, a my chcemy jeszcze do Echmiadzynia - ciężko było znaleźć coś bezpośredniego. Jedziemy więc na ten Erewań, jednak wysiadamy wcześniej - w miejscowości Ashtarak.
Mistrz kierownicy ucieka. Tak bym nazwał jazdę marszrutką, wypełnioną po brzegi, co rusz ścigającą się z tureckim tirem. Obyło się bez szwanku, choć raz zatrzymała nas policja. Trasę urozmaica widok "na prawo", bo co jakiś czas wyłania się ośnieżony szczyt Araratu. Kierowca nieprzepisowo i nieplanowo zresztą wysadza nas na obwodnicy Ashtaraku, musimy przejść kawałek przez miasto i łapiemy stopa do Echmiadzynia z dwójką żołnierzy. Jesteśmy na obrzeżach, ale po chwili inne auto wwozi nas co centrum, pod bramę parku.
W parku rozbijemy tej nocy namiot, ale dopiero po zmroku. Wcześniej, trochę się kręcę po okolicy w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca, ale bez skutku. Zaraz za parkiem rozciąga się teren, gdzie siedzibę ma m.in. głowa kościoła ormiańskiego. Są też wyjątkowe zabytki, ale przyjdzie na nie czas jutro. Dziś jesteśmy zmęczeni, w dodatku Diana ma lekką kontuzję więc trzeba odpocząć. Po parkowej kolacji, rozbijam namiot w ciemniejszym miejscu, ale jak się rano okazuje w świetle dziennym widocznym z daleka:)
27 sierpnia
Rano w parku jest sporo ludzi, ale nie wzbudzamy specjalnego zainteresowania. Przychodzi tylko jakaś babcia, która tu sprząta, ale wyprostowanym w górę kciukiem, raczej popiera nasz pomysł;) Ormiańskiego nie rozumiemy ani słowa (a tak przy okazji kwestia armeński czy ormiański jest dla mnie nierozwiązana więc używam obu).
Po ogarnięciu wszystkiego idziemy zwiedzić wszystkie najważniejsze punkty - cmentarz, kilka świątyń, w tym jedna z IV wieku! Przyjmuje się, że Armenia przyjęła chrzest w 311 r.n.e., więc i zabytki nierzadko są z lat, kiedy w Polsce pierwszych Piastów, biegało się jeszcze z dzidą za turoniem... Trafiamy na nabożeństwo i urzeka mnie chór, śpiew jest przenikliwy, ale piękny i płynny, wczuwając się można dostać ciar na plecach. Obejście dokładnie każdego z kościołów, mogło by zająć i cały dzień, nam wystarcza około dwóch godzin. Odnajdujemy jeszcze inną świątynie, na obrzeżach miasta (plecaki lądują w płatnej toalecie tym razem), po drodze odwiedzamy internet i dowiadujemy się jak tanio wyjechać z miasta.
Za niewielką opłatą dojeżdżamy autobusem do Zwartnoc - ale niestety ruiny są zamknięte - poniedziałek. Stróż co prawda mówi, że w każdej chwili może przyjechać dyrektor i nam otworzy ...może... ale po namyśle odpuszczamy i spod bram obiektu łapiemy stopa prosto do centrum Erewania.
Jesteśmy w samym centrum Erewania, ale szczęśliwie widzimy po drodze ulicę, na której jest hostel. Idziemy kilkanaście minut wzdłuż, trafiamy do niewielkiego, przytulnego hostelu i zostawiamy bagaże. Erewań nie musi was zachwycić, ale ma w sobie coś innego, niż europejskie miasta. Wciąż znajdziemy tu ulicznych sprzedawców "czegokolwiek", kupimy pieczywo za grosze i obejrzymy postradzieckie budowle, ale z drugiej strony wchodząc na główny deptak czy trafiając na rzeźby sztuki nowoczesnej możemy się niejednokrotnie zdziwić. Taka mieszanka gwarantuje niebywałą kompozycję kulturową, którą warto zobaczyć, nawet jeśli nie lubimy wielkich miast.
Na początek zaraz przy hostelu odwiedzamy katedrę, obok stoi monumentalny pomnik, a naprzeciw budowla przypominająca socjalistyczną wizję pijanego architekta. W pobliżu rozłożyło się małe, wesołe miasteczko, a między tym wszystkim kwiaciarki, stoisko z pieczywem czy lemoniadą, a jeszcze dalej targowisko z wszystkim i z niczym. Gwarno i kolorowo jest w tych okolicach, chociaż zadbane specjalnie nie jest.
Przy głównym placu z fontannami, znajdujemy pocztę i wysyłamy kilka kartek, po czym wchodzimy na deptak, świeżo zrobiony, ale łądnie wpasowany w rzędy kamieniczek. W ten sposób dojdziemy aż pod Matenadaran - miejsce gdzie przechowuje się bardzo stare rękopisy, ale jest już zamknięte. Niedaleko góruje nad miastem statua. Na całej trasie natykamy się na wspomniane już rzeźby sztuki nowoczesnej, zrobione nierzadko z resztek, odpadów, metalowych części itp. Jedne mają swój urok, inne straszą, jest na nie jakiś trend w Erewaniu, bo jest ich po prostu mnóstwo. Poza tym, idzie się w zasadzie nowoczesną ulicą, ale sam spacer też ma swój urok.
Już po zmroku jemy gdzieś w bocznej ulicy, tutejszy odpowiednik durum czy też tortilli i znów znajdujemy się na głównym placu z fontannami. Miały one zagrać i zaświecić, ale akurat tego dnia coś nie poszło. Spotykamy tu dwie osoby - młodego chłopaka, który w ramach ćwiczenia swojego angielskiego, opowiada nam o kraju i starszą, uroczą panią, która miała męża kompozytora i wielu znajomych w Polsce. Sama przyznaje, że śpiewała w chórze i intonuje nam nawet kawałek "Ave Maria..."
Po powrocie do hostelu zastajemy komplet na pokoju, a w kuchni spotykamy m.in. Czecha, Niemca i polską parę. Jadą do Górnego Karabachu i trochę im zazdroszczę, bo tego regionu w naszych założeniach nie ma.
28 sierpnia
Zostawiamy bagaże w hostelu i marszrutką jedziemy pod słynne erewańskie kaskady. Po drodze zaopatrzyliśmy się w kilka przysmaków, bakławę i ciasto drożdżowe z ziemniakiem, nazwane chyba zresztą poprawnie przez Dianę "kartoszką". Kaskady to jeden wielki zbiór fontann, żywopłotów starannie przycinanych przez ogrodników i schody, schody, schody... Nie zabrakło nowoczesnych rzeźb, których tu pilnują strażnicy, nawet się nie można za bardzo zbliżać przy robieniu zdjęcia. Wspinamy się na samą górę, patrzymy chwilę na Erewań (Ararat też jest ale słabo widoczny tego dnia) i ... trzeba zejść (ok. 660 schodów). Kierujemy się teraz do muzeum upamiętniającego mord na Ormianach, przez Turków.
Po drodze natrafiamy jeszcze na stary kościół ukryty w blokowisku, a także fabrykę koniaku Ararat i stadion narodowy Armenii "Hrazdan". (W końcu jakiś konkretny stadion, bo wcześniej zawsze coś nie pasowało). Muzeum jest ukryte na wzgórzu w pobliżu tegoż stadionu, z daleka widać monument i wielki znicz w którym usłyszymy delikatny śpiew chóru. Pod ziemią znajdziemy historię całej masakry, uznanej za ludobójstwo. Na przełomie XIX i XX wieku, Turcy wymordowali lub wygnali na pustynię, na pewną śmierć ponad milion Ormian zamieszkujących północno-wschodnie rejony Turcji. Korzystając z zamieszania wywołanego w Europie przez I wojnę światową, szło to im nadzwyczaj łatwo. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, miejsce nie jest może duże, ale przywołuje do zadumy.
Wracamy spod muzeum marszrutką i niestety po krótkim spacerze, udajemy się już do hostelu po bagaże (czas nas nagli, bo mają 2 godzinną pauzę, a my chcemy już dziś zaliczyć kolejny punkt). Z bagażami ładujemy się do kolejnej marszrutki i jedziemy w kierunku niewielkich miejscowości pod Erewaniem.
Stolica nie okazała się tak droga, jak na stolicę, choć czasem wydawało nam się, że liczą nam - "obcym" - nieco więcej. Nie uszczupliło to nam kieszeni, ale wydaje się, że dotarły tu praktyki znane m.in. z Azji Płd-Wsch gdzie biała twarz zawsze ma "swoją" cenę... Nie chodzi też o kilka dram, bo niewiele za nie można kupić, ale temat powróci jeszcze w innych miejscach. Wydaje się, że ludźmi najczęściej kierowała po prostu bieda, niż chęć oszustwa. Tak czy inaczej po niespełna dobie w stolicy Armenii, uważam ją za ciekawą, wartą odwiedzenia i bezpieczną.
Garni i Geghard
Opiszę te dwa miejsca w jednym podpunkcie, choć różnią się od siebie diametralnie. Geghard, który odwiedziliśmy pierwszy, to monastyr wykuty w skale, a Garni to pogańska świątynia. Oba miejsca warto odwiedzić, choćby z powodu ich oryginalności.
Do Geghard dojechaliśmy marszrutką, ale okazało się, że od wioski to jeszcze mały spacerek, więc bagaże zostały w miejscowym sklepie. Dość szybko złapaliśmy jednak stopa, podwiozła nas jakaś wesoła ekipa, jeden z nich pokazywał nam legitymację policjanta-tajniaka czy coś takiego. Pod wejściem do monastyru stoi kilka straganów z pamiątkami i słodkościami w postaci orzechów zanurzonych i zasuszonych w winogronowym syropie - warto spróbować. Teren monastyru to kilka elementów, a każdy z nich kuty w surowej skale. To musi robić wrażenie, nawet jeśli nie jest się znawcą architektury. Niektóre pomieszczenia toną w półmroku, inne rozświetla blask świeczek. Oczywiście nie zabrakło, wszędobylskich w Armenii chaczkarów. Tutejsze wyglądają na stare, szczegóły często uległy zatarciu. W całym tym oniemieniu miejscem na chwilę zgubiłem nawet portfel, ale po prostu przełożyłem go do innej kieszeni plecaka tylko na chwilę siejąc ziarno paniki;) Zresztą i tak niewiele w nim było...
Wracamy do wioski z młodymi Ormianami, po drodze nawet zgodzili się poczekać, aż weźmiemy bagaż i zawieźli pod samą świątynie w Garni. Tutaj z kolei mamy do czynienia z pogańską kulturą, miejsce przypomina trochę greckie budowle, ale jest zdecydowanie młodsze. Obok rozciąga się niesamowity widok, zresztą trasa z Geghard też jest piękna. Leży też tu parę chaczkarów i pozostałości archeologiczne. Nie zabrakło sklepu z różnym badziewiem (wziąłem najbardziej tandetną flaszeczkę z koniakiem:), a przed wejściem znów stragany, słodycze, owoce i miód w słoikach. Tym razem jesteśmy przy samej wiosce Garni, więc przechodzimy tylko kawałek po drodze robiąc małe zakupy. Stajemy przy drodze, chcąc wrócić na trasę do Erewania, ale z zamiarem jazdy dalej na wschód do Sewanu.
Zatrzymuje się ormiańska rodzina i jedziemy zgodnie z w/w planem, ale po chwili wszystko się zmienia, bo okazuje się, że brat kierowcy pracował w Polsce i koniecznie chcą nas zaprosić. Tak więc wracamy pod sam Erewań, "polski" Ormianin okazuje się mówić świetnie po polsku i sporo rozmawiamy. Otrzymujemy pyszną kolację, a także szklaneczkę "Araratu". Dostajemy swoje łóżko, prysznic, a nawet pranie i słyszymy wiele miłych słów o Polsce. Na drugi dzień znajomi rodziny wywożą nas przez Erewań na konkretną trasę, więc tym bardziej zaproszenie było naprawdę niesamowite.
29 sierpnia
Kolejny monastyr na trasie...Nie byłem nimi znudzony, bo każdy miał w sobie coś innego, ale ten akurat okazał się oblepiony turystycznym rojem, co gorzej wpłynęło na ocenę końcową.
Z Erewania ostatecznie do Sewanu pojechaliśmy marszrutką, ceny są na tyle śmieszne, że nie było nam żal, a autostopów i tak jeszcze nałapiemy. Na postoju marszrutek w Sewanie, zaatakowali nas taksówkarze, ale byli o tyle natrętni, że chciało mi się uciec. Jak jednemu powiedziałem, że nie mam kasy na taxi, a rozumiał po polsku i wiedział skąd jesteśmy wykrzyczał: "Nie żartuj, Polak i nie ma pieniędzy..." Odeszliśmy więc dalej i poinformowani przez mniej pazernych ludzi, czekaliśmy na tanią marszrutkę pod monastyr, bo było do niego z miasta kilka km.
Marszrutka jechała zapełniona, wśród nas kirgiska sprzedawczyni chrupek i popcornu, a tak to głównie miejscowi. Bezpośrednio nad jeziorem zostawiliśmy plecaki w sklepie i chwilę odetchnęliśmy nad plażą ogromnego jeziora Sewan. Monastyr trzeba zdobyć, pokonując parę schodów, ale za to w nagrodę mamy o niebo lepszy widok na jezioro. Jak już wspomniałem turystów tu sporo, była chyba nawet jakaś polska większa grupa. Nie brakuje więc pamiątek, miejscowych malarzy itp. Budowle całkiem ciekawe, znów sporo chaczkarów ale zbyt długo tym razem się nie zasiedzieliśmy. Na dole znów znalazł nas taksówkarz z Sewanu, ale wyszliśmy na trasę i złapaliśmy stopa do miasta, z którego i tak zamierzaliśmy wyjechać na południe, więc po krótkiej rozmowie, chłopak bez problemu zawiózł nas we właściwe miejsce, oszczędzając spaceru przez miasto natrętnych "złotówek"...:)
Tak więc rozpoczęliśmy małą przejażdżkę wokół największego jeziora Armenii, jeziora czystego i bogatego w ryby, raki i niesamowite miejsca...
Pierwszy punkt to niewielka wioska Noratus. Spod Sewanu zabiera nas kierowca,który wcześniej zabiera policjanta (też łapał stopa:). Wysadzają nas przy sklepie w Noratus, sprzedawca tłumaczy nam jak dojść do ukrytych gdzieś w pobliżu chaczkarów, kupujemy parę rzeczy, zostawiamy bagaż i w drogę...
Wioska w większości prezentuje się dość ubogo, po drodze jakiś mężczyzna zaprasza nas do środka jakiegoś pomieszczenia, gdzie odkrywamy tysiące raków odłowionych z pobliskiego jeziora. Obok ryb, to chyba główny element handlu dla miejscowych. Kręcimy się trochę po wiosce, wśród kurzu i suszących się kupek;) Gdzieś daleko majaczy górka z chaczkarami, ale wcześniej trafiamy jeszcze na cmentarz, który też jest dość ciekawy miejscem ze względu na oryginalność pomników.
Droga na górkę, prowadzi przez pole, wśród licznych tu wraków aut, a sam cel może nie zaskakuje, ale czuć, że jest się w swojego rodzaju miejscu kultu. W oddali majaczy jez. Sewan, chaczkary pokryte są miedzianym kolorem. Czas zrobił tu swoje. Wracamy przez pole do wioski, po drodze trochę myląc kierunek, ale ostatecznie podwozi nas po sklep jakiś miejscowy.
Sklepikarz proponuje, żebyśmy rozbili namiot za pobliskimi budynkami, bo jest tam cicho i spokojnie. Ściemnia się już więc przystajemy na propozycję, a wybór jest dobry bo zrywa się wiatr i robi się chłodniej, a na naszym polu namiotowym jest zacisznie. W sklepie kupujemy trochę wędzonego raka i również wędzoną rybę, mieli też żywe jesiotry.
Rano trochę przysnęliśmy i po nadmiarze chaczkarów jakoś ciężko było się wygramolić z namiotu:)
W końcu po śniadaniu (ryby i raki bardzo smaczne), stajemy przy trasie i po chwili jedziemy do Martuni. Stąd niedaleko na ciekawy obiekt - w tej chwili nie wiedziałem jeszcze, że ciekawy będzie. Zostawiamy tradycyjnie bagaże w miejscowym sklepie i ruszamy drogą, dosłownie po chwili do busa zabiera nas mężczyzna, który dowozi nas do wioski niedaleko celu, ale zaprasza wcześniej na kawę i mały poczęstunek. Opowiada o niezbyt fajnych warunkach w jakich pracuje, a także o tym, że pracował w Permie (ma też rosyjski paszport) i pracę w Rosji znacznie bardziej wychwala.
Myśleliśmy, że się pożegnamy, ale kierowca zabiera nas bezinteresownie do karawanseraju, który jednak leżał spory kawałek od Martuni. Po drodze zatrzymujemy się w miejscu, które początkowo wzięliśmy za to czego szukamy, ale okazały się to tylko ruiny wioski, zasiedlanej sezonowo. W okolicy praktycznie nie ma drzew, więc sporo tu kup suszonych kup.
Karawanseraj leży dalej i nie jest już w najlepszym stanie, ale to miejsce gdzie karawany zatrzymywały się naprawdę dawno temu... Pomieszczenia dla ludzi i zwierząt nadal jednak można odróżnić. Większych grup turystów brak, ale przyjechało w tym czasie, kiedy byliśmy, kilku Francuzów.
Okolica jest przepiękna, a trasa na południe bardzo malownicza. Po pewnym czasie wracamy, kierowca dowozi nas nieco dalej niż mieszka, ale musi coś jeszcze załatwić i do samego Martuni wracamy spacerem celowo nie łapiąc stopa. Po drodze jest okazja zapoznać się z ubóstwem na ormiańskiej wsi.
W Martuni zaglądamy chwilę na niewielki targ, wracamy do sklepu i po małym posiłku znów wystawiamy kciuka...
Z Martuni też nie było problemu ze stopem. Jedziemy teraz z policjantem z Vardenis, gdzie nie chcemy się zatrzymywać, ale w tym mieście mamy skręcić znów na północ, trzymając się niedaleko jeziora. Policjant przestrzega nas przed miejscowymi, ponieważ niedawno był przypadek kradzieży po wcześniejszym opiciu turysty z Polski, który zwiedzał Armenię na motorze. Przypomniał mi się nasz brat z Gyumri, ale nie twórzmy stereotypów, niech to będzie wypadek wśród ogólnej gościny Ormian.
Policjant wywozi nas na trasę, którą chcemy jechać. Po drodze się pyta czy u nas też są takie drogi, odpowiadam, że na wsi czasem są, na co on kwituje - "a tu jest miasto...". Droga rzeczywiście nie wygląda zachęcająco, ale dalej jest lepiej. Policjant zatrzymuje nam wysłużoną wołgę i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej. Pasażer obok kierowcy, kupuje nam piwo, mówi coś o gościnności i koniecznie nas zapraszają do siebie. Pewnie nie mieli złych intencji, ale po tym co przed chwilą opowiadał nam policjant, mocno się bronimy przed zaproszeniem. W końcu wołga skręca, a my kontynuujemy łapanie. Dziwnie to pewnie wyglądało w oczach Ormian z wołgi, ale w zasadzie i tak mieliśmy inny plan.
Szukaliśmy "swojego" miejsca nad Sewanem na tą noc i w końcu się udało. O zachodzie słońca zabrała nas para Ormian w mercedesie z zapasem wódki pod moimi nogami. Jechali do jakiegoś ośrodka, ale my wysiedliśmy sobie w "nie wiadomo gdzie", trochę za wioską Pambak. Nad samym brzegiem znaleźliśmy miejsce pod namiot, rozpaliliśmy ognisko, a po zmroku przy świetle księżyca w końcu wykąpaliśmy się w zbiorniku. Woda była dość ciepła, ale zerwał się mocny wiatr, a fale nie przypominały bynajmniej jeziornych. Noc spokojna, wspaniałe odludzie, choć krowy nad ranem nas odwiedziły...
Rano znów kąpiel w Sewanie, śniadanie i na trasę. Trasa bez asfaltu, więc auta nie pędzą, ale najpierw coś musi jechać. Trzecia próba skuteczna, po chwili doganiamy jeepa, który nas wcześniej minął (był pełen) i nasz kierowca pomaga mu zmienić koło. Niedaleko jeździ pociąg, ale tylko towarowy. Zresztą o nic się nie musimy martwić, bo auto jedzie dalej niż chcemy i po krótkim czasie jesteśmy w wiosce Czambarak. Wg przewodnika miały tu być zabytkowe młyny, a wśród mieszkańców obiecywano znaleźć potomków mniejszości rosyjskiej - niejakich Mołokan.
Wysiadamy koło stacji benzynowej, podchodzimy nieco dalej do sklepu, ale nikt nie potrafi nam powiedzieć nic o młynach. Ludzie są bardzo ciekawi i zagadują nas chętnie. Jeden dziadek dziękuje, że ich odwiedziliśmy, bo przecież tu nic nie ma, nikt tu nie przyjeżdża! Mołokan nie uświadczymy - ostatki wyjechały podczas nie tak dawnej wojny z Azerami - granica jest tuż, tuż za górami.
Miejscowy sklepikarz mówi, że służył w Legnicy za ZSRR, Bolesławiec, Głogów... wymienia. Nie do wiary, choć w Legnicy baza była duża to jednak zbieg okoliczności jest niesamowity.
Idziemy po krótkiej rozmowie przez wioskę, ale nikt nie słyszał o młynach, albo wykrętnie mówią nam, że to "tam dalej". W końcu schodzimy na sam dół, bo trasa wiła się od pewnego momentu, wybieramy lewą odnogę i łapiemy nieco zawiedzeni stopa. Zabiera nas mężczyzna do następnej wioski, ale po drodze wyjaśnia, że z młynów kamień na kamieniu nie został, a i temat Mołokan potwierdza.
Przechodzimy więc kolejną wioskę i zabiera nas podejrzana niebieska łada. Z tyłu siedzi starsza pani, z przodu dwóch młodych gości, jakoś się jednak ładujemy, plecaki jadą w niedomkniętym bagażniku. Przejeżdżamy dwie wioski, znów mamy podobny dylemat jak w Vardenis, bo dość natarczywie próbują nas zaprosić. Odmawiamy i wychodzimy z wioski. Ruch za nią zamiera.
Niewiele jedzie i mamy dłuższą przerwę, dopiero po godzinie (może więcej) zatrzymuje się niewielki jeep, w dodatku na raty, bo najpierw nas mija, ale ostatecznie słyszymy dźwięk jazdy na wstecznym:)
Kierowca jeepa zabrał nas pod sam monastyr Gosh, który zamierzaliśmy zahaczyć po drodze. Sam nie musiał tam jechać, ale podwiózł nas pod krętą górkę. Po drodze poznaliśmy opinię kierowcy o armeńskiej walucie i gospodarce. Twierdził zdecydowanie, że za ZSRR byłolepiej, powinno sięnawet przywrócić Armenię w granicę Rosji, a przynajmniej przyjąć rubla rosyjskiego jako walutę - stabilną i rozpoznawalną. Monastyr leżał na wzgórzu, gdzie pasły się swobodnie krowy, obok było jakieś niewielkie muzeum, na które koniecznie namawiała nas pewna staruszka. Niedaleko był jeszcze jeden mniejszy obiekt, ale odpuściłem i kupiłem sobie piwo w barze obok, fanka monastyrów mimo wszystko poszła:)
Miejsce kolejne z serii - "jak przyjeżdża turysta wystawiamy stragan", ale skoro to kraj monastyrów i chaczkarów to co się dziwić. Schodziliśmy powoli z góry, zabrała nas najpierw biała łada, a kierowca trochę się poużalał nad stanem rzeczy w Armenii. Mówił, że dostał medal za wojnę z Azerbejdżanem, o Górski Karabach, ale co mu po medalu...Po chwili złapaliśmy busa z kiełbasą i wędzonymi kurczakami i w ten sposób wjechaliśmy do Dilijan. Kierowca też wspominał ZSRR, takie dość popularne było to po wschodniej stronie jeziora...
Zatoczyliśmy więc krąg wokół Sewanu, choć nie domknęliśmy go - trudno, w Dilijan zrobiliśmy zakupy i już po zmroku wyszliśmy za miasto. Błyskawice i chmury zwiastowały burzę, ale przeszło po okolicznych górkach. Jednak nie obyło się bez deszczu i namiot po raz pierwszy dostał mały prysznic. Wilgoć nie dała się jednak bardzo we znaki, zjedliśmy coś już w już wewnątrz namiotu, ukrytym za opuszczonym budynkiem, niedaleko trasy do Vanajor.
1 września
Witaj szkoło! :) Szybko zauważyliśmy, że to już wrzesień, bo w Vanajor (Vanadzor) odbywały się uroczystości w szkole, którą mijaliśmy, szukając poczty. Do miasta dojechaliśmy tanim busem, miała to być jakaś miejscowość z sanatorium, ale kompletnie nie robiła wrażenia. Po odnalezieniu poczty, internetu i odpowiedniego stroju, którego jako suwenir, poszukiwała Diana, a który dość chętnie zakładają na co dzień ormiańskie kobiety ruszyliśmy z powrotem na dworzec marszrutek. Znów tanio dojedziemy do następnego miejsca. Po drodze zahaczyliśmy targowisko, zresztą cała ta miejscowość wyglądała jak niekończące się targowisko. Ktoś nas zapytał skąd jesteśmy, a po odpowiedzi usłyszeliśmy okrzyki "Polska, Dzierżyński!" :)
Na armeńskiej ziemi mamy przed sobą już ostatnie dwa monastyry - Sanakhin i Haghpat. Wybieramy ostatecznie ten pierwszy, ale za to chyba najciekawszy z dotychczasowych. Oba są wpisane na UNESCO i choć porównać nie mogę to kompleks w Sanakhin robi wrażenie.
Najpierw dojechaliśmy do Alaverdi jako ostatni podróżni w marszrutce,jechał z nami tylko bukiet kwiatów jako przesyłka do miejscowego sklepu. Kierowca nieodpłatnie podwiózł nas do samej wioski, gdzie znajdował się monastyr, bo leżała ona o wiele wyżej niż Alaverdi. W wiosce zostawiamy bagaż w sklepie, mijamy kilka gospodarstw, a także pomnik jakiegoś lotnika z armii czerwonej i wyłania się monastyr. Przy okazji podjeżdżają tu dwie wycieczki, co sprawia spore zamieszanie na straganach z pamiątkami. Wydaje mi się, że nawet ceny się pojawiły...
Niektóre elementy kompleksu są zrujnowane, ale ten główny wygląda świetnie. Mimo upływu lat stoi dzielnie, porastają go trawy i mchy dodatkowo robiąc niesamowity efekt. Nieopodal jest cmentarz i mniejsze obiekty, także te całkowicie zrujnowane. W między czasie nad nami zbierają się chmury i robi się ciemno, więc powoli opuszczamy "nasz" ostatni monastyr w Armenii.
Wracamy po bagaż, łapiemy stopa do Alaverdi i po chwili stoimy przy trasie w kierunku granicy gruzińskiej. Zabiera nas rodzina kilka km, po chwili deszcz pada już całkiem mocno, a my widzimy zbliżającą się marszrutkę... Jedzie do Tbilisi, mimo, że wcześniej zrozumiałem, że tylko do granicy. Po namyśle poddajemy się. W busie siedzi też para Szwajcarów. Granicę mijamy bezproblemowo, tylko raz strażnik mi mówi, że mam skasować zdjęcie...
...
Armenię wspominam dziś, jako jeden z najbardziej kolorowych krajów, które było mi dane odwiedzić. I nie mówię wcale o napotkanych barwach. Co prawda, przejechaliśmy ją pobieżnie, próbując urwać po kawałku z tego tortu, ale jakiś obraz pozostał. Będzie mi się kojarzyła z jednej strony ze skrajną biedą i naciągaczami, ale z drugiej z bezgraniczną gościnnością, wesołym usposobieniem mieszkańców i różnorodnością na wielu płaszczyznach.
W Armenii robią całkiem niezłe piwo, warto kupować pieczywo na ulicy, a nie w markecie, polecam też bakławę i inne słodkości z cukierni:)
Jeśli uważasz, że w Europie lub w jej najbliższej okolicy raczej nic Cię nie zaskoczy... wybierz właśnie Armenię...
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.