Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Wyprawa na Bliski Wschód !!!! - Część II - Turcja > TURCJA
Cyprian relacje z podróży
Opis pobytu w Turcji
Dzień jedenasty - 09.05.2005 r.
Przy Kukułczych Skałach. Pierwszy dzień w Istambule. Ruszamy na jego podbój. Okazuje się to niezbyt łatwe, zwłaszcza, że już na kempingu nie udaje się nam porozumieć z recepcjonistką. Ale nie zraża nas to i pierwsze kroki kierujemy na stację podmiejskiej kolejki. Jedziemy ok. 30 min i docieramy na stację, która zwie się Aksaray. Tu mieliśmy się przesiąść na tramwaj, jednakże nie udaje się nam znaleźć jego przystanku. Co robimy? Oczywiście wołamy - TAXI. Pokazujemy kierowcy taksówki miejsce docelowe, targujemy się i ruszamy. To co wyrabia taksiarz na drodze, a także cała reszta żółtej hałastry (taksówkarze) i kierowców przeróżnych rupieci, przekracza nasze zdolności pojmowania. Z radością przyjmujemy informację, że jesteśmy już na miejscu i ochoczo opuszczamy taksówkę. Dobrze, że zostawiliśmy nasz samochód na kempingu. Tutaj nawet rękę przez opuszczone okno w samochodzie jest strach wystawić. Taksówkarz wysadził nas na placu między Błękitnym Meczetem a Świątynią Hagia Sofia. Ta druga jest zamknięta - dzisiaj jest poniedziałek, wrócimy, więc tu nazajutrz, a zwiedzanie miasta zaczynamy rzecz jasna od słynnego meczetu. Zanim jednak dotarliśmy do świątyni, w parku do niej przylegającym zaczepiają nas herbaciarze w tradycyjnych tureckich strojach i kasują nas na niebotyczną kwotę 40 lirów - rozbój w biały dzień. Od tego zdarzenia jesteśmy (chociaż nie zawsze) znacznie ostrożniejsi. Jest to nasz pierwszy meczet, więc uczymy się dopiero panujących zwyczajów. Ale obsługa jest nad wyraz wyrozumiała. Nie mniej - musimy zdjąć obuwie, owinąć chustą nogi (bo wybraliśmy się w krótkich spodenkach), a kobieta - dodatkowo musi nakryć głowę. Wewnątrz - świątynia jest ogromna, zupełnie odmienna od tych, które mieliśmy okazję podziwiać w innych krajach do tej pory. Drugi punkt dzisiejszego programu to pałac Topkapi. Wchodzimy piękną bramą - Królewskimi Wrotami, na dziedziniec Janczarów. Pomimo bardzo wysokich cen za wstęp, przed pałacem kłębią się tłumy ludzi z całego świata. Grzecznie stoimy w kolejce oczekując na naszą kolej. Topkapi to potężna rezydencja sułtańska, miejsce, skąd władali swoim imperium. Przez kolejną bramę - Orta Kapi - docieramy do dziedzińca, z którego można podziwiać Harem oraz wspaniałe wewnętrzne zabudowania. Na kolejny dziedziniec prowadzi brama szczęśliwości. A tutaj już znajdują się wejścia do niezwykle bogatego skarbca. Ekspozycja zawiera eksponaty z całego świata. Wzdłuż czwartego - ostatniego dziedzińca biegną tarasy widokowe - wspaniałe panoramy Bosforu i Złotego Rogu. Opuszczając tereny pałacowe mijamy na parkingu luksusowe Volvo z powiewającą biało - czerwoną flagą. Na nasze zainteresowanie tym samochodem kierowca uprzejmie informuje nas, że jest to pojazd polskiego konsula. Wróciliśmy na plac między słynnymi świątyniami i rozpoczęliśmy poszukiwanie słynnej restauracji stambulskiej - Lale, znanej bardziej pod nazwą "sklep budyniowy". Miejsca słynnego - jak nazwa wskazuje - z doskonałych ryżowych puddingów. Zamawiamy obiad a na deser prosimy po jednym z każdego puddingu z karty. Delektujemy się. Obiecujemy sobie koniecznie tu wrócić. Po sutym posiłku nie chce nam się zbytnio ruszać. A tu jeszcze tyle atrakcji. Kierujemy się więc do słynnego "supermarketu" - oczywiście na Wielki Bazar. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Blisko 4 tysiące sklepów i kramów pod jednym dachem. Giniemy wśród wąskich i ciasnych alejek. Robimy zakupy - kilka pamiątek. Klucząc między straganami tracimy dobrą godzinę. W końcu udaje się nam wydostać. Ruszamy dalej i docieramy do placu Beyazit, nad którym góruje meczet i brama uniwersytecka. Wchodzimy do środka. Meczet jest potężny, piękny, surowy. Jest także niezwykle zaniedbany. Zwracamy uwagę, że w Stambule nie dba się specjalnie ani o porządek, ani o zabytki (może z wyjątkiem najbardziej charakterystycznych). Ruszamy dalej, spacerując wzdłuż zabudowań uniwersyteckich docieramy w końcu do jednego z najsłynniejszych meczetów świata - do Suleymaniye Camii. Z zewnątrz meczet prezentuje się niezwykle okazale, chociaż sama budowla została niemal na siłę wciśnięta w otaczającą okolicę, przez co nie można właściwie jej podziwiać w pełnej krasie. Nie mniej - wrażenie jest piorunujące. Niestety - nie udaje się nam zwiedzić meczetu wewnątrz. Kiedy spacerowaliśmy wokół, rozległ się krzyk muezina nawołujący do modlitwy. Właściwie to nie krzyk. To ryk potęgowany przez umieszczone na minaretach meczetu megafony. Uciekliśmy stamtąd, czym prędzej. Udaliśmy się na nadbrzeża Złotego Rogu. Zanim jednak tam dotarliśmy kluczyliśmy po wąskich i stromych uliczkach, przedzierając się przez stamulskie slumsy. Gdy już dotarliśmy do nabrzeża byliśmy tak zmęczeni, że taksówką dojechaliśmy do dworca kolejki i na kemping. A na kempingu uwidoczniła się pierwsza usterka naszego samochodu podczas podróży. Zawiesił się system sterowania centralnym zamkiem. Na szczęście odłączenie i ponowne włączenie akumulatora rozwiązało problem. Auto jak do tej pory zachowuje się fantastycznie.
Dzień dwunasty - 10.05.2005 r.
Drugi dzień pobytu rozpoczynamy podobnie - przejażdżką kolejką podmiejską do centrum, następnie tramwajem jedziemy pod Błękitny Meczet. Dzień rozpoczynamy od śniadania oraz deseru w "sklepie budyniowym". Dotrzymaliśmy swojej obietnicy. Po śniadaniu ruszamy zwiedzać słynną świątynie Hagia Sofia. Wchodzimy do wnętrz, które zaskakują nas przepychem i rozmachem. Niestety - świątyni nie można podziwiać w pełnej krasie ze względu na prace remontowe kopuły. Wewnątrz zostało ustawione potężne rusztowanie, które nieco psuje kompozycję. Zwiedzamy także górne kondygnacje, gdzie podziwiamy przepiękne mozaiki. Następnie wybieramy się na spacer po hipodromie, a właściwie po jego resztkach. W drodze powrotnej docieramy do starej łaźni tureckiej, obecnie przerobionej na sklep z dywanami. Bardzo interesujące miejsce. Musimy kiedyś odwiedzić czynny hammam. W rejonie łaźni znajdujemy punkt pocztowy i wysyłamy pozdrowienia do bliskich. Spacerujemy sobie po głównej ulicy biegnącej do Złotego Rogu. Trudno się zgubić, ponieważ biegnie tędy jedyna linia tramwajowa w mieście. Sama ulica jest typu reprezentacyjno - handlowego, więc zbaczamy z niej i spacerujemy bocznymi uliczkami. Docieramy do przystani, skąd odpływają promy i statki wycieczkowe. Decydujemy się na wycieczkę promem po Bosforze. Wycieczka daje nam możliwość poznania Istambułu od strony morskiej. Podziwiamy wspaniałe dwa mosty spinające nad cieśniną dwa kontynenty - europejski z azjatyckim, a także dwie potężne twierdze - Europa i Azja. Przeraża nas ogrom stambulskiej aglomeracji, bo trudno ten organizm nazywać miastem. Docieramy w końcu do Azji - mamy w małym porcie godzinny postój. Pierwszy kontakt z kontynentem azjatyckim nie wspominamy zbyt miło. Trafiliśmy do fatalnej restauracji z niemiłą obsługą i niedobrym jedzeniem. Niestety - bywa też tak. Droga powrotna była już dość męcząca, więc odpoczywaliśmy sobie, pogrywając w pokera w kości. Do przystani dotarliśmy wczesnym wieczorem, udaliśmy się na spacer po portowej dzielnicy, potem myszkowaliśmy troszkę po sklepach. Szukając księgarni z mapami trafiłem na tureckiego pucybuta, który swoją angielszczyzną mnie zadziwił (i zawstydził - w końcu wypadałoby się kiedyś zabrać za naukę tego języka), z którym - mimo jego starań - nie udało mi się dogadać. W końcu trafiliśmy (już po raz trzeci) do "sklepu budyniowego", gdzie zamówiliśmy sobie porządny obiad i - oczywiście - desery. Tutaj Tomek nie wytrzymał kontaktu z ostrą papryką i od tego momentu zanim wziął jakąkolwiek paprykę do ust, dawał ją nam do skosztowania. Na zakończenie wspaniałego obiadu raczyliśmy się ponownie deserami. Puddingi są tutaj niepowtarzalne. A potem jeszcze prawdziwe tureckie - kawa (z zimną wodą do popicia) i herbata (którą słodzi się nieprzyzwoicie). Po sutym posiłku ruszyliśmy na ostatni, wieczorny spacer po mieście - poszliśmy oglądać świątynię Hagia Sofia i Błękitny Meczet w świetle wieczornych lamp. Oczywiście wykonaliśmy całą serię wieczornych zdjęć, podczas robienia których zostałem zaatakowany na rzadko przez przelatującą rybitwę. Tak zakończyła się nasza przygoda z jednym z największych miast Europy i świata.
Dzień trzynasty - 11.05.2005 r.
Pakujemy samochód i ruszamy w drogę. Próbujemy wrócić na główną drogę prowadzącą na zachód, czyli po części europejskiej. Nasz plan - półwysep Galipolli (Gelibolu). Ale jazda po stambulskich drogach to jest tragedia. Turcy w mieście dostają małpiego rozumu. Na dwupasowej drodze potrafią zmieścić 4 a nawet 5 samochodów. Przez to ich samochody wyglądają jak wyglądają. W końcu udaje się nam wydostać z aglomeracji, ruch się uspokaja, wszystko wraca do normy. Po jakimś czasie docieramy na półwysep. Galipolli to jedna wielka baza wojskowa, zlokalizowana na półwyspie, nad cieśniną Dardanele. Jest to także miejsce pamięci narodowej, w którym zlokalizowane jest wiele pomników upamiętniających miejsca bitew i poległych żołnierzy - tureckich, angielskich, australijskich i nowozelandzkich. Smutna pamiątka po wydarzeniach z 1915 r. Dotarliśmy do Kilidulbahiru skąd wyruszają przeprawy promowe do Canakkale. Wjechaliśmy niemalże na styk zajmując jedno z ostatnich miejsc na promie. Na promie spotykamy moto-turystów z Polski, podróżujących Skodą. Po kilkunastu minutach prom dobija do brzegu i zjeżdżając z niego wjeżdżamy do Azji, do pierwszej miejscowości, do Canakkale. I to wydarzenie traktujemy jako pierwszy kontakt z nowym kontynentem. Próbowaliśmy się zatrzymać w tym mieście, coś zwiedzić no i się pożywić. Niestety - było to nie wykonalne. Zrobiliśmy kilka kółek po mieście, ale na tym się to skończyło. Niezwykle wielki ruch i utrudnienia parkingowe. Ruszyliśmy więc - tym razem na Troję. Srogo się zawiedliśmy. Jedyną właściwie atrakcją, ale skierowaną raczej do dzieci, jest makieta słynnego konia trojańskiego. Same ruiny wyglądają raczej nieciekawie. Są to właściwie pojedyncze kamienie. Ale z drugiej strony - te kamienie to niezwykła historia i dla tej historii warto było tutaj przyjechać. Wczuć się w atmosferę miejsca i puścić wodze wyobraźni. To miejsce to właściwie tylko historyczny symbol. Jedziemy dalej. Po drodze mijamy malownicze ruiny (wyglądające na ruiny - w przeciwieństwie do sąsiadującej niemalże z nimi Troi) Alexandria Troi oraz Apollon Smintherion. Mijamy kolejne wioski, podziwiamy krajobrazy. W ten sposób docieramy do miasta Assos. Wspinamy się - samochodem rzecz jasna - wysoko w górę, objeżdżając niejako miasteczko i - naszym oczom ukazuje się wspaniały widok na wyspę Lesbos. Wracamy do centrum i udajemy się do twierdzy górującej nad miasteczkiem. Przy okazji spacerujemy sobie po malowniczych uliczkach miasteczka. Sama twierdza - to już praktycznie pojedyncze kamienie, natomiast starówka robi niezwykłe wrażenie. Okrążamy miasteczko - tym razem od wschodu i ponownie docieramy nad morze. Tutaj jednak trafiamy na typowe wczasowisko, jednakże w znacznej części nieczynne. Znajdujemy nocleg na nieczynnym kempingu, gdzie uprzejmi właściciele gratis udostępniają nam domek do celów socjalnych. Rozbijamy namiot, posilamy się, myjemy - a jakże i udajemy się na zasłużony odpoczynek. Był to kemping Omerlan w Kadriga. Miejsce malowniczo położone. Warte odwiedzin.
Dzień czternasty - 12.05.2005 r.
Zwijamy obóz i ruszamy do Ayvalik. Tutaj poszukujemy Alibey Adami, gdzie trafiamy na śliczne ruiny kościółka, niestety bardzo zniszczonego przez miejscowych wandali (polskich śladów nie znaleźliśmy - na szczęście), a następnie udajemy się na Seyfan Sofrai. Jest to wzgórze położone wysoko nad miasteczkiem, skąd mamy okazję podziwiać niezwykłe panoramy. Śliczne miejsce. Żeby nie tracić czasu posilamy się podczas jazdy (samochód już wymaga gruntownego sprzątania) i w ten sposób docieramy do Bergamy, gdzie po kolei zwiedzamy Asklepion (czyli starożytne centrum medyczne, a właściwie jego pozostałości), Kizil Avlu (ruiny potężnej czerwonej bazyliki, słynnej dzięki wpisaniu jej do Apokalipsy przez św. Jana jako siedliska diabła) oraz starożytny Pergamon (potężne ruiny na wzgórzu, z doskonale zachowaną świątynią Trajana oraz budynkiem biblioteki). Ze wzgórza roztacza się widok na jezioro i hydroelektrownię. Ruszamy dalej. Mijamy miejscowość Foca, w której zatrzymujemy się, by zobaczyć Beskapilar (tj. dobrze zachowaną fortecę), a następnie docieramy do Izmiru. Trzecie co do wielkości miasto w Turcji (znacznie większe od naszej Warszawy) jest strasznie niezorganizowane, wręcz odpychające (jeśli chodzi o turystów). Ciężko do niego wjechać, jeszcze trudniej - wyjechać. Większość ciekawostek jest nieczynnych, znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Nie mniej - po wielkich bojach, długotrwałym kluczeniu po wąskich uliczkach udaje się nam zostawić samochód przy jakiejś myjni i ruszamy na spacer. Najważniejszy zabytek - Agora - możemy podziwiać przez płot. Z niewiadomych przyczyn jest nieczynny. Zwiedzanie miasta zaczynamy od wizyty w małym barze serwującym wyłącznie kebaby (co nam w niczym, rzecz jasna, nie przeszkadza). Następnie spacerujemy po hali targowej (będącej pomniejszoną kopią Wielkiego Bazaru w Istambule). Tutaj spotyka mnie niecodzienna przygoda - w obskurnym WC, po załatwieniu swoich potrzeb, wyłuskałem strasznie zniszczony banknot 500.000, a dziadek klozetowy - widząc, że nie dysponuje żadną inną gotówką wspaniałomyślnie oddaje mi ów banknot. Na bazarze trafiamy też do malutkiego baru serwującego doskonałe desery. Zwiedzamy także meczet Basdurah, znajdujący się wewnątrz bazaru, po czym udajemy się na bulwar Cumhuriyet, przy którym znajdują się najważniejsze chyba zabytki Izmiru - wieża zegarowa i meczet Konak. Stąd już bliziutko do wybrzeża, gdzie w porcie mamy okazję oglądać okręty wojenne. Wieczorem docieramy do miasta Selcuk. Trafiliśmy na parking pod ruinami Efezu, sprawdziliśmy, o której rozpocząć można zwiedzanie i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na nocleg. Znaleźliśmy takowe w sąsiedztwie farmy, zjedliśmy kolację i ułożyliśmy się do snu. Niestety napatoczył się patrol wojskowy, który grzecznie, aczkolwiek stanowczo wygonił nas. Pojechaliśmy, więc zwiedzić nocą Selcuk, co było dobrym pomysłem, ponieważ w mieście znajduje się sporo ciekawostek - m.in. ruiny bazyliki św. Jana oraz bizantyjskiego akweduktu. Na szczycie akweduktu uwiły gniazda bociany (może nawet polskie). W końcu znaleźliśmy parking, na którym ułożyliśmy się do snu w samochodzie.
Dzień piętnasty - 13.05.2005 r.
Dzień zaczął się gwałtownie. O bladym świcie obudził nas krzyk muezina nawołujący muzułmanów do modlitwy. Niestety - nie tylko nas. Okazało się, że wszystkie drzewa w rejonie naszego parkingu zamieszkałe były przez bociany, które, gdy tylko usłyszały rzeczonego muezina wpadły w histerie i nie mogły się uspokoić. Podjechaliśmy przed godziną ósmą do bramy głównej ruin w Efezie i rozpoczęliśmy zwiedzanie jako pierwsi. Absolutna cisza. Czas na zadumę. W ten sposób zwiedziliśmy sporą część najlepiej zachowanych w Turcji ruin (zresztą nie tylko w Turcji). Największe wrażenie zrobił na nas amfiteatr oraz ruiny biblioteki Celsusa. Niestety - popełniliśmy brzemienny w skutkach błąd - ruszyliśmy w kierunku odwrotnym od przyjętego kierunku zwiedzania i w połowie drogi napotkaliśmy tłumy turystów. Zwiedzanie stało się bardzo uciążliwe. Dotarliśmy do kolejnych ruin. Do starożytnego Priene. Nie są to tak atrakcyjne ruiny jak Efez, ale dzięki zawiłością historii są to jedne z nielicznych ruin miast greckich nie przebudowanych przez rzymian. Zachował się tutaj w doskonałym stanie wielki amfiteatr, a i pozostałości świątyni Ateny prezentują się niezwykle okazale. Następne odwiedzone przez nas ruiny to miejsce pochodzenia słynnego filozofa i matematyka greckiego - Talesa. Rzecz jasna - chodzi o Milet. Rozległe miasto greckie znacznie przebudowane przez rzymian. Osobliwością tego miejsca jest fakt, że znaczna część ruin znajduje się pod wodą. W niewielkiej odległości od ruin znajdują się osobliwe ruiny - Ilyas Bei Camii. Jest to podupadły meczet zbudowany z kamieni pochodzących z ruin miasta. Didyma słynna jest z nieźle zachowanych ruin świątyni Apollona, w której znajdowała się słynna, niemal równoważna do delfickiej, wyrocznia. Sama świątynia to skupisko potężnych kolumn. Ciekawi jesteśmy, jak powstały takie budowle. I choć w Efezie na tablicach były szkice, nie chce się wierzyć, że starożytni potrafili stawiać tak potężne i cudowne budowle. Heraklea at Latmos. Niezwykła wioska. Wręcz zamieszkały skansen. Pięknie położona wieś, na terenie której znajduje się mnóstwo starożytnych zabytków. A wszystko niezwykle malowniczo wkomponowane w górski krajobraz. Należy się jednak przygotować na opłatę wjazdową do wsi, nam się udało ją ominąć (nie trafiliśmy na pobierającego opłaty), nie mniej budka stoi. Dojeżdżamy wąskimi (bardzo wąskimi) uliczkami do samego centrum wioski, gdzie nawrót samochodu graniczył z cudem. Zostawiamy nasze auto i w asyście wioskowej kobiety ruszamy w góry, podziwiać piękno okolic. Kobieta doprowadza nas na szczyt, pokazuje ścieżki i wraca. A my spacerujemy sobie po tej osobliwej osadzie. Wyjeżdżając z tej pięknie położonej miejscowości coś mnie tknęło. Z tyłu samochodu dochodzą nas dziwne dźwięki. Wychodzę, oglądam koła i okazuje się, że jedna śruba jest już ścięta, a cztery pozostałe odkręcone. Mieliśmy szczęście, że nie urwaliśmy koła. Po dokręceniu śrub dojechaliśmy do najbliższego warsztatu, gdzie za drobną kwotę naprawiono nam usterkę. Był to warsztat specjalizujący się w Peugeotach J9 (popularnych w Turcji mikrobusików) w Selimiye. Chłopcy bardzo żwawo przystąpili do działania i już godzinę później ruszyliśmy dalej. W ten sposób docieramy do Milas. Wg przewodnika w miasteczku znajduje się ciekawa brama. Naszym zdaniem - można sobie ją swobodnie darować, zwłaszcza, że dojazd do niej nie jest w żaden sposób oznakowany, a mieszkańcy nawet nie wiedzą, że jest to miejscowa atrakcja. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na kolację i żegnamy się z mieściną. Jadać dalej, już późnym wieczorem mijamy miejscowość Yatagan, za którą zjeżdżamy na boczną górską drogę. Fajna, szeroka i kręta droga, więc pozwalam sobie na ostrą jazdę. Przejechaliśmy jednak parę kilometrów i nagle zaczyna rzucać samochodem. Zatrzymuje się, a tu kapeć. Dojeżdżamy na kapciu do najbliższej stacji benzynowej, bo strach w środku nocy zmieniać koło w środku wysoko położonego lasu, i okazuje się, że mamy skrzywioną i pękniętą felgę. Problem w tym, że jest to felga ze stopów lekkich. Niestety - nic na stacji nie da się zrobić. Właściciel - widząc nasze zdenerwowanie i bezradność zaprasza nas na herbatę. Zastanawiamy się - co nas jeszcze dzisiaj może spotkać? Mamy chyba dość przeżyć jak na jeden dzień. Już w trochę lepszych humorach pakujemy samochód i ruszamy w dalszą drogę. Późną nocą dojeżdżamy do Pamukkale, gdzie parkujemy na potężnym parkingu nad Hierapolis. Nocleg w samochodzie. 13-go w piątek się kończy i mamy nadzieję, że pech także.
Dzień szesnasty - 14.05.2005 r.
Pobudka. Wstajemy wczesnym rankiem, szybka parkingowa toaleta. Robimy jeszcze mały rekonesans po okolicy i ruszamy w poszukiwaniu wejścia do Hierapolis - starożytnego miasta. Jest dopiero parę minut po godzinie ósmej rano, a wszędzie dokoła tłumy. Zwiedzamy ruiny, spacerujemy sobie wśród pozostałości potężnego niegdyś miasta, i na ścieżce spotykamy żółwia. Fajne, niezwykle sympatyczne, chociaż nieco strachliwe zwierzątko zostało bohaterem sesji zdjęciowej. Docieramy do amfiteatru, gdzie spotykamy grupę turystów rosyjskich z przewodniczką. Przysłuchujemy się opowiadaniom przewodniczki i ze zdziwieniem zauważamy, że większość jest dla nas w pełni zrozumiała. Podejmujemy nawet próbę rozmowy. Wychodząc z amfiteatru mijamy kiosk pocztowy - kupujemy w nim, a następnie wysyłamy kartki do bliskich. Teraz przychodzi czas na podziwianie jednej z największych osobliwości natury w Turcji - słynnego Pamukkale. Wśród tłumów ludzi spacerujemy po trawertynach wapiennych. Są to naturalne tarasy powstałe z odkładającego się wapienia niesionego przez niewielki potoki wody. Podobne, ale znacznie mniejsze widzieliśmy już kiedyś na Węgrzech w rejonie Egeru. Dojeżdżamy do Denzili, gdzie znajdujemy warsztat wulkanizacyjny. Lokalizujemy usterkę, mechanik zabiera felgę i jedzie szukać spawacza. Po parunastu minutach wraca, ja jadę ponownie razem z nim, dogadujemy sprawę z spawaczem i udajemy się na obiad. Po godzinie wracamy, koło czeka na nas już gotowe. Możemy ruszać w dalszą drogę. Niestety - pech nas jeszcze nie opuścił - trafiliśmy na TRAFIC POLIS, które nie oznakowanym radiowozem zrobiło nam śliczne ujęcie udowadniając, że na drodze o dozwolonej prędkości 90 km/h jechaliśmy 108 km/h co równało się utracie 92 lirów z portfela. Bywa i tak. Co gorsza - nie mieliśmy tyle lirów i musieliśmy na gwałt wymienić euro na najbliższej stacji. Dobrze, że w Turcji właściwie wszędzie można wymienić walutę. Uregulowaliśmy karną opłatę i lżejsi pojechaliśmy dalej. W ten sposób dotarliśmy do Tloss. Niewielka, ale malownicza wioska ze sporą twierdzą górującą na wzgórzu. W drodze na szczyt mijamy ciekawe komory grobowcowe wykute w skale. Na szczycie spotykamy wycieczkę Kanadyjczyków, a po drodze mamy sesję zdjęciową z miejscowymi kozami. W drodze powrotnej - zatrzymujemy się, ponieważ drogę zajął nam żółw, próbujący przedostać się na drugą stronę. Tomek zlitował się nad nim, wysiadł z samochodu, wziął go na ręce by przenieść go na tą drugą stronę i � został obsikany. Tak żółw odpłacił się za ratunek. Kierujemy się na Saklikent. Podobno jest tam ciekawy kanion rzeczny. Jedziemy piękną, górską drogą, ale gdy docieramy na miejsce okazuje się, że jest już za późno. Nie wiele by brakło, a pojechaliśmy dalej. Znaleźliśmy jednak ciekawy kemping z domkami na drzewach (!!!). Decyzja zapadła - musimy spać w takim domku. Po długich targach wynajmujemy domek i się kwaterujemy. Jeszcze fajna kolacja i kładziemy się spać w towarzystwie niezliczonej ilości "robali".
Dzień siedemnasty - 15.05.2005 r.
Ja wstaję bardzo wcześnie, parę minut po czwartej rano. Moi towarzysze jeszcze smacznie śpią. Ruszam nad rzekę. Znajduję tutaj o tej porze niezwykły spokój. Mam czas by sobie porozmyślać. Siedzę w cieniu skał i przyglądam się rwącej rzece. Koło godziny ósmej dołącza do mnie reszta wycieczki. Jemy śniadanie, pakujemy się do samochodu i ruszamy zwiedzić kanion. Mieliśmy wielkie szczęście, wręcz przysłowiowego nosa, że tutaj zostaliśmy. Zwiedzanie kanionu Saklikent to niezwykła przygoda. Przez ok. 1,5 km idziemy brodząc nieraz po pas w wodzie (no - może nie zupełnie po pas). Kanion miejscami na całej szerokości zajmuje rzeka. Niezwykłe przeżycie. Niezwykłe widoki. Fantastyczna zabawa, trwająca blisko 2 godziny. Po powrocie gospodarz kempingu namawia nas na mikro-rafting, czyli spływ górską rzeką na dętkach samochodowych. Po wielkim ociąganiu - bo impreza jest nieco kosztowna - zgadzamy się. Znowu świetna zabawa, chociaż mój tyłek zapamięta to na długo. Po spływie przyjeżdża po nas mikrobus, wracamy na kemping, przebieramy się i w drogę. Dotarliśmy do Fethiye, gdzie po uzupełnieniu gotówki (z bankomatu) ruszyliśmy do wczasowiska Oludeniz. Próbujemy się stąd górskimi drogami dostać do Kidirak. Początkowo jedzie się całkiem dobrze, później asfaltowa droga zwęża się, po kolejnych kilometrach przechodzi w drogę szutrową, by następnie zwęzić się do szerokości uniemożliwiającej przejazd samochodem. Jak nie pyszni musimy się zawrócić, a dla poprawienia nastroju w Oludeniz na plaży robimy krótki postój i po raz pierwszy korzystamy z uciechy morskiej kąpieli. W ten sposób zaliczamy Morze Egejskie. Po odpoczynku udajemy się do Letoon, małej wioski z bardzo zniszczonymi ruinami wśród których znajdujemy perełkę - śliczną mozaikę na posadce. Kilka kilometrów dalej i docieramy do Patary - miejsca słynnego z plaży, którą upodobały sobie na miejsce lęgowe żółwie. W pobliżu plaży znajdują się ruiny starożytnego miasta, które - jak zapewniają lokalne władze - w najbliższej przyszłości mogą stanowić ostrą konkurencję dla Efezu. Trudno w to uwierzyć, ponieważ miejsce jest mocno zaniedbane, chociaż z drugiej strony Turcy potrafią działać z rozmachem. Ale pożyjemy, zobaczymy. Późnym popołudniem ruszamy malowniczą drogą, wijącą się wzdłuż morskiego wybrzeża, mijamy kolejno: Kas, Kale, Finike, Kumulce i późną nocą docieramy do Antalya. Gdy docieramy w rejon starówki jest już ok. północy, nie mniej życie kwitnie w pełni o tej porze. Próbujemy znaleźć parking, by chociaż wieczorem zobaczyć co ciekawsze miejsca w tym mieście, niestety - parkingów zupełnie brak. Podejmujemy więc ryzykowną próbę przejechania starówki samochodem, co okazuje się brzemienne w skutkach. W pewnym miejscu, gdy już udało nam się przejechać po miejskim bazarze, na bardzo wąskiej uliczce jesteśmy zmuszeni przez miejscowego kierowcę do cofnięcia się, co kończy się tym, że wpadamy jednym kołem do głębokiego rynsztoka. Wpadamy tak nieszczęśliwie, że koło zawisa w powietrzu, a auto podwoziem oparło się na jezdni. Próbujemy wypchnąć samochód własnymi siłami - niestety - bezskutecznie. Nawet pomoc okolicznych mieszkańców na wiele się nie zdała, gdyby nie jeden młody kierowca, który swoim (a może i nie) fiacikiem wyciągnął nas. Znowu się szczęśliwie skończyło. Gdyby nie ten młody Turek pewnie tkwilibyśmy tam do rana. A tak zrobiliśmy jeszcze jedno okrążenie starówki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Antalya może poznamy w przyszłości. Teraz odjechaliśmy nieco zniesmaczeni. Jakby w rekompensacie dalsza droga to była moja ulubiona, kręta szosa górska. W ten sposób ok. 2.00 nad ranem znaleźliśmy się w rejonie Koprulu Kanyon. Nocleg - rzecz jasna - w samochodzie.
Dzień osiemnasty - 16.05.2005 r.
Wczesnym rankiem, po niezbędnej toalecie własnej i samochodu (który wyglądał na "pożal się Boże"), wybraliśmy się krętymi drogami do położonej wysoko w górach osady Selge. Malutka wioska, w której znajduje się dobrze zachowany amfiteatr grecki. Samochód zostawiliśmy u miejscowych gospodarzy, a ich dzieciak zaoferował się (samoistnie) jako przewodnik po ruinach. Tak więc w towarzystwie odbyliśmy spacer po okolicznych ciekawostkach. Zanim pojechaliśmy dalej zostaliśmy zaproszeni na herbatkę i kawkę do gospodarzy. W drodze powrotnej do kanionu przyglądamy się przepięknym formacją skalnym, a także niezwykłym przepaściom, nad którymi poprowadzono tę drogę. Niezwykłe miejsce. Docieramy do rzeki Kopru. Tutaj następuje drobny podział. Ja wyruszam na krótką wycieczkę po okolicznych kanionach, moi towarzysze robią sobie przerwę na plaży nad rzeką. Potężne kaniony zazdrośnie kryją swoje atrakcje. Właściwie dotarcie do wewnątrz jest niemożliwe - bardzo zimna i głęboka woda oraz liczne kaskady uniemożliwiają dostanie się dołem, a górne podejście jest pełne pułapek. Nie mniej mam okazję podziwiać fantastyczne widoki. Po powrocie dzielimy się wrażeniami. Moi towarzysze poznali Nepalczyka oraz przyglądali się raftingowi na górskiej rzece. Po krótkim odpoczynku decydujemy się spróbować dotrzeć do miejscowości Beysehir. Problem w tym, że na mapach, którymi dysponujemy nie ma zaznaczonej żadnej drogi, są natomiast oznaczone szczyty o wysokościach przewyższających nasze najwyższe tatrzańskie szczyty. Nie mniej decydujemy się i ruszamy. Początkowo jedziemy asfaltową szosą o nienajlepszej nawierzchni za to z nie jedną wyrwą (chyba polawinową). Mijamy kilka stad owiec. W pewnym momencie mijamy strzałkę z nazwą miejscowości, do której się udajemy. W oddali majaczy nam się ośnieżony szczyt. Podbudowani tą informacją raźniej ruszamy do góry, mimo że skończyła się już droga asfaltowa i jedziemy po ubitym tłuczniu. Z każdym kilometrem stan drogi się pogarsza, za to pnie się coraz wyżej do góry. W pewnym miejscu mijamy wielkiego terenowego Unimoga, którego kierowca na nasz widok tylko kręci głową. Kamienista droga już nie jest ubita, później wjeżdżamy na typowy dukt leśny, przecinamy kilka leśnych potoków (wpław rzecz jasna) i ciągle pniemy się w górze. W pewnym momencie wyjeżdżamy z lasu i jedziemy pastwiskami, które przypominają nam bieszczadzkie połoniny. Później wjeżdżamy w rejon skalisty i jedziemy właściwie po półce skalnej. Bardzo wąskiej półce położonej nad kilkusetmetrową przepaścią. Jedziemy już bardzo niepewni, wręcz nerwowi. Zastanawiamy się, co będzie dalej. Strach przeplata się z podnieceniem. Przed samym szczytem natrafiamy jeszcze na stado wolno idących krów, które mamy duży problem wyminąć. W końcu dojeżdżamy do przełęczy, położonej u stóp śnieżnej góry, którą widzieliśmy wcześniej, w oddali. Podjechaliśmy prawie pod sam szczyt góry, która ma wysokość 2330 m n.p.m. Nasz samochodzik dostał "nieźle w dupę". Cały zakurzony, gorący i śmierdzący (sprzęgło paliło się pod samym szczytem uniemożliwiając wręcz miejscami jazdę). Na górskiej przełęczy zrobiliśmy sobie, a właściwie naszemu BMW zasłużony odpoczynek. Zrobiliśmy ponad 50 km, z czego 40 km jadąc właściwie wyłącznie na pierwszym biegu. Zjazd z góry to już była czysta przyjemność. W końcu dojeżdżamy do Yesildag, skąd normalną, asfaltową szosą dojeżdżamy do samego Beysehir. Jest to spore miasto położone nad bardzo dużym jeziorem. Spacerujemy sobie po ryneczku, jemy obiad i udajemy się na poszukiwanie noclegu, który znajdujemy w hotelu nad jeziorem. Zanim do niego dotarliśmy zrobiliśmy zakupy, w tym świeże owoce. Kupiliśmy sobie całego arbuza. Minął najtrudniejszy i najbardziej męczący dzień naszej dotychczasowej podróży.
Dzień dziewiętnasty - 17.05.2005 r.
Dzień zaczął się niezbyt pomyślnie. Po wczorajszym posiłku, a może po degustacji arbuza, mój biedny żołądek dostał sensacji. A to był dopiero początek. Rankiem wróciliśmy do miasta, gdzie rozpoczęliśmy poszukiwanie meczetu Esrefoglu. Zapytaliśmy o drogę mijanych policjantów, którzy byli tak uprzejmi, że każąc jechać za radiowozem dowieźli nas do poszukiwanego miejsca. Ciekawostką był radiowóz, który lata świetności miał już dawno za sobą. Był to dwudziestokilkuletni Ford Taunus. A u nas mówi się, że skupujemy graty z całej Europy. Weszliśmy do meczetu, który swoją architekturę miał niezwykle odmienną od tej, do której przyzwyczaiły nas poprzednio odwiedzane miejsca. Charakterystyczne było niezwykle subtelne i wyrafinowane zdobienie wnętrza drewnem. Gdy spacerowaliśmy po meczecie podszedł do nas starszy pan, który przedstawił się jako Imam, czyli taki proboszcz meczetu. Oprowadził nas po meczecie, opowiedział jego historię, pokazał kryptę grobową Sulejmana. Na koniec wytępił od nas 5$ na renowację kościoła (jeszcze nosem kręcił). Dotarliśmy do Konya. Jest to bardzo duże miasto, w którym podstawowym problemem komunikacyjnym jest znalezienie wolnego miejsca parkingowego. Po kilku rundkach udaje się nam zaparkować na parkingu pod jakimś urzędem. Punktem centralnym miasta jest Alaettin Tepesi, tj. wzgórze parkowe, stanowiące ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców. Na szczycie wzgórza znajduje się Alaettin Camii - duża, kamienna i bardzo surowa świątynia. Ruszamy w stronę starówki, gdzie lawirując po wąskich uliczkach i posilając się w przydrożnych barach (oczywiście kebaby) docieramy do Sircali Medrese (Szklana Medresa). Jest to Seldżuckie seminarium duchowe, zawdzięczające swoją nazwę ceramice, którą wyłożone zostały fasady budynku. W środku znajduje się muzeum nagrobków (!!!). Tutaj dołącza do naszej grupy pewien samotnie podróżujący Szkot, który nie może trafić do muzeum archeologicznego. Oferujemy mu naszą pomoc, bo sami zmierzamy w tym kierunku. Docieramy do kompleksu meczetów Sahib-i ata Kulliyesi, który sąsiaduje z muzeum i w tym miejscu rozstajemy się ze Szkotem. Sam kompleks prezentuje się całkiem okazale, chociaż duża jego część jest mocno zdewastowana. Zmęczeni upałem decydujemy się na wizytę w tradycyjnym tureckim Hammamie, czyli łaźni miejskiej. Tutaj musimy ponownie się rozdzielić, ponieważ łaźnie nie są koedukacyjne. Ciekawe przeżycie - wchodzimy, jesteśmy witani bardzo serdecznie, dostajemy z Tomkiem kabinę, i komplet ręczników i gospodarz oprowadza nas po wnętrzach łaźni. Łaźnia jest podzielona na boksy, a w każdym z nich jest kamienna misa, do której doprowadzone są dwa kraniki (z zimną i gorącą wodą). Każdy boks oddzielony jest parawanem. Tutaj - przy pomocy plastikowej miseczki do polewania ciała - można się umyć. Po za boksami jest jeszcze pewnego rodzaju sauna, gdzie można się wygrzać i wypocząć. Jeżeli kogoś stać na ekstrawagancję może zamówić sobie osobę do mycia i masażu. Niestety - dla mężczyzn nie jest to przedstawicielka płci pięknej tylko zgrzybiały staruszek, w związku z czym, zrezygnowaliśmy - rzecz jasna z tej przyjemności. W drodze powrotnej zjedliśmy sobie po jeszcze jednym kebabie. Jedziemy szeroką i prostą szosą po typowym anatolijskim stepie. Jest to dość monotonny krajobraz, chociaż w oddali majaczą się wysokie góry. Ale wokół właściwie jedynie piach i trochę trawy. W ten sposób dojeżdżamy do Sultanhani. Jest to niewielka mieścina, w której znajduje się doskonale zachowany i jeden z największych tureckich, a właściwie selżduckich karawanseraji. Karawanseraj to miejsce postoju karawan, taki potężny dzisiejszy autostradowy MOP. Przy głównym wejściu zaczepiają nas miejscowe dzieciaki, którym w pobliskim sklepie kupujemy lody. Ich zadowolenie jest niemierzalne. Następnie docieramy do Aksaray, gdzie próbujemy odnaleźć krzywy minaret. Po półgodzinnej jeździe po mieście i dopytywaniu się różnych ludzi o to miejsce dajemy sobie spokój i ruszamy na podbój Kapadocji. Zatrzymujemy się we wiosce Selime. Biedna, ale bardzo malowniczo położona wioska. Jak tylko się zatrzymaliśmy zostaliśmy otoczeni przez grupę dzieciaków, które rywalizowały o miano przewodnika naszej grupy. W sumie doszło do tego, że małych przewodników było więcej od nas. Nie mniej, pokazali nam wszystkie wioskowe atrakcje i razem z nimi odbyliśmy spacer po ciekawych stożkach. W drodze powrotnej dołączyła do nas jeszcze większa dzieciarnia, która bardzo chciała zostać sfotografowana. Dostaliśmy nawet adres pocztowy, na który prosili przesłać zdjęcia. Tak też zrobimy. Jeszcze poczęstowaliśmy dzieci słodyczami, czym wzbudziliśmy powszechny aplauz i pojechaliśmy. W wiosce znajdują się również klasztor wykuty w skale i leżący nieopodal grobowiec Ali Paszy. Dolina Ihlara to potężny kanion rzeczny, w skałach którego wykuto dziesiątki kościołów i pustelni. Kościół skalny to może zbyt mocne określenie. Są to najczęściej pojedyncze komnaty skalne ozdobione pozostałościami fresków. Ich położenie to największa atrakcja. Są nie raz wykute wysoko w skale, czasem przy samej rzece. No i niezwykły klimat miejsca. Po drugiej stronie kanionu znajduje się niewielka wioska Belisirna, w której można coś zjeść i przenocować. My jednak udaliśmy się do odległego o kilka km Guzelyurt. Tutaj znajdujemy nocleg w niezwykle przyjemnym, malutkim pensjonacie, i dostajemy pokoik wykuty w skale.
Dzień dwudziesty - 18.05.2005 r.
W nocy i nad rankiem rozpoczynają się moje sensacje żołądkowe. Nie mam pojęcia, czym mogą być spowodowane, ale na razie się nad tym nie zastanawiam - ot, zwykła biegunka. Ruszyliśmy w kierunku podziemnego miasta. Rejon Kapadocki słynie z podziemnych, wykutych w litej skale, miast, gdzie miejscowa ludność potrafiła przeczekać najazdy swoich wrogów. Podczas zwiedzania pojedynczych komór podziemnego miasta zwanego Yeralti Sehriw Guzelyurt, towarzyszy nam młody przewodnik. Włóczymy się, zaglądamy w różne komnaty, a nawet próbujemy się przeciskać wąskimi korytarzykami. Miejsce to jest niezwykle interesujące, ale także nieco zaniedbane. Następnie zjeżdżamy drogą ostro w dół i udajemy się do Manastirei Vadisi - doliny klasztornej, która jest jakby pomniejszoną kopia Ihlary. Po zwiedzeniu kilku skalnych kościołów decydujemy się na wjazd samochodem na pobliskie wzgórza, skąd mamy przepiękne widoki na całą okolicę. Tutaj nasila się mój mały problem, a moi towarzysze mają z tego całkiem niezły ubaw. Docieramy do Derinkuyu. Tutaj znajduje się jedno z największych podziemnych miast. Ma siedem znanych poziomów w głąb ziemi. Schodzimy wąskimi korytarzami coraz głębiej, mijamy wiele komnat i dużych sal. W pewnym momencie zaczyna ogarniać mnie panika, całkowicie straciłem orientację. Niektóre z korytarzy są ślepe, inne są tak nisko, że musimy iść na czworakach pchając przed sobą plecaki. Na szczęście po jakimś czasie dołączamy do japońskiej wycieczki i mimo, że była bardzo liczna, a my raczej cenimy sobie spokój, staramy się trzymać jej blisko. Gdy wyszliśmy na powierzchnie odetchnęliśmy z ulgą. Zwiedzamy jeszcze ogromny kościół klasztorny i uciekamy przed natrętnymi przekupkami. W drodze do Avanos mijamy jeszcze Gore (wioskę z kamiennymi domami) oraz Acik Saray (kamienną dolinę z ciekawymi formacjami skalnymi i jaskiniowymi, zwaną potocznie Otwartym Pałacem). Same Avanos to niewielkie miasteczko słynne z wyrobów garncarskich. Robimy tutaj postój, zamawiamy doskonały obiad w restauracji, a następnie robimy zakupy w jednym z zakładów garncarskich, skąd przywozimy najwięcej pamiątek. Także tutaj kontaktujemy się z lekarzem w Polsce, ponieważ przypadłość przyjęła znacznie bardziej niesympatyczną formę niż do tej pory. Diagnoza - czerwonka. Zalecenia - odpoczynek i ścisła dieta. Jak tu się z tym pogodzić? Dobrze, że przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w niezbędne lekarstwa. Wczesnym wieczorem docieramy do Zelve. Tutaj znajduje się odkryty skalny skansen. Ale pora i ceny odstraszyły nas i pojechaliśmy do Goreme. Tutaj kwaterujemy się w sympatycznym pensjonacie, dostajemy kamienny pokój i szykujemy się do zasłużonego odpoczynku. Moje przypadłości powodują, że wyrzucam wręcz pozostałą ekipę i zostaję sam. Towarzysze moi, ze zrozumieniem udali się do najbliższej knajpy, gdzie balowali do późna.
Dzień dwudziesty pierwszy - 19.05.2005 r.
Poranek po ciężkiej nocy. Niestety, z moim żołądkiem jest coraz gorzej. Tabletki w ogóle nie pomagają. Niestety, zepsułem ten fragment wycieczki. W przyszłości należy bardziej zwracać uwagę na to, co się je. Tyle się naczytałem, tak długo marzyłem, żeby to miejsce zobaczyć, że w końcu nie poddałem się i pomimo tej nieszczęsnej przypadłości ruszyliśmy w teren. I całe szczęście. Goreme koniecznie trzeba zobaczyć. Pierwszym punktem programu dzisiejszej wycieczki był otwarty skansen, będący skupiskiem bizantyjskich kościołów i kaplic. Jest to także jedno z tureckich miejsc na liście UNESCO. Prześliczne miejsce ma jedną niedogodność - są to tłumy zwiedzających. Żeby móc spokojnie pozwiedzać, należałoby przyjść przed otwarciem kas i wchodzić jako pierwsi. Niestety nam się to nie udało. Mimo tego utrudnienia byliśmy pod wrażeniem. Popołudniu odpoczywaliśmy chwilkę w pensjonacie, a pod wieczór, gdy troszkę temperatura spadła i mój brzuszek się nieco uspokoił pojechaliśmy na krótką wycieczkę po okolicach. Pierwszym odwiedzonym miejscem była dolina Devrent zwana także Doliną Baśniowych Kominów. Ta druga nazwa wiele tłumaczy, więc nie trzeba chyba nic więcej dodawać. No, może z wyjątkiem informacji, że tutaj także spotkaliśmy Polaków. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Pasa Bagi - znowu ciekawe formacje skalne. Ostatnim dzisiejszym punktem była przejażdżka do miasteczka Uchisar, nad którego starówką góruje wspaniały zamek.
Dzień dwudziesty drugi - 20.05.2005 r.
Kolejny ciężki poranek po kolejnej nie lekkiej nocy. Choroba trzyma mnie dalej. Komu w drogę temu czas - mówi nasze powiedzonko. W związku z powyższym pakujemy nasze graty i ruszamy dalej. Żal tylko jednego - że nie udało się przelecieć nad Kapadocją balonem. Z drugiej strony - będzie to powód, by przyjechać tu raz jeszcze. Wyjeżdżając z Goreme po raz ostatni podziwiamy niespotykane piękno i dziwy natury. Docieramy do Kayseri. Parkujemy samochód na parkingu podziemnym pod samą starówką. Tutaj spotykamy miejscowego młodzieńca, który płynnie mówi po angielsku. Oferuje się samorzutnie, że pokaże nam miasto. Pokazuje nam wieżę zegarową, pomnik Ataturka, a także nowoczesny meczet Burunguz. Spacerujemy także po cytadeli, wewnątrz której urządzono duże targowisko. Nie przewidzieliśmy jednej rzeczy - że zwiedzanie kolejnych bazarów ma pewien ukryty sens. W pewnym momencie docieramy do krytego bazaru Bedesten, znanego z przepięknych dywanów. Tutaj młodzieniec zdradza nam tajemnicę - przyprowadził nas do sklepu z dywanami swojego wuja. Wtedy dopiero zorientowaliśmy się, że wpadliśmy w pułapkę. Weszliśmy do sklepu, gdzie najpierw poczęstowano nas herbatą, potem opowiedziano nam historię okolic i produkcji dywanów, następnie wyjaśniono różnicę między dywanem a kilimem. Na samym końcu wuj naszego przyjaciela przystąpił do prezentacji swoich wyrobów próbując przekonać nas do zakupu. Długo się broniliśmy, ale po jakimś czasie zrozumieliśmy, że nie wyjdziemy bez dokonania zakupu. W końcu, niemalże na siłę, wcisnął nam dwa kilimy za 70 Euro. Zgroza. Po tych udanych zakupach wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej. Następne miejsca były położone wysoko w górach. Skierowaliśmy się na Erciyes Dagi, śnieżny szczyt o wysokości 3917 m n.p.m. Zwróciliśmy uwagę na fakt, że okolice szczytu to są tereny typowo narciarskie. Nie spodziewaliśmy się w gorącej Turcji spotkać narciarzy. A jednak. Nie mniej podróżowaliśmy teraz stromymi, górskimi drogami, mając cały czas przed sobą wspaniałe widoki. Miła odmiana po gorących i niemalże pustynnych stepach. Cały czas poruszamy się po górach. Kolejne pasma nie są już tak wysokie i pozbawione są pokrywy śnieżnej, nie mniej podróż schodzi nam dość długo. Po paru godzinach docieramy w końcu do Kozan, skąd udajemy się do Parku Narodowego Karatepe. Niestety mijamy to miejsce, ponieważ nie potrafimy znaleźć noclegu i w ten oto sposób docieramy do Osmaniye. Kwaterujemy się w niezłym hotelu, dostajemy klimatyzowany pokój z polską telewizją i udajemy się na spoczynek.
Przy Kukułczych Skałach. Pierwszy dzień w Istambule. Ruszamy na jego podbój. Okazuje się to niezbyt łatwe, zwłaszcza, że już na kempingu nie udaje się nam porozumieć z recepcjonistką. Ale nie zraża nas to i pierwsze kroki kierujemy na stację podmiejskiej kolejki. Jedziemy ok. 30 min i docieramy na stację, która zwie się Aksaray. Tu mieliśmy się przesiąść na tramwaj, jednakże nie udaje się nam znaleźć jego przystanku. Co robimy? Oczywiście wołamy - TAXI. Pokazujemy kierowcy taksówki miejsce docelowe, targujemy się i ruszamy. To co wyrabia taksiarz na drodze, a także cała reszta żółtej hałastry (taksówkarze) i kierowców przeróżnych rupieci, przekracza nasze zdolności pojmowania. Z radością przyjmujemy informację, że jesteśmy już na miejscu i ochoczo opuszczamy taksówkę. Dobrze, że zostawiliśmy nasz samochód na kempingu. Tutaj nawet rękę przez opuszczone okno w samochodzie jest strach wystawić. Taksówkarz wysadził nas na placu między Błękitnym Meczetem a Świątynią Hagia Sofia. Ta druga jest zamknięta - dzisiaj jest poniedziałek, wrócimy, więc tu nazajutrz, a zwiedzanie miasta zaczynamy rzecz jasna od słynnego meczetu. Zanim jednak dotarliśmy do świątyni, w parku do niej przylegającym zaczepiają nas herbaciarze w tradycyjnych tureckich strojach i kasują nas na niebotyczną kwotę 40 lirów - rozbój w biały dzień. Od tego zdarzenia jesteśmy (chociaż nie zawsze) znacznie ostrożniejsi. Jest to nasz pierwszy meczet, więc uczymy się dopiero panujących zwyczajów. Ale obsługa jest nad wyraz wyrozumiała. Nie mniej - musimy zdjąć obuwie, owinąć chustą nogi (bo wybraliśmy się w krótkich spodenkach), a kobieta - dodatkowo musi nakryć głowę. Wewnątrz - świątynia jest ogromna, zupełnie odmienna od tych, które mieliśmy okazję podziwiać w innych krajach do tej pory. Drugi punkt dzisiejszego programu to pałac Topkapi. Wchodzimy piękną bramą - Królewskimi Wrotami, na dziedziniec Janczarów. Pomimo bardzo wysokich cen za wstęp, przed pałacem kłębią się tłumy ludzi z całego świata. Grzecznie stoimy w kolejce oczekując na naszą kolej. Topkapi to potężna rezydencja sułtańska, miejsce, skąd władali swoim imperium. Przez kolejną bramę - Orta Kapi - docieramy do dziedzińca, z którego można podziwiać Harem oraz wspaniałe wewnętrzne zabudowania. Na kolejny dziedziniec prowadzi brama szczęśliwości. A tutaj już znajdują się wejścia do niezwykle bogatego skarbca. Ekspozycja zawiera eksponaty z całego świata. Wzdłuż czwartego - ostatniego dziedzińca biegną tarasy widokowe - wspaniałe panoramy Bosforu i Złotego Rogu. Opuszczając tereny pałacowe mijamy na parkingu luksusowe Volvo z powiewającą biało - czerwoną flagą. Na nasze zainteresowanie tym samochodem kierowca uprzejmie informuje nas, że jest to pojazd polskiego konsula. Wróciliśmy na plac między słynnymi świątyniami i rozpoczęliśmy poszukiwanie słynnej restauracji stambulskiej - Lale, znanej bardziej pod nazwą "sklep budyniowy". Miejsca słynnego - jak nazwa wskazuje - z doskonałych ryżowych puddingów. Zamawiamy obiad a na deser prosimy po jednym z każdego puddingu z karty. Delektujemy się. Obiecujemy sobie koniecznie tu wrócić. Po sutym posiłku nie chce nam się zbytnio ruszać. A tu jeszcze tyle atrakcji. Kierujemy się więc do słynnego "supermarketu" - oczywiście na Wielki Bazar. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Blisko 4 tysiące sklepów i kramów pod jednym dachem. Giniemy wśród wąskich i ciasnych alejek. Robimy zakupy - kilka pamiątek. Klucząc między straganami tracimy dobrą godzinę. W końcu udaje się nam wydostać. Ruszamy dalej i docieramy do placu Beyazit, nad którym góruje meczet i brama uniwersytecka. Wchodzimy do środka. Meczet jest potężny, piękny, surowy. Jest także niezwykle zaniedbany. Zwracamy uwagę, że w Stambule nie dba się specjalnie ani o porządek, ani o zabytki (może z wyjątkiem najbardziej charakterystycznych). Ruszamy dalej, spacerując wzdłuż zabudowań uniwersyteckich docieramy w końcu do jednego z najsłynniejszych meczetów świata - do Suleymaniye Camii. Z zewnątrz meczet prezentuje się niezwykle okazale, chociaż sama budowla została niemal na siłę wciśnięta w otaczającą okolicę, przez co nie można właściwie jej podziwiać w pełnej krasie. Nie mniej - wrażenie jest piorunujące. Niestety - nie udaje się nam zwiedzić meczetu wewnątrz. Kiedy spacerowaliśmy wokół, rozległ się krzyk muezina nawołujący do modlitwy. Właściwie to nie krzyk. To ryk potęgowany przez umieszczone na minaretach meczetu megafony. Uciekliśmy stamtąd, czym prędzej. Udaliśmy się na nadbrzeża Złotego Rogu. Zanim jednak tam dotarliśmy kluczyliśmy po wąskich i stromych uliczkach, przedzierając się przez stamulskie slumsy. Gdy już dotarliśmy do nabrzeża byliśmy tak zmęczeni, że taksówką dojechaliśmy do dworca kolejki i na kemping. A na kempingu uwidoczniła się pierwsza usterka naszego samochodu podczas podróży. Zawiesił się system sterowania centralnym zamkiem. Na szczęście odłączenie i ponowne włączenie akumulatora rozwiązało problem. Auto jak do tej pory zachowuje się fantastycznie.
Dzień dwunasty - 10.05.2005 r.
Drugi dzień pobytu rozpoczynamy podobnie - przejażdżką kolejką podmiejską do centrum, następnie tramwajem jedziemy pod Błękitny Meczet. Dzień rozpoczynamy od śniadania oraz deseru w "sklepie budyniowym". Dotrzymaliśmy swojej obietnicy. Po śniadaniu ruszamy zwiedzać słynną świątynie Hagia Sofia. Wchodzimy do wnętrz, które zaskakują nas przepychem i rozmachem. Niestety - świątyni nie można podziwiać w pełnej krasie ze względu na prace remontowe kopuły. Wewnątrz zostało ustawione potężne rusztowanie, które nieco psuje kompozycję. Zwiedzamy także górne kondygnacje, gdzie podziwiamy przepiękne mozaiki. Następnie wybieramy się na spacer po hipodromie, a właściwie po jego resztkach. W drodze powrotnej docieramy do starej łaźni tureckiej, obecnie przerobionej na sklep z dywanami. Bardzo interesujące miejsce. Musimy kiedyś odwiedzić czynny hammam. W rejonie łaźni znajdujemy punkt pocztowy i wysyłamy pozdrowienia do bliskich. Spacerujemy sobie po głównej ulicy biegnącej do Złotego Rogu. Trudno się zgubić, ponieważ biegnie tędy jedyna linia tramwajowa w mieście. Sama ulica jest typu reprezentacyjno - handlowego, więc zbaczamy z niej i spacerujemy bocznymi uliczkami. Docieramy do przystani, skąd odpływają promy i statki wycieczkowe. Decydujemy się na wycieczkę promem po Bosforze. Wycieczka daje nam możliwość poznania Istambułu od strony morskiej. Podziwiamy wspaniałe dwa mosty spinające nad cieśniną dwa kontynenty - europejski z azjatyckim, a także dwie potężne twierdze - Europa i Azja. Przeraża nas ogrom stambulskiej aglomeracji, bo trudno ten organizm nazywać miastem. Docieramy w końcu do Azji - mamy w małym porcie godzinny postój. Pierwszy kontakt z kontynentem azjatyckim nie wspominamy zbyt miło. Trafiliśmy do fatalnej restauracji z niemiłą obsługą i niedobrym jedzeniem. Niestety - bywa też tak. Droga powrotna była już dość męcząca, więc odpoczywaliśmy sobie, pogrywając w pokera w kości. Do przystani dotarliśmy wczesnym wieczorem, udaliśmy się na spacer po portowej dzielnicy, potem myszkowaliśmy troszkę po sklepach. Szukając księgarni z mapami trafiłem na tureckiego pucybuta, który swoją angielszczyzną mnie zadziwił (i zawstydził - w końcu wypadałoby się kiedyś zabrać za naukę tego języka), z którym - mimo jego starań - nie udało mi się dogadać. W końcu trafiliśmy (już po raz trzeci) do "sklepu budyniowego", gdzie zamówiliśmy sobie porządny obiad i - oczywiście - desery. Tutaj Tomek nie wytrzymał kontaktu z ostrą papryką i od tego momentu zanim wziął jakąkolwiek paprykę do ust, dawał ją nam do skosztowania. Na zakończenie wspaniałego obiadu raczyliśmy się ponownie deserami. Puddingi są tutaj niepowtarzalne. A potem jeszcze prawdziwe tureckie - kawa (z zimną wodą do popicia) i herbata (którą słodzi się nieprzyzwoicie). Po sutym posiłku ruszyliśmy na ostatni, wieczorny spacer po mieście - poszliśmy oglądać świątynię Hagia Sofia i Błękitny Meczet w świetle wieczornych lamp. Oczywiście wykonaliśmy całą serię wieczornych zdjęć, podczas robienia których zostałem zaatakowany na rzadko przez przelatującą rybitwę. Tak zakończyła się nasza przygoda z jednym z największych miast Europy i świata.
Dzień trzynasty - 11.05.2005 r.
Pakujemy samochód i ruszamy w drogę. Próbujemy wrócić na główną drogę prowadzącą na zachód, czyli po części europejskiej. Nasz plan - półwysep Galipolli (Gelibolu). Ale jazda po stambulskich drogach to jest tragedia. Turcy w mieście dostają małpiego rozumu. Na dwupasowej drodze potrafią zmieścić 4 a nawet 5 samochodów. Przez to ich samochody wyglądają jak wyglądają. W końcu udaje się nam wydostać z aglomeracji, ruch się uspokaja, wszystko wraca do normy. Po jakimś czasie docieramy na półwysep. Galipolli to jedna wielka baza wojskowa, zlokalizowana na półwyspie, nad cieśniną Dardanele. Jest to także miejsce pamięci narodowej, w którym zlokalizowane jest wiele pomników upamiętniających miejsca bitew i poległych żołnierzy - tureckich, angielskich, australijskich i nowozelandzkich. Smutna pamiątka po wydarzeniach z 1915 r. Dotarliśmy do Kilidulbahiru skąd wyruszają przeprawy promowe do Canakkale. Wjechaliśmy niemalże na styk zajmując jedno z ostatnich miejsc na promie. Na promie spotykamy moto-turystów z Polski, podróżujących Skodą. Po kilkunastu minutach prom dobija do brzegu i zjeżdżając z niego wjeżdżamy do Azji, do pierwszej miejscowości, do Canakkale. I to wydarzenie traktujemy jako pierwszy kontakt z nowym kontynentem. Próbowaliśmy się zatrzymać w tym mieście, coś zwiedzić no i się pożywić. Niestety - było to nie wykonalne. Zrobiliśmy kilka kółek po mieście, ale na tym się to skończyło. Niezwykle wielki ruch i utrudnienia parkingowe. Ruszyliśmy więc - tym razem na Troję. Srogo się zawiedliśmy. Jedyną właściwie atrakcją, ale skierowaną raczej do dzieci, jest makieta słynnego konia trojańskiego. Same ruiny wyglądają raczej nieciekawie. Są to właściwie pojedyncze kamienie. Ale z drugiej strony - te kamienie to niezwykła historia i dla tej historii warto było tutaj przyjechać. Wczuć się w atmosferę miejsca i puścić wodze wyobraźni. To miejsce to właściwie tylko historyczny symbol. Jedziemy dalej. Po drodze mijamy malownicze ruiny (wyglądające na ruiny - w przeciwieństwie do sąsiadującej niemalże z nimi Troi) Alexandria Troi oraz Apollon Smintherion. Mijamy kolejne wioski, podziwiamy krajobrazy. W ten sposób docieramy do miasta Assos. Wspinamy się - samochodem rzecz jasna - wysoko w górę, objeżdżając niejako miasteczko i - naszym oczom ukazuje się wspaniały widok na wyspę Lesbos. Wracamy do centrum i udajemy się do twierdzy górującej nad miasteczkiem. Przy okazji spacerujemy sobie po malowniczych uliczkach miasteczka. Sama twierdza - to już praktycznie pojedyncze kamienie, natomiast starówka robi niezwykłe wrażenie. Okrążamy miasteczko - tym razem od wschodu i ponownie docieramy nad morze. Tutaj jednak trafiamy na typowe wczasowisko, jednakże w znacznej części nieczynne. Znajdujemy nocleg na nieczynnym kempingu, gdzie uprzejmi właściciele gratis udostępniają nam domek do celów socjalnych. Rozbijamy namiot, posilamy się, myjemy - a jakże i udajemy się na zasłużony odpoczynek. Był to kemping Omerlan w Kadriga. Miejsce malowniczo położone. Warte odwiedzin.
Dzień czternasty - 12.05.2005 r.
Zwijamy obóz i ruszamy do Ayvalik. Tutaj poszukujemy Alibey Adami, gdzie trafiamy na śliczne ruiny kościółka, niestety bardzo zniszczonego przez miejscowych wandali (polskich śladów nie znaleźliśmy - na szczęście), a następnie udajemy się na Seyfan Sofrai. Jest to wzgórze położone wysoko nad miasteczkiem, skąd mamy okazję podziwiać niezwykłe panoramy. Śliczne miejsce. Żeby nie tracić czasu posilamy się podczas jazdy (samochód już wymaga gruntownego sprzątania) i w ten sposób docieramy do Bergamy, gdzie po kolei zwiedzamy Asklepion (czyli starożytne centrum medyczne, a właściwie jego pozostałości), Kizil Avlu (ruiny potężnej czerwonej bazyliki, słynnej dzięki wpisaniu jej do Apokalipsy przez św. Jana jako siedliska diabła) oraz starożytny Pergamon (potężne ruiny na wzgórzu, z doskonale zachowaną świątynią Trajana oraz budynkiem biblioteki). Ze wzgórza roztacza się widok na jezioro i hydroelektrownię. Ruszamy dalej. Mijamy miejscowość Foca, w której zatrzymujemy się, by zobaczyć Beskapilar (tj. dobrze zachowaną fortecę), a następnie docieramy do Izmiru. Trzecie co do wielkości miasto w Turcji (znacznie większe od naszej Warszawy) jest strasznie niezorganizowane, wręcz odpychające (jeśli chodzi o turystów). Ciężko do niego wjechać, jeszcze trudniej - wyjechać. Większość ciekawostek jest nieczynnych, znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Nie mniej - po wielkich bojach, długotrwałym kluczeniu po wąskich uliczkach udaje się nam zostawić samochód przy jakiejś myjni i ruszamy na spacer. Najważniejszy zabytek - Agora - możemy podziwiać przez płot. Z niewiadomych przyczyn jest nieczynny. Zwiedzanie miasta zaczynamy od wizyty w małym barze serwującym wyłącznie kebaby (co nam w niczym, rzecz jasna, nie przeszkadza). Następnie spacerujemy po hali targowej (będącej pomniejszoną kopią Wielkiego Bazaru w Istambule). Tutaj spotyka mnie niecodzienna przygoda - w obskurnym WC, po załatwieniu swoich potrzeb, wyłuskałem strasznie zniszczony banknot 500.000, a dziadek klozetowy - widząc, że nie dysponuje żadną inną gotówką wspaniałomyślnie oddaje mi ów banknot. Na bazarze trafiamy też do malutkiego baru serwującego doskonałe desery. Zwiedzamy także meczet Basdurah, znajdujący się wewnątrz bazaru, po czym udajemy się na bulwar Cumhuriyet, przy którym znajdują się najważniejsze chyba zabytki Izmiru - wieża zegarowa i meczet Konak. Stąd już bliziutko do wybrzeża, gdzie w porcie mamy okazję oglądać okręty wojenne. Wieczorem docieramy do miasta Selcuk. Trafiliśmy na parking pod ruinami Efezu, sprawdziliśmy, o której rozpocząć można zwiedzanie i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na nocleg. Znaleźliśmy takowe w sąsiedztwie farmy, zjedliśmy kolację i ułożyliśmy się do snu. Niestety napatoczył się patrol wojskowy, który grzecznie, aczkolwiek stanowczo wygonił nas. Pojechaliśmy, więc zwiedzić nocą Selcuk, co było dobrym pomysłem, ponieważ w mieście znajduje się sporo ciekawostek - m.in. ruiny bazyliki św. Jana oraz bizantyjskiego akweduktu. Na szczycie akweduktu uwiły gniazda bociany (może nawet polskie). W końcu znaleźliśmy parking, na którym ułożyliśmy się do snu w samochodzie.
Dzień piętnasty - 13.05.2005 r.
Dzień zaczął się gwałtownie. O bladym świcie obudził nas krzyk muezina nawołujący muzułmanów do modlitwy. Niestety - nie tylko nas. Okazało się, że wszystkie drzewa w rejonie naszego parkingu zamieszkałe były przez bociany, które, gdy tylko usłyszały rzeczonego muezina wpadły w histerie i nie mogły się uspokoić. Podjechaliśmy przed godziną ósmą do bramy głównej ruin w Efezie i rozpoczęliśmy zwiedzanie jako pierwsi. Absolutna cisza. Czas na zadumę. W ten sposób zwiedziliśmy sporą część najlepiej zachowanych w Turcji ruin (zresztą nie tylko w Turcji). Największe wrażenie zrobił na nas amfiteatr oraz ruiny biblioteki Celsusa. Niestety - popełniliśmy brzemienny w skutkach błąd - ruszyliśmy w kierunku odwrotnym od przyjętego kierunku zwiedzania i w połowie drogi napotkaliśmy tłumy turystów. Zwiedzanie stało się bardzo uciążliwe. Dotarliśmy do kolejnych ruin. Do starożytnego Priene. Nie są to tak atrakcyjne ruiny jak Efez, ale dzięki zawiłością historii są to jedne z nielicznych ruin miast greckich nie przebudowanych przez rzymian. Zachował się tutaj w doskonałym stanie wielki amfiteatr, a i pozostałości świątyni Ateny prezentują się niezwykle okazale. Następne odwiedzone przez nas ruiny to miejsce pochodzenia słynnego filozofa i matematyka greckiego - Talesa. Rzecz jasna - chodzi o Milet. Rozległe miasto greckie znacznie przebudowane przez rzymian. Osobliwością tego miejsca jest fakt, że znaczna część ruin znajduje się pod wodą. W niewielkiej odległości od ruin znajdują się osobliwe ruiny - Ilyas Bei Camii. Jest to podupadły meczet zbudowany z kamieni pochodzących z ruin miasta. Didyma słynna jest z nieźle zachowanych ruin świątyni Apollona, w której znajdowała się słynna, niemal równoważna do delfickiej, wyrocznia. Sama świątynia to skupisko potężnych kolumn. Ciekawi jesteśmy, jak powstały takie budowle. I choć w Efezie na tablicach były szkice, nie chce się wierzyć, że starożytni potrafili stawiać tak potężne i cudowne budowle. Heraklea at Latmos. Niezwykła wioska. Wręcz zamieszkały skansen. Pięknie położona wieś, na terenie której znajduje się mnóstwo starożytnych zabytków. A wszystko niezwykle malowniczo wkomponowane w górski krajobraz. Należy się jednak przygotować na opłatę wjazdową do wsi, nam się udało ją ominąć (nie trafiliśmy na pobierającego opłaty), nie mniej budka stoi. Dojeżdżamy wąskimi (bardzo wąskimi) uliczkami do samego centrum wioski, gdzie nawrót samochodu graniczył z cudem. Zostawiamy nasze auto i w asyście wioskowej kobiety ruszamy w góry, podziwiać piękno okolic. Kobieta doprowadza nas na szczyt, pokazuje ścieżki i wraca. A my spacerujemy sobie po tej osobliwej osadzie. Wyjeżdżając z tej pięknie położonej miejscowości coś mnie tknęło. Z tyłu samochodu dochodzą nas dziwne dźwięki. Wychodzę, oglądam koła i okazuje się, że jedna śruba jest już ścięta, a cztery pozostałe odkręcone. Mieliśmy szczęście, że nie urwaliśmy koła. Po dokręceniu śrub dojechaliśmy do najbliższego warsztatu, gdzie za drobną kwotę naprawiono nam usterkę. Był to warsztat specjalizujący się w Peugeotach J9 (popularnych w Turcji mikrobusików) w Selimiye. Chłopcy bardzo żwawo przystąpili do działania i już godzinę później ruszyliśmy dalej. W ten sposób docieramy do Milas. Wg przewodnika w miasteczku znajduje się ciekawa brama. Naszym zdaniem - można sobie ją swobodnie darować, zwłaszcza, że dojazd do niej nie jest w żaden sposób oznakowany, a mieszkańcy nawet nie wiedzą, że jest to miejscowa atrakcja. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na kolację i żegnamy się z mieściną. Jadać dalej, już późnym wieczorem mijamy miejscowość Yatagan, za którą zjeżdżamy na boczną górską drogę. Fajna, szeroka i kręta droga, więc pozwalam sobie na ostrą jazdę. Przejechaliśmy jednak parę kilometrów i nagle zaczyna rzucać samochodem. Zatrzymuje się, a tu kapeć. Dojeżdżamy na kapciu do najbliższej stacji benzynowej, bo strach w środku nocy zmieniać koło w środku wysoko położonego lasu, i okazuje się, że mamy skrzywioną i pękniętą felgę. Problem w tym, że jest to felga ze stopów lekkich. Niestety - nic na stacji nie da się zrobić. Właściciel - widząc nasze zdenerwowanie i bezradność zaprasza nas na herbatę. Zastanawiamy się - co nas jeszcze dzisiaj może spotkać? Mamy chyba dość przeżyć jak na jeden dzień. Już w trochę lepszych humorach pakujemy samochód i ruszamy w dalszą drogę. Późną nocą dojeżdżamy do Pamukkale, gdzie parkujemy na potężnym parkingu nad Hierapolis. Nocleg w samochodzie. 13-go w piątek się kończy i mamy nadzieję, że pech także.
Dzień szesnasty - 14.05.2005 r.
Pobudka. Wstajemy wczesnym rankiem, szybka parkingowa toaleta. Robimy jeszcze mały rekonesans po okolicy i ruszamy w poszukiwaniu wejścia do Hierapolis - starożytnego miasta. Jest dopiero parę minut po godzinie ósmej rano, a wszędzie dokoła tłumy. Zwiedzamy ruiny, spacerujemy sobie wśród pozostałości potężnego niegdyś miasta, i na ścieżce spotykamy żółwia. Fajne, niezwykle sympatyczne, chociaż nieco strachliwe zwierzątko zostało bohaterem sesji zdjęciowej. Docieramy do amfiteatru, gdzie spotykamy grupę turystów rosyjskich z przewodniczką. Przysłuchujemy się opowiadaniom przewodniczki i ze zdziwieniem zauważamy, że większość jest dla nas w pełni zrozumiała. Podejmujemy nawet próbę rozmowy. Wychodząc z amfiteatru mijamy kiosk pocztowy - kupujemy w nim, a następnie wysyłamy kartki do bliskich. Teraz przychodzi czas na podziwianie jednej z największych osobliwości natury w Turcji - słynnego Pamukkale. Wśród tłumów ludzi spacerujemy po trawertynach wapiennych. Są to naturalne tarasy powstałe z odkładającego się wapienia niesionego przez niewielki potoki wody. Podobne, ale znacznie mniejsze widzieliśmy już kiedyś na Węgrzech w rejonie Egeru. Dojeżdżamy do Denzili, gdzie znajdujemy warsztat wulkanizacyjny. Lokalizujemy usterkę, mechanik zabiera felgę i jedzie szukać spawacza. Po parunastu minutach wraca, ja jadę ponownie razem z nim, dogadujemy sprawę z spawaczem i udajemy się na obiad. Po godzinie wracamy, koło czeka na nas już gotowe. Możemy ruszać w dalszą drogę. Niestety - pech nas jeszcze nie opuścił - trafiliśmy na TRAFIC POLIS, które nie oznakowanym radiowozem zrobiło nam śliczne ujęcie udowadniając, że na drodze o dozwolonej prędkości 90 km/h jechaliśmy 108 km/h co równało się utracie 92 lirów z portfela. Bywa i tak. Co gorsza - nie mieliśmy tyle lirów i musieliśmy na gwałt wymienić euro na najbliższej stacji. Dobrze, że w Turcji właściwie wszędzie można wymienić walutę. Uregulowaliśmy karną opłatę i lżejsi pojechaliśmy dalej. W ten sposób dotarliśmy do Tloss. Niewielka, ale malownicza wioska ze sporą twierdzą górującą na wzgórzu. W drodze na szczyt mijamy ciekawe komory grobowcowe wykute w skale. Na szczycie spotykamy wycieczkę Kanadyjczyków, a po drodze mamy sesję zdjęciową z miejscowymi kozami. W drodze powrotnej - zatrzymujemy się, ponieważ drogę zajął nam żółw, próbujący przedostać się na drugą stronę. Tomek zlitował się nad nim, wysiadł z samochodu, wziął go na ręce by przenieść go na tą drugą stronę i � został obsikany. Tak żółw odpłacił się za ratunek. Kierujemy się na Saklikent. Podobno jest tam ciekawy kanion rzeczny. Jedziemy piękną, górską drogą, ale gdy docieramy na miejsce okazuje się, że jest już za późno. Nie wiele by brakło, a pojechaliśmy dalej. Znaleźliśmy jednak ciekawy kemping z domkami na drzewach (!!!). Decyzja zapadła - musimy spać w takim domku. Po długich targach wynajmujemy domek i się kwaterujemy. Jeszcze fajna kolacja i kładziemy się spać w towarzystwie niezliczonej ilości "robali".
Dzień siedemnasty - 15.05.2005 r.
Ja wstaję bardzo wcześnie, parę minut po czwartej rano. Moi towarzysze jeszcze smacznie śpią. Ruszam nad rzekę. Znajduję tutaj o tej porze niezwykły spokój. Mam czas by sobie porozmyślać. Siedzę w cieniu skał i przyglądam się rwącej rzece. Koło godziny ósmej dołącza do mnie reszta wycieczki. Jemy śniadanie, pakujemy się do samochodu i ruszamy zwiedzić kanion. Mieliśmy wielkie szczęście, wręcz przysłowiowego nosa, że tutaj zostaliśmy. Zwiedzanie kanionu Saklikent to niezwykła przygoda. Przez ok. 1,5 km idziemy brodząc nieraz po pas w wodzie (no - może nie zupełnie po pas). Kanion miejscami na całej szerokości zajmuje rzeka. Niezwykłe przeżycie. Niezwykłe widoki. Fantastyczna zabawa, trwająca blisko 2 godziny. Po powrocie gospodarz kempingu namawia nas na mikro-rafting, czyli spływ górską rzeką na dętkach samochodowych. Po wielkim ociąganiu - bo impreza jest nieco kosztowna - zgadzamy się. Znowu świetna zabawa, chociaż mój tyłek zapamięta to na długo. Po spływie przyjeżdża po nas mikrobus, wracamy na kemping, przebieramy się i w drogę. Dotarliśmy do Fethiye, gdzie po uzupełnieniu gotówki (z bankomatu) ruszyliśmy do wczasowiska Oludeniz. Próbujemy się stąd górskimi drogami dostać do Kidirak. Początkowo jedzie się całkiem dobrze, później asfaltowa droga zwęża się, po kolejnych kilometrach przechodzi w drogę szutrową, by następnie zwęzić się do szerokości uniemożliwiającej przejazd samochodem. Jak nie pyszni musimy się zawrócić, a dla poprawienia nastroju w Oludeniz na plaży robimy krótki postój i po raz pierwszy korzystamy z uciechy morskiej kąpieli. W ten sposób zaliczamy Morze Egejskie. Po odpoczynku udajemy się do Letoon, małej wioski z bardzo zniszczonymi ruinami wśród których znajdujemy perełkę - śliczną mozaikę na posadce. Kilka kilometrów dalej i docieramy do Patary - miejsca słynnego z plaży, którą upodobały sobie na miejsce lęgowe żółwie. W pobliżu plaży znajdują się ruiny starożytnego miasta, które - jak zapewniają lokalne władze - w najbliższej przyszłości mogą stanowić ostrą konkurencję dla Efezu. Trudno w to uwierzyć, ponieważ miejsce jest mocno zaniedbane, chociaż z drugiej strony Turcy potrafią działać z rozmachem. Ale pożyjemy, zobaczymy. Późnym popołudniem ruszamy malowniczą drogą, wijącą się wzdłuż morskiego wybrzeża, mijamy kolejno: Kas, Kale, Finike, Kumulce i późną nocą docieramy do Antalya. Gdy docieramy w rejon starówki jest już ok. północy, nie mniej życie kwitnie w pełni o tej porze. Próbujemy znaleźć parking, by chociaż wieczorem zobaczyć co ciekawsze miejsca w tym mieście, niestety - parkingów zupełnie brak. Podejmujemy więc ryzykowną próbę przejechania starówki samochodem, co okazuje się brzemienne w skutkach. W pewnym miejscu, gdy już udało nam się przejechać po miejskim bazarze, na bardzo wąskiej uliczce jesteśmy zmuszeni przez miejscowego kierowcę do cofnięcia się, co kończy się tym, że wpadamy jednym kołem do głębokiego rynsztoka. Wpadamy tak nieszczęśliwie, że koło zawisa w powietrzu, a auto podwoziem oparło się na jezdni. Próbujemy wypchnąć samochód własnymi siłami - niestety - bezskutecznie. Nawet pomoc okolicznych mieszkańców na wiele się nie zdała, gdyby nie jeden młody kierowca, który swoim (a może i nie) fiacikiem wyciągnął nas. Znowu się szczęśliwie skończyło. Gdyby nie ten młody Turek pewnie tkwilibyśmy tam do rana. A tak zrobiliśmy jeszcze jedno okrążenie starówki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Antalya może poznamy w przyszłości. Teraz odjechaliśmy nieco zniesmaczeni. Jakby w rekompensacie dalsza droga to była moja ulubiona, kręta szosa górska. W ten sposób ok. 2.00 nad ranem znaleźliśmy się w rejonie Koprulu Kanyon. Nocleg - rzecz jasna - w samochodzie.
Dzień osiemnasty - 16.05.2005 r.
Wczesnym rankiem, po niezbędnej toalecie własnej i samochodu (który wyglądał na "pożal się Boże"), wybraliśmy się krętymi drogami do położonej wysoko w górach osady Selge. Malutka wioska, w której znajduje się dobrze zachowany amfiteatr grecki. Samochód zostawiliśmy u miejscowych gospodarzy, a ich dzieciak zaoferował się (samoistnie) jako przewodnik po ruinach. Tak więc w towarzystwie odbyliśmy spacer po okolicznych ciekawostkach. Zanim pojechaliśmy dalej zostaliśmy zaproszeni na herbatkę i kawkę do gospodarzy. W drodze powrotnej do kanionu przyglądamy się przepięknym formacją skalnym, a także niezwykłym przepaściom, nad którymi poprowadzono tę drogę. Niezwykłe miejsce. Docieramy do rzeki Kopru. Tutaj następuje drobny podział. Ja wyruszam na krótką wycieczkę po okolicznych kanionach, moi towarzysze robią sobie przerwę na plaży nad rzeką. Potężne kaniony zazdrośnie kryją swoje atrakcje. Właściwie dotarcie do wewnątrz jest niemożliwe - bardzo zimna i głęboka woda oraz liczne kaskady uniemożliwiają dostanie się dołem, a górne podejście jest pełne pułapek. Nie mniej mam okazję podziwiać fantastyczne widoki. Po powrocie dzielimy się wrażeniami. Moi towarzysze poznali Nepalczyka oraz przyglądali się raftingowi na górskiej rzece. Po krótkim odpoczynku decydujemy się spróbować dotrzeć do miejscowości Beysehir. Problem w tym, że na mapach, którymi dysponujemy nie ma zaznaczonej żadnej drogi, są natomiast oznaczone szczyty o wysokościach przewyższających nasze najwyższe tatrzańskie szczyty. Nie mniej decydujemy się i ruszamy. Początkowo jedziemy asfaltową szosą o nienajlepszej nawierzchni za to z nie jedną wyrwą (chyba polawinową). Mijamy kilka stad owiec. W pewnym momencie mijamy strzałkę z nazwą miejscowości, do której się udajemy. W oddali majaczy nam się ośnieżony szczyt. Podbudowani tą informacją raźniej ruszamy do góry, mimo że skończyła się już droga asfaltowa i jedziemy po ubitym tłuczniu. Z każdym kilometrem stan drogi się pogarsza, za to pnie się coraz wyżej do góry. W pewnym miejscu mijamy wielkiego terenowego Unimoga, którego kierowca na nasz widok tylko kręci głową. Kamienista droga już nie jest ubita, później wjeżdżamy na typowy dukt leśny, przecinamy kilka leśnych potoków (wpław rzecz jasna) i ciągle pniemy się w górze. W pewnym momencie wyjeżdżamy z lasu i jedziemy pastwiskami, które przypominają nam bieszczadzkie połoniny. Później wjeżdżamy w rejon skalisty i jedziemy właściwie po półce skalnej. Bardzo wąskiej półce położonej nad kilkusetmetrową przepaścią. Jedziemy już bardzo niepewni, wręcz nerwowi. Zastanawiamy się, co będzie dalej. Strach przeplata się z podnieceniem. Przed samym szczytem natrafiamy jeszcze na stado wolno idących krów, które mamy duży problem wyminąć. W końcu dojeżdżamy do przełęczy, położonej u stóp śnieżnej góry, którą widzieliśmy wcześniej, w oddali. Podjechaliśmy prawie pod sam szczyt góry, która ma wysokość 2330 m n.p.m. Nasz samochodzik dostał "nieźle w dupę". Cały zakurzony, gorący i śmierdzący (sprzęgło paliło się pod samym szczytem uniemożliwiając wręcz miejscami jazdę). Na górskiej przełęczy zrobiliśmy sobie, a właściwie naszemu BMW zasłużony odpoczynek. Zrobiliśmy ponad 50 km, z czego 40 km jadąc właściwie wyłącznie na pierwszym biegu. Zjazd z góry to już była czysta przyjemność. W końcu dojeżdżamy do Yesildag, skąd normalną, asfaltową szosą dojeżdżamy do samego Beysehir. Jest to spore miasto położone nad bardzo dużym jeziorem. Spacerujemy sobie po ryneczku, jemy obiad i udajemy się na poszukiwanie noclegu, który znajdujemy w hotelu nad jeziorem. Zanim do niego dotarliśmy zrobiliśmy zakupy, w tym świeże owoce. Kupiliśmy sobie całego arbuza. Minął najtrudniejszy i najbardziej męczący dzień naszej dotychczasowej podróży.
Dzień dziewiętnasty - 17.05.2005 r.
Dzień zaczął się niezbyt pomyślnie. Po wczorajszym posiłku, a może po degustacji arbuza, mój biedny żołądek dostał sensacji. A to był dopiero początek. Rankiem wróciliśmy do miasta, gdzie rozpoczęliśmy poszukiwanie meczetu Esrefoglu. Zapytaliśmy o drogę mijanych policjantów, którzy byli tak uprzejmi, że każąc jechać za radiowozem dowieźli nas do poszukiwanego miejsca. Ciekawostką był radiowóz, który lata świetności miał już dawno za sobą. Był to dwudziestokilkuletni Ford Taunus. A u nas mówi się, że skupujemy graty z całej Europy. Weszliśmy do meczetu, który swoją architekturę miał niezwykle odmienną od tej, do której przyzwyczaiły nas poprzednio odwiedzane miejsca. Charakterystyczne było niezwykle subtelne i wyrafinowane zdobienie wnętrza drewnem. Gdy spacerowaliśmy po meczecie podszedł do nas starszy pan, który przedstawił się jako Imam, czyli taki proboszcz meczetu. Oprowadził nas po meczecie, opowiedział jego historię, pokazał kryptę grobową Sulejmana. Na koniec wytępił od nas 5$ na renowację kościoła (jeszcze nosem kręcił). Dotarliśmy do Konya. Jest to bardzo duże miasto, w którym podstawowym problemem komunikacyjnym jest znalezienie wolnego miejsca parkingowego. Po kilku rundkach udaje się nam zaparkować na parkingu pod jakimś urzędem. Punktem centralnym miasta jest Alaettin Tepesi, tj. wzgórze parkowe, stanowiące ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców. Na szczycie wzgórza znajduje się Alaettin Camii - duża, kamienna i bardzo surowa świątynia. Ruszamy w stronę starówki, gdzie lawirując po wąskich uliczkach i posilając się w przydrożnych barach (oczywiście kebaby) docieramy do Sircali Medrese (Szklana Medresa). Jest to Seldżuckie seminarium duchowe, zawdzięczające swoją nazwę ceramice, którą wyłożone zostały fasady budynku. W środku znajduje się muzeum nagrobków (!!!). Tutaj dołącza do naszej grupy pewien samotnie podróżujący Szkot, który nie może trafić do muzeum archeologicznego. Oferujemy mu naszą pomoc, bo sami zmierzamy w tym kierunku. Docieramy do kompleksu meczetów Sahib-i ata Kulliyesi, który sąsiaduje z muzeum i w tym miejscu rozstajemy się ze Szkotem. Sam kompleks prezentuje się całkiem okazale, chociaż duża jego część jest mocno zdewastowana. Zmęczeni upałem decydujemy się na wizytę w tradycyjnym tureckim Hammamie, czyli łaźni miejskiej. Tutaj musimy ponownie się rozdzielić, ponieważ łaźnie nie są koedukacyjne. Ciekawe przeżycie - wchodzimy, jesteśmy witani bardzo serdecznie, dostajemy z Tomkiem kabinę, i komplet ręczników i gospodarz oprowadza nas po wnętrzach łaźni. Łaźnia jest podzielona na boksy, a w każdym z nich jest kamienna misa, do której doprowadzone są dwa kraniki (z zimną i gorącą wodą). Każdy boks oddzielony jest parawanem. Tutaj - przy pomocy plastikowej miseczki do polewania ciała - można się umyć. Po za boksami jest jeszcze pewnego rodzaju sauna, gdzie można się wygrzać i wypocząć. Jeżeli kogoś stać na ekstrawagancję może zamówić sobie osobę do mycia i masażu. Niestety - dla mężczyzn nie jest to przedstawicielka płci pięknej tylko zgrzybiały staruszek, w związku z czym, zrezygnowaliśmy - rzecz jasna z tej przyjemności. W drodze powrotnej zjedliśmy sobie po jeszcze jednym kebabie. Jedziemy szeroką i prostą szosą po typowym anatolijskim stepie. Jest to dość monotonny krajobraz, chociaż w oddali majaczą się wysokie góry. Ale wokół właściwie jedynie piach i trochę trawy. W ten sposób dojeżdżamy do Sultanhani. Jest to niewielka mieścina, w której znajduje się doskonale zachowany i jeden z największych tureckich, a właściwie selżduckich karawanseraji. Karawanseraj to miejsce postoju karawan, taki potężny dzisiejszy autostradowy MOP. Przy głównym wejściu zaczepiają nas miejscowe dzieciaki, którym w pobliskim sklepie kupujemy lody. Ich zadowolenie jest niemierzalne. Następnie docieramy do Aksaray, gdzie próbujemy odnaleźć krzywy minaret. Po półgodzinnej jeździe po mieście i dopytywaniu się różnych ludzi o to miejsce dajemy sobie spokój i ruszamy na podbój Kapadocji. Zatrzymujemy się we wiosce Selime. Biedna, ale bardzo malowniczo położona wioska. Jak tylko się zatrzymaliśmy zostaliśmy otoczeni przez grupę dzieciaków, które rywalizowały o miano przewodnika naszej grupy. W sumie doszło do tego, że małych przewodników było więcej od nas. Nie mniej, pokazali nam wszystkie wioskowe atrakcje i razem z nimi odbyliśmy spacer po ciekawych stożkach. W drodze powrotnej dołączyła do nas jeszcze większa dzieciarnia, która bardzo chciała zostać sfotografowana. Dostaliśmy nawet adres pocztowy, na który prosili przesłać zdjęcia. Tak też zrobimy. Jeszcze poczęstowaliśmy dzieci słodyczami, czym wzbudziliśmy powszechny aplauz i pojechaliśmy. W wiosce znajdują się również klasztor wykuty w skale i leżący nieopodal grobowiec Ali Paszy. Dolina Ihlara to potężny kanion rzeczny, w skałach którego wykuto dziesiątki kościołów i pustelni. Kościół skalny to może zbyt mocne określenie. Są to najczęściej pojedyncze komnaty skalne ozdobione pozostałościami fresków. Ich położenie to największa atrakcja. Są nie raz wykute wysoko w skale, czasem przy samej rzece. No i niezwykły klimat miejsca. Po drugiej stronie kanionu znajduje się niewielka wioska Belisirna, w której można coś zjeść i przenocować. My jednak udaliśmy się do odległego o kilka km Guzelyurt. Tutaj znajdujemy nocleg w niezwykle przyjemnym, malutkim pensjonacie, i dostajemy pokoik wykuty w skale.
Dzień dwudziesty - 18.05.2005 r.
W nocy i nad rankiem rozpoczynają się moje sensacje żołądkowe. Nie mam pojęcia, czym mogą być spowodowane, ale na razie się nad tym nie zastanawiam - ot, zwykła biegunka. Ruszyliśmy w kierunku podziemnego miasta. Rejon Kapadocki słynie z podziemnych, wykutych w litej skale, miast, gdzie miejscowa ludność potrafiła przeczekać najazdy swoich wrogów. Podczas zwiedzania pojedynczych komór podziemnego miasta zwanego Yeralti Sehriw Guzelyurt, towarzyszy nam młody przewodnik. Włóczymy się, zaglądamy w różne komnaty, a nawet próbujemy się przeciskać wąskimi korytarzykami. Miejsce to jest niezwykle interesujące, ale także nieco zaniedbane. Następnie zjeżdżamy drogą ostro w dół i udajemy się do Manastirei Vadisi - doliny klasztornej, która jest jakby pomniejszoną kopia Ihlary. Po zwiedzeniu kilku skalnych kościołów decydujemy się na wjazd samochodem na pobliskie wzgórza, skąd mamy przepiękne widoki na całą okolicę. Tutaj nasila się mój mały problem, a moi towarzysze mają z tego całkiem niezły ubaw. Docieramy do Derinkuyu. Tutaj znajduje się jedno z największych podziemnych miast. Ma siedem znanych poziomów w głąb ziemi. Schodzimy wąskimi korytarzami coraz głębiej, mijamy wiele komnat i dużych sal. W pewnym momencie zaczyna ogarniać mnie panika, całkowicie straciłem orientację. Niektóre z korytarzy są ślepe, inne są tak nisko, że musimy iść na czworakach pchając przed sobą plecaki. Na szczęście po jakimś czasie dołączamy do japońskiej wycieczki i mimo, że była bardzo liczna, a my raczej cenimy sobie spokój, staramy się trzymać jej blisko. Gdy wyszliśmy na powierzchnie odetchnęliśmy z ulgą. Zwiedzamy jeszcze ogromny kościół klasztorny i uciekamy przed natrętnymi przekupkami. W drodze do Avanos mijamy jeszcze Gore (wioskę z kamiennymi domami) oraz Acik Saray (kamienną dolinę z ciekawymi formacjami skalnymi i jaskiniowymi, zwaną potocznie Otwartym Pałacem). Same Avanos to niewielkie miasteczko słynne z wyrobów garncarskich. Robimy tutaj postój, zamawiamy doskonały obiad w restauracji, a następnie robimy zakupy w jednym z zakładów garncarskich, skąd przywozimy najwięcej pamiątek. Także tutaj kontaktujemy się z lekarzem w Polsce, ponieważ przypadłość przyjęła znacznie bardziej niesympatyczną formę niż do tej pory. Diagnoza - czerwonka. Zalecenia - odpoczynek i ścisła dieta. Jak tu się z tym pogodzić? Dobrze, że przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w niezbędne lekarstwa. Wczesnym wieczorem docieramy do Zelve. Tutaj znajduje się odkryty skalny skansen. Ale pora i ceny odstraszyły nas i pojechaliśmy do Goreme. Tutaj kwaterujemy się w sympatycznym pensjonacie, dostajemy kamienny pokój i szykujemy się do zasłużonego odpoczynku. Moje przypadłości powodują, że wyrzucam wręcz pozostałą ekipę i zostaję sam. Towarzysze moi, ze zrozumieniem udali się do najbliższej knajpy, gdzie balowali do późna.
Dzień dwudziesty pierwszy - 19.05.2005 r.
Poranek po ciężkiej nocy. Niestety, z moim żołądkiem jest coraz gorzej. Tabletki w ogóle nie pomagają. Niestety, zepsułem ten fragment wycieczki. W przyszłości należy bardziej zwracać uwagę na to, co się je. Tyle się naczytałem, tak długo marzyłem, żeby to miejsce zobaczyć, że w końcu nie poddałem się i pomimo tej nieszczęsnej przypadłości ruszyliśmy w teren. I całe szczęście. Goreme koniecznie trzeba zobaczyć. Pierwszym punktem programu dzisiejszej wycieczki był otwarty skansen, będący skupiskiem bizantyjskich kościołów i kaplic. Jest to także jedno z tureckich miejsc na liście UNESCO. Prześliczne miejsce ma jedną niedogodność - są to tłumy zwiedzających. Żeby móc spokojnie pozwiedzać, należałoby przyjść przed otwarciem kas i wchodzić jako pierwsi. Niestety nam się to nie udało. Mimo tego utrudnienia byliśmy pod wrażeniem. Popołudniu odpoczywaliśmy chwilkę w pensjonacie, a pod wieczór, gdy troszkę temperatura spadła i mój brzuszek się nieco uspokoił pojechaliśmy na krótką wycieczkę po okolicach. Pierwszym odwiedzonym miejscem była dolina Devrent zwana także Doliną Baśniowych Kominów. Ta druga nazwa wiele tłumaczy, więc nie trzeba chyba nic więcej dodawać. No, może z wyjątkiem informacji, że tutaj także spotkaliśmy Polaków. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Pasa Bagi - znowu ciekawe formacje skalne. Ostatnim dzisiejszym punktem była przejażdżka do miasteczka Uchisar, nad którego starówką góruje wspaniały zamek.
Dzień dwudziesty drugi - 20.05.2005 r.
Kolejny ciężki poranek po kolejnej nie lekkiej nocy. Choroba trzyma mnie dalej. Komu w drogę temu czas - mówi nasze powiedzonko. W związku z powyższym pakujemy nasze graty i ruszamy dalej. Żal tylko jednego - że nie udało się przelecieć nad Kapadocją balonem. Z drugiej strony - będzie to powód, by przyjechać tu raz jeszcze. Wyjeżdżając z Goreme po raz ostatni podziwiamy niespotykane piękno i dziwy natury. Docieramy do Kayseri. Parkujemy samochód na parkingu podziemnym pod samą starówką. Tutaj spotykamy miejscowego młodzieńca, który płynnie mówi po angielsku. Oferuje się samorzutnie, że pokaże nam miasto. Pokazuje nam wieżę zegarową, pomnik Ataturka, a także nowoczesny meczet Burunguz. Spacerujemy także po cytadeli, wewnątrz której urządzono duże targowisko. Nie przewidzieliśmy jednej rzeczy - że zwiedzanie kolejnych bazarów ma pewien ukryty sens. W pewnym momencie docieramy do krytego bazaru Bedesten, znanego z przepięknych dywanów. Tutaj młodzieniec zdradza nam tajemnicę - przyprowadził nas do sklepu z dywanami swojego wuja. Wtedy dopiero zorientowaliśmy się, że wpadliśmy w pułapkę. Weszliśmy do sklepu, gdzie najpierw poczęstowano nas herbatą, potem opowiedziano nam historię okolic i produkcji dywanów, następnie wyjaśniono różnicę między dywanem a kilimem. Na samym końcu wuj naszego przyjaciela przystąpił do prezentacji swoich wyrobów próbując przekonać nas do zakupu. Długo się broniliśmy, ale po jakimś czasie zrozumieliśmy, że nie wyjdziemy bez dokonania zakupu. W końcu, niemalże na siłę, wcisnął nam dwa kilimy za 70 Euro. Zgroza. Po tych udanych zakupach wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej. Następne miejsca były położone wysoko w górach. Skierowaliśmy się na Erciyes Dagi, śnieżny szczyt o wysokości 3917 m n.p.m. Zwróciliśmy uwagę na fakt, że okolice szczytu to są tereny typowo narciarskie. Nie spodziewaliśmy się w gorącej Turcji spotkać narciarzy. A jednak. Nie mniej podróżowaliśmy teraz stromymi, górskimi drogami, mając cały czas przed sobą wspaniałe widoki. Miła odmiana po gorących i niemalże pustynnych stepach. Cały czas poruszamy się po górach. Kolejne pasma nie są już tak wysokie i pozbawione są pokrywy śnieżnej, nie mniej podróż schodzi nam dość długo. Po paru godzinach docieramy w końcu do Kozan, skąd udajemy się do Parku Narodowego Karatepe. Niestety mijamy to miejsce, ponieważ nie potrafimy znaleźć noclegu i w ten oto sposób docieramy do Osmaniye. Kwaterujemy się w niezłym hotelu, dostajemy klimatyzowany pokój z polską telewizją i udajemy się na spoczynek.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.