Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Wschodnia Turcja cz.I > TURCJA, WĘGRY, BUłGARIA, SERBIA


Transalp Transalp Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie TURCJA / brak / Płn.-wsch. Turcja / Asia i wielkość TurcjiPomysł, jak pomysł. Dopóki nie zrealizowany, wydawał się ani dobry, ani zły. Ogólnie Turcja wschodnia to kraina raczej niezbyt często odwiedzana ze względu na tzw. "bezpieczeństwo" (bo Arabowie, bo muzułmanie, bo Kurdowie, bo wojna, etc.). Jednak wszystkie te głosy z zewnątrz utwierdzały nas tylko w podjęciu jedynie słusznej decyzji. Jedziemy tam! Wygospodarowane z trudem 25 wolnych dni postanowiliśmy w pełni poświęcić na tę wyprawę. Jak się okazało, była to jedna z najlepszych decyzji w naszym życiu. Ale, po kolei...

DZIEŃ 1; (PIĄTEK 23.08.2002) Wrocław (PL) - Szeged (HUN)



Wyjazd około 7:00 musiał nastąpić w piątek, gdyż zgodnie z planem, w poniedziałek o 14 wypływał nasz prom ze Stambułu do Trabzonu. Wydawało się, że 3 dni na przebycie ponad 2 tys. km i 6 granic powinno wystarczyć, szczególnie, że o jakości dróg wiedzieliśmy raczej niewiele (zbyt mało informacji w internecie i wśród znajomych o szybkości przemieszczania np. w Bułgarii). Po opuszczeniu słonecznego Wrocławia skierowaliśmy się ku przejściu granicznemu w Międzylesiu i stamtąd dalej w kierunku do Brna. Pogoda dopisywała, a więc prędkość mieliśmy niezłą, a co za tym idzie, plan przejechania trasy do granicy z Serbią stawał się coraz bardziej realny. Jeszcze kilka dni wcześniej mieliśmy jechać przez Rumunię, ale wysoki poziom wody na Dunaju i niezbyt pewny wówczas "prom graniczny" Vidin / Calafat umocniły nas w przekonaniu, że lepiej jechać przez Serbię. Okazało się także, że już nie trzeba mieć kosmicznie drogiej wizy przejazdowej, a wystarczy wiza turystyczna za 7 Euro. Da się przeżyć. Mknąc przez Bratysławę wyprzedza nas motocyklista z przypasanym do siebie manekinem w pozycji typu "Aaaaaaa! Ratunku!". Nawet się trochę wystraszyłem, zanim zorientowałem się, że to "słowacki dowcip". Przed granicą Słowacja - Węgry dłuuuga kolejka TIR'ów. Na szczęście to nie nasze zmartwienie.
Wjeżdżamy do gościnnego kraju węgierskiego. Omijając obwodnicami (w remoncie) Budapeszt, kierujemy się na Szeged. Jednak zachodzące słońce i zmęczenie pozwoliło nam dojechać do około 40 km przed miastem, gdzie piękny, pusty i tani kemping utulił nas do snu. Dzień ten uznałem za udany; zakładana trasa została przejechana. No, to teraz można spać spokojnie z poczuciem spełnionego obowiązku.





DZIEŃ 2; Szeged (HUN) - Sofia (BUL)



Do granicy docieramy spokojnie po około 1,5 godzinnej jeździe wąską drogą z koleinami pomiędzy TIR'ami. Granica i... inny świat. Tu trzeba kupić wizę, tu zostawić paszport, "a co jest w bagażach motocykla", etc; zaczyna się kraina dziwnej waluty, niewymienialnej poza granicami tego państwa, oraz wszechobecnych kwitów i papierków, co to są ważne i trzeba je mieć. Jednak poszło dosyć sprawnie i jedziemy w kierunku Belgradu. Po drodze, przekraczając Dunaj przez wielki i wysoki most, widzimy dziesiątki zalanych domków, znajdujących się na brzegach rzeki. Jednak, choć media milczały już o powodzi (nasyciły się Pragą), duża woda była nadal, a Dunaj zalewał kolejne miasta na swojej drodze. Docieramy do Belgradu i daje się nam odczuć panujący w tym mieście spory chaos. Jakoś dziwnie ci ludzie jeżdżą, ale nie jest najgorzej, da się przeżyć. Motocykli zero.


W Belgradzie wjeżdżamy na doskonałą (płatną i dosyć drogą) autostradę, która prowadzi nas przez kilkaset kilometrów do Niś. Bardzo ciekawa, szybka i kręta droga; dobra nawierzchnia, trochę policji, ale ogólnie mały ruch. Ostatecznie to sobotnie popołudnie. Na jednej ze stacji benzynowych zaczepia nas miejscowy - dziadek lat chyba z 70, który dobrze mówi po polsku. Opowiada o tym i owym, a na koniec dolewa benzynę do swej Zastawy 750 i stwierdza, że ten samochód przejechał prawie 1 mln km! Widać i u nich cuda się zdarzają... Z Niś górskimi serpentynami, nieoświetlonymi tunelami z dziurami w nawierzchni (szczególnie fajne dla motocyklistów w ciemnych okularach, brrrr...) docieramy do granicy z Bułgarią. I tu pojawiają się pierwsze kolejki. Niby 15 samochodów, a godzinę trzeba stać. Każdy sprawdzany jest 100 razy i dostaje jakiś świstek, strasznie ważny, bez którego nie sposób podobno wyjechać. Na tym papierku wpisuje się noclegi, czyli meldunki i pewnie coś jeszcze, ale co? - nie wiemy. Po wypełnieniu formularzy, blankietów i świstków przez znudzoną panią celnik rodem z Bułgarii (jak się okazało przy wyjeździe, jako numer rejestracyjny motocykla wpisała numer silnika i znów był problem; mieliśmy jednak radochę, że inny celnik powyzywał po swojemy panią celniczkę - dobrze jej tak!).


Gdy wjechaliśmy do Bułgarii była już noc. Zatankowaliśmy na pierwszej stacji przy granicy, przy okazji, po pewnie lichym kursie, wymieniliśmy trochę dolarów na lewy, których legalnie na granicy nie sposób było kupić i otuleni ciemnościami bułgarskimi (chyba gorszymi od egipskich) ruszyliśmy w stronę Sofii rozglądając się po drodze za noclegiem. Niestety, rozglądanie się nie przyniosło żadnych efektów i tak oto około 21-22 dotarliśmy do Sofii. Pierwszy szok - dziury w drodze co się zowie, drugi szok - kilka patroli policyjnych, które nas zatrzymywały, pooglądały i kazały jechać dalej (gdyby nie to, że mieli odblaskowe paski na mundurach, z pewnością rozjechałbym jakiegoś). Podczas wjazdu do miasta- stolicy kolejne zdziwko - nieoświetlone furmanki osobowe w dużych ilościach przemieszczające się to tu, to tam. Sobotnia noc, wiadomo, chłopaki muszą się wyszaleć... Poczuliśmy się jak na dzikim zachodzie. Tu, jak widać, każdy ma swą "furę".


No, ale nie ma co podziwiać, trzeba znaleźć nocleg. Pytamy zatem taksówkarza, który wskazuje grzecznie drogę i wymienia nazwę "Rodina". No to jazda. Owa "Rodina" to chyba najlepszy hotel w Sofii. Pewne jest, że nas nań nie stać. Parkuję motocykl, ku zdziwieniu obsługi, na parkingu hotelowym i udajemy się dopytać o coś tańszego. Jeden z boy'ów pomaga nam znaleźć nocleg. Dostajemy mapkę miasta i w drogę do hotelu "Slavia". "W Sofii kempingów niet!". Nie mamy wyjścia - nocujemy w "Slavii". Około 25 $ za dwie osoby ze śniadaniem + opłata za parking, na którym gość ma pilnować motocykla jak oka w głowie. Przy okazji dojazdu po omacku do hotelu, okazuje się, że droga jest tak dziurawa, że i pojazdy crossowe mogłyby mieć spory problem z jazdą na wprost. Slalom gigant... Hotel "Slavia" przyjął nas gościnnie, choć wystrój i warunki przypominają czasy PRL (w tym słynna tapeta marki "liszaj"). Co kraj, to obyczaj. Śpimy.





DZIEŃ 3; Sofia (BUL) - Stambuł (TR)



Rano zjadamy skromne hotelowe śniadanie. Wracamy przez centrum do drogi wjazdowej do Sofii po to, aby tam wjechać na coś w rodzaju obwodnicy. Co skrzyżowanie, to jakieś patrole policyjno-wojskowe. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do nawet niezłej autostrady i mkniemy na Dimitrovograd, gdzie kończy się rzeczona obwodnica. Zwykłymi drogami, nieco na oślep, dojeżdżamy do granicy z Turcją, gdzie stoi kilka samochodów. Na stacji benzynowej zaczepiają nas Polacy w busie ( budzimy podziw,więc czujemy się świetnie). Granica to mały koszmarek - najpierw wyjazd z Bułgarii. Papiery, papiery i raz jeszcze papiery.Tu właśnie okazało się, że w jakiś ich dokument baba celniczka z poprzedniej granicy zamiast numeru rejestracyjnego wpisała numer silnika. No to mamy problem. Nasza konsternacja oraz uśmiech robią jednak swoje i udaje się nam po godzinie opuścić ten kraj. Ufff... Ale to nie koniec przekraczania granic. Papierologia u Turków jest jeszcze większa niż u ich sąsiadów! Trzeba wykupić wizę turystyczną (10$), a potem następuje produkcja kolejnych papierków, wzrasta liczba pieczątek w paszporcie, opłata kolejna 5$ za przypisanie pojazdu do osoby i proszę zakupić znaczki skarbowe... Dostajemy duży blankiet, którego mamy strzec jak oka w głowie. Był wielokrotnie sprawdzany podczas późniejszych kontroli wojskowych, co potwierdziło, jak bardzo był ważny. Po 2,5-3 godzinach ostatecznie wjeżdżamy do Turcji.


Autostrada - no fajnie, jest wjazd i bramki automatyczne, ale żaden z automatów nie chce nam wydać biletu. Sprawdzamy kilka i nie wiemy co jest grane. Może jakaś fotokomórka na samochody, która nie zauważa motocykla? Jakoś jednak przy pomocy Turków udaje nam sie otrzymac upragniony bilet i w drogę. Na autostradzie wieje jednostajnie jak diabli. Około 200 km jazdy. Jakieś 50 km przed Stambułem jedziemy w sznurku pojazdów z prędkością około 120 km/h. Oba pasy autostrady są pełne samochodów. Szybko wjeżdżamy do miasta. Opłata za przejechaną drogę wyniosła około1$. Na ulicach HORROR!!! Miliony samochodów (Tofas i Dogan) zasuwających do przodu bez opamiętania; każdy zmienia pas kiedy chce i jak chce; dziura na dziurze, zero malowanych znaków na drodze; zero pasów; na drodze o szerokości (po europejsku) przeznaczonej na trzy samochody jedzie ich pięć i jeszcze się wyprzedzają - Turcy sa ogarnięci manią wyprzedzania. Błądzimy po europejskiej części miasta przez chyba 2 godziny.


Wiemy, że kempingi znajdują się obok lotniska, ale ku naszemu zdziwieniu nie ma kierunkowskazów na lotnisko, nie ma znaków. W pewnym momencie, gdy zrezygnowani jeździliśmy szukając upragnionego kampingu, nad naszymi głowami (co najwyżej 10 metrów) przeleciał wielki samolot. Mało zawału nie dostałem; odruchowo zacisnąłem klamkę hamulca (całe szczęście, bo pas drogi, po której jechaliśmy, był ślepy...). i stanęliśmy. Po otrząśnięciu się z szoku pojawiła się radosna myśl: skoro jest lądujący samolot, to jest też lotnisko - jesteśmy blisko celu. Reszta była już tylko około półgodzinną formalnością. Znajdujemy kemping Florya w dzielnicy Bakirkoy, a ściślej Yesilkoy. Bardzo mili opiekunowie kempingu oprowadzają nas pokazując co i gdzie oraz wskazują miejsce na rozbicie namiotu. Zmęczeni, mimo huku lotniska, szybko zasypiamy.





DZIEŃ 4; Stambuł - prom do Trabzonu



Nad ranem budzi nas śpiew muezzina; że też oni mają zdrowie do tych modlitw...; (w sumie pięć razy dziennie muezzin nawołuje po arabsku z minaretu do modlitwy). Póki co, wszystko zgodnie z planem. Niepokoi mnie tylko zużycie paliwa. Po wymianie zębatek i łańcucha Honda pali o litr więcej, niż dotychczas (spowodowało to założenie przedniej zębatki mniejszej o 1 ząb; dzięki temu zasięg motocykla zmalał z 350 km do 300, za to jakie przyspieszenia!!!).


Zdziwiliśmy się, ale bez kłopotów (cud...) znaleźliśmy biura armatora tureckiego, którego prom kursuje do Trabzonu i u którego mieliśmy przez internet zarezerwowane miejsca (www.tdi.com.tr). Po odebraniu biletów i opłacie w gotówce 77.000.000 tureckich lir (około 200 zł) szukamy przystani promowej. Jakoś, nie bez trudu, udaje nam się ją znaleźć. Jest 11:30, więc do czasu, gdy będziemy mogli zostać wpuszczeni na prom mamy 1,5 godziny (odpływ o 14:00). Zostawiamy motocykl z wszystkimi bambetlami i idziemy "w miasto". Jednak daleko nie odchodzimy, gdyż głód daje znać o sobie i w większej ulicznej knajpce jemy miejscowy specjał - pidę. Jeszcze małe zakupy spożywcze na drogę i powoli wracamy do przystani. Gdy tam docieramy okazuje się, że załadunek się rozpoczął, więc szybko nadrabiamy zaległości i pakujemy się na prom o nazwie "Ankara". Po "zakotwiczeniu" motocykla, wraz z potrzebnymi nam tobołkami idziemy zająć nasze fotele pulmanowskie. Okazuje się, że dostaliśmy najlepsze możliwe miejsca, na najwyższym pokładzie, na dziobie, tuż przed przednią szybą. Najlepsze widoki, ale i najbardziej rzuca.
Równo o 14:00 wypływamy; po drodze przepływamy przez cieśninę Bosfor i mamy nad głowami dwa olbrzymie mosty łączące Europę i Azję. Widok robi wrażenie. Czas na promie spędzamy na piciu herbaty w rufowej knajpce oraz na opalaniu się i czytaniu przewodnika; teoretycznie uczymy się najpotrzebniejszych słówek po turecku. Wieczorem Asia, niestety, zaczyna się robić coraz bardziej zielona... Po krótkich tłumaczeniach (jak się mówi po turecku "Aviomarin"?!) otrzymuje od członka załogi, którego wzięliśmy za lekarza, jakąś tabletkę. Nie pozostaje nam nic innego, jak pójść spać. Oczywiście nie na fotelach, tylko na karimatach obok foteli.





DZIEŃ 5; Prom - cd...



Płyniemy i płyniemy. Zazwyczaj widać tylko Morze Czarne i nic dookoła. Czasem zbliżamy się bardziej do brzegów Turcji i wówczas widać jakiś ląd w oddali - Azję. Około 11:00 przybijamy po raz pierwszy do brzegu na międzylądowanie - Sinop. Tu po raz pierwszy stawiamy nogi na azjatyckim kontynencie. Miasteczko bardzo stare, założone w VII w p.n.e., nieco nas zaskakuje. Jakoś tak inaczej niż w Stambule, inaczej niż w Europie. Przez dwie godziny postoju w porcie szwendamy się po miasteczku. Budzimy zainteresowanie wśród autochtonów - wyglądamy inaczej niż wszyscy, a turyści z Europy chyba tu nie zaglądają. Małe zakupy - arbuz oraz obwarzanek z sezamem (simit) i z powrotem na prom. Płyniemy dalej. Po kilku godzinach znów przybijamy do portu (wieczór). To Samsun - bardzo ważne miasto w tym rejonie. Dzielnica portowa jest tak obrzydliwa, że schodzimy na ląd tylko po to, aby rozprostować kości. Około 21:00 odbijamy od brzegu i płyniemy dalej. Następnym portem będzie Trabzon o 8:00 rano.


Asia ma znów mdłości, więc mimo chłodnego wiatru zostajemy na otwartym pokładzie, na świeżym powietrzu. Przypadkiem pojawia się człowiek, którego wczoraj wzięliśmy za lekarza okrętowego. Jak się później okazało, nie był nim, lecz pierwszym radiooficerem. Ucinamy dłuższą pogawędkę. Pyta nas, skąd jesteśmy, jaki jest cel podróży. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski prawie się zachłysnął z zachwytu. Okazało się, że prom, którym płyniemy wyprodukowano w Stoczni Szczecin kilka lat wcześniej, a ponadto sprzęt radiowy pochodzi z "Unitra-Unimor" z Gdyni. Po chwili zaproponował nam obejrzenie mostka kapitańskiego. Atrakcja jakich mało: GPS'y, mapy, pełna nawigacja i wszystko to dzieje się na naszych oczach. Potem Hasan prosi nas do swojego pomieszczenia służbowego - pokoju radiotelegrafisty, gdzie spędzamy kilka godzin na wręcz bardzo osobistych rozmowach z naszym "przewodnikiem okrętowym".

Gdy tematem był cel naszej wyprawy - Turcja wschodnia - Hasan stwierdził, że tam nic ciekawego nie ma, tylko bieda i bieda. Na nasze wyrażone obawy co do możliwości komunikowania się na wschodzie Turcji po angielsku, otrzymaliśmy odpowiedź, że w tych rejonach ludzie nawet nie mówią po turecku. "W takim razie jakim językiem posługują się tubylcy?" - zapytaliśmy. Odpowiedź była nad wyraz rzeczywista: "swoim". Nic dodać, nic ująć... Około północy pada propozycja, abyśmy spali na świeżym powietrzu obok mostka kapitańskiego, tam, gdzie wstęp pasażerowie mają wzbroniony. Oczywiście przyjmujemy ofertę - przez nami kolejna przygoda! A wiatr dziwnie się wzmaga... Ułożeni do snu w śpiworkach na karimatach jakoś zasypiamy.





DZIEŃ 6; Trabzon - Sumela – Gumushane



Gdy spaliśmy smacznie na pokładzie promu, zerwała się gwałtownie burza z ulewnym deszczem. Zmokliśmy w kilka sekund, ale na szczęście Hasan zostawił nam otwarte drzwi do kabiny radiotelegrafisty i dosyć szybko mogliśmy się schronić i przespać tam resztę nocy. Uff... było mokro...
Około 8:00 przybijamy do Trabzonu i wyjeżdżamy na ląd motocyklem. Prócz nas są jeszcze (ale skąd?) dwaj motocykliści z Turcji (Honda Deaville i Kawasaki Vulcan), którzy widocznie dosiedli się w Samsunie. Wita nas lekka mżawka, jest jakoś tak szaro. Miasto dopiero budzi się do życia. Parkujemy w centrum motocykl i postanawiamy zobaczyć miasto. Wrażenie typowo wschodnie - huk, zgiełk, klaksony i ciasnota jakoś nie przypada nam do gustu, więc po wymianie dolarów na liry (otrzymaliśmy rulon banknotów 20.000.000 TL) oraz zakupach spożywczych dosiedliśmy "bestii" i ruszyliśmy w kierunku klasztoru Sumela, oddalonego od Trabzonu o około 40 km. Pierwsze kilometry asfaltową drogą do miejscowości Maćka pokazują nam, jak inaczej wyglądają tu drogi. Przy szosie bardzo dużo dziwnych straganów, w których miejscowi sprzedają przejeżdżającym owoce oraz orzechy. Strasznie ich dużo. Po około półgodzinnej jeździe docieramy do Maćka i stamtąd ostro pod górę kierujemy się do Sumela. Droga mokra, wąska i kręta, ale widać, że niedawno wyremontowana. Po kilkunastu kilometrach wspinaczki docieramy do parkingu i końca utwardzonej, jak by nie było, drogi.


Klasztor stoi na wysokiej skale, nad urokliwie zielonymi lasami i górskim strumieniem. Po wspięciu się stromą drogą do klasztoru i wykupieniu dosyć drogiego, jak na ten rejon, biletu, możemy się nacieszyć oglądaniem zniszczonych cokolwiek malowideł, kilku odrestaurowanych pomieszczeń, akweduktu i... to tyle. Naszym zdaniem klasztor zdecydowanie lepiej wygląda z zewnątrz niż wewnątrz. Wnętrze jest w remoncie, ale odnieśliśmy wrażenie, że restauracja klasztoru zmienia jego pierwotny, stary (bizantyjski) charakter. Robimy kilka zdjęć i nieco rozczarowani wnętrzem zabytku opuszczamy go. Schodząc w dół, w połowie drogi, naszym oczom ukazuje się przepiękny widok z dołu, spomiędzy drzew na klasztor. Niesamowite wrażenie. Klasztor jakby przyklejony do pionowej skały. Pełny odjazd!


Powoli się przejaśnia i wychodzi słońce. Pogoda się poprawia i od razu robi się zdecydowanie cieplej (w naturze i na duszy). Plan przewidywał, że z Sumeli poprzez górskie drogi (są jakieś na mapie) dotrzemy do Bayburt. Niestety, drogi na mapie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Od Sumeli wspinamy się powoli na pierwszym biegu pod górę drogą, którą trudno nazwać "drogą". To raczej dukt pasterski, bardzo rzadko wykorzystywany, gdzie stromizna, ostre zakręty, kamienie, piach czyli ogólnie cross. No fajnie, ale miało być chyba nieco inaczej... Po przejechaniu w takich warunkach około 30 km i wspięciu się na wysokość 2-2,5 tys. m.n.p.m. docieramy we mgle do osiedla pasterskiego, gdzie zimno jak diabli, a miejscowi - opatuleni starsi mężczyźni patrzą na nas w osłupieniu. Mamy wątpliwości co do "drogi", więc pokazujemy mapę i pytamy o właściwą drogę do Bayburt. Pasterze patrzą na mapę i coś pokazują, ale nie za bardzo wiemy co. Trudno, jedziemy dalej, ale do pasterzy uśmiechamy się z serdecznością. Przeraża nas bieda i warunki w jakich ci pasterze wraz z rodzinami żyją. Jakby ziemianki, tyle, że z kamienia. Dachy z ziemi, a domki wkopane do połowy w ziemię.


Pniemy się wyżej i wyżej, notując co i rusz niebezpieczne uślizgi, na szczęście tylko tylnego, koła. Niech żyje przednie 21" koło!!! W gęstej mgle docieramy do jakiegoś miejsca - chyba przełęczy, gdzie widzimy murowany budynek z napisem Otel, pocztę (czyli PTT) oraz w oddali mały meczet. Być może były tam i inne chaty, ale we mgle nie widzieliśmy zbyt wiele. Gdy tylko stanęliśmy, aby zapytać o drogę, otoczyła nas kilkuosobowa grupa mężczyzn i gromadka dzieci, zapraszających do otelu na herbatę. Nie sposób było odmówić, szczególnie, że chłód zaczął się dawać we znaki. W otelu stała koza - piecyk, w którym paliły się drwa. Było mało przytulnie, ale ciepło. Taki widać tutejszy, górski standard - hotel dla pasterzy. Panowie zapytani o drogę do Bayburt (czyli - mapa pod nos i pytająco: "Bayburt?") zaczęli krzyczeć i przepychać się wydzierając sobie kolejno naszą mapę. Jako, że nic nie zrozumieliśmy z tego, co każdy z nich po kolei do nas mówił, byliśmy w kropce. Nie wiedzieliśmy gdzie jechać i jakie są szanse na dotarcie do Bayburt. Z pomocą przyszła nam młoda dziewczyna, która w ciszy grzała się przy kozie. Zagaiła nas: "Do you speak English?" - zaskoczenie ogromne. Nareszcie będzie można coś zrozumieć. Dziewczyna posłużyła za tłumacza. Dowiedzieliśmy się, że to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, nazywa się Camibogazi i teoretycznie do Bayburt można dotrzeć jadąc dalej na wprost, a nie skręcając w prawo (zinterpretowaliśmy to zupełnie odwrotnie, niestety...). Pojechaliśmy ku przygodzie , skręcając we mgle w prawo...


Po kilkunastu kilometrach ostrego zjazdu w dół, wśród forsownych stromizn, śniegu, zakrętów branych na dwa razy, strumieni i rzeczek wyjechaliśmy z mgły. Przez kolejnych kilkadziesiąt kilometrów powoli (a czasem bardzo szybko) traciliśmy wysokość jadąc w dół doliny. Po drodze nasza "droga" kilkukrotnie się rozwidlała, ale oczywiście zero kierunkowskazów - jazda na czuja. Po kilku godzinach jazdy docieramy wreszcie do lepszej drogi w okolice... Maćka. W międzyczasie podczas stromych zjazdów "zagotowuję" kolejno oba hamulce, dzięki czemu jestem mocno spanikowany ich wytrzymałością i grożącym nam niebezpieczeństwem. Podczas długich górskich hamowań hamulce po prostu przestawały działać! Jeszcze nigdy nie przeżyłem takiej sytuacji, dlatego też doznałem szoku. Na szczęście , gdy temperatura płynu hamulcowego spadała, powracało działanie hamulców. Korrida...


Po dotarciu do drogi głównej Trabzon - Erzurum (885), pędzimy "co koń wyskoczy" w kierunku na Bayburt. Piękna kręta droga; po górę i pod górę, aż do przełęczy Zigana (ponad 2 tys. metrów), a potem w dół. Tak docieramy do miasta Gumushane (leży na 1250 metrów n.p.m.). Jest już wieczór, więc tu właśnie postanawiamy znaleźć nocleg. Sam nasz wjazd do miasteczka był tu już sporym wydarzeniem. Znajdujemy tani otel (14 mln TL - 8 $), robimy spacer zakupowy po głównej uliczce handlowej, kupujemy piwo Efez, które sprzedawca zawija w gazetę...; kupujemy tzw. "ciągutka" (orzechy w zastygłym, sprasowanym syropie - pycha!), arbuza i nocujemy. Motocykl parkuję pomiędzy dwoma budynkami, niejako w holu naszego otelu, tarasując jakiekolwiek przejście, ale to właśnie miejsce sugerował mi właściciel hotelu. Miałem problem, aby go tam zmieścić, ale jakoś sobie poradziłem.


Dzień arcyciekawy, pełen cudnych widoków górskich, osobliwych i serdecznych ludzi, dzień crossowy dla motocykla. Pełni wrażeń mamy ochotę na kolejne przygody. Po spałaszowaniu arbuza i innych zakupów nadchodzi czas na sen, przed którym korzystamy z tureckiego kibelka (brak muszli, tylko miejsce na stopy i kubeczek na wodę do spłukania).





DZIEŃ 7: Gumushane - Erzurum – Tortum

Rankiem, wyspani rozpoczynamy kolejny etap podróży. Mamy zamiar dotrzeć tego dnia przez Erzurum do Yusufeli - centrum Gór Pontyjskich. Jadąc z Gumushane drogą nr E97 docieramy do Bayburt, ale jakoś nie mamy ochoty na oglądanie wyglądanego dzień wcześniej miasta (w dodatku w przewodniku niezbyt zachęcająca do oglądania miasta notatka). Przejeżdżamy zatem przez nie i jedziemy w kierunku Ashale. Za Bayburt droga robi się ciekawa, kręte górskie podjazdy prowadzące do przełęczy Kop Gecidi (2302 m.n.p.m.). Przełęcz z niezwykle ciekawymi widokami, na której stoi olbrzymi pomnik upamiętniający poległych w tym rejonie tureckich żołnierzy podczas walk z Rosjanami w czasie walk niepodległościowych (jest tam także pomnik ich bohaterskiego, wąsatego dowódcy). Podziwiamy krajobraz i jedziemy dalej. Przed Erzurum troszkę pada, ale widać z drogi, że centrum opadów znajduje się na północ od Erzurum, w Kargapazari Daglari (masyw górski, przedgórze wysokich szczytów Gór Pontyjskich).


Przy wjeździe do Erzurum robimy pamiątkowe - reporterskie zdjęcie. Uderza nas fakt dziwnych tablic oznaczających początek miejscowości. Oprócz nazwy miasta uwzględniony jest "nufus" - czyli liczba ludności (praktyczna dla nas informacja, choćby przy poszukiwaniach noclegów - oteli), która często jest przeklejana i poprawiana oraz "rakim" czyli wysokość n.p.m.. W przypadku Erzurum było to: "nufus" - 362 000, "rakim" - 1853. Parkujemy pod (???) budynkiem informacji turystycznej (albo coś w tym stylu), dobijamy się do budynku, ktoś sprzątający daje nam ksero małego planiku miasta (format A4). No to idziemy na zwiedzanko. Miasto jest bardzo stare. W czasach bizantyjskich nosiło nazwę Teodozjopolis, od imienia cesarza - założyciela (V wiek). Idąc chyba główna ulicą miasta docieramy do centrum, które wygląda jakby właśnie zakończono tutaj działania wojenne, albo przeszedł tędy jakiś kataklizm. Zamiast głównej ulicy rozciąga się kilkumetrowej głębokości wykop, (oczywiście brak jakichkolwiek zabezpieczeń), po którym wszyscy chodzą jak się komu podoba. Okazało się, że to ani wojna, ani żaden kataklizm, a szeroko pojęte po wschodnioturecku planowe roboty budowlane (na naszej dalszej drodze okazało się, że prawie każde miasto jest w stanie posiadania takowych wykopów). Chodzimy i napawamy oczy widokiem zgiełkliwego miasta. Dziesiątki pucybutów z przenośnymi prześlicznymi "warsztatami" w złotym kolorze, uliczni sprzedawcy, kobiety w obszernych szatach i chustach na głowie (nie zasłaniały w większości twarzy) robią na nas duże wrażenie. Cały czas czujemy na sobie wzrok miejscowych. Nasze skórzane spodnie i motocyklowy wygląd nie są tu, jak sądzę, zbyt często widywane. Jesteśmy tu atrakcją.


Przechadzając się po mieście rzuca nam się w oczy kierunkowskaz: "Traditional Erzurum Houses" - sądzimy po "europejsku", że to jakiś skansen , więc od razu tam się kierujemy. Po drodze spotykamy krzątającego się Turka w fezie, specyficznej kamizelce, płóciennym pasie i dziwnych spodniach (taki typowy Turek...). Prosimy go o zdjęcie. Niby od niechcenia wybiera najlepszy samochód w okolicy i opierając się o niego pozuje. Mocno nas to bawi. Jest git!


Wejście do "skansenu" okazało się nad wyraz ciekawe. W przedsionku poproszono nas, ze względu na dywany, o zdjęcie obuwia. Trochę nas to zniechęciło, bo sznurowania sporo, więc miła obsługa dała nam foliowe ochraniacze na buty (jak w szpitalach). Po chwili żałowaliśmy już, że nie zdjęliśmy butów... Ów "skansen" okazał się być restauracją umieszczoną w tradycyjnym dla tego rejonu olbrzymim kamiennym domu bez okien sprzed 300 lat. Dziesiątki sal - pokojów ozdobionych dywanami, kilimami, starymi przedmiotami (od samowarów po rakiety śnieżne). Jako, że czuliśmy się nieco zagubieni w tym "domu", już po chwili znalazł się szef tego przybytku, mówiący jako tako po angielsku. Z radością oprowadzał nas pokazując po kolei pomieszczenia , w których miejscowi pili herbatę, kawę, jedli posiłki, czytali gazety. Okazało się, ze około 2 lata temu z ruin 300 letniego domu stworzono orientalną, a ściślej armeńską w swym stylu restaurację. Patrząc na wystrój i swoiste bogactwo sądziliśmy, że będzie nas tu stać co najwyżej na herbatę. Serdecznie zapraszani przez oprowadzającego nas szefa postanowiliśmy skorzystać i posilić się. Ku naszemu zdziwieniu ceny były niezwykle niskie. Za pełny posiłek składający się łącznie z 4 dań, kawy i herbaty zapłaciliśmy tylko 4,5 $. Nasze podniebienia i żołądki poznawały kolejno smak takich cudów tamtejszej kuchni jak: ayran asi (zupa jogurtowa o smaku ruskich pierogów podana na ciepło), kasme czorbasi (zupa z soczewicy, pomidorów i makaronu) z dużą ilością chleba (ekmek) oraz placków a' la naleśniki; borek (lazania z twarogiem i zieloną pietruszką) oraz przebój dnia czyli yaprak dolmasi (liście winogron faszerowane baraniną - best!). W owej restauracji jako stoły służą umieszczone ok. 15 cm nad ziemią olbrzymie okrągłe, pięknie zdobione, miedziane, ale w kolorze srebrnym tace. Jadło się w pozycji półleżącej, jak to na filmach o sułtanach zwykło się widywać. Wszędzie mnóstwo poduch i poduszek, tak, aby każdemu było maksymalnie wygodnie. Cudowna sprawa - na zewnątrz zgiełk miasta, a tu relaksacyjnie, cicho i spokojnie. Szef nadskakiwał nam jak tylko najlepiej potrafił, kierował obsługującymi nas kelnerami, a na koniec poprosił o wpis do księgi pamiątkowej i skropił nam ręce "kolonią" (woda cytrynowa - doskonały odświeżacz skóry). Czuliśmy się jak książęta.


Posileni zwiedzamy dalej miasto. Gdy zabieramy się do obejrzenia chyba największej tutejszej atrakcji Medresa Cifte Minareli (Medresa Bliźniaczych Minaretów) zaczepia nas około szesnastoletni chłopiec, który nienaganną angielszczyzną niby bezinteresownie chce nam pokazać miasto. Dziwne, ale czemu nie. W środku medresy (seminarium duchowne) zaczepia nas dziewczyna, wyglądająca na miejscową, pytająca czy jesteśmy motocyklistami. Dziwne. Z początku ją ignoruję, ale ona jest uparta. Okazuje się być Niemką, która czeka na wizę wjazdową do Iranu, a strój ma nie wyróżniać jej wśród miejscowych; nie chce być zaczepiana i nagabywana jako turystka. Po krótkiej rozmowie rozstajemy się z nią. Oczywiście wzięła na za Niemców, bo kto inny dociera tu na motocyklach (Niemcy na motocyklach są lub byli chyba wszędzie...).
Chłopiec prowadzi nas także do cytadeli skąd rozciągają się fantastyczne widoki na centrum narciarstwa - Palandoken oraz na Erzurum. W Palandoken śnieg leży około 8 miesięcy w roku (wysokość 3 tys. metrów). W twierdzy jakiś miejscowy chce się koniecznie zbratać ze mną i zostaję przez niego snadnie wycałowany (brrrr....). Wracając z twierdzy okazuje się jaki cel miał nasz młodociany przewodnik - pracował on w sklepie z dywanami jako naganiacz. Jednak każdy ma jakiś interes...
Wracamy do motocykla. W biurze informacji turystycznej chcemy skorzystać z toalety; w pokazanie nam właściwej drogi angażuje się chyba cały personel, włącznie z eleganckim facetem w garniturze o wyglądzie i gabinecie ministra.


Gdy wyjeżdżamy z miasta w kierunku Yusufeli jest już trochę późno, więc na nocleg chcemy dotrzeć do najbliższej większej miejscowości. Na stacji benzynowej, jeszcze w Erzurum, pracownik pyta nas o imiona, przedstawia się sam, proponuje herbatę, podaje rękę, życzy (chyba) dobrej podróży, nalewa paliwo, czyści motocykl. Niesamowite! Wszyscy biorą nas za Niemców (bolesne), często na pożegnanie słyszymy dźwięk ostry jak piła tarczowa "Auf Wiedersehen!". Na nasz widok dużo miejscowych macha do nas w geście pozdrowienia, samochody trąbią - jesteśmy naprawdę atrakcją! Po przejechaniu około 50 km, podczas których oglądamy cudowny zachód słońca nad górami (bajeczne barwy i kontrasty- słońce, góry i chmurki...) docieramy do miejscowości Tortum.


Liczba mieszkańców na tablicy wjazdowej to 7 tys. - no, to jest szansa na jakiś otel (miejscowy hotel; w rejonie brak kempingów, bo brak turystów). OK, wjeżdżamy do miasteczka. W pół minuty jesteśmy już w "centrum" i chyba już całe miasteczko wie, że pojawili się obcy. Parkujemy w centrum, tzn. przy czymś w rodzaju ronda i idziemy szukać noclegu. Przy drodze wjazdowej do ronda widzieliśmy jakiś otel, ale nie wyglądał on zachęcająco. No to idziemy w drugim kierunku. Po około 100-150 metrach miejscowość się skończyła. Jest nieciekawie. Dalej jechać nam się nie chce, jesteśmy zmęczeni, jest prawie ciemno, a do Yusufeli jest jeszcze ze 100 km piękną, górską drogą; żal i jednocześnie niebezpiecznie jechać tamtędy w nocy. Na końcu miasta jest posterunek policji - w takim razie ich pytamy o nocleg. To, co się później działo przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Kilku policjantów zrozumiało naszą potrzebę snu i wzięli sprawę w swoje ręce. Zaczęli się kłócić, dzwonić to tu, to tam, aż wreszcie kazali wsiąść do ich samochodu służbowego i zawieźli nas pod jakiś budynek. Do dziś nie wiemy, co to było dokładnie, ale z pewnością był to jakiś urząd (może urząd miejski, jakieś merostwo?). Tam po długich poszukiwaniach znaleźli nam pokój małżeński (łoże dwuosobowe, toaletka z lustrem, szafa, łazienka) i opuścili nas.


Pod swą opiekę wzięli nas panowie - chyba urzędnicy, w krawatach, lat około 50-60. Warunki komfortowe, cena banalna (6$), motocykl parkuję wewnątrz budynku (tak kazali!). Faceci są na tyle uprzejmi, że nawet mimo naszej odmowy ścielą nam łóżko! (sam zrobiłbym to dziesięć razy szybciej, ale nie sposób odmówić takiej gościny). Asia zostaje przez jednego z nich nazwana "Mister Żoana". Komedia co się zowie! Ale to jeszcze nie koniec atrakcji tego dnia. Chcąc się wreszcie pozbyć gości w krawatach, Asia rzuca od niechcenia, że jest głodna i że chcemy wyjść do centrum coś kupić do jedzenia. I kolejny cyrk. Mister Żoana chce jeść! Facet gdzieś skądś znajduje innego faceta, który ma Asię zaprowadzić do miejscowej locanty (restauracji). Ja rozpakowuję motocykl, ale ten w krawacie beszta mnie po swojemu i, wręcz wyganiając z budynku, każe pędzić w kierunku centrum za Mister Żoaną. Zostawiam wszystko i lecę. Miejscowy zaprowadza nas do locanty posiadającej aile salonu (sala w restauracji lub jej wydzielona część, gdzie mogą przebywać kobiety, nigdy samotne, wyłącznie pod opieką mężczyzny z rodziny).


Siadamy do wskazanego stolika. Przychodzi kelner i ustnie informuje o menu. Nic nie rozumiemy. Facet wyciąga karteczkę i wypisuje jadłospis (jakieś 5 dań). Nadal nic nie rozumiemy. Po długich dywagacjach, z użyciem słownika i mini rozmówek, zamawiamy - Asia pidę, ja - szisz kebap. Pychota! Porcje olbrzymie i tanie "jak barszcz". Na koniec, po jedzeniu, kelner proponuje herbatę, kawę czy inne napoje typu coca-cola. My jednak odmawiamy. Duża ilość wody z sokiem cytrynowym była dla nas wystarczająca. Kelner znika i za parę minut pojawia się znów z tym samym pytaniem o kawę i herbatę. Zwariował, czy co? Tak kilka razy. My uśmiechając się odmawiamy, a on wręcz błagalnie pyta nas o napoje. W końcu przychodzi szef restauracji z tym samym pytaniem. Znów odmawiamy, uśmiechając się. Akceptują niechęć do coca - coli i fanty, ale upierają się przy kawie i herbacie. Naszą odmowę, tak sądzimy po minach naszych rozmówców, szef chyba przyjął jako potwarz, określenie, że w jego lokancie jest niesmacznie, niedobrze, coś w tym rodzaju. Za moment znów przysłał kelnera, więc dla świętego spokoju prosimy o herbatę. Co za ulga na ich twarzach! Domyślamy się potem, że chodzi raczej o rytuał niż zaspokojenie pragnienia. Niezła nauczka. Przy wyjściu z restauracji sam szef nas odprowadza do wyjścia i skrapia nam dłonie "kolonią". Wracamy do urzędu na nocleg. Zamykamy się na klucz, tak aby przypadkiem nikomu nie przyszło do głowy nas odwiedzać. Niesamowite, tyle wrażeń, a dzień taki krótki.





DZIEŃ 8; Tortum - Haho - Osk Vank -Yusufeli - Dort Kilise – Yusufeli



Po komfortowo spędzonej nocy znów w drogę. Piękna pogoda i przecudne górskie krajobrazy. Jedziemy wzdłuż brzegu Tortum Cayi, która teraz jest rzeczką, natomiast koryto świadczy o tym, że w czasie roztopów jest to duża i niebezpieczna rzeka. Po około 50 km skręcamy w lewo, w boczną dróżkę, po to, aby obejrzeć pierwszy na naszej trasie gruziński kościółek sprzed tysiąca lat. Haho - taką nazwę nosi ów kościół, znajduje się kilkanaście kilometrów od głównej drogi i prowadzi do niego droga tylko nieco lepsza od tej koło Sumeli, jednak jakoś docieramy na miejsce. Ku naszemu zdziwieniu mijane po drodze kobiety - pasterki odwracają się albo zakrywają twarze chustami na nasz widok. Osobliwe.


Gdy parkujemy obok Haho, jak spod ziemi pojawia się pięciu chłopców w wieku około 6-12 lat, z których najstarszy o imieniu Dżihan mówi trochę po angielsku. Szok. Bieda i nędza, a tu jednak kaganek oświaty. Okazuje się, że ich wioskowa nauczycielka uczy na kursach popołudniowych angielskiego. Niesamowita sprawa. Chłopcy oprowadzają nas wokół zamkniętej budowli, wskazując to, co w niej najciekawsze - płaskorzeźby. Interesujący jest przepiękny (jak na X wiek) orzeł. Kościół obecnie pełni funkcję meczetu. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć (w tym jedno z Dżihanem i jego kompanią) wracamy do drogi głównej.


Teraz kilkanaście kilometrów duktem w dół, "z górki na pazurki" i po około godzinie takiego zjazdu znów jesteśmy na bezpiecznej - głównej asfaltowej drodze. Po kolejnych 25 kilometrach jest odgałęzienie od drogi nr 950 do Osk Vank. Ta droga jest nieco lepsza niż do Haho, no i krótsza. Okazuje się, że Osk Vank leży w środku wioski o nazwie Camliyamac. Wygląda to tak, że jedzie się i jedzie stromą górską dróżką, i nagle bach... klasztor. Wrażenie niesamowite. Olbrzymia budowla, przy której Haho to zaledwie "przedsionek". Całe są ściany (nieco popękane od trzęsień ziemi), cała jest wieża i kopuła (wysoka chyba na 25 metrów), brakuje tylko dachu - nie wytrzymał próby czasu i kiedyś tam się zawalił (odnosimy z tego taką korzyść, że mamy dobrze doświetlone zdjęcia wnętrz). Reszta stoi sobie dumnie wśród gór; wewnątrz piękne zdobienia, ołtarz, filary, gdzieniegdzie fragmenty malowideł (niektóre w dobrym stanie) i pisma naściennego; gdzieniegdzie na elewacji płaskorzeźby przedstawiające świętych. Taka budowla byłaby w Polsce perłą - tam jest jedną z wielu tysiącletnich w rejonie...


I znów zjazd w dół do drogi głównej. Przy rzeczce i jednocześnie przy drodze robimy sobie piknik - śniadanko. Rzadko tędy coś jeździ, ale jednak coś jeździ. Prawie każdy przejeżdżający zatrzymuje się i pyta, czy coś się stało, czy potrzebujemy pomocy. A my chcieliśmy tylko coś zjeść i dodać olej do silnika. Uderzająca życzliwość. Jedziemy drogą na Artvin i około pory obiadowej docieramy do Yusufeli.
Wszystkich wjeżdżających do miasteczka wita napis nad drogą: "Witamy w Yusufeli - centrum trekkingu i raftingu". Wygląd transparentu mało zachęcający, ale co tam. Po wjeździe do miasteczka parkujemy i szukamy od razu noclegu. Wkrótce podchodzi do nas chłopak, może dwudziestopięcioletni, który płynną angielszczyzną zachęca nas do zatrzymania się w jego hotelu - najlepszego w mieście. W rzeczy samej jest bardzo OK i cena 9$ za dwie osoby nie przeraża, ale my potrzebujemy nocleg na 2 dni, a on ma tylko na jeden. Mówi się trudno - szukamy dalej. Sprawdzamy jeden otel - zamknięty, niby remont. Pytamy kogoś o inny otel i ten prowadzi nas do Czicek Palas Oteli. Pokój spartański, ale za 7$; lepszego nie potrzebujemy. Zostajemy tam. W sumie jest to samo centrum Yusufeli, obok siedziby biura Celal Duz (agencja trekkingu i raftingu), a także obok miejscowego barbera (jednego z wielu golarza i fryzjera). Jest dobrze. W biurze Celal Duz rozmawiamy po angielsku z prowadzącym to biuro (jakiś dziwny) i miejscowym przewodnikiem górskim - wymiataczem, co się zowie, z wyglądu turecki macho (przystojniak jak na Turka). Okazuje się, że aby dotrzeć na górę Kaćkar Dag (3932 m.n.p.m.) trzeba mieć minimum dwa dni i sprzęt. Po długich analizach map i rozmowach z "wymiataczem" odpuszczamy sobie trekking na Kaćkar, gdyż jednak nie jesteśmy do niego przygotowani. W bagażach nie zmieściłby się plecak i górskie buty. Trudno - następnym razem. Inna propozycja z Celal Duz to rafting. Całodniowa wyprawa - koszt 20$ od osoby. Dobra, obiecujemy przemyśleć sprawę. Do 22:00 mamy dać odpowiedź.



Skoro już mamy hotel i wiemy, na co możemy liczyć w Yusufeli, to odbagażowujemy Hondę i już nad podziw lekkim motocyklem ruszamy do Dort Kilise (w tłumaczeniu: Cztery Kościoły), który według kierunkowskazu w mieście jest odległy o 14 km. A zatem nie więcej niż godzina jazdy. Wspinamy się po górskim dukcie, forsujemy rzeczki i po przejechaniu około 20 km nadal ani widu zabytku. Zrezygnowani zawracamy. Przy zjeździe ku naszemu zdziwieniu ukazuje się około 50 metrów od drogi na wzgórzu kościół. Rzeczywiście jest on widoczny przy zjeździe, przy wjeździe - zero szans. Dort Kilise jest zupełnie inny od dotychczas widzianych kościołów, inny kształt, surowszy, bardziej zniszczony i porośnięty trawą i krzaczkami. Ale robi niesamowite wrażenie, choćby swą niedostępnością. Zadajemy sobie pytanie: po co w takim odludziu budowano tak wielkie kościoły i klasztory? A może teren ten tysiąc lat temu nie był odludziem? Wewnątrz kościoła malowidła naścienne i figury świętych w naprawdę niezłym stanie. Tu dach istnieje nadal, ale widać też, że była to inna konstrukcja, choćby dlatego, że nie ma typowej wieży i, co nas poraża, w środku znajduje się piękny balkon - chór! W drodze powrotnej podejmujemy decyzję - zapisujemy się na rafting na następny dzień.


Wieczorem, gdy robiliśmy sobie posiłek w hotelu, do naszych uszu dochodzić zaczęły dziwne dźwięki - na ulicach miasta coś się działo. Patrząc z okna hotelu dostrzegliśmy procesję miejscowych żołnierzy z pochodniami, przed którymi jechała wyjąca syrenami policja. Jeszcze przed samym wojskiem szli dwaj mężczyźni, z których jeden walił w duży bęben, a drugi grał na maleńkiej fujarce (grał typowo arabskie zawijańce). Brzmiało to jak muzyka wojskowa może z XV wieku. Super! Chodzili tak chyba 2 godziny po całym mieście i potem zarówno tłum jak i dźwięki syren i muzyków gdzieś rozpłynęły się w ciemnościach. Śpimy.





DZIEŃ 9; Yusufeli – rafting



Wszystko miało się rozpocząć o 9 rano pod naszym hotelem, ale nieoczekiwanie zostaliśmy obudzeni już o 4.30, gdy było jeszcze zupełnie ciemno. W nasze zaspane uszy wdarł się nagle straszliwie głośny, bo pochodzący z megafonów znajdującego się po sąsiedzku meczetu, śpiew muezzina, wzywający do modlitwy. My, niewierni, byliśmy mocno zdegustowani, choć wyjątkowo mało fałszował, ale po kilkunastu minutach zasnęliśmy ponownie.


Organizatorzy raftingu zapytani, jak mamy się ubrać, odpowiedzieli: T- shirt, krótkie spodenki, sandały i będzie OK. Wyobrażaliśmy sobie, że będziemy płynąć rzeką wiezieni przez walczących z żywiołem załogantów, których opłaciliśmy. Wzięliśmy ze sobą do plecaczka dokumenty, aparat fotograficzny i kilka woreczków foliowych, w które zawinęliśmy wspomniane akcesoria - tak, aby nie zamokły, jak coś chlapnie na nas przypadkiem. Punktualność u Turków to jednak pojęcie względne, więc wyjazd nastąpił o 10. W busie, na którego dachu był przywiązany sznurkiem ponton, byliśmy my , para z Izraela, gość z RPA (typowy Angol, brrr...) + kierowca + szef ekipy (wąsaty Turek o imieniu Mevlut, nawijający po angielsku) i jeden mały mięśniak do pomocy imieniem Atilla.


Gdy po ponad godzinie jazdy busem wzdłuż rzeki i wspinaniu się coraz to wyżej dojechaliśmy do miejsca, byliśmy nieco zdumieni. To, że kaski i kapoki przeznaczone są dla nas, to w porządku, ale po co tyle wioseł, skoro załogantów zaledwie dwóch? Już za chwilę była odpowiedź. Wszyscy ubrali się przepisowo i znów zdziwienie - wszystko, co zbędne, zostawić w busie. No fajnie, ale jak będziemy robić fotki? Odpowiedź brzmiała: "z wiosłem w dłoniach i rwącą rzeką pod pontonem trudno robić zdjęcia, a przy wywrotce wszystko można zgubić!" Zaraz, zaraz; jakiej wywrotce? Weryfikacja naszych wyobrażeń o raftingu (w pamięci mamy spływ Dunajcem) nastąpiła natychmiast.


Po zwodowaniu pontonu, mokrzy już prawie po pas, zajęliśmy miejsca w pontonie. Szef objaśnił co i kiedy robić oraz jak reagować na jego komendy. Siedząc na burtach pontonu z jedną stopą podłożoną pod swoisty nadmuchany wałek umieszczony w poprzek pontonu i wiosłami (o kształcie szpadla) w dłoniach ruszyliśmy ku przygodzie. Oj, działo się, działo... Raz spokojnie, za chwilę szybkie manewry wręcz pod prąd rzeki, omijanie wielkich głazów, małe wodospady, skoki. Walka z żywiołem pełna gębą! Nasz szef Mevlut spisywał się fantastycznie, jego pomocnik Atilla, siedzący na dziobie wspomagał go; rozumieli się bez słów. Po około 3 godzinach spływu - przerwa na posiłek. Wyciągamy ponton na brzeg i idziemy do wioskowej locanty na kebap, owoce, warzywa, kawę i herbatę; co kto chce. Odpoczywamy. Mevlut cały czas opowiada, żartuje i komentuje - człowiek orkiestra. Po odpoczynku znów do boju. Ciekawa była jedna z porad szefa: "jak ktoś wypadnie za burtę, niech nie sili się na płynięcie - to nie ma sensu, niech dryfuje, a my postaramy się go wyciągnąć...". Na rzece Coruh Nehri jest zbyt silny prąd na pływanie, o czym przekonaliśmy się osobiście. Około 17 dopływamy w pobliże Yusufeli i po zapakowaniu pontonu na busa wracamy do miasteczka. Po powrocie do biura Celal Duz jest herbatka, komentarze i tradycyjne wpisy do księgi pamiątkowej (byliśmy drugą ekipą z Polski). Jesteśmy pełni wrażeń - to była naprawdę niesamowita rzecz!
Po małym posiłku wybieramy się na spacerek wieczorny, ale przez to, że mamy sandały na nogach, nawet po najmniejszych okolicznych górkach chodzić nie możemy - już pierwsza próba kończy się niepowodzeniem. Góry Pontyjskie są bardzo sypkie i bardzo łatwo się można na stromiznach ślizgać; bez odpowiedniego obuwia jest się bez szans.


Wracając do hotelu słyszymy regionalną muzykę przy szkolnym budynku i dużą liczbę kierujących się tam mieszkańców miasteczka. Była sobota, więc pomyśleliśmy, że to jakaś miejscowa dyskoteka na świeżym powietrzu. Bez wahania weszliśmy na teren szkoły, gdzie na boisku przyszkolnym zbierali się ludzie. Dookoła asfaltowego boiska były poustawiane rzędami ławy, więc bez skrępowania usiedliśmy na jednej z nich czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Wokół nas siedziały starowinki, kobiety i dziewczyny, raczej strojnie ubrane. Byliśmy dla nich atrakcją. Początkowo bały się nas, ale gdy tłum zgęstniał, już coś do nas mówiły, a Asię nawet głaskały (starowinki). Osobliwa fraternizacja. Gdy tak sobie siedzieliśmy (po godzinie zorientowałem się, że jestem jedynym facetem, który siedzi na ławach, reszta miejscowych "boy'ów" stała w ciemnościach obok boiska) powoli rozkręcała się impreza - tańce. Okazało się, że jest to coś na kształt wesela, a zabawa dotyczy całego miasteczka, nie tylko rodziny zainteresowanych. Wesele jest tylko i jednocześnie aż zabawą , nie ma alkoholu, poczęstunku - tylko taniec i zabawa. Człowiek - orkiestra, grający na syntetyzatorze oraz śpiewający miejscowe piosenki i pieśni był niezły, ale zdecydowanie większy czadem była muzyka grana przez słyszanych dzień wcześniej bębnistę i człowieka z piszczałką. Była to na tyle niesamowita, półgodzinna mantra, do tańców chodzonych, gdy wszyscy tańcząc w kółkach trzymali się specyficznie za małe palce rąk, że prawie zagotowałem się i mimo wahań Asi poszedłem tańczyć. Przywitano mnie raczej radośnie, pokazując kroki tańca. Już po chwili słyszałem tu i ówdzie "Polonya" i chichoty oraz życzliwe uśmiechy w moim kierunku. Tańce i okrzyki przypominały mi bardziej tańce Kaukazu albo Kozaków, ale może to właśnie była mieszanka miejscowa. Co ciekawe brałem udział w tzw. męskich tańcach. Był nawet człowiek, który nie dopuszczał do udziału w nich zbyt młodych chłopców. Lgnęły do moich rąk dzieciaki i młodzieńcy, chcąc być jak najbliżej obcego. Po godzinnej mantrze byłem cały mokry, a twarz od uśmiechów była chyba nieźle wygimnastykowana. Byłem swoistą ozdobą tego wesela, poczułem się zbratany. Serdeczność miejscowych była doprawdy bezgraniczna.


Skonani wrażeniami mijającego dnia lądujemy w naszym hotelu. Cóż, jutro opuszczamy to jakże wspaniałe miasteczko, obiecując sobie, że jeszcze tu powrócimy, ale zdecydowanie na dłużej.





DZIEŃ 10; Yusufeli - Kars (przez Ishan Kilise)



Wszystko co piękne ma swój kres, dzięki czemu spotyka się rzeczy jeszcze piękniejsze. Z takim mottem na ustach opuszczaliśmy niezwykle gościnne Yusufeli. Pożegnaliśmy się z ludźmi z Celal Duz i w drogę. Po około 30 km docieramy do drogi na Ishan Kilise. A więc raz jeszcze ostro pod górę; tym razem jest jeszcze stromiej, jeszcze szybciej nabieramy wysokości. Po dotarciu do celu upewniamy się, że było warto. Droga bardzo stroma, błotnista, podczas złej pogody z pewnością zupełnie nieprzejezdna. Kościół Matki Boskiej pochodzący z VIII wieku jest po prostu przepiękny. Są w nim ślady fresków, różne płaskorzeźby na zewnątrz, w tym sprofilowany lew walczący z wężem. Best!!! W drodze powrotnej znów zagotowuję hamulce, ale już wiem, co należy zrobić. Po prostu zatrzymać się i przeczekać, ewentualnie zacząć używać hamulców naprzemiennie. I znów jazda w dół.


Za Ishan Kilise postanawiamy znaleźć jakieś zacienione miejsce i coś zjeść. Niestety, cień przy drodze w tym rejonie to zjawisko deficytowe. My szukaliśmy go prawie przez 30 km... Wreszcie trafiło się kilka drzewek przy drodze, obok jakiejś ruiny wśród gór. No, to robimy piknik.
Nagle z zabudowań, które wzięliśmy za ruiny czegoś na kształt stodoły, wychodzi stara kobieta i podchodząc do nas nawija jak nakręcona po swojemu. My ni w ząb niczego nie rozumiemy. I tak trwa monolog kobiety chyba przez pół godziny. Była to Stara Fatma, podobno znana w okolicy. Pojawiły się obok niej też małe dzieciaki lat 3-7, które nosiły chrust do "ruin". Bieda przerażająca, ale mimo to kobieta poczęstowała nas serem (przepyszny i lodowaty) oraz wodą z wielką bryłą lodu wewnątrz garnka. Pytani jeszcze byliśmy o chleb i owoce, ale powodowani skromnością stanowczo odmówiliśmy. Potwierdziło się powiedzenie, że im biedniejszy człowiek tym ma większe serce. Gościnność absolutna.


Jedziemy dalej. Po drodze mijamy dziwne symbole układane z białych kamieni na górach - napisy "Turcja" i znak półksiężyca oraz jakieś krótkie cytaty złotych myśli Ataturka. Krajobraz jednak powoli się zmienia. Z bardzo górskiego przechodzi w step, jak okiem sięgnąć step. Nucimy sobie zatem pod kaskami "W stepie szerokim...". W międzyczasie, nieco narzucając drogi, docieramy do Oltu, gdzie stoi dumnie stara forteca. Fajna rzecz, ale na pół godziny. Dalej w drogę; na skrzyżowaniu dróg do Yolboyu zmieniamy kurs i tniemy na Kars. Pogarsza się jednak jakość drogi. Przedtem był dziurawy asfalt, a teraz dla odmiany droga ma nawierzchnię z luźnego żwiru, więc rzuca nami okrutnie. Na żwirze jest w miarę wyjeżdżony jeden pas (dwa ślady kół samochodu) i jak chcemy się z kimś minąć, mamy mały problem. Raz czy dwa o mały włos wylecielibyśmy z "drogi" prosto w step. "Fajnie".


Jeszcze przed Yolboyu docieramy do Olur, skąd widać zamek usytuowany na tak niedostępnej skale, że głęboko się zastanawiamy, jak go zbudowano. Mimo, iż chcieliśmy po drodze zobaczyć kolejny gruziński kościół - Penek, nie udaje się nam znaleźć prowadzącej do niego drogi. Luzujemy go w takim razie. W sumie to już trochę nasyciliśmy się kościółkami.


Droga jest bardzo pusta, robi się chłodniej, step wszechobecny. Dopiero przed Karsem pojawia się dużo lasów i, co nas bardzo dziwi, w tych lasach nad rzeczkami wiele miejscowych rodzin spędza czas na piknikach. Jakoś tak fakt ten nie pasował nam do wyobrażeń o mieszkańcach tego rejonu.
Jesteśmy w Karsie, który wygląda tak, jakby niedawno przeszedł tamtędy jakiś kataklizm. Oczywiście, są to planowane roboty drogowe (jak dla nas - dramat drogowy). Parkujemy gdzieś tam i szukamy noclegu. Oczywiście z pomocą przychodzą policjanci i dzięki nim lądujemy w chyba nie najlepszym, ale umiarkowanie tanim Asya Oteli. Nie polecamy, ale jedną noc da się przeżyć.
Wieczorem wychodzimy na spacer po mieście, docieramy do górującej na miastem olbrzymiej fortecy. Przyczepia się do nas jakiś miejscowy lovelas, który ani słowa nie zna w cywilizowanym języku i upiera się, że oprowadzi nas po fortecy. Jest dramatycznie nachalny, ale poniekąd jesteśmy skazani na jego towarzystwo. Przebrała się miarka, gdy zaczął Asi w mojej obecności składać niedwuznaczne propozycje (gestem). Ale palant. Posławszy go do stu diabłów opuściliśmy fortecę, a miasto wydało nam się jeszcze brzydsze niż było w rzeczywistości.


Ciekawostką jest fakt, że tej nocy motocykl parkowałem w sklepie obok Asya Oteli, do którego udało mi się wjechać z niemałym trudem. No to śpimy. Jutro kolejny atrakcyjny dzień - Ani.





DZIEŃ 11; Kars - Ani - Digor - Igdir - Dogubayazit (02.09.2002)



Gdy wcześnie rano wyprowadzałem motocykl ze sklepu zauważyłem, że nocował w nim jeszcze jeden motocykl - stara Honda na belgijskich numerach. Czyżby jakiś inny łowca przygód? Załatwiamy w jakimś biurze papiery wjazdowe do Ani: bilet i przepustkę. Dowiadujemy się, że jesteśmy pierwszymi Polakami na motocyklu, którym wydają zezwolenie. Wreszcie gdzieś na 100% jesteśmy pierwsi. Ani jest położone około 45 km od Karsu i jadąc wąską drogą przechodzi się kilka kontroli policyjno-wojskowych. Po dotarciu do Ani szok. Koniec drogi i przed nami gigantyczne mury obronne zapomnianego miasta, będącego na granicy z Armenią. Armenia i Turcja są nadal w stanie wojny (od około 80 lat), stąd dużo wojska na tych terenach (także dlatego, że przemyt i nielegalne przekraczanie granicy przez Ormian jest tu podobno dość popularnym zajęciem).


Parkujemy pod ruinami i idziemy zwiedzać. Do środka wymarłego miasta wpuszcza nas żołnierz, który pełnił funkcje jakby biletera (zwykłego biletera brak). Niestety, dowiadujemy się, że obowiązuje tu zakaz fotografowania z uwagi na teren wojskowy. Wielka szkoda, ale aparat musimy zostawić. Do ruin wchodzi się przez Arsan Kapisi, bramę nazywana tak prawdopodobnie od imienia Alpa Arsana, seldżuckiego sułtana, który podbił Ani w 1064 roku, lub też z powodu lwa wyrzeźbionego na wewnętrznym murze bramy. Uderzające jest pierwsze wrażenie po przejściu przez bramę: "szczątki wspaniałych niegdyś kamiennych budowli w morzu falujących traw, kamienie milowe w wymarłym mieście liczącym niegdyś 100 tys. mieszkańców, które sławą i potęgą dorównywało Konstantynopolowi. Można sobie wyobrazić jak mogły wyglądać jedno- i dwupiętrowe budynki, które stały przy zatłoczonych ulicach oraz wznoszące się nad nimi kościoły". Na trawach pomiędzy gruzami Ani wypasają swoje stada pasterze z Ocakli Koyu, pobliskiej biednej i typowo kurdyjsko-tureckiej wsi z kamiennymi domami, pokrytymi darnią, z antenami satelitarnymi na dachach. Wśród oglądanych ruin budowli były m.in.: kościół Odkupiciela z 1034 roku, kościół św. Grzegorza z 1215 roku (wewnątrz oryginalne malowidła), klasztor żeński (Kusanatz), Fethiye Camii (duża katedra z 987 roku), Menucer Camii z 1072 roku, Ic Kale (cytadela), kościół św. Grzegorza (zwany Abughamientz - połowa XI wieku), Karavansaray (1031 rok), kościół św. Grzegorza (Gagik I - 998 rok), pałac Seldżuków. Wrażenia niesamowite, miejsce niesamowite.


Po kilku godzinach oglądania i spacerowania w upale znów wsiadamy na motocykl i za radą żołnierzy nie jedziemy do Karsu i stamtąd do Dogubayazit, ale polnymi drogami podążamy skrótem na Digor (około 40 km do asfaltu). Droga na szczęście była sucha, więc przejezdna. Po około 20 km niezłe zdziwienie. Na skrzyżowaniu polnych dróg stoją przy prowizorycznym posterunku żołnierze (obok duże beczki z napisem "DUR" czyli "stop"), którzy patrzą na nas równie zdziwieni jak my na nich. Zwykła kontrola, sprawdzenie paszportów, etc. Tylko dlaczego ten patrol stoi pośród pól? Jazda dalej.


Na drodze zatrzymuje nas jadąca z naprzeciwka ciężarówka. Przywitanie "Salem alejkum!" (mały dla nas dreszczyk...) i facet wyciąga z zakamarków ciężarówki jakieś kartki z ręcznie wykonanymi niewprawną ręką rysunkami i coś tłumaczy. Później domyśliliśmy się, że wykopał z ziemi fragmenty dawnych murów z mozaikami lub rzeźb, które teraz chce sprzedać turystom. Jedziemy dalej. W międzyczasie zakopuję tylne koło po oś, ale jakoś udaje mi się z tego rowu wyjechać (Asia pokonuje pieszo ten trudny odcinek).
Wreszcie asfalt i Digor - obrzydliwa miejscowość, którą szybko opuszczamy (dookoła tylko olbrzymie ciężarówki, brud i fabryki). Jedziemy wzdłuż granicy z Armenią na południe, przez Tuzluca i Igdir, w którym zatrzymujemy się , aby coś przekąsić. Ugoszczeni po pańsku w pewnej cukierni próbujemy ich łakoci. Ciastka po prostu obrzydliwie słodkie, 100% cukru w cukrze i w polewie cukrowej. Ciężko to zjeść. Nawet ciasteczko makaronowe jest przeraźliwie słodkie. Po zjedzeniu cieszymy się , że mamy to już za sobą.
Zanim jeszcze dojechaliśmy do Igdir, wyłaniał się przed nami stopniowo ośnieżony szczyt wulkanu Agri Dagi czyli Ararat (5137 m.n.p.m.) Jadąc w jego kierunku obserwowaliśmy, jak sukcesywnie pojawiał się trzon góry. Wrażenia doskonałe tak, jak ta mityczna góra. Jesteśmy na około 1500 metrów, a wulkan jest po prostu przed nami i jest wyższy o ponad 3,5 km! Piękna i dostojna góra...


Za Igdir szosa staje się drogą żwirową i zaczyna się znów enduro. Strasznie rzuca i w dodatku cały czas w naszym kierunku lecą kamienie spod kół czy to wyprzedzających nas czy też jadących z naprzeciwka samochodów. Mało przyjemne. Na szczęście po około 30 km kończy się żwir i pojawia się w miarę normalny asfalt. Jest już wieczór, słońce zachodzi, droga z gatunku możliwych, więc tniemy śmiało kołysząc się w zakrętach. O szczęśliwości! Przedzierając się przez kolejne przełęcze, kontrole wojskowe oraz podziwiając wyjątkowo kolorowe skały (tuf wulkaniczny w barwach rudych i brązowych skąpany w słońcu) powoli dojeżdżamy do Dogubayazit.


Miasto jest zgiełkliwe, ciasne, wszyscy gdzieś biegną - typowo wschodni "urok" miasta. Z przewodnika wiemy, że w okolicach największej tutaj atrakcji architektonicznej - pałacu Ishak Pasa Saray jest tani kemping. Nieco błądząc po miasteczku, które powitało nas chyba ze setką czołgów i bardzo mocno oznaczonymi strefami wojskowymi, wyjeżdżamy zeń kierując się w góry na zabytkowy pałac. Droga typu" zakręty ostre i wąskie brane na dwa razy". Jakoś docieramy i pytamy o nocleg. Namiot 1$, a 2$ pokój w hoteliku. Wybieramy opcję nr 2. Obsługa dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski już za moment przyprowadziła do nas krajana, który wraz z kilkoma innymi studentami uprawiali tramping po Turcji. Oczywiście rozmowom nie było końca, a do tego to cudowne górskie niebo z milionem gwiazd. Krajobraz jak z bajki (w dole łuna miasta Dogubayazit). Przed snem posilamy się w tutejszej restauracji, gdzie śpiewa miejscowy artysta. Miejsce to pachnie przemytem, sutenerstwem, złodziejstwem i miejscową mafią, ale jest poza tym jest naprawdę nieźle!





DZIEŃ 12; Dogubayazit - Ercis - Suphan Dag



Od rana w upale idziemy zwiedzać Ishak Pasa Sarayi. Pałac, będący jednocześnie fortyfikacją obronną, powstał około 1784 roku (budowano go 100 lat). Bardzo ciekawa architektura, będąca połączeniem stylów seldżuckiego, osmańskiego, gruzińskiego, perskiego i ormiańskiego. Budowla ma 366 pomieszczeń, i gdy powstawała, była już wyposażona w centralne ogrzewanie, bieżącą wodę i kanalizację. Z pałacu przepiękne widoki. Po zwiedzeniu Ishak Pasa Sarayi idziemy zobaczyć znajdujące się po drugiej stronie doliny ruiny fortecy, której podstawy pochodzą z czasów urartyjskich, czyli z około XIII - VII wieku p.n.e. Przy fortecy stoi meczet z około 1500 roku, na którego minaret udało mi się wdrapać. Poczułem się jak muezzin, tyle że ja jednak postanowiłem nie śpiewać, ani, tym bardziej, nawoływać do modlitwy. Napawamy się widokami przez kilka godzin i wczesnym popołudniem wyruszamy dalej, tym razem już w kierunku zachodnim. Okolice Araratu to najdalsze miejsce naszej wyprawy. Zaczynamy powolny odwrót w kierunku cywilizacji europejskiej; na szczęście jest do niej jeszcze daleko.
Wyjeżdżając z Dogubayazit napawamy oczy widokiem Araratu i przez ten fakt mylę drogę. Kosztuje nas to zrobienie około 60 km extra, gdyż musieliśmy zawrócić. Zamiast jechać na Van, pojechałem, nie wiedzieć czemu, na Agri. Na szczęście zorientowałem się i zawróciłem, dzięki czemu mogliśmy dłużej oglądać Ararat. Wywołaliśmy tym manewrem zainteresowanie żołnierzy kontrolujących drogę; jeżdżący w te i z powrotem osobliwi turyści byli dla nich zaskoczeniem, ale na szczęście nie zatrzymywali nas, pozwalając nam jechać dalej.


Po odbiciu na południe, na drogę E99, wdrapujemy się żwirową drogą na przełęcz Tendurek Gecidi na wysokość 2644 m.n.p.m.. Przełęcz ta, co jest ciekawostką, leży około kilometra od granicy z Iranem. Od Iranu oddzielało nas zatem tylko pasmo gór. Z drogi widać biedne, typowe dla tego rejonu pasterskie wioski, liczne posterunki wojskowe, koszary i żołnierze. Gdy jeden z wielu patroli zatrzymał nas do kontroli (jak prawie zresztą każdy), zawołany na tę okazję wyższy oficer wychodząc z czołgu zawołał w naszym kierunku "Welcome!" i kazał jechać dalej. Poczuliśmy się od razu lepiej. Jednak ten Kurdystan, przez teren którego podróżowaliśmy od kilku dni, nie jest taki straszny! Ku naszemu niemałemu zdziwieniu często przy drodze mijamy namioty pasterskie - jurty; widoki trącą trochę Mongolią, z tym, że teren jest chyba bardziej górzysty.
W międzyczasie podtrzymujemy decyzję, że jezioro Van objeżdżamy od północy, dzięki czemu będziemy mogli podziwiać kolejny wulkan - Suphan Dag. Jak pomyśleliśmy, tak robimy. Miasto Van odpuszczamy sobie zupełnie i kierujemy się drogą nr 280 na Ercis, gdzie mimo niezachęcających opisów w przewodniku zatrzymujemy się celem odpoczynku i uzupełnienia zapasów żywności. Jak zwykle budzimy zainteresowanie autochtonów, którzy turystów tutaj chyba w ogóle nie widują (bo i po co tacy mieliby się tu pojawiać?). Szukamy centrum miasta i po zastanowieniu się parkujemy pod jakimś urzędem chronionym przez kilku policjantów z karabinami maszynowymi, w kamizelkach kuloodpornych, a obok stoi czołg. Jeden z mundurowych deklaruje, że będzie pilnował motocykla i przytroczonych tobołów. Gdy widzi, że przypinam kaski do kierownicy, pokazuje na siebie, swój karabin i gestykuluje żywo, że wcale nie ma potrzeby przypinania czegokolwiek; przecież on tu jest stróżem porządku. No i dobrze, bo rzeczywiście miasto wygląda nieciekawie.


Udajemy się na rekonesans, podczas którego Asia robi fotki osobom i przedmiotom typowym dla tutejszej kultury, jak stragany z warzywami i owocami, chłopcy z herbatą na tacach na ulicach, sprzedawcy arbuzów. Krzątając się po miejscowym zatłoczonym targu widzimy wiele z tutejszej rzeczywistości: stragany, rzeźnie z wystawionymi przysmakami typu: głowa woła, serca, mózgi, etc. (wszystko jeszcze ociekające krwią i pachnące mordem), sklepy - wszystko autentyczne. Niesamowita sprawa, nasze rodzime targowiska przy tym to zupełnie inna bajka. Przy okazji naszych fascynacji gubimy się w mieście, a nasz punkt odniesienia - meczet z dwoma minaretami - okazuje się być zdublowaną budowlą, identyczną z tą, obok której zaparkowaliśmy. Jednak nieustannie towarzysząca nam grupka dzieciaków po usłyszeniu hasła, że szukamy karakoy (policja) zaprowadziła nas do właściwego miejsca. Gdy zobaczyliśmy sklep muzyczny z kasetami i płytami postanawiamy właśnie tutaj kupić trochę oryginalnej, starej miejscowej muzyki. Oczywiście, ciężko było się dogadać ze sprzedawcami, ale po przesłuchaniu 20 kaset i wypiciu rytualnej herbaty wybieramy trzy kasety, które sprzedawca pakuje nam w gazetę (miejscowy standard opakowań jednorazowych), zalepia taśmą klejącą i wsuwa do małej foliowej torebki z postaciami z kreskówek Disneya. Specyfika regionu.


Po wyjściu ze sklepu fonograficznego postanawiamy coś zjeść w restauracji, która, jak głosi napis, posiada tzw. aile salonu - czyli salę rodzinną. Gości nas sam właściciel restauracji, niejaki Suat, z którym przez bodaj dwie godziny jemy, pijemy i rozmawiamy, korzystając tylko z mini rozmówek polsko - tureckich. Na koniec Suat życzy sobie zdjęcia z nami, tak, aby mógł je umieścić w swojej gablotce ze zdjęciami atrakcyjnych gości, którzy odwiedzili jego restaurację. Jedną z ciekawostek było podanie nam "kaymaku" czyli czegoś w rodzaju mocno schłodzonego słodkiego kożucha ze śmietany - tamtejsze delicje (w rzeczy samej pychota).


Wracamy do motocykla z zamiarem zrobienia fotki motocyklowi z pilnującymi policjantami uzbrojonymi w karabiny i czołgiem. Niestety, funkcjonariusze zgodzili się na uwiecznienie wyłącznie ich samym, bez czołgu. Szkoda, że nie udało nam się ich przechytrzyć... Gdy zbliża się zmierzch, wyruszamy w dalszą podróż.


Po drodze kolejna wojskowa kontrola drogowa. Spisują nasze dane, żądają pokazania chyba wszystkich posiadanych przez nas dokumentów, cała pełna procedura trwa i trwa. Widząc nasze zniecierpliwienie i zaniepokojenie podchodzi do mnie tamtejszy dowódca patrolu i wali mnie łapą po plecach krzycząc "To jest Turcja!". W rzeczy samej.


Jest ciemno, głucho, droga pusta i kręta czyli mało ciekawie. Jedziemy na Adilcevaz, gdzie spodziewamy się znaleźć jakiś nocleg, cały czas brzegiem jeziora Van. Jeszcze przed Adilcevaz na naszej drodze, nad samym jeziorem pojawia się jakaś restauracja z napisem "kemping". Odludzie okrutne, ale jechać mi się dalej nie chce. Okazuje się, że to Balik Restaurant (restauracja rybna). Właściciel zarobił w Niemczech i wybudował sobie coś takiego w miejscu nawet dość przyjemnym. Gdy pokazał nam gdzie możemy rozbić namiot, mimo długich poszukiwań nie znaleźliśmy miejsca, które byłoby choć trochę płaskie, wszędzie albo wykopy, albo ostre pochylenie. Postanawiam, że nocujemy pod gołym, pięknie rozgwieżdżonym niebem z półksiężycem - na tarasie restauracji, co okazało się bardzo dobrym pomysłem.

CDN

Zdjęcia

TURCJA / brak / Płn.-wsch. Turcja / Asia i wielkość TurcjiTURCJA / brak / Gdzieś w górach Kaczkar / Góry KaczkarTURCJA / brak / Góry Kaczkar płn.-wsch. Turcji / Góry KaczkarTURCJA / brak / Okolice Trabzon / Klasztor SumelaTURCJA / brak / Święta Góra Nemrut Dag / Nemrut DagTURCJA / brak / Rzeka Eufrat - niedaleko Siverek / Rzeka Eufrat i okoliczny mieszkaniec z koniemTURCJA / brak / Turcja Wschodnia / Turcja Wschodnia niedaleko granicy z ArmeniąTURCJA / brak / Kapadocja / Uwaga żółwie na drodze!!!TURCJA / brak / Okoloce Nemrut Dag / Wśród KurdówTURCJA / brak / Erzurum / Wjazd do ErzurumTURCJA / brak / Okolice granicy turecko-armeńskiej / Typowa osada Kurdyjska niedaleko Ani

Dodane komentarze

Transalp dołączył
01.08.2003

Transalp 2003-09-23 20:23:13

ale jaka rzeczowa!!!
Pozdrawiam
Autor

kd dołączył
17.12.2001

kd 2003-09-15 08:43:28

I dluuuuuugasna relacja :-)

OVAD dołączył
04.09.2001

OVAD 2003-09-14 18:17:00

No no całkiem miła wyprawa :-)

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl