Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Wschodnia Turcja cz.II > TURCJA, WĘGRY, BUłGARIA



DZIEŃ 13; Adilcevaz - Ahlat - Tatvan (Nemrut Dag) - Bitlis - Diyarbakir – Siverek
Dla Asi była to noc pełna atrakcji z powodu dolegliwości żołądkowych. Rano, gdy odpoczywała po trudach nocy, ja wybieram się na spacer o świcie celem zrobienia zdjęć wulkanowi Suphan Dag (4434 m.n.p.m.).
Mimo złego samopoczucia Asi jedziemy na Ahlat, czyli miasteczko słynące z seldżuckich grobowców i cmentarza. Sława miejscowej nekropolii wzięła się stąd, że miasto to, będące fortecą w okolicach XI wieku, przechodziło z rąk do rąk pomiędzy Seldżukami a Bizantyjczykami. Cmentarz ten stanowi niezwykły widok. Kilkaset unikalnych grobów seldżuckich z podobnymi do stalli kamieniami nagrobnymi z porośniętego mchem wulkanicznego tufu, pokrytego pajęczynami wzorów i kufickimi inskrypcjami. W ciągu wieków trzęsienia ziemi trochę poprzestawiały kamienie nagrobne, stąd obecnie stoją one wkopane w ziemię pod różnymi pochyleniami. Każdego grobu strzeże gawron i przechadzające się pomiędzy nimi żółwie. Miejsce to naprawdę robi spore wrażenie swą ciszą i spokojem, skłaniając do zadumy.
Nieopodal cmentarza duży grobowiec jakiegoś ważniaka sprzed tysiąca lat, do grobu którego przyjeżdżają rzesze Turków. Jakiś żebrak wycałowuje mnie witając się i jednocześnie prosi o jałmuznę. Brrr... Jedziemy dalej.
Kolejna atrakcja to wygasły wulkan Nemrut Dagi (2935 m.n.p.m.), w kraterze którego znajduje się kilka jezior. Po kilkunastu kilometrach walki z piaszczystą drogą docieramy do korony wulkanu i stamtąd zjeżdżamy w dół nad jedno z jezior. Jest cicho i spokojnie, zero ludzi. Obserwujemy widoczki, z których jeden nazywamy "ziele na kraterze". Asia jest nieco osłabiona, więc żadnych wyczynów w tym miejscu nie dokonujemy. Ta cisza i spokój może trwać i trwać...
My jednak jedziemy z powrotem do Tatvan i dalej w kierunku Bitlis. Droga jest po prostu koszmarna; górskie serpentyny, droga wykuta w skale, wąska, kamienie leżące na pofalowanym przez przeładowane ciężarówki "asfalcie", który pod wpływem ciepła rozchodzi się na boki (prawie jak w Polsce). Na jednym z takich pofałdowanych zakrętów, jadąc około 60 km/h mało nie uderzamy w skałę. Asfalt miał takie koleiny, że przednie koło podskakiwało, ześlizgując się przy każdym podskoku coraz bardziej w stronę pobocza (zamiast pobocza była tam lita, pionowa skała), nie mogąc wybrać toru jazdy przez całą szerokość zakręcającej w tym miejscu drogi. Dobrze, że w Transalpie usztywniłem kierownicę (silent blocki były zbyt miękkie i nie czułem dobrze kierownicy), inaczej, jak sądzę, wyrżnęlibyśmy w skałę... W sumie dramatyczna sytuacja, dzięki której jadę jeszcze ostrożniej, traktując każdy zakręt jako wielką niewiadomą. Po drodze ścigają się ze mną ciężarówki. Co za wariactwo i nieobliczalność na drogach! Walcząc to z jedną, to z inną ciężarówką przycieram w pochyleniach centralną podstawkę, co przy pełnym obciążeniu wysokiego Transalpa nie jest takie łatwe. Jakoś jednak pokonujemy 250 km odcinek do Diyarbakir, po drodze mijając skręt na miejscowość Batman, gdzie robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Jeśli ktoś sądzi, że we Wrocławiu w drogach są dziury, to zapraszam do raju dla crossowców, do Diyarbakir. Może kiedyś był tu asfalt, ale pozostało po nim mgliste wspomnienie i klepisko zamiast drogi; tłok koszmarny, gigantyczne dziury w drodze (sam się dziwię, że nie urwaliśmy koła...), wlokące się ciężarówki 5 km/h, blokujące jakikolwiek ruch, miasto pogrążone w niewyobrażalnym chaosie. Mimo zachwalanych w przewodniku historycznych atrakcji tego miasta, mam ochotę opuścić je jak najszybciej. Dookoła po prostu wszechobecny SYF. Uciekamy stąd co sił i możliwości w motocyklu. Diyarbakir liczy około 2 mln mieszkańców i przejechać trzeba przez sam środek ciasnej zabudowy. Walka ta zajmuje nam chyba ze dwie godziny. Po opuszczeniu, koniec końców, miasta jestem tak wyczerpany, jakbym zrobił 1000 km. Postanawiamy dotrzeć do Siverek, gdzie spodziewamy się znaleźć nocleg. Odcinek Diyarbakir - Siverek, mający około 100 km i mogący poszczycić się stosunkowo niezłą drogą, jak na tamten region, pokonuję z przeświadczeniem, ze każdy kilometr to walka, walka o przetrwanie.
Wraz ze zmierzchem docieramy do Siverek, około 50 tys. miasta niedaleko rzeki Eufrat. Bolą mnie nadgarstki, kręgosłup oraz nogi - kilkusetkilometrowa walka z drogą, ciężarówkami i coraz większym brudem i upałem daje się mocno we znaki. Jesteśmy skonani. To był kondycyjnie najgorszy moment w całej wyprawie. Dosyć przypadkiem w Siverek natrafiamy na, jak się okazało, najlepszy hotel w mieście. Wynajmujemy apartament za 9$. Wreszcie można odpocząć, choć upał taki, że pot leje się strumieniami. Jesteśmy około 100 km od granicy z Syrią. Chłopiec - recepcjonista w hotelu po wniesieniu bagażu domaga się bakszyszu, dzięki czemu pozbywamy się zalegających ciężkich i niewiele wartych monet. Motocykl parkuję na restauracyjnym tarasie hotelowym pośród kwiatów.
Mam wrażenie, że coś z kierownicą jest nie tak, jest zbyt "wrażliwa" i każdą drogę nie ubitą odczuwam jako dramat. Przed wyjazdem wymieniłem łożysko główki ramy, więc wykluczam możliwość jego uszkodzenia. Kombinowałem także z ciśnieniem w oponie przedniej, ale we wschodniej Turcji nikt chyba nie słyszał o mierzeniu ciśnienia w oponach. Pompuje się do końca, po czym pada stwierdzenie, że jest OK, albo że trzeba jeszcze dopompować. Inny świat. Więc dopompowałem, dzięki czemu później okazało się, że zamiast 2 atmosfer miałem 3,5. Dobrze, że i opony, i my, i motocykl to wytrzymaliśmy... W Siverek jest tak duszno i gorąco, że nie sposób żyć i oddychać swobodnie. Wszyscy biorą nas za Włochów; sądzimy, że wynika to z faktu, że jedynymi motocyklistami jakich tu kiedyś widziano byli jacyś Włosi i teraz każdy, kto zawita tu na motocyklu brany jest przez mieszkańców za Włocha. Podsumowując: Siverek jest obrzydliwe, ale hotel naprawdę niezły, co wynagradza nam to trudy dostania się tutaj.
DZIEŃ 14; Siverek - Eufrat - Nemrut Dagi (Arsameia)
Opuszczamy Siverek i kierujemy się na północny-zachód, do miejsca jedynej w promieniu 200 km możliwej przeprawy przez rzekę Eufrat. Po około 30 km docieramy do Firat Iskalesi, skąd co około 1,5 godziny kursuje prom na drugi brzeg rzeki. Przyjeżdżamy w to miejsce i niestety musimy poczekać około godziny na następny prom. Przy przystani znajduje się kilka mini - bufetów, gdzie można spokojnie usiąść w cieniu i napić się choćby Coca-Coli, co też czynimy. Jest cicho i spokojnie, powoli zbierają się ludzie i samochody do przepłynięcia na drugi brzeg. Czekający na prom mężczyzna w szarawarach, które w tym rejonie są standardem, daje mi kiść winogron, które przed chwilą jadł sam. Nie sposób odmówić... Miejscowa gościnność. Ciekawe czy umyte? - zadaje pytanie Asia. Może tak, może nie - ważne, że smaczne. Czekając na prom przyglądamy się ludziom. Pojawia się samochód, z którego wysiadają czterej mężczyźni wyglądzie terrorystów: szarawary, arafatki na głowach, zarost na ogorzałych twarzach, aż chciałoby się powtórzyć za wieszczem "wzrok dziki, suknia plugawa" - boję się nawet spojrzeć w ich kierunku, żeby nie prowokować. "Typowi z wyglądu terroryści", którym brakowało tylko karabinów i taśm z amunicją , okazali się bardzo sympatyczni i na prośbę Asi pozwolili się fotografować, na co ja wolałem jednak nie patrzeć.
Prom ma wygląd łajby, która zaraz pójdzie na dno, nie ma jednak wyjścia. Jesteśmy podziwiani, a szczególnie motocykl i jego 200 km/h na liczniku - "terroryści" są zachwyceni. Dobrze, niech żyją w ułudzie, że Transalp tyle wyciągnie... Po dotarciu na drugi brzeg szybki wyładunek - uffff ... - mamy to za sobą. Podziwiamy rejon - naprawdę bardzo ładny wąwóz wycięty pośród spokojnych gór, którego środkiem płynie spokojnie - znany nam z historii Eufrat. Długo do nas dociera, ze ta rzeka istnieje naprawdę, nie tylko w podręcznikach geografii i historii starożytnej i właśnie moczymy sobie w niej ręce. To wszystko dzieje się naprawdę i my właśnie tu jesteśmy. To jest coś takiego, jak uczucie owinięcia się wokół historii świata.
Po refleksjach wjeżdżamy na teren Nemrut Dagi Mili Parki (Park Narodowy Nemrut Dagi). Jesteśmy w paśmie górskim Taurus Środkowy, niedaleko Kahty. Postanawiamy dotrzeć na Nemrut Dag tzw. "starą drogą" Jest ona wybrukowana, ale jakość "bruku" pozostawia wiele do życzenia. Cóż, dobrze, że w ogóle jest droga. Kilkadziesiąt kilometrów ostrej wspinaczki na pierwszym biegu po wyboistej, niekończącej się drodze daje mi mocno w skórę. Po chyba 2 godzinach jazdy wreszcie koniec - malutki parking przy skromnym straganie z pamiątkami i jakimiś zabudowaniami. Droga była bardzo ostra, męcząca i mało bezpieczna, ale jakoś po raz kolejny udało się. Jeszcze będąc na górze boję się myśli o zjeździe w dół...
Jest około 14, oprócz nas nie ma innych turystów. Większość odwiedzających pojawia się tu w okolicach wschodu bądź zachodu słońca. Kult tej góry szerzył się w regionie już ponad 2 tys. lat temu i jej historia związana jest ściśle ze słońcem. Już na górze zastanawiamy się, czy jesteśmy tu pierwszymi Polakami na motocyklu, czy też ktoś tu był przed nami? Pytanie to pozostaje, póki co, bez odpowiedzi. Nemrut Dagi ma wysokość 2150 metrów i zostało odkryte w roku 1881 przez geologów osmańskich, lecz prace archeologiczne rozpoczęto dopiero w roku 1953.
"Megalomański król, żyjący tu jeszcze przed okresem rzymskim, kazał wyciąć dwie półki skalne, na nich ustawić posągi przedstawiające jego samego i bogów (jego krewnych), a pomiędzy nimi usypać sztuczną górę o wysokości 50 metrów. Pod tym kopcem może znajdować się grobowiec króla , ale nie jest to pewne. Region ten, zwany Kommageną, od 250 roku p.n.e. był już dobrze znany ze względu na swój strategiczny charakter. Królestwo Kommageny trwało zaledwie około 30 lat i wówczas sprawował w nim władzę Antioch I Epifenes; to właśnie on nakazał budowę świątyni i kopca na szczycie Nemrut".
Po zaparkowaniu na nie budzącym zaufania sypkim gruncie nad przepaścią udaliśmy się w kierunku szczytu. Aby się tam dostać, trzeba kupić bilet do Parku Narodowego (5 mln TL), a potem jeszcze bilet na zwiedzanie samej góry. Bileter, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, przyjął nas bardzo życzliwie i sprzedał bilety ulgowe (1/3 ceny normalnego - 1,5 mln TL). Kiedyś pracował wśród Polaków i kierowany sentymentem wymieniał po kolei imiona swoich polskich przyjaciół, wydając równocześnie resztę. Zrobiło nam się miło na duszy i ruszyliśmy z okazyjnymi biletami na szczyt.
Niestety, na sam szczyt wchodzić nie wolno (usypany kopiec z kamieni wielkości pięści), ale wierzchołek okrąża się około 50 metrów poniżej szczytu, idąc po wyznaczonej ścieżce. Gdy doszliśmy do świątyni wschodniej naszym oczom ukazało się coś niezwykłego. Olbrzymie posągi bez strąconych przez trzęsienia ziemi głów. Głowy stały ustawione pod przed siedzącymi posągami. Wśród postaci są rozróżnić można Herkulesa, Zeusa, Tyche, Apolla oraz Antiocha. Posągi wraz ze strąconymi głowami miały około 9 metrów wysokości i były złożone z oddzielnych warstw wyrzeźbionych kamieni. Głowy prezentują zlepek greckich rysów twarzy oraz perskich nakryć głowy i fryzur. Ciekawostką jest fakt, że znajdująca się tu płaskorzeźba z lwem na tle gwiazd, pokazuje wzajemne położenie gwiazd i planet: Jowisza, Merkurego i Marsa z dnia 7 lipca 62 p.n.e., co może oznaczać początek budowy na Nemrut Dag. Kolejny ślad, że to miejsce jest magiczne. Posągi i ołtarze, prawie identyczne, znajdują się zarówno po wschodniej, jak i zachodniej części góry, przy czym te wschodnie są w lepszym stanie.
Po nasyceniu się cudownymi widokami schodzimy w dół, do zaparkowanego motocykla. Na straganie z pamiątkami dokonujemy "rytualnych" zakupów czapeczek kurdyjskich ("hand made") u prowadzącego ten interes przesympatycznego Kurda, który przy okazji częstuje nas herbatą i opowiada o historii i obecnej sytuacji Kurdów. Niestety, z jego opowieści wynika, że Kurdowie nadal nie są traktowani na równi z Turkami. Prześladowani też nie są, ale ogólna sytuacja Kurdów, mimo aktualnego spokoju, z pewnością jeszcze kiedyś wypłynie. Sprzedawca uczy nas kurdyjskich słów i liczebników (np. czapka to "szałka", 2 to "dodo", 5 to "pięć", 6 to "sześć" a 10 to "deche"). To spotkanie i długą rozmowę będziemy z pewnością długo pamiętać, gdyż było to coś autentycznego - dotknęliśmy w sumie ogólnoświatowego problemu.
Po pożegnaniach zjeżdżamy w dół. Do pewnego miejsca, około 5 kilometrów zjeżdżamy znaną nam już brukowaną drogą, ale potem odbijamy w tak zwaną "nową drogę" w kierunku Kahty. Droga jest początkowo piaszczysta, niby wyjeżdżona, ale dla nas potwornie niebezpieczna; zaliczamy nad przepaściami kilka ślizgów niczym żużlowcy, co przy przeciążonym motocyklu nad przepaściami nie było najbezpieczniejsze. Jednak udało się i tym razem. Po około 1,5 godzinie zjazdu docieramy do innego historycznego miejsca w tym rejonie - do ruin stolicy Kommageny - Arsamei. Spotykamy tam innego Kurda - sympatycznego młodego chłopaka (20-25 lat) o imieniu Orhan, który, oczywiście, proponuje nam herbatę. Początkowo krygujemy się, ale po chwili dajemy się namówić. Obok stoi jego chata, która w przyszłości ma być czymś w rodzaju schroniska - restauracji. Orhan dużo nam opowiada o rejonie, o sobie, o rodzinie, o Kurdach. Po długich namowach przekonuje nas do pozostania u niego na noc. Opieramy się, ale ostatecznie rozpatrując wszystkie za i przeciw zdecydowaliśmy się na nocleg u niego. Ugościł nas kolacją - typową dla nich: kurdyjski chleb ("suchy naleśnik"), ryż z warzywami, herbata; skromnie, ale syto. Wieczorem długo dyskutujemy i opowiadamy sobie wzajemnie o naszych ojczyznach. Orhan proponuje nam nocleg pod gwiazdami, ale my, a zwłaszcza Asia, preferujemy dach nad głową. Około godziny przed zachodem słońca (słońce po turecku to "gunesz") kilka minibusów z turystami powoli wdrapywało się obok nas na Nemrut. Obok domu Orhana zatrzymał się jego kolega Yusuf, kierowca busa, który wwoził na górę kilkoro studentów tureckich i, jako że miał wolne jeszcze dwa miejsca w busie, zdecydowaliśmy się na ponowny wjazd na górę, by zobaczyć legendarny zachód słońca. Po godzinie jazdy i szybkim wdrapaniu się na placyk przy ołtarzu zachodnim, naszym oczom ukazał się "zachód słońca nad Nemrut Dagi". Wyglądał niby zwyczajnie, jak to zachód słońca w górach, ale gdy spojrzeć na to od strony wpatrujących się tęsknie w stronę zachodzącego słońca kamiennych postaci, to już wrażenia są nieco inne, rzeczywiście mistyczne. To było naprawdę bardzo miłe przeżycie.
DZIEŃ 15; Nemrut Dagi - Kahta - Adiyaman - Golbasi - Malatya - Gurun - Pinarbasi -
stacja benzynowa Alego Uzera
Po śniadaniu u Orhana, w którym pomagała i usługiwała nam jego matka - stara, wysuszona, spracowana, niezwykle serdeczna kobieta, pakujemy się i podążamy dalej. Jedziemy przez Kahtę (nic ciekawego), Adiyaman, Golbasi, gdzie łapią nas policjanci na radar. Zamiast 50 km/h jechaliśmy 90 km/h. Całą Turcję tak przejechałem (o ile droga na to pozwalała) i było dobrze, a teraz problem. Policjanci bardzo mili, ale moje próby zbicia wysokości mandatu spaliły na panewce. Byli niewzruszeni. Mandat opiewał na 40 mln TL, czyli około 25$. Niemało. Jako, że nie mieliśmy ochoty płacić gotówką, wpisali nam go do dokumentu, który otrzymaliśmy na granicy. Wiedzieliśmy, że ten kwit będą oglądać celnicy, więc wracając musimy mieć odliczone liry. Jedziemy dalej. W Golbasi skręcamy na północ i przebijamy się przez góry na Malatyę. Droga kręta, górska, piękne widoki i wlokące się pod górę i z góry TIR'y; i tak przez 100 km; zajęło nam to około 2 godziny, ale warto było. Zrobiło się jednak nieco chłodniej i pojawiły się deszczowe chmury. Po dotarciu do drogi nr 300, około 20 km przed Malatyą, odbijamy na północny-zachód na Kayseri. Jadąc krętą, ale stosunkowo dobrą, choć wąską, drogą, czasem między deszczem i burzami, które widzimy w pobliżu docieramy do Pinarbasi. Jeszcze około 80 km do Kayseri i około 100 km do Goreme - centrum
Kapadocji. Gdyby nie pogoda to z pewnością dotarlibyśmy tam tego dnia. Jednak nie było nam to dane.
Około 60-70 km przed Kayseri dopadła nas olbrzymia burza i ulewa. Pierwszy podmuch wiatru zmusił mnie do zwolnienia do 40 km/h, tak abym mógł panować nad motocyklem; rozpoczęła się burza, ulewa i wichura. Szukamy zatem schronienia, ale dookoła tylko pustkowie. Dostrzegam stację benzynową, więc usiłujemy się tam schronić. Dach umieszczony nad dystrybutorami jednak od niczego nas nie chroni, gdyż deszcz pada poziomo, pioruny walą poziomo, wiatr wieje poziomo. Stacja benzynowa jest nieczynna, wygląda, jakby była jeszcze w budowie. Po około 5 minutach chowania się przed ulewą to za motocykl, to za dystrybutor, ku naszemu zdziwieniu z budynku przyległego do stacji wychodzi człowiek i gestami zaprasza nas do budynku, więc pędzimy tam na złamanie karku.
Wreszcie bezpiecznie i sucho. Jest to budynek stacji benzynowej - przyszły sklep, kasa, etc; obecnie na podłodze leżą tam worki z cementem i inne materiały budowlane. Do zmierzchu deszcz i burza nie ustała. Facet ze stacji mimo początkowego braku zainteresowania nami powoli się rozkręca i po około godzinie spędzonej na trudnej konwersacji po turecku, bez szans na poprawę pogody oraz bez szans na jakikolwiek hotel w pobliżu (najbliższy w Kayseri), prosimy gospodarza o możliwość przenocowania w budynku. Widząc naszą beznadziejną sytuacje zgadza się i w ten oto sposób korzystamy z gościny Alego Ozera, czyli przyszłego kierownika tejże stacji. Spędzamy wspólnie wieczór na rozmowach z mini rozmówkami w dłoniach, jemy wspólną kolację (my częstujemy go zupą fasolową z proszku, Ali nas - pysznymi pomidorami i dżemem morelowym swojej mamy), oglądamy mecz Turcja - Słowacja w TV (1:1) i dopiero po północy idziemy spać ( na karimatach pomiędzy workami z cementem). Raz jeszcze wielkie dzięki Ali - jesteś OK!
DZIEŃ 16; Ali Ozer Benzin Istasyonu - Kayseri - Goreme (Kapadocja)
Rano, około 8, zanim jeszcze robotnicy pojawili się na stacji Alego, pakujemy manele i czule się żegnamy. Świeci słońce, ale dookoła widać, że wody w nocy było naprawdę sporo. Około 50 km od Kayseri naszym oczom ukazuje się piękna góra - wulkan Erciyes Dagi (3917 m.n.p.m.). Cała góra w śniegu - cudowny widok. Okazało się później, że ten śnieg jest zupełnie świeży; gdy my lawirowaliśmy w deszczu, na górze padał śnieg. Tankujemy na przedmieściach Kayseri, gdzie jeden z kierowników stacji zaczepia nas , prosi na herbatę i opowiada o swoich podróżach sprzed lat do Polski. To niesamowite, ale serdeczność ludzka zdecydowanie przerosła podczas tej wyprawy nasze oczekiwania i wyobrażenia. Z Kayseri jedziemy do Kalaba, gdzie odbijamy na południe, do Goreme.
Jesteśmy w Kapadocji - w Goreme Mili Parki. Zatrzymujemy się chyba na pierwszym napotkanym kempingu o swojskiej nazwie Berlin. Właściciel mówi po niemiecku, wśród kilku rozbitych w tym miejscu namiotów widzimy Niemców, Czechów oraz motocyklistę Fryderyka z dziewczyną i Hondą Africa Twin z RPA. Ma chłop fantazję - jest bardzo sympatyczny, wymieniamy się uwagami dotyczącymi motocykli. Podsumowanie jest jedno: "Honda = No Problem" . Po rozbiciu namiotu, około południa udajemy się do głównej atrakcji Goreme - tzw. Muzeum Pod Gołym Niebem. Porażają nas ceny biletów wstępu do muzeum: 20 mln TL czyli około 12,5$. Trochę drogo.
Przekonujemy się, że czar serdeczności i bezinteresowności wschodniej Turcji tutaj już nie obowiązuje. Tutaj panują inne reguły, reguły biznesu, handlu, zysku. Już nie jesteśmy postrzegani jako podróżnicy, już jesteśmy tylko kolejnymi turystami na motocyklu, których w tym rejonie z pewnością trochę przebywa w sezonie. Wkroczyliśmy w inny etap podróży - etap turystycznych dokonań, zdecydowanie mniej poznawczych, takich zwyczajnych. To dziwne, wystarczy 100 km i już jesteśmy kimś innym dla mieszkańców tutejszego regionu. Żal, żal, żal... Wszystko co piękne ma jednak swój kres. Musimy przestawić nasze myślenie, musimy zacząć liczyć i kalkulować; tu drożej, tu taniej; tu nas stać, a tu nie. Do tej pory tego problemu w ogóle nie było.
Skalne miasto zwane także Muzeum Pod Gołym Niebem jest bardzo ciekawe; wykute w tufie wulkanicznym kościoły sprzed tysiąca lat, prymitywne malowidła oraz wszechobecni potomkowie samurajów - turyści z Japonii i Niemiec - oto tutejszy klimat. Pomiędzy kościołami roztacza się zupełnie nieprawdopodobny księżycowy krajobraz: urocze skały, bajkowe mieszkania w grotach oraz dzika roślinność i krzątające się tu i ówdzie żółwie. Samo Goreme to w sumie urocze małe miasteczko nastawione na turystów. Wieczorem spacerujemy po okolicach miasta podglądając tu i ówdzie ludzi w domach, w restauracjach. My jednak tu już nie korzystamy z restauracji - rozpoczęliśmy plan oszczędnościowy.
Uwaga! W Goreme muezzin strasznie fałszuje!
DZIEŃ 17; Kapadocja - podziemne miasto Derinkuyu
Nad ranem doznajemy szoku. Świta i słychać coś jakby wichurę, która jest bardzo głośna, ale ustaje na chwilę po to, by po chwili znów się rozpocząć. Coś dziwnego, szczególnie, że namiot w ogóle nie reagował na słyszane podmuchy. Gdyby to była wichura, namiot z pewnością drżałby i falował. A zatem, co jest grane? Po wyjściu z namiotu przekonaliśmy się szybko, co było źródłem hałasu. W górze zobaczyliśmy kilka balonów ... To hałasowały raz po raz włączające się ich agregaty wytwarzające ciepłe powietrze. Okazało się, że balony startują w pobliżu naszego pola namiotowego. Jest to jedna z miejscowych atrakcji warta około 200$ od osoby. Nie na naszą kieszeń, niech latają Japsy.
Po niespiesznym śniadaniu ruszamy w drogę do Derienkuyu - jednego z wielu podziemnych miast. Bilet 20 mln TL - brrr. Ale cóż, raz się żyje - trzeba zobaczyć. Osiem poziomów pod ziemią , wszystko wykute w skale - tufie wulkanicznym, pochodzącym z wyników działania pobliskiego Erciyes Dagi. W sumie okazuje się to "dziwna dziurą w ziemi" i specjalnie samo w sobie nadzwyczajne nie jest. Ciekawostką jest natomiast fakt, że do dziś nie wiadomo, kto stworzył te podziemne miasta, obejmujące także miejsca pochówku i kaplice. Różne źródła historyczne podają, że podziemne miasta istniały już w V, a nawet VII wieku p.n.e. Fajne, ale nie powalające. I znów zniechęcająca mnogość turystów.
W drodze powrotnej oglądamy jeszcze Uchisar i wykutą w tufie twierdzę. Ciekawe miejsce. Zaczyna mżyć, a gdy docieramy do namiotu, do Goreme, pada już intensywnie. Cały wieczór poświęcamy zatem na pisanie widokówek do rodziny i znajomych.
DZIEŃ 18; Kapadocja - wąwóz Ihlara
Założyliśmy, że się wypada i tego dnia będzie już pięknie i słonecznie. Tak też się stało. Rano w lekkich ubraniach, bez zbędnego obciążenia, ruszamy do oddalonej o około 80 km Ihlary przez Nevsehir, Derienkuyu, Golcuk, Guzelyurt Wąwóz Ihlara, który dawniej nosił nazwę Peristremy, był niegdyś ulubioną samotnią bizantyjskich mnichów. Przetrwały tam dziesiątki malowanych kościołów wyciosanych w skale. Główna zaleta tej okolicy - prawie brak turystów! Jest to bardzo ciekawe miejsce; do wąwozu schodzi się po wykutych w skale około 100 metrowych schodach. Wąwóz ma długość około 12 km i po obu stronach kanionu, przez który płynie wartka rzeczka Melendiz Suyu, znajdują się święte gaje, pradawne grobowce, kilkanaście kościołów wykutych w skale, bogato zdobionych malowidłami i freskami, domostwa mieszkalne, pustelnie, etc. To niesamowite historyczne miejsce na spacer, całodniowy spacer. Po obejrzeniu wąwozu wracamy do Goreme, tym razem na skróty omijając od północy górę Gollu Dagu (2143 m.n.p.m.).
Wieczorem, po powrocie napawając się atmosferą Goreme, robimy pamiątkowe zdjęcia tkaczkom dywanów i układamy się po sutej kolacji do snu. To ostatni nocleg w Kapadocji - krainie baśniowej, księżycowej i magicznej.
DZIEŃ 19; Goreme - Nevsehir - Kirsehir - Ankara - Stambuł (900 km)
Rano, jak codzień, budzą nas balony. Pakujemy się i ruszamy w daleką drogę. Początkowo zakładałem, ze ten odcinek pokonamy w 1,5 dnia, ale teraz postanowiłem jechać szybciej i do wieczora dojechać do Stambułu. Rano w Goreme, w sklepie spożywczym spotykamy "znajomego" motocyklistę na starej Hondzie z Belgii (poznaliśmy go w Karsie). Drogi nasze jak widać przeplatały się. Tniemy ostro na Ankarę, byle do autostrady. Po kilku godzinach osiągamy Ankarę, wjeżdżamy na obwodnicę wokół miasta i nasza prędkość przelotowa wzrasta. W Ankarze łapie nas przelotny deszczyk, który ignorujemy. Autostrada E89 jest płatna, ale kwota do zapłaty to jakieś grosze rzędu 1$. Jakość drogi oceniam jako perfekt. Trzy pasy wśród górskiego krajobrazu, asfalt równiutki jak marzenie, lepsza droga niż autostrady w Niemczech czy Francji.
Wieczorem wita nas jak zwykle zatłoczony Stambuł ze zwariowanymi Turkami za kierownicą. Przepychając się w korkach po nocy osiągamy nasz kemping Florya obok lotniska. Czujemy się tu jak w dobrze nam znanym miejscu. Jadąc z azjatyckiej do europejskiej części miasta przejeżdżamy przez gigantyczny most łączący oba kontynenty. Stambuł od strony azjatyckiej do cieśniny Bosfor ciągnie się chyba ze 100 km. To niesamowite i olbrzymie miasto, w którym codziennie przebywa około 18 mln ludzi. Dla Polaka jest to niepojęte ( to prawie 20% ludności Turcji). Ledwie żywi, mimo latających samolotów, zasypiamy snem zasłużonym. Ten dzień był naprawdę bardzo męczący.
DZIEŃ 20; Stambuł
Rano budzą nas tym razem samoloty. Normalka. Plan zwiedzania Stambułu jest taki, że motocykl i dobytek zostaje na kempingu, a my lekko ubrani korzystamy z publicznych środków transportu miejskiego. Obok kempingu jest olbrzymi targ, otwarty chyba tylko raz na tydzień, akurat dziś. Są tu cuda i cudeńka - wszystko od warzyw po skarpety z targowej licytacji. W nieco zaimprowizowanym barze na targu jemy yufki z serem. Pycha. Prywatnym busem spod targu dostajemy się do jakiejś pętli autobusowej. Jest tu bardzo dużo przystanków, ludzi i samochodów. Pytamy w budce jakiegoś kierownika ruchu o możliwość dostania się do centrum - Sultanahmet. Ten, nie pytając o szczegóły, wynajduje skądś faceta w garniturze, który bierze sprawę dowiezienia nas do centrum w swoje ręce. Jedziemy jeszcze około godziny autobusem za darmo, gdyż gość w garniturze okazał się być tajniakiem o dużych możliwościach. Dziwny kraj...
Oglądamy grobowce, Błękitny Meczet i małą Hagia Sophia, oglądamy Muzeum Dywanów, Muzeum Mozaik, zjadamy luzacki obiadek nad Morzem Marmara, zwiedzamy Wielki Bazar, który jest naprawdę wielki. Wszystko to robi na nas olbrzymie wrażenie - jednak tutaj jesteśmy już tylko zwykłymi turystami, jakich dookoła wielu. Wracamy do kempingu grubo po zmierzchu.
DZIEŃ 21; Stambuł
Tego dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie pałacu Topkapi. Poraża nas przede wszystkim już na wejściu cena za bilety - 60 mln TL - 40$. Zwiedzanie trwa kilka godzin Najlepsze naszym zdaniem są wystawy garderoby sułtanów, skarbiec, wystawa broni oraz miejsce z relikwiami po Allahu i nie tylko. Po wyjściu z pałacu Topkapi jesteśmy skonani i... pod wielkim wrażeniem; to naprawdę niesamowite miejsce.
Potem łazimy po mieście oglądając to i owo, podglądając mieszkańców. Nad morzem tłumy miejscowych łowiących na dowolny sposób ryby. Przechodzimy na drugą stronę Złotego Rogu. Oglądamy targ rybny (ale okazy!) obok mostu Galata. Sprzedawca ryb krzyczy w naszym kierunki "Welcome to Fishcisi" ("Balikcisi" to po turecku "rybiarnia"). Oglądamy zwyczajnych mieszkańców Stambułu ( którzy w naszych oczach są bardzo niezwyczajni) oraz często pływające promy pomiędzy różnymi częściami miasta. Widać stąd doskonale podświetlony wieczorem Pałac Topkapi i ogrody sułtańskie. Wracamy na drugi brzeg. Prosto z łódki na brzegu Morza Marmara zjadam fishkebap - pycha ( świeża rybka z rusztu w bułce z cebulą).
Krążymy jeszcze w okolicach Błękitnego Meczetu; pojawia się iluminacja na fontannie. Niezłe! Zaglądamy w Błękitnym Meczecie przez okno i obserwujemy wiernych podczas wieczornych modłów. Dla podniesienia atrakcyjności miejsca nad meczetem pojawia się wielki, pomarańczowy półksiężyc. Co najdziwniejsze - jest to prawdziwy półksiężyc. Pełni wrażeń obskurną podmiejską kolejką wracamy do naszego kempingu Florya w dzielnicy Yesilkoy.
DZIEŃ 22; Stambuł
To już ostatni dzień w Turcji. Oglądamy Hagia Sophia. Coś perfekcyjnego!!! Gigantyczna budowla sprzed 1500 lat. Doskonałe mozaiki robią na nas także mocne wrażenia. Zwiedzamy prócz tego także kilka meczetów z okolic XVI wieku, wsłuchujemy się w śpiew muezzinów, oglądamy tutejszy uniwersytet, łaźnie miejskie, sklepy z dywanami i innymi cudami dla turystów. Trafiamy dosyć przypadkiem do dzielnicy bogatej, gdzie bank przy banku, jubiler przy jubilerze. Potem oglądamy wąskie biedne uliczki z malutkimi sklepikami ze wszystkim, łącznie ze strojami do rytualnego obrzędu obrzezania. Łykamy klimat targu orzechowego, bakaliowego, owocowego, warzywnego i rybnego. Mocno rozrzewnieni rozpoczynamy odwrót z Turcji. Jutro czeka nas ciężki dzień - przeprawa przez Turcję i Bułgarię.
DZIEŃ 23; Stambuł - Bułgaria - Serbia (Dimitrovograd)
Ze Stambułu wyjeżdżamy bez żadnych problemów. Szukamy oleju do motocykla i ostatecznie kupujemy coś na Shellu; nie jestem pewien, co to za olej, ale nie mamy wyjścia. Zaraz za Stambułem czarne chmury i mocny deszcz. Mimo to ubrani w stroje przeciwdeszczowe tniemy do Edirne, do granicy z Bułgarią. Na granicy zamieszanie spowodowane naszym tureckim mandatem - w końcu uiszczamy stosowną opłatę w jakiejś kasie. Po godzinie z Turkami mamy już spokój. Teraz czas na Bułgarów. Jakiś celnik - głupek gada coś po angielsku, chyba sam nie wie, co mówi i ogólnie ma do nas pretensje. Dostajemy odpowiedni świstek i w drogę. Deszcz pada, a na dodatek zaraz za granicą odkręciła się linka prędkościomierza. Reperuję ją i po pół godzinie jedziemy w dalszą drogę. Po około 200 km docieramy do autostrady i jakby przestawało padać. Schniemy. Jest zimno. O zmierzchu docieramy do granicy z Serbią. Oczywiście kolejny problem stanowi waluta bułgarska, którą poza Bułgarią można włożyć między książki - nikt jej nie chce. My też. Mimo to wieziemy ją do Polski. Granicę jakoś przekraczamy bez problemu. Trzeba w Serbii znów wykupić wizę turystyczną - tym razem to jest 6 Euro - rabat czy co? Około 5-10 km od granicy w miasteczku Dimitrovograd odnajdujemy jakiś hotel i tam zostajemy. Motocykl parkuję na zapleczu hotelu w pomieszczeniach gospodarczych. Nieco zziębnięci łatwo zasypiamy.
DZIEŃ 24; Dimitrovograd (Serbia) - Budapeszt (Węgry)
I znów cały dzień jazda. Przez 500 km słońce, a około 100 km przed granicą z Węgrami znów ulewa. Węgry witają nas w okolicach Szeged ulewą, ale już wiemy, ze osiągnęliśmy cywilizację w 100% europejską, bez jakichkolwiek papierków, pieczątek i znaczków w paszportach. Wieczorny chłód przeszywa nam kości; zaraz za Budapesztem znajdujemy jakiś motel przy autostradzie i tam wynajmujemy ciepły pokój. Jest połowa września, a zimno jak w listopadzie. Miły nocleg, choć nie tani, ale nie było wyjścia.
DZIEŃ 25; Budapeszt – Wrocław
Ostatni dzień podróży. Trzymam się motocykla resztką sił, choć ze zdziwieniem stwierdzam, że mój tyłek i kręgosłup nie protestują zbytnio. Zimny deszczowy poranek. Śniadanie w typie niemieckim (tłusta jajecznica na bekonie) wliczone w cenę noclegu. Konsumpcja i w drogę. Jakieś 30 km od granicy węgiersko-słowackiej motocykl staje nagle w polu. Co jest grane!? Okazuje się, ze skończyło się paliwo... Po przejechaniu 230 km wyczerpał się pełny 18 litrowy zbiornik paliwa? Niemożliwe. Chyba podczas naszego noclegu ktoś spuścił paliwo albo stał się cud i motocykl zaczął palić 8 zamiast 6. Niemniej jednak stoimy na drodze i machamy rękoma próbując zatrzymać kogoś, kto mógłby nas uratować. Ciekawe spostrzeżenie; o ile w Turcji w takiej sytuacji zatrzymywałyby się samochody jeden za drugim, o tyle Węgrów prosiliśmy się jakieś pół godziny. Inny kraj, inne realia. Wreszcie jakiś facet wziął Asie do samochodu, podwiózł do stacji benzynowej oddalonej o około 5 km i wrócił z nią i z benzyną do mnie, do spragnionego motocykla. Wielkie dzięki!!!
Szybko przekraczamy granicę i pokonujemy 150 km przez Słowację. Teraz tylko Czechy i Polska. Cały czas spanikowany kontroluję stan paliwa, tak aby ominęła nas kolejna niespodzianka. Jednak z paliwem jest wszystko w normie, po staremu. Jednak to był jakiś węgierski cud... Pogoda w porządku, więc i prędkość przelotowa niezła. Deszcz dopada nas dopiero około 50 km od granicy czesko -polskiej, którą planujemy przekroczyć w Międzylesiu. Na granicy polskiemu celnikowi musieliśmy chyba trzy razy powtarzać, skąd jedziemy. Na pytanie: "a co macie w bagażach?" jedyna rozsądna odpowiedź brzmiała "brudne ciuchy". Około 17 przekraczamy granicę i ostatnie 150 km z Międzylesia do Wrocławia pokonujemy "suchą oponą". Około 18:30 jesteśmy w domku.
Jest poniedziałek wieczór. Wszystko OK, tylko, że jutro musimy iść do pracy. Zakończyliśmy Naszą Wielką Przygodę z pełnym sukcesem. Przez następny czas będzie nas rozpierała duma z sukcesu i wspaniałej, dopiero co przeżytej przygody.
I tak też się stało.
Podsumowanie
Jedno zdanie: na pytanie, co najbardziej utkwiło nam w pamięci z całej wyprawy - zdecydowanie i szybko odpowiedzieliśmy - mieszkańcy wschodniej Turcji; ludzie serdeczni, mili, przyjacielscy, bezinteresowni, opiekuńczy.
Te słowa niech wystarczą za skwitowanie całej podróży.
Ogólnie przejechanych 7700 km + 1200 km prom na trasie Stambuł - Trabzon
Krzysztof A. Andrzejewski
Wrocław 23.11.2002
krzysztof_andrzejewski@o2.pl
Dla Asi była to noc pełna atrakcji z powodu dolegliwości żołądkowych. Rano, gdy odpoczywała po trudach nocy, ja wybieram się na spacer o świcie celem zrobienia zdjęć wulkanowi Suphan Dag (4434 m.n.p.m.).
Mimo złego samopoczucia Asi jedziemy na Ahlat, czyli miasteczko słynące z seldżuckich grobowców i cmentarza. Sława miejscowej nekropolii wzięła się stąd, że miasto to, będące fortecą w okolicach XI wieku, przechodziło z rąk do rąk pomiędzy Seldżukami a Bizantyjczykami. Cmentarz ten stanowi niezwykły widok. Kilkaset unikalnych grobów seldżuckich z podobnymi do stalli kamieniami nagrobnymi z porośniętego mchem wulkanicznego tufu, pokrytego pajęczynami wzorów i kufickimi inskrypcjami. W ciągu wieków trzęsienia ziemi trochę poprzestawiały kamienie nagrobne, stąd obecnie stoją one wkopane w ziemię pod różnymi pochyleniami. Każdego grobu strzeże gawron i przechadzające się pomiędzy nimi żółwie. Miejsce to naprawdę robi spore wrażenie swą ciszą i spokojem, skłaniając do zadumy.
Nieopodal cmentarza duży grobowiec jakiegoś ważniaka sprzed tysiąca lat, do grobu którego przyjeżdżają rzesze Turków. Jakiś żebrak wycałowuje mnie witając się i jednocześnie prosi o jałmuznę. Brrr... Jedziemy dalej.
Kolejna atrakcja to wygasły wulkan Nemrut Dagi (2935 m.n.p.m.), w kraterze którego znajduje się kilka jezior. Po kilkunastu kilometrach walki z piaszczystą drogą docieramy do korony wulkanu i stamtąd zjeżdżamy w dół nad jedno z jezior. Jest cicho i spokojnie, zero ludzi. Obserwujemy widoczki, z których jeden nazywamy "ziele na kraterze". Asia jest nieco osłabiona, więc żadnych wyczynów w tym miejscu nie dokonujemy. Ta cisza i spokój może trwać i trwać...
My jednak jedziemy z powrotem do Tatvan i dalej w kierunku Bitlis. Droga jest po prostu koszmarna; górskie serpentyny, droga wykuta w skale, wąska, kamienie leżące na pofalowanym przez przeładowane ciężarówki "asfalcie", który pod wpływem ciepła rozchodzi się na boki (prawie jak w Polsce). Na jednym z takich pofałdowanych zakrętów, jadąc około 60 km/h mało nie uderzamy w skałę. Asfalt miał takie koleiny, że przednie koło podskakiwało, ześlizgując się przy każdym podskoku coraz bardziej w stronę pobocza (zamiast pobocza była tam lita, pionowa skała), nie mogąc wybrać toru jazdy przez całą szerokość zakręcającej w tym miejscu drogi. Dobrze, że w Transalpie usztywniłem kierownicę (silent blocki były zbyt miękkie i nie czułem dobrze kierownicy), inaczej, jak sądzę, wyrżnęlibyśmy w skałę... W sumie dramatyczna sytuacja, dzięki której jadę jeszcze ostrożniej, traktując każdy zakręt jako wielką niewiadomą. Po drodze ścigają się ze mną ciężarówki. Co za wariactwo i nieobliczalność na drogach! Walcząc to z jedną, to z inną ciężarówką przycieram w pochyleniach centralną podstawkę, co przy pełnym obciążeniu wysokiego Transalpa nie jest takie łatwe. Jakoś jednak pokonujemy 250 km odcinek do Diyarbakir, po drodze mijając skręt na miejscowość Batman, gdzie robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Jeśli ktoś sądzi, że we Wrocławiu w drogach są dziury, to zapraszam do raju dla crossowców, do Diyarbakir. Może kiedyś był tu asfalt, ale pozostało po nim mgliste wspomnienie i klepisko zamiast drogi; tłok koszmarny, gigantyczne dziury w drodze (sam się dziwię, że nie urwaliśmy koła...), wlokące się ciężarówki 5 km/h, blokujące jakikolwiek ruch, miasto pogrążone w niewyobrażalnym chaosie. Mimo zachwalanych w przewodniku historycznych atrakcji tego miasta, mam ochotę opuścić je jak najszybciej. Dookoła po prostu wszechobecny SYF. Uciekamy stąd co sił i możliwości w motocyklu. Diyarbakir liczy około 2 mln mieszkańców i przejechać trzeba przez sam środek ciasnej zabudowy. Walka ta zajmuje nam chyba ze dwie godziny. Po opuszczeniu, koniec końców, miasta jestem tak wyczerpany, jakbym zrobił 1000 km. Postanawiamy dotrzeć do Siverek, gdzie spodziewamy się znaleźć nocleg. Odcinek Diyarbakir - Siverek, mający około 100 km i mogący poszczycić się stosunkowo niezłą drogą, jak na tamten region, pokonuję z przeświadczeniem, ze każdy kilometr to walka, walka o przetrwanie.
Wraz ze zmierzchem docieramy do Siverek, około 50 tys. miasta niedaleko rzeki Eufrat. Bolą mnie nadgarstki, kręgosłup oraz nogi - kilkusetkilometrowa walka z drogą, ciężarówkami i coraz większym brudem i upałem daje się mocno we znaki. Jesteśmy skonani. To był kondycyjnie najgorszy moment w całej wyprawie. Dosyć przypadkiem w Siverek natrafiamy na, jak się okazało, najlepszy hotel w mieście. Wynajmujemy apartament za 9$. Wreszcie można odpocząć, choć upał taki, że pot leje się strumieniami. Jesteśmy około 100 km od granicy z Syrią. Chłopiec - recepcjonista w hotelu po wniesieniu bagażu domaga się bakszyszu, dzięki czemu pozbywamy się zalegających ciężkich i niewiele wartych monet. Motocykl parkuję na restauracyjnym tarasie hotelowym pośród kwiatów.
Mam wrażenie, że coś z kierownicą jest nie tak, jest zbyt "wrażliwa" i każdą drogę nie ubitą odczuwam jako dramat. Przed wyjazdem wymieniłem łożysko główki ramy, więc wykluczam możliwość jego uszkodzenia. Kombinowałem także z ciśnieniem w oponie przedniej, ale we wschodniej Turcji nikt chyba nie słyszał o mierzeniu ciśnienia w oponach. Pompuje się do końca, po czym pada stwierdzenie, że jest OK, albo że trzeba jeszcze dopompować. Inny świat. Więc dopompowałem, dzięki czemu później okazało się, że zamiast 2 atmosfer miałem 3,5. Dobrze, że i opony, i my, i motocykl to wytrzymaliśmy... W Siverek jest tak duszno i gorąco, że nie sposób żyć i oddychać swobodnie. Wszyscy biorą nas za Włochów; sądzimy, że wynika to z faktu, że jedynymi motocyklistami jakich tu kiedyś widziano byli jacyś Włosi i teraz każdy, kto zawita tu na motocyklu brany jest przez mieszkańców za Włocha. Podsumowując: Siverek jest obrzydliwe, ale hotel naprawdę niezły, co wynagradza nam to trudy dostania się tutaj.
DZIEŃ 14; Siverek - Eufrat - Nemrut Dagi (Arsameia)
Opuszczamy Siverek i kierujemy się na północny-zachód, do miejsca jedynej w promieniu 200 km możliwej przeprawy przez rzekę Eufrat. Po około 30 km docieramy do Firat Iskalesi, skąd co około 1,5 godziny kursuje prom na drugi brzeg rzeki. Przyjeżdżamy w to miejsce i niestety musimy poczekać około godziny na następny prom. Przy przystani znajduje się kilka mini - bufetów, gdzie można spokojnie usiąść w cieniu i napić się choćby Coca-Coli, co też czynimy. Jest cicho i spokojnie, powoli zbierają się ludzie i samochody do przepłynięcia na drugi brzeg. Czekający na prom mężczyzna w szarawarach, które w tym rejonie są standardem, daje mi kiść winogron, które przed chwilą jadł sam. Nie sposób odmówić... Miejscowa gościnność. Ciekawe czy umyte? - zadaje pytanie Asia. Może tak, może nie - ważne, że smaczne. Czekając na prom przyglądamy się ludziom. Pojawia się samochód, z którego wysiadają czterej mężczyźni wyglądzie terrorystów: szarawary, arafatki na głowach, zarost na ogorzałych twarzach, aż chciałoby się powtórzyć za wieszczem "wzrok dziki, suknia plugawa" - boję się nawet spojrzeć w ich kierunku, żeby nie prowokować. "Typowi z wyglądu terroryści", którym brakowało tylko karabinów i taśm z amunicją , okazali się bardzo sympatyczni i na prośbę Asi pozwolili się fotografować, na co ja wolałem jednak nie patrzeć.
Prom ma wygląd łajby, która zaraz pójdzie na dno, nie ma jednak wyjścia. Jesteśmy podziwiani, a szczególnie motocykl i jego 200 km/h na liczniku - "terroryści" są zachwyceni. Dobrze, niech żyją w ułudzie, że Transalp tyle wyciągnie... Po dotarciu na drugi brzeg szybki wyładunek - uffff ... - mamy to za sobą. Podziwiamy rejon - naprawdę bardzo ładny wąwóz wycięty pośród spokojnych gór, którego środkiem płynie spokojnie - znany nam z historii Eufrat. Długo do nas dociera, ze ta rzeka istnieje naprawdę, nie tylko w podręcznikach geografii i historii starożytnej i właśnie moczymy sobie w niej ręce. To wszystko dzieje się naprawdę i my właśnie tu jesteśmy. To jest coś takiego, jak uczucie owinięcia się wokół historii świata.
Po refleksjach wjeżdżamy na teren Nemrut Dagi Mili Parki (Park Narodowy Nemrut Dagi). Jesteśmy w paśmie górskim Taurus Środkowy, niedaleko Kahty. Postanawiamy dotrzeć na Nemrut Dag tzw. "starą drogą" Jest ona wybrukowana, ale jakość "bruku" pozostawia wiele do życzenia. Cóż, dobrze, że w ogóle jest droga. Kilkadziesiąt kilometrów ostrej wspinaczki na pierwszym biegu po wyboistej, niekończącej się drodze daje mi mocno w skórę. Po chyba 2 godzinach jazdy wreszcie koniec - malutki parking przy skromnym straganie z pamiątkami i jakimiś zabudowaniami. Droga była bardzo ostra, męcząca i mało bezpieczna, ale jakoś po raz kolejny udało się. Jeszcze będąc na górze boję się myśli o zjeździe w dół...
Jest około 14, oprócz nas nie ma innych turystów. Większość odwiedzających pojawia się tu w okolicach wschodu bądź zachodu słońca. Kult tej góry szerzył się w regionie już ponad 2 tys. lat temu i jej historia związana jest ściśle ze słońcem. Już na górze zastanawiamy się, czy jesteśmy tu pierwszymi Polakami na motocyklu, czy też ktoś tu był przed nami? Pytanie to pozostaje, póki co, bez odpowiedzi. Nemrut Dagi ma wysokość 2150 metrów i zostało odkryte w roku 1881 przez geologów osmańskich, lecz prace archeologiczne rozpoczęto dopiero w roku 1953.
"Megalomański król, żyjący tu jeszcze przed okresem rzymskim, kazał wyciąć dwie półki skalne, na nich ustawić posągi przedstawiające jego samego i bogów (jego krewnych), a pomiędzy nimi usypać sztuczną górę o wysokości 50 metrów. Pod tym kopcem może znajdować się grobowiec króla , ale nie jest to pewne. Region ten, zwany Kommageną, od 250 roku p.n.e. był już dobrze znany ze względu na swój strategiczny charakter. Królestwo Kommageny trwało zaledwie około 30 lat i wówczas sprawował w nim władzę Antioch I Epifenes; to właśnie on nakazał budowę świątyni i kopca na szczycie Nemrut".
Po zaparkowaniu na nie budzącym zaufania sypkim gruncie nad przepaścią udaliśmy się w kierunku szczytu. Aby się tam dostać, trzeba kupić bilet do Parku Narodowego (5 mln TL), a potem jeszcze bilet na zwiedzanie samej góry. Bileter, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, przyjął nas bardzo życzliwie i sprzedał bilety ulgowe (1/3 ceny normalnego - 1,5 mln TL). Kiedyś pracował wśród Polaków i kierowany sentymentem wymieniał po kolei imiona swoich polskich przyjaciół, wydając równocześnie resztę. Zrobiło nam się miło na duszy i ruszyliśmy z okazyjnymi biletami na szczyt.
Niestety, na sam szczyt wchodzić nie wolno (usypany kopiec z kamieni wielkości pięści), ale wierzchołek okrąża się około 50 metrów poniżej szczytu, idąc po wyznaczonej ścieżce. Gdy doszliśmy do świątyni wschodniej naszym oczom ukazało się coś niezwykłego. Olbrzymie posągi bez strąconych przez trzęsienia ziemi głów. Głowy stały ustawione pod przed siedzącymi posągami. Wśród postaci są rozróżnić można Herkulesa, Zeusa, Tyche, Apolla oraz Antiocha. Posągi wraz ze strąconymi głowami miały około 9 metrów wysokości i były złożone z oddzielnych warstw wyrzeźbionych kamieni. Głowy prezentują zlepek greckich rysów twarzy oraz perskich nakryć głowy i fryzur. Ciekawostką jest fakt, że znajdująca się tu płaskorzeźba z lwem na tle gwiazd, pokazuje wzajemne położenie gwiazd i planet: Jowisza, Merkurego i Marsa z dnia 7 lipca 62 p.n.e., co może oznaczać początek budowy na Nemrut Dag. Kolejny ślad, że to miejsce jest magiczne. Posągi i ołtarze, prawie identyczne, znajdują się zarówno po wschodniej, jak i zachodniej części góry, przy czym te wschodnie są w lepszym stanie.
Po nasyceniu się cudownymi widokami schodzimy w dół, do zaparkowanego motocykla. Na straganie z pamiątkami dokonujemy "rytualnych" zakupów czapeczek kurdyjskich ("hand made") u prowadzącego ten interes przesympatycznego Kurda, który przy okazji częstuje nas herbatą i opowiada o historii i obecnej sytuacji Kurdów. Niestety, z jego opowieści wynika, że Kurdowie nadal nie są traktowani na równi z Turkami. Prześladowani też nie są, ale ogólna sytuacja Kurdów, mimo aktualnego spokoju, z pewnością jeszcze kiedyś wypłynie. Sprzedawca uczy nas kurdyjskich słów i liczebników (np. czapka to "szałka", 2 to "dodo", 5 to "pięć", 6 to "sześć" a 10 to "deche"). To spotkanie i długą rozmowę będziemy z pewnością długo pamiętać, gdyż było to coś autentycznego - dotknęliśmy w sumie ogólnoświatowego problemu.
Po pożegnaniach zjeżdżamy w dół. Do pewnego miejsca, około 5 kilometrów zjeżdżamy znaną nam już brukowaną drogą, ale potem odbijamy w tak zwaną "nową drogę" w kierunku Kahty. Droga jest początkowo piaszczysta, niby wyjeżdżona, ale dla nas potwornie niebezpieczna; zaliczamy nad przepaściami kilka ślizgów niczym żużlowcy, co przy przeciążonym motocyklu nad przepaściami nie było najbezpieczniejsze. Jednak udało się i tym razem. Po około 1,5 godzinie zjazdu docieramy do innego historycznego miejsca w tym rejonie - do ruin stolicy Kommageny - Arsamei. Spotykamy tam innego Kurda - sympatycznego młodego chłopaka (20-25 lat) o imieniu Orhan, który, oczywiście, proponuje nam herbatę. Początkowo krygujemy się, ale po chwili dajemy się namówić. Obok stoi jego chata, która w przyszłości ma być czymś w rodzaju schroniska - restauracji. Orhan dużo nam opowiada o rejonie, o sobie, o rodzinie, o Kurdach. Po długich namowach przekonuje nas do pozostania u niego na noc. Opieramy się, ale ostatecznie rozpatrując wszystkie za i przeciw zdecydowaliśmy się na nocleg u niego. Ugościł nas kolacją - typową dla nich: kurdyjski chleb ("suchy naleśnik"), ryż z warzywami, herbata; skromnie, ale syto. Wieczorem długo dyskutujemy i opowiadamy sobie wzajemnie o naszych ojczyznach. Orhan proponuje nam nocleg pod gwiazdami, ale my, a zwłaszcza Asia, preferujemy dach nad głową. Około godziny przed zachodem słońca (słońce po turecku to "gunesz") kilka minibusów z turystami powoli wdrapywało się obok nas na Nemrut. Obok domu Orhana zatrzymał się jego kolega Yusuf, kierowca busa, który wwoził na górę kilkoro studentów tureckich i, jako że miał wolne jeszcze dwa miejsca w busie, zdecydowaliśmy się na ponowny wjazd na górę, by zobaczyć legendarny zachód słońca. Po godzinie jazdy i szybkim wdrapaniu się na placyk przy ołtarzu zachodnim, naszym oczom ukazał się "zachód słońca nad Nemrut Dagi". Wyglądał niby zwyczajnie, jak to zachód słońca w górach, ale gdy spojrzeć na to od strony wpatrujących się tęsknie w stronę zachodzącego słońca kamiennych postaci, to już wrażenia są nieco inne, rzeczywiście mistyczne. To było naprawdę bardzo miłe przeżycie.
DZIEŃ 15; Nemrut Dagi - Kahta - Adiyaman - Golbasi - Malatya - Gurun - Pinarbasi -
stacja benzynowa Alego Uzera
Po śniadaniu u Orhana, w którym pomagała i usługiwała nam jego matka - stara, wysuszona, spracowana, niezwykle serdeczna kobieta, pakujemy się i podążamy dalej. Jedziemy przez Kahtę (nic ciekawego), Adiyaman, Golbasi, gdzie łapią nas policjanci na radar. Zamiast 50 km/h jechaliśmy 90 km/h. Całą Turcję tak przejechałem (o ile droga na to pozwalała) i było dobrze, a teraz problem. Policjanci bardzo mili, ale moje próby zbicia wysokości mandatu spaliły na panewce. Byli niewzruszeni. Mandat opiewał na 40 mln TL, czyli około 25$. Niemało. Jako, że nie mieliśmy ochoty płacić gotówką, wpisali nam go do dokumentu, który otrzymaliśmy na granicy. Wiedzieliśmy, że ten kwit będą oglądać celnicy, więc wracając musimy mieć odliczone liry. Jedziemy dalej. W Golbasi skręcamy na północ i przebijamy się przez góry na Malatyę. Droga kręta, górska, piękne widoki i wlokące się pod górę i z góry TIR'y; i tak przez 100 km; zajęło nam to około 2 godziny, ale warto było. Zrobiło się jednak nieco chłodniej i pojawiły się deszczowe chmury. Po dotarciu do drogi nr 300, około 20 km przed Malatyą, odbijamy na północny-zachód na Kayseri. Jadąc krętą, ale stosunkowo dobrą, choć wąską, drogą, czasem między deszczem i burzami, które widzimy w pobliżu docieramy do Pinarbasi. Jeszcze około 80 km do Kayseri i około 100 km do Goreme - centrum
Kapadocji. Gdyby nie pogoda to z pewnością dotarlibyśmy tam tego dnia. Jednak nie było nam to dane.
Około 60-70 km przed Kayseri dopadła nas olbrzymia burza i ulewa. Pierwszy podmuch wiatru zmusił mnie do zwolnienia do 40 km/h, tak abym mógł panować nad motocyklem; rozpoczęła się burza, ulewa i wichura. Szukamy zatem schronienia, ale dookoła tylko pustkowie. Dostrzegam stację benzynową, więc usiłujemy się tam schronić. Dach umieszczony nad dystrybutorami jednak od niczego nas nie chroni, gdyż deszcz pada poziomo, pioruny walą poziomo, wiatr wieje poziomo. Stacja benzynowa jest nieczynna, wygląda, jakby była jeszcze w budowie. Po około 5 minutach chowania się przed ulewą to za motocykl, to za dystrybutor, ku naszemu zdziwieniu z budynku przyległego do stacji wychodzi człowiek i gestami zaprasza nas do budynku, więc pędzimy tam na złamanie karku.
Wreszcie bezpiecznie i sucho. Jest to budynek stacji benzynowej - przyszły sklep, kasa, etc; obecnie na podłodze leżą tam worki z cementem i inne materiały budowlane. Do zmierzchu deszcz i burza nie ustała. Facet ze stacji mimo początkowego braku zainteresowania nami powoli się rozkręca i po około godzinie spędzonej na trudnej konwersacji po turecku, bez szans na poprawę pogody oraz bez szans na jakikolwiek hotel w pobliżu (najbliższy w Kayseri), prosimy gospodarza o możliwość przenocowania w budynku. Widząc naszą beznadziejną sytuacje zgadza się i w ten oto sposób korzystamy z gościny Alego Ozera, czyli przyszłego kierownika tejże stacji. Spędzamy wspólnie wieczór na rozmowach z mini rozmówkami w dłoniach, jemy wspólną kolację (my częstujemy go zupą fasolową z proszku, Ali nas - pysznymi pomidorami i dżemem morelowym swojej mamy), oglądamy mecz Turcja - Słowacja w TV (1:1) i dopiero po północy idziemy spać ( na karimatach pomiędzy workami z cementem). Raz jeszcze wielkie dzięki Ali - jesteś OK!
DZIEŃ 16; Ali Ozer Benzin Istasyonu - Kayseri - Goreme (Kapadocja)
Rano, około 8, zanim jeszcze robotnicy pojawili się na stacji Alego, pakujemy manele i czule się żegnamy. Świeci słońce, ale dookoła widać, że wody w nocy było naprawdę sporo. Około 50 km od Kayseri naszym oczom ukazuje się piękna góra - wulkan Erciyes Dagi (3917 m.n.p.m.). Cała góra w śniegu - cudowny widok. Okazało się później, że ten śnieg jest zupełnie świeży; gdy my lawirowaliśmy w deszczu, na górze padał śnieg. Tankujemy na przedmieściach Kayseri, gdzie jeden z kierowników stacji zaczepia nas , prosi na herbatę i opowiada o swoich podróżach sprzed lat do Polski. To niesamowite, ale serdeczność ludzka zdecydowanie przerosła podczas tej wyprawy nasze oczekiwania i wyobrażenia. Z Kayseri jedziemy do Kalaba, gdzie odbijamy na południe, do Goreme.
Jesteśmy w Kapadocji - w Goreme Mili Parki. Zatrzymujemy się chyba na pierwszym napotkanym kempingu o swojskiej nazwie Berlin. Właściciel mówi po niemiecku, wśród kilku rozbitych w tym miejscu namiotów widzimy Niemców, Czechów oraz motocyklistę Fryderyka z dziewczyną i Hondą Africa Twin z RPA. Ma chłop fantazję - jest bardzo sympatyczny, wymieniamy się uwagami dotyczącymi motocykli. Podsumowanie jest jedno: "Honda = No Problem" . Po rozbiciu namiotu, około południa udajemy się do głównej atrakcji Goreme - tzw. Muzeum Pod Gołym Niebem. Porażają nas ceny biletów wstępu do muzeum: 20 mln TL czyli około 12,5$. Trochę drogo.
Przekonujemy się, że czar serdeczności i bezinteresowności wschodniej Turcji tutaj już nie obowiązuje. Tutaj panują inne reguły, reguły biznesu, handlu, zysku. Już nie jesteśmy postrzegani jako podróżnicy, już jesteśmy tylko kolejnymi turystami na motocyklu, których w tym rejonie z pewnością trochę przebywa w sezonie. Wkroczyliśmy w inny etap podróży - etap turystycznych dokonań, zdecydowanie mniej poznawczych, takich zwyczajnych. To dziwne, wystarczy 100 km i już jesteśmy kimś innym dla mieszkańców tutejszego regionu. Żal, żal, żal... Wszystko co piękne ma jednak swój kres. Musimy przestawić nasze myślenie, musimy zacząć liczyć i kalkulować; tu drożej, tu taniej; tu nas stać, a tu nie. Do tej pory tego problemu w ogóle nie było.
Skalne miasto zwane także Muzeum Pod Gołym Niebem jest bardzo ciekawe; wykute w tufie wulkanicznym kościoły sprzed tysiąca lat, prymitywne malowidła oraz wszechobecni potomkowie samurajów - turyści z Japonii i Niemiec - oto tutejszy klimat. Pomiędzy kościołami roztacza się zupełnie nieprawdopodobny księżycowy krajobraz: urocze skały, bajkowe mieszkania w grotach oraz dzika roślinność i krzątające się tu i ówdzie żółwie. Samo Goreme to w sumie urocze małe miasteczko nastawione na turystów. Wieczorem spacerujemy po okolicach miasta podglądając tu i ówdzie ludzi w domach, w restauracjach. My jednak tu już nie korzystamy z restauracji - rozpoczęliśmy plan oszczędnościowy.
Uwaga! W Goreme muezzin strasznie fałszuje!
DZIEŃ 17; Kapadocja - podziemne miasto Derinkuyu
Nad ranem doznajemy szoku. Świta i słychać coś jakby wichurę, która jest bardzo głośna, ale ustaje na chwilę po to, by po chwili znów się rozpocząć. Coś dziwnego, szczególnie, że namiot w ogóle nie reagował na słyszane podmuchy. Gdyby to była wichura, namiot z pewnością drżałby i falował. A zatem, co jest grane? Po wyjściu z namiotu przekonaliśmy się szybko, co było źródłem hałasu. W górze zobaczyliśmy kilka balonów ... To hałasowały raz po raz włączające się ich agregaty wytwarzające ciepłe powietrze. Okazało się, że balony startują w pobliżu naszego pola namiotowego. Jest to jedna z miejscowych atrakcji warta około 200$ od osoby. Nie na naszą kieszeń, niech latają Japsy.
Po niespiesznym śniadaniu ruszamy w drogę do Derienkuyu - jednego z wielu podziemnych miast. Bilet 20 mln TL - brrr. Ale cóż, raz się żyje - trzeba zobaczyć. Osiem poziomów pod ziemią , wszystko wykute w skale - tufie wulkanicznym, pochodzącym z wyników działania pobliskiego Erciyes Dagi. W sumie okazuje się to "dziwna dziurą w ziemi" i specjalnie samo w sobie nadzwyczajne nie jest. Ciekawostką jest natomiast fakt, że do dziś nie wiadomo, kto stworzył te podziemne miasta, obejmujące także miejsca pochówku i kaplice. Różne źródła historyczne podają, że podziemne miasta istniały już w V, a nawet VII wieku p.n.e. Fajne, ale nie powalające. I znów zniechęcająca mnogość turystów.
W drodze powrotnej oglądamy jeszcze Uchisar i wykutą w tufie twierdzę. Ciekawe miejsce. Zaczyna mżyć, a gdy docieramy do namiotu, do Goreme, pada już intensywnie. Cały wieczór poświęcamy zatem na pisanie widokówek do rodziny i znajomych.
DZIEŃ 18; Kapadocja - wąwóz Ihlara
Założyliśmy, że się wypada i tego dnia będzie już pięknie i słonecznie. Tak też się stało. Rano w lekkich ubraniach, bez zbędnego obciążenia, ruszamy do oddalonej o około 80 km Ihlary przez Nevsehir, Derienkuyu, Golcuk, Guzelyurt Wąwóz Ihlara, który dawniej nosił nazwę Peristremy, był niegdyś ulubioną samotnią bizantyjskich mnichów. Przetrwały tam dziesiątki malowanych kościołów wyciosanych w skale. Główna zaleta tej okolicy - prawie brak turystów! Jest to bardzo ciekawe miejsce; do wąwozu schodzi się po wykutych w skale około 100 metrowych schodach. Wąwóz ma długość około 12 km i po obu stronach kanionu, przez który płynie wartka rzeczka Melendiz Suyu, znajdują się święte gaje, pradawne grobowce, kilkanaście kościołów wykutych w skale, bogato zdobionych malowidłami i freskami, domostwa mieszkalne, pustelnie, etc. To niesamowite historyczne miejsce na spacer, całodniowy spacer. Po obejrzeniu wąwozu wracamy do Goreme, tym razem na skróty omijając od północy górę Gollu Dagu (2143 m.n.p.m.).
Wieczorem, po powrocie napawając się atmosferą Goreme, robimy pamiątkowe zdjęcia tkaczkom dywanów i układamy się po sutej kolacji do snu. To ostatni nocleg w Kapadocji - krainie baśniowej, księżycowej i magicznej.
DZIEŃ 19; Goreme - Nevsehir - Kirsehir - Ankara - Stambuł (900 km)
Rano, jak codzień, budzą nas balony. Pakujemy się i ruszamy w daleką drogę. Początkowo zakładałem, ze ten odcinek pokonamy w 1,5 dnia, ale teraz postanowiłem jechać szybciej i do wieczora dojechać do Stambułu. Rano w Goreme, w sklepie spożywczym spotykamy "znajomego" motocyklistę na starej Hondzie z Belgii (poznaliśmy go w Karsie). Drogi nasze jak widać przeplatały się. Tniemy ostro na Ankarę, byle do autostrady. Po kilku godzinach osiągamy Ankarę, wjeżdżamy na obwodnicę wokół miasta i nasza prędkość przelotowa wzrasta. W Ankarze łapie nas przelotny deszczyk, który ignorujemy. Autostrada E89 jest płatna, ale kwota do zapłaty to jakieś grosze rzędu 1$. Jakość drogi oceniam jako perfekt. Trzy pasy wśród górskiego krajobrazu, asfalt równiutki jak marzenie, lepsza droga niż autostrady w Niemczech czy Francji.
Wieczorem wita nas jak zwykle zatłoczony Stambuł ze zwariowanymi Turkami za kierownicą. Przepychając się w korkach po nocy osiągamy nasz kemping Florya obok lotniska. Czujemy się tu jak w dobrze nam znanym miejscu. Jadąc z azjatyckiej do europejskiej części miasta przejeżdżamy przez gigantyczny most łączący oba kontynenty. Stambuł od strony azjatyckiej do cieśniny Bosfor ciągnie się chyba ze 100 km. To niesamowite i olbrzymie miasto, w którym codziennie przebywa około 18 mln ludzi. Dla Polaka jest to niepojęte ( to prawie 20% ludności Turcji). Ledwie żywi, mimo latających samolotów, zasypiamy snem zasłużonym. Ten dzień był naprawdę bardzo męczący.
DZIEŃ 20; Stambuł
Rano budzą nas tym razem samoloty. Normalka. Plan zwiedzania Stambułu jest taki, że motocykl i dobytek zostaje na kempingu, a my lekko ubrani korzystamy z publicznych środków transportu miejskiego. Obok kempingu jest olbrzymi targ, otwarty chyba tylko raz na tydzień, akurat dziś. Są tu cuda i cudeńka - wszystko od warzyw po skarpety z targowej licytacji. W nieco zaimprowizowanym barze na targu jemy yufki z serem. Pycha. Prywatnym busem spod targu dostajemy się do jakiejś pętli autobusowej. Jest tu bardzo dużo przystanków, ludzi i samochodów. Pytamy w budce jakiegoś kierownika ruchu o możliwość dostania się do centrum - Sultanahmet. Ten, nie pytając o szczegóły, wynajduje skądś faceta w garniturze, który bierze sprawę dowiezienia nas do centrum w swoje ręce. Jedziemy jeszcze około godziny autobusem za darmo, gdyż gość w garniturze okazał się być tajniakiem o dużych możliwościach. Dziwny kraj...
Oglądamy grobowce, Błękitny Meczet i małą Hagia Sophia, oglądamy Muzeum Dywanów, Muzeum Mozaik, zjadamy luzacki obiadek nad Morzem Marmara, zwiedzamy Wielki Bazar, który jest naprawdę wielki. Wszystko to robi na nas olbrzymie wrażenie - jednak tutaj jesteśmy już tylko zwykłymi turystami, jakich dookoła wielu. Wracamy do kempingu grubo po zmierzchu.
DZIEŃ 21; Stambuł
Tego dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie pałacu Topkapi. Poraża nas przede wszystkim już na wejściu cena za bilety - 60 mln TL - 40$. Zwiedzanie trwa kilka godzin Najlepsze naszym zdaniem są wystawy garderoby sułtanów, skarbiec, wystawa broni oraz miejsce z relikwiami po Allahu i nie tylko. Po wyjściu z pałacu Topkapi jesteśmy skonani i... pod wielkim wrażeniem; to naprawdę niesamowite miejsce.
Potem łazimy po mieście oglądając to i owo, podglądając mieszkańców. Nad morzem tłumy miejscowych łowiących na dowolny sposób ryby. Przechodzimy na drugą stronę Złotego Rogu. Oglądamy targ rybny (ale okazy!) obok mostu Galata. Sprzedawca ryb krzyczy w naszym kierunki "Welcome to Fishcisi" ("Balikcisi" to po turecku "rybiarnia"). Oglądamy zwyczajnych mieszkańców Stambułu ( którzy w naszych oczach są bardzo niezwyczajni) oraz często pływające promy pomiędzy różnymi częściami miasta. Widać stąd doskonale podświetlony wieczorem Pałac Topkapi i ogrody sułtańskie. Wracamy na drugi brzeg. Prosto z łódki na brzegu Morza Marmara zjadam fishkebap - pycha ( świeża rybka z rusztu w bułce z cebulą).
Krążymy jeszcze w okolicach Błękitnego Meczetu; pojawia się iluminacja na fontannie. Niezłe! Zaglądamy w Błękitnym Meczecie przez okno i obserwujemy wiernych podczas wieczornych modłów. Dla podniesienia atrakcyjności miejsca nad meczetem pojawia się wielki, pomarańczowy półksiężyc. Co najdziwniejsze - jest to prawdziwy półksiężyc. Pełni wrażeń obskurną podmiejską kolejką wracamy do naszego kempingu Florya w dzielnicy Yesilkoy.
DZIEŃ 22; Stambuł
To już ostatni dzień w Turcji. Oglądamy Hagia Sophia. Coś perfekcyjnego!!! Gigantyczna budowla sprzed 1500 lat. Doskonałe mozaiki robią na nas także mocne wrażenia. Zwiedzamy prócz tego także kilka meczetów z okolic XVI wieku, wsłuchujemy się w śpiew muezzinów, oglądamy tutejszy uniwersytet, łaźnie miejskie, sklepy z dywanami i innymi cudami dla turystów. Trafiamy dosyć przypadkiem do dzielnicy bogatej, gdzie bank przy banku, jubiler przy jubilerze. Potem oglądamy wąskie biedne uliczki z malutkimi sklepikami ze wszystkim, łącznie ze strojami do rytualnego obrzędu obrzezania. Łykamy klimat targu orzechowego, bakaliowego, owocowego, warzywnego i rybnego. Mocno rozrzewnieni rozpoczynamy odwrót z Turcji. Jutro czeka nas ciężki dzień - przeprawa przez Turcję i Bułgarię.
DZIEŃ 23; Stambuł - Bułgaria - Serbia (Dimitrovograd)
Ze Stambułu wyjeżdżamy bez żadnych problemów. Szukamy oleju do motocykla i ostatecznie kupujemy coś na Shellu; nie jestem pewien, co to za olej, ale nie mamy wyjścia. Zaraz za Stambułem czarne chmury i mocny deszcz. Mimo to ubrani w stroje przeciwdeszczowe tniemy do Edirne, do granicy z Bułgarią. Na granicy zamieszanie spowodowane naszym tureckim mandatem - w końcu uiszczamy stosowną opłatę w jakiejś kasie. Po godzinie z Turkami mamy już spokój. Teraz czas na Bułgarów. Jakiś celnik - głupek gada coś po angielsku, chyba sam nie wie, co mówi i ogólnie ma do nas pretensje. Dostajemy odpowiedni świstek i w drogę. Deszcz pada, a na dodatek zaraz za granicą odkręciła się linka prędkościomierza. Reperuję ją i po pół godzinie jedziemy w dalszą drogę. Po około 200 km docieramy do autostrady i jakby przestawało padać. Schniemy. Jest zimno. O zmierzchu docieramy do granicy z Serbią. Oczywiście kolejny problem stanowi waluta bułgarska, którą poza Bułgarią można włożyć między książki - nikt jej nie chce. My też. Mimo to wieziemy ją do Polski. Granicę jakoś przekraczamy bez problemu. Trzeba w Serbii znów wykupić wizę turystyczną - tym razem to jest 6 Euro - rabat czy co? Około 5-10 km od granicy w miasteczku Dimitrovograd odnajdujemy jakiś hotel i tam zostajemy. Motocykl parkuję na zapleczu hotelu w pomieszczeniach gospodarczych. Nieco zziębnięci łatwo zasypiamy.
DZIEŃ 24; Dimitrovograd (Serbia) - Budapeszt (Węgry)
I znów cały dzień jazda. Przez 500 km słońce, a około 100 km przed granicą z Węgrami znów ulewa. Węgry witają nas w okolicach Szeged ulewą, ale już wiemy, ze osiągnęliśmy cywilizację w 100% europejską, bez jakichkolwiek papierków, pieczątek i znaczków w paszportach. Wieczorny chłód przeszywa nam kości; zaraz za Budapesztem znajdujemy jakiś motel przy autostradzie i tam wynajmujemy ciepły pokój. Jest połowa września, a zimno jak w listopadzie. Miły nocleg, choć nie tani, ale nie było wyjścia.
DZIEŃ 25; Budapeszt – Wrocław
Ostatni dzień podróży. Trzymam się motocykla resztką sił, choć ze zdziwieniem stwierdzam, że mój tyłek i kręgosłup nie protestują zbytnio. Zimny deszczowy poranek. Śniadanie w typie niemieckim (tłusta jajecznica na bekonie) wliczone w cenę noclegu. Konsumpcja i w drogę. Jakieś 30 km od granicy węgiersko-słowackiej motocykl staje nagle w polu. Co jest grane!? Okazuje się, ze skończyło się paliwo... Po przejechaniu 230 km wyczerpał się pełny 18 litrowy zbiornik paliwa? Niemożliwe. Chyba podczas naszego noclegu ktoś spuścił paliwo albo stał się cud i motocykl zaczął palić 8 zamiast 6. Niemniej jednak stoimy na drodze i machamy rękoma próbując zatrzymać kogoś, kto mógłby nas uratować. Ciekawe spostrzeżenie; o ile w Turcji w takiej sytuacji zatrzymywałyby się samochody jeden za drugim, o tyle Węgrów prosiliśmy się jakieś pół godziny. Inny kraj, inne realia. Wreszcie jakiś facet wziął Asie do samochodu, podwiózł do stacji benzynowej oddalonej o około 5 km i wrócił z nią i z benzyną do mnie, do spragnionego motocykla. Wielkie dzięki!!!
Szybko przekraczamy granicę i pokonujemy 150 km przez Słowację. Teraz tylko Czechy i Polska. Cały czas spanikowany kontroluję stan paliwa, tak aby ominęła nas kolejna niespodzianka. Jednak z paliwem jest wszystko w normie, po staremu. Jednak to był jakiś węgierski cud... Pogoda w porządku, więc i prędkość przelotowa niezła. Deszcz dopada nas dopiero około 50 km od granicy czesko -polskiej, którą planujemy przekroczyć w Międzylesiu. Na granicy polskiemu celnikowi musieliśmy chyba trzy razy powtarzać, skąd jedziemy. Na pytanie: "a co macie w bagażach?" jedyna rozsądna odpowiedź brzmiała "brudne ciuchy". Około 17 przekraczamy granicę i ostatnie 150 km z Międzylesia do Wrocławia pokonujemy "suchą oponą". Około 18:30 jesteśmy w domku.
Jest poniedziałek wieczór. Wszystko OK, tylko, że jutro musimy iść do pracy. Zakończyliśmy Naszą Wielką Przygodę z pełnym sukcesem. Przez następny czas będzie nas rozpierała duma z sukcesu i wspaniałej, dopiero co przeżytej przygody.
I tak też się stało.
Podsumowanie
Jedno zdanie: na pytanie, co najbardziej utkwiło nam w pamięci z całej wyprawy - zdecydowanie i szybko odpowiedzieliśmy - mieszkańcy wschodniej Turcji; ludzie serdeczni, mili, przyjacielscy, bezinteresowni, opiekuńczy.
Te słowa niech wystarczą za skwitowanie całej podróży.
Ogólnie przejechanych 7700 km + 1200 km prom na trasie Stambuł - Trabzon
Krzysztof A. Andrzejewski
Wrocław 23.11.2002
krzysztof_andrzejewski@o2.pl
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.