Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Iran Centralny-przedmurze pustyni > IRAN


jedrzej jedrzej Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie IRAN / brak / Kashan / dom kupca dywanów z XIX wiekuNastępnym etapem naszej podróży po Iranie były miasta „pustynne” Yazd i Kashan oraz perła islamskiego baroku, stolica trzeciej wielkiej perskiej dynastii; Safawidów - Esfahan. W okolicach Yazdu zamierzaliśmy także zwiedzić „Wieże Milczenia”, unikalne obiekty związane ze starożytną religią Persji, zoroastryzmem

.

Lot z Ahvazu do Teheranu, Tupolewem, trwał godzinę. Po starcie w dole były widoczne pola uprawne, wśród których wiła się Karun – najdłuższa rzeka Iranu. Potem teren stawał się coraz bardziej górzysty. Brązowe góry były poprzecinane głębokimi wąwozami. Góry stawały się coraz wyższe, wierzchołki pokrywał śnieg, przelatywaliśmy nad pasmem Zagros.

Następny lot Teheran – Yazd zajął 50 minut. Tym razem lecimy Fokkerem 100. Zaraz po starcie z lewej strony samolotu widać ośnieżone szczyty gór Alborz. Potem lecimy nad pustynią, koło Yazdu na pustyni zaczynają być widoczne zielone płachetki uprawnych pól. Po osiemnastej jesteśmy już na miejscu.

Hotel „Silk Road” mieści się w starym irańskim domu. Pokoje są umieszczone dookoła dużego atrium z fontanną. W atrium, na świeżym powietrzu, są ustawione stoliki oraz szerokie łoża przykryte kobiercami. Można tam zjeść posiłek. Nasz pokój znajduje się przy drugim mniejszym dziedzińcu, połączonym z głównym atrium wąskim przejściem. Pokój bardzo charakterystyczny w kształcie butli - sufit jest półkopułą. Na jego środku jest tzw. „badgir”, komin w kształcie szyjki od butelki, wystający ponad dach zamknięty od góry z otworami po bokach. Jest to charakterystyczny dla Yazdu, starożytny system chłodzenia pomieszczeń – coś w rodzaju klimatyzacji. Poza tym mamy w pokoju współczesną klimatyzację, łazienkę oraz lodówkę. Płacimy za to wszystko 250 000 riali/noc.

Z samego rana odwiedzam samotnie pobliski Jameh Mosque. Robię kila zdjęć i obserwuję modlące się kobiety. Po śniadaniu odwiedzamy najbardziej charakterystyczny budynek w Iranie – Amir Chaqmaq Complex. Jest to trójpoziomowa fasada, na której umieszczone są prostokątne wnęki zakończone u góry łukami. Tuż obok znajduje się Muzeum Wody. Są w nim między innymi, pokazane modele „qanatów” tj. starożytnych systemów dostarczania wody pitnej do miasta. Można także obejrzeć fragment prawdziwego qanatu. Bardzo ciekawym eksponatem jest zegar wodny, działający na zasadzie klepsydry. Wstęp do muzeum był bezpłatny, ale nasz przewodnik „wymusił” na nas kupno za dwa dolary CD, o nieznanej zawartości (w Polsce okazało się, ze był na nim ciekawy film o qanatach).

Następnie idziemy zwiedzać zabytki zoroastryjskie Yazdu, który jest centrum zoroastryzmu w Iranie. W świątyni ognia podziwiamy ogień, który pali się bez przerwy od 470 – tego roku naszej ery. „Shared taxi” jedziemy za miasto zobaczyć „wieże milczenia” – miejsce gdzie po śmierci były umieszczane zwłoki wyznawców zoroastryzmu, aby sępy mogły oczyścić je do kości. Ten sposób przygotowania do pochówku był stosowany w tym miejscu do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Niestety kwater, w których były umieszczane ciała nie udało mi się zobaczyć. Otaczający je mur był dla mnie zbyt wysoki do sforsowania a wejścia nie mogłem znaleźć. Już później w teherańskim muzeum fotografii widziałem zdjęcie przedstawiające wnętrze „wieży milczenia”, zrobione w latach trzydziestych. Widać na nim ciała w pozycji siedzącej, niektóre już częściowo „oczyszczone” przez sępy.

W drodze powrotnej mogliśmy doświadczalnie stwierdzić, na czym polega „shared taxi”. Z „wież milczenia” wyjechaliśmy sami. Po chwili wsiadł Irańczyk „A” a następnie Irańczyk „B” i kobieta z dzieckiem. Taksówkarz najpierw odwiózł Irańczyka „B”, skręcając w zupełnie innym kierunku niż znajdował się nasz hotel. Potem pojechał w przeciwną stronę gdzie wysiadł Irańczyk „A”. Zawrócił i pojechał na przedmieście Yazdu, tam wysiadła Iranka z dzieckiem. Na końcu, nie mogąc już nic wymyślić, zawiózł nas pod jakiś zabytek, który na szczęście był nieczynny. Zaproponował, że podwiezie nas do restauracji, zmuszony zawiózł do hotelu. Podróż trwała około godziny. Ponadto taksówkarz zanim „złapał” innych klientów proponował nam bez przerwy wycieczkę, oczywiście jego taksówką, do położonego niedaleko, Yazdu Mehriz - „good city”, jak określał to miasto.

Po odpoczynku w hotelu kontynuujemy zwiedzanie Yazdu, wykorzystując w tym celu trasę zaproponowaną przez „Lonely Planet”. Według UNESCO, starówka Yazdu jest najstarszym zamieszkałym bez przerwy miastem na świecie. Jest zupełnie inna od tych, które zwiedzałem w swoich dotychczasowych podróżach. Budynki są wykonane z cegły pokrytej błotem wymieszanym z trawą i wysuszonym na słońcu. Wąskie uliczki, otoczone przez wysokie mury, są często przykryte dachem o łukowatych przęsłach, który daje zbawienny chłód. Na tle nieba dominują wysokie, brązowe „badgirsy”. Znienacka wychodzi się na plac, przy którym stoi starożytny pałac przerobiony na muzeum czy meczet. Zwiedzamy Khan-e Lari - dom bogatego kupca perskiego. Z tradycyjnymi, rzeźbionymi drzwiami, ornamentowanymi oknami oraz doskonale zachowanym qanatem robi duże wrażenie. Dopiero wieczór zmusza nas do powrotu do hotelu.

W agencji turystycznej „Silk Road”, znajdującej się w pobliskim hotelu „Orient” załatwiamy wycieczkę objazdową do Kharanaq, Chak Chak i Meybod, na jutro. Jedziemy w towarzystwie pary z Irlandii. Wynajęcie taksówki z angielskojęzycznym kierowcą na trasie o długości około 250 kilometrów kosztuje 450 000 riali. (48 USD).

Wieczorem na kolację jemy gulasz z wielbłąda z selerem a następnie idziemy kupić Ani soki, do pobliskiego sklepu. W sklepie sprzedawca i Jego kolega jedzą posiłek Jest to placek nan i gulasz z podrobów z warzywami o zielonkawej barwie. Częstują nas, potrawa jest całkiem smaczna, trochę pikantna. Pytamy o irańską nazwę i skład potrawy. Na skrawku gazety sprzedawca pisze „beize gusfant. W tym samym czasie jego kolega wychodzi ze sklepu i wraca za chwilę, niosąc coś w ręku. Odciąga mnie na stronę i dyskretnie tak, aby Ania nie widziała, chwytając się za przyrodzenie pokazuje przyniesione bycze jądra. Okazało się, że próbowaliśmy gulaszu z byczych jąder.

Wyruszamy o dziewiątej rano. Najpierw jedziemy do Kharanaq. Asfaltowa droga prowadzi gładką jak stół pustynią, porośniętą kępkami trawy. W oddali są widoczne zamglone wierzchołki gór. Po przyjeździe na miejsce zwiedzamy trzystuletni karawanseraj. Kharanaq, dzisiaj jest niezamieszkałą wioską (zamieszkują tutaj tylko dwie rodziny). W przeszłości była miejscem, w którym zatrzymywały się karawany idące „Jedwabnym Szlakiem”. Chodzimy wąskimi uliczkami wśród częściowo zrujnowanych domów. Wszystko dookoła jest żółto-brązowe. Ściany budynków pokryte tynkiem zrobionym z błota zmieszanego z trawą, uliczki pokryte piaskiem z pobliskiej pustyni. Oglądamy meczet i „trzęsący się minaret”. Trzęsący się, gdyż jego ściany mają tylko 20 centymetrów grubości. Są to jedyne budowle zachowane w dobrym stanie. Idziemy obejrzeć akwedukt położony około pół kilometra za wioską. Droga prowadzi wzdłuż strumyka. Krajobraz zupełnie inny. Dokoła zielone pola porośnięte zbożem i kwitnące drzewa granatów. Taki mały ogród na pustyni. Kontrast jest uderzający.

Chak Chak to zoroastryjska świątynia ognia, wykuta w skale w stromym zboczu góry. Aby tam dojechać skręcamy z głównej szosy w kierunku gór. Kierowca prosi o zamknięcie okien w samochodzie, gdyż dalsza trasa prowadzi żwirowo-piaszczystą drogą. Pędzimy wzbijając tumany pyłu. Za oknami pojazdu poszarpane, pozbawione roślinności pustynne góry. Podobno przed milionami lat cały ten obszar był morskim dnem. Góry z lewej strony drogi tworzą pionową ścianę z widocznymi śladami erozji, z prawej dużo niższe wyrastają jak wysepki na równinnej pustyni. Aby dostać się do świątyni musimy podejść kilkaset metrów: najpierw drogą prowadzącą serpentynami stromo pod górę, następnie schodami. Sama świątynia jest niedużą grotą, wewnątrz której pali się wieczny ogień. Niesamowite jest, że w środku groty, ze skały, wyrasta olbrzymie kilkusetletnie drzewo o koronie rozprzestrzeniającej się na zewnątrz. Chak Chak jest celem zoroastryjskich pielgrzymów z całego świata. Panuje tu atmosfera wolności, tak charakterystyczna dla tej wiary. Nawet irański przewodnik pozwala Ani w tym miejscu zdjąć chustę.

Po zejściu na dół wyruszamy do Meybod. Po obydwu stronach szosy widać białe płaty, wyglądające jak resztki śniegu, to sól. Opuszczamy góry. Asfaltowa droga prowadzi płaską równiną. Z lewej strony jest widoczny nieczynny już qanat, który w przeszłości dostarczał wodę z gór do pobliskiego Ardakanu. W Meybod po przyjeździe, oglądamy z zewnątrz pozostałości pałacu Narein. Potem idziemy na obiad do stylowej restauracji mieszczącej się w zabytkowym karawanseraju. Panuje w niej miły chłód dzięki fontannie umieszczonej wewnątrz. Obiad smakował wyśmienicie. Po obiedzie zwiedzamy muzeum dywanów. Kilkusetletnie dywany zebrane z okolicznych meczetów charakteryzowały się niezwykle „żywymi” kolorami. Najciekawszymi jednak zabytkami w Meybod są: „ Ice House” i „Gołębia Wieża”. „Ice House” olbrzymi budynek, którego środek ma kształt jajka o wysokości kilkudziesięciu metrów, służył do przechowywania lodu. Zimą dolna połowa jaja, znajdująca się poniżej poziomu gruntu, była wypełniana bryłami lodu. Lód przykrywano bawełnianymi kocami a drzwi budynku zamurowywano. Latem, po wyburzeniu ścianki świeży lód można było wykorzystać. „Gołębia Wieża” jest budynkiem w kształcie walca i w przeszłości służył jako „gniazdo” dla czterech tysięcy gołębi, których guano było wykorzystywane jako nawóz.

Po powrocie do Yazdu w agencji turystycznej „Silk Road”, kupujemy bilety autobusowe do Esfahanu na następny dzień i rezerwujemy hotel „Pars”. Na kolację zamawiam fesenjan, gulasz wołowy z granatami i orzechami (26000 riali) – typową dla Iranu potrawę. Bardzo smaczna. Wieczorem najpierw włóczymy się po opustoszałych uliczkach starówki (nie możemy oprzeć się urokowi tego miejsca) a potem, w hotelowej restauracji, Ania długo wyjaśnia, naszym przyjaciołom z Irlandii, na czym polega lustracja w Polsce. Ja nie zabieram głosu.

Po śniadaniu idziemy obejrzeć osiemnastowieczną rezydencję władcy Yazdu – Bagh-e Doulat Abad, która jest znana z najwyższego (33 m.) „badgirsa”. Rzeczywiście w olbrzymiej sali wentylowanej przez to urządzenie czuć wyraźny chłód. Pieszo wracamy do hotelu, żeby się spakować.

O czternastej mamy autobus do Esfahanu. Tradycyjnie odjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem. Pierwsza część trasy wiedzie główną drogą Iranu prowadzącą z Bander-e Abbas (port nad zatoką Perską) do Teheranu. Jest to szeroka dwupasmowa szosa, typu autostrada. Mijamy głównie załadowane ciężarówki sunące w szeregu prawym pasem. W Na’in skręcamy na zachód. Jedziemy dalej szeroką dwupasmową szosą, ale ruch jest znacznie mniejszy.

Generalnie drogi w Iranie są szerokie z utwardzonymi poboczami. Do tej pory podróżowaliśmy najczęściej dwupasmowymi szosami o dość dobrej nawierzchni. W miastach główne arterie są dwupasmowe a skrzyżowania typu rondo, pośrodku którego znajduje się fontanna lub jakaś rzeźba. Organizacja ruchu jest inna niż w Polsce: wjeżdżający na rondo ma pierwszeństwo przejazdu. Jedynym problemem na takiej ulicy jest skręt w lewo. Poszczególne „nitki” jezdni są oddzielone trawnikiem lub wysokim krawężnikiem. Aby skręcić w lewo należy dojechać do najbliższego przejazdu a następnie wrócić drugą „nitką” czasem nawet kilkaset metrów. Powoduje to duże utrudnienia i korki.

Na miejscu jesteśmy po dziewiętnastej. Hotel „Pars”, który zarezerwowaliśmy w Yazdzie, nam nie odpowiada: mały duszny pokój, brak półek w łazience, hałas od ulicy. Płacimy, więc tylko za jedną noc. W pobliżu znajdujemy „Tourist Hotel” (44 USD za apartament).

Kolację jemy w „Shahrzad”, najmodniejszej restauracji Esfahanu. Widać to po tym, że w odróżnieniu od innych restauracji, które świecą pustkami, tutaj jest pełno gości. Wystrój bardzo stylowy, ceny niebotyczne. Niestety nie mam możliwości delektowania się zamówionym posiłkiem, Ani robi się za duszno i szybko musimy wyjść. Ledwo zdążyłem złapać butelkę wody mineralnej, która tutaj kosztowała bez mała tyle, ile kosztuje obiad w „zwykłej” restauracji. Pozostałą część wieczoru spacerujemy w okolicach rzeki i mostu „33 przęseł” – Allahverdi Khan, będącego wizytówką Esfahanu.

Podczas spaceru poznajemy trzech młodych Irańczyków, mówiących trochę po angielsku. Interesuje ich możliwość pracy w Polsce. Niestety jeden z nich jest technologiem żywienia zwierząt i bez znajomości języka polskiego nie ma szans na pracę w swoim zawodzie. Drugi studiuje informatykę. Wydaje się być bardzo sympatyczny. Daję mu swój adres e-mailowy i obiecuję, jeśli będzie chciał, wysłać z Polski zaproszenie. Już po powrocie do domu dostałem od niego dwa bardzo sympatyczne maile. Z zaproszenia jednak zrezygnował, myślę, że ze względów finansowych. Trzeci, który znał kilka słów po angielsku i ani jednego niemieckiego twierdził, że mieszka i uczy się w Hanowerze a do Esfahanu przyjechał odwiedzić rodzinę. Myślę, że utożsamiał on marzenia wielu młodych Irańczyków, tylko w jego przypadku marzenia zaczęły mu się mylić z rzeczywistością. Spotkaliśmy go jeszcze raz dwa dni później. Pokazał nam wtedy kafejkę, w której pracował jako kelner.

Po śniadaniu przeprowadzamy się do nowego hotelu. Mamy tu do dyspozycji cały apartament z kuchnią, salonem i sypialnią.

W planie na przedpołudnie są: „trzęsące się minarety” i zoroastryjska świątynia ognia. Ponieważ obiekty te znajdują się około sześciu kilometrów od centrum, realizujemy marzenie Ani i jedziemy tam miejskim autobusem.

Bilety kupuje się w specjalnych budkach rozmieszczonych po mieście. W samym autobusie obowiązuje rozdzielenie płci: mężczyźni zajmują miejsca z przodu, kobiety z tyłu pojazdu. Granica jest płynna i zależy od tego, która płeć „dominuje” w danej chwili w autobusie. Gdy jechaliśmy w stronę „trzęsących się minaretów” trzy czwarte autobusu było opanowane przez kobiety, gdy wracaliśmy już tylko połowa. Brak tu jednak konsekwencji, gdyż płcie się mieszają przy wysiadaniu. Mianowicie, wysiadając kobieta musi przejść do kierowcy i oddać mu bilet. Chociaż zauważyłem, że niektóre kobiety wysiadały tylnymi drzwiami i przechodziły do przodu autobusu, aby oddać bilet kierowcy, chodnikiem. Taka, jak opisana powyżej, organizacja przejazdu środkami miejskimi nie obowiązuje w całym Iranie. Na przykład w Teheranie przez środek autobusu jest zamontowana metalowa poręcz, która dzieli go na dwie części. W ten sposób części pojazdu przeznaczone dla poszczególnych płci są stałe. Może się zdarzyć, że jedna część pojazdu jest prawie pusta a w drugiej panuje tłok (i tak się zdarza). Natomiast bilety od kobiet odbiera pomocnik kierowcy (z reguły mężczyzna). Tutaj kobiety są narażone na kontakt tylko z jednym mężczyzną.

„Trzęsące się minarety” w Esfahanie są innego typu, niż ten w Meybod. Tam minaret chwiał się pod wpływem samego ciężaru człowieka, który do niego wszedł. Tutaj, aby wywołać pożądany efekt człowiek musi nie tylko wejść do środka minaretu, ale i energicznie popychać ściany od wewnątrz, wówczas minaret zaczyna się kołysać. Po chwili kołysze się drugi z minaretów. Mamy szczęście, gdyż możemy obserwować to widowisko (odbywa się to tylko raz dziennie w południe).

Do oddalonej dwa kilometry dalej zoroastryjskiej świątyni ognia idziemy pieszo. Świątynia znajduje się na szczycie niewysokiego, ale o bardzo stromych zboczach wzgórza. Nagrodą za trud wspinaczki jest wspaniała panorama Esfahanu.

Do miasta wracamy autobusem. Ja siedzę z przodu, Ania z tyłu. Na czapce mam umieszczone okulary słoneczne. W pewnej chwili ktoś mi je zdejmuje. Po prostu młody chłopak chciał je sobie przymierzyć. Jest to jeden z wielu przykładów dużej bezpośredniości Irańczyków.

Całe popołudnie spędzamy w Jolfie – ormiańskiej dzielnicy Esfahanu. Zwiedzamy ormiańską katedrę, pięknie zdobioną wewnątrz. Po wejściu na teren katedry rzuca się w oczy duży napis w farsi i po angielsku, umieszczony na rozpiętej szerokiej wstędze. Mieszkający w Iranie Ormianie żądają, aby władze tureckie uznały mord dokonany na Ormianach, na początku XX wieku, za ludobójstwo. Również w muzeum przykatedralnym jest duża ekspozycja ilustrująca tą zbrodnię. Muszę przyznać, że mnie to mile zdziwiło. Na świecie Iran jest postrzegany jako kraj rządzony despotycznie przez mułłów. Kraj, w którym nie ma swobód obywatelskich. A tu okazuje się, że mniejszość narodowa może swobodnie wyrażać swoje opinie czy przekonania.

Wieczorem idziemy zobaczyć Imam Square. Drugi, po Tiananmen, co do powierzchni plac świata. Szukamy możliwości zadzwonienia do Polski. Spotkany przy Imam Mosque Irańczyk chce udostępnić nam swoją komórkę. Oczywiście się nie zgadzamy. Pomaga, więc nam kupić odpowiednią kartę i udostępnia telefon stacjonarny w swoim sklepie. Z jego pomocą próbujemy kilkakrotnie dodzwonić się do kraju, bez rezultatu. Dziękujemy za pomoc i wracamy do hotelu. Staramy się uzyskać połączenie z Polską z mijanych po drodze budek telefonicznych, ale nie mamy monet, aby zainicjować połączenie. Po powrocie do hotelu chcę zadzwonić z pokoju, ale nie wiem jak „wyjść na miasto”. Niestety recepcjonista nie mówi po angielsku. W końcu wysyłamy SMS-a.

Rano, idąc na śniadanie dowiedziałem się na recepcji jak „wyjść na miasto” i udało mi się częściowo wykorzystać kupioną wczoraj kartę – dodzwoniłem się do Polski

Cały dzień zwiedzamy Esfahan, wykorzystując w tym celu trasę zaproponowaną przez „Lonely Planet”. Zajmuje to nam ponad osiem godzin. Większość zabytków Esfahanu pochodzi z czasów dynastii Safawidów a dokładniej Abbasa I i są szczytowym osiągnięciem architektury i zdobnictwa islamu. Wyjątkiem jest Meczet Piątkowy, którego historia ma ponad osiemset lat. Oglądając go można porównać jak rozwijała się architektura islamska w tym okresie.

Wieczorem, po kolacji obowiązkowy spacer w okolicach mostu „33 przęseł” a następnie wzdłuż rzeki do mostu „Chubi” i „Khaju”. Są to zabytkowe mosty warte upamiętnienia na zdjęciach. Jutro rano jedziemy do Kashanu.

Na przystanku autobusowym jesteśmy kwadrans po dziesiątej. Najbliższy autobus do Kashanu to Mercedes, tańszy niż Volvo, ale o trochę gorszym standardzie. Bilety kosztują nas 20 000 riali tj. tyle ile zapłaciliśmy za taksówkę. Autobus, barwnie pomalowany, wygląda dość zabawnie. Wybieramy miejsca w środku pojazdu, ale obsługa nas przesadza tak, że siedzimy bezpośrednio za kierowcą. Ruszamy obok kierowcy usadowiło się dwóch wojskowych chyba jego znajomych, gdyż wywiązała się między nimi ożywiona dyskusja.

Podróż ta (190 km) dostarczyła mi mnóstwo wrażeń zarówno estetycznych (mijane krajobrazy) jak i emocjonalnych. Kierowca zajmował się wszystkim: rozprawiał z ożywieniem z kolegami, przeglądał jakieś papiery, popijał herbatę i.t.p. Autobus traktował jak wielbłąda, który zna dobrze drogę do domu i samemu prowadzeniu poświęcał najmniej uwagi. Jego szczytowym osiągnięciem było „ścięcie” zakrętu w lewo, gdy bez żadnej widoczności tego, co się dzieje za zakrętem, zjechał na lewy pas prowadząc autobus jedną ręką, gdyż w drugiej trzymał kubek z herbatą. Myślę, że gdyby trzymał się prawego pasa, przy tej prędkości, siła odśrodkowa wylałaby mu herbatę z kubka. Niemniej po trzech godzinach byliśmy na miejscu.

Pokój w hotelu „Sayyeh” niezbyt się Ani spodobał, więc wynajęliśmy go na jedną noc. Recepcjonista obiecał jutro zamienić pokój na inny, większy.

Popołudnie przeznaczamy na zwiedzenie bazaru. Kryty na całej powierzchni zapewnia przyjemny chłód (na otwartej przestrzeni upał i suche pustynne powietrze). Wychodzimy na dach bazaru, aby podziwiać panoramę Kashanu. Niestety upał nie pozwala długo delektować się widokami. W stylowej herbaciarni, znajdującej się w dawnym hammamie, Ania zamawia kashk bademjan (duszone bakłażany), ja piję herbatę po irańsku: serwowaną z ciasteczkami oraz daktylami. Wieczorem wracamy do hotelu.

Cały dzień zwiedzamy Kashan. Rano oglądamy meczet Soltaniyeh znajdujący się przy bazarze. Następnie idziemy do meczetu Agha Bozorg, wybudowanego w XIX wieku. Meczet ten wyróżnia się olbrzymią, zdobioną niebieskimi płytkami, kopułą i pięknymi minaretami. Nieopatrznie wchodzimy na teren medresy, będącej częścią meczetu i zostajemy w uprzejmy sposób wyproszeni.

Kashan słynie ze starych domów, bogatych irańskich kupców, obecnie przerobionych na muzea. Rzeczywiście rezydencje są imponujące. Dziedzińce otoczone dwupoziomowymi krużgankami o ścianach pokrytych reliefami, wyciętymi w kamieniu lub rzeźbionymi lustrami. Pięknie rzeźbione drzwi i okna. Na dziedzińcu fontanna, dająca poczucie chłodu. Wszystko to świadczy dobrym guście dawnych mieszkańców. Odwiedzamy kilka takich domów. Na mnie największe wrażenie zrobił Khan-e Tabatabei, dom kupca dywanów z XIX wieku.

Idziemy obejrzeć pozostałości murów obronnych i „Ice House” – dom do przechowywania lodu. Od zewnętrznej strony okrążamy mury. Żeby wrócić z powrotem chcemy skrócić drogę. Za radą spotkanego Irańczyka wchodzimy na teren otoczony murem. Ma on kształt koła o kilkusetmetrowej średnicy, porośniętego zbożem. Niestety po dotarciu do przeciwległej strony nie możemy znaleźć przejścia i musimy się zawrócić. Jesteśmy zupełnie sami na olbrzymim placu otoczonym wysokim murem. Wracając, widzimy, że naprzeciw nas jadą dwa motocykle. Trochę się przestraszyłem. Sytuacja, że jeden Irańczyk kieruje nas w odosobnione miejsce a jego koledzy pozbawiają kasy wydawała mi się w tym momencie bardzo prawdopodobna. Na szczęście byli to rolnicy, którzy przyjechali do pracy na swoich polach.

Po południu jedziemy do wioski Fin, położonej kilka kilometrów od Kashanu, aby spędzić czas w ogrodach Bagk-e Tarikhiye Fin. Są one znane z naturalnych źródeł. Woda jest rozprowadzana kanałami po całym parku, dając przyjemny chłód. Znajdują się tam również pozostałości pałacu Abbasa I oraz hammam (łaźnia), gdzie został zamordowany irański bohater narodowy Amir Kabir. Ale dzisiaj największą atrakcję turystyczną Fin Garden stanowiliśmy my. Gdzie tylko usiedliśmy, byliśmy otaczani przez grupy młodzieży szkolnej. Każdy nastolatek czy nastolatka chciała mieć z nami zdjęcie lub zrobić nam zdjęcie. Towarzyszył temu straszny pisk i przepychanie się. Szczególnie dziewczynki starały się jedna drugą popchnąć w moją stronę. Również dorośli Irańczycy często prosili o zgodę na sfilmowanie nas kamerą lub o wspólne zdjęcie. Wykorzystując sytuację nakręciłem dwa krótkie filmiki. Na jednym sfilmowałem chłopców na drugim dziewczynki.

Po powrocie do centrum, gdy szliśmy na kolację, podszedł do nas Irańczyk i bardzo przepraszając, zwrócił uwagę, że Ani włosy zbyt mocna wystają spod chusty. Przestrzegł nas, że możemy z tego powodu mieć kłopoty ze strony strażników rewolucji islamskiej. Już wcześniej wielokrotnie zwróciłem uwagę na to, że niektóre starsze kobiety pokazywały na Anię i coś między sobą ustalały. Wówczas myśleliśmy, że chodzi im o zbyt krótką spódnicę, która nie zasłaniała kostek u nóg i brak skarpetek.

Kolację zjedliśmy w restauracji położonej tuz obok hotelu. Jutro wynajętą taksówką jedziemy do Abyaneh a zaraz potem do świętego miasta szyitów – Qom.

Zaraz po śniadaniu wyruszamy do Abyaneh. Położona u podnóża góry Karkas (3899 m) jest, według „Lonely Planet”, jedną z najbardziej fascynujących wiosek w Iranie. Za wynajęcie taksówki, za pośrednictwem naszego hotelu, płacimy 180 000 riali. Planowana trasa wynosi 150 kilometrów.

Po przejechaniu paru kilometrów wysłużony „Paykan” odmawia posłuszeństwa i nasz kierowca wzywa kolegę, który ma go zastąpić. Za kilkanaście minut na szosie, pojawia się drugi „Paykan” i możemy kontynuować podróż.

Jedziemy w kierunku Natanz, dookoła pustynna równina w oddali widać zamglone góry. Po przejechaniu około trzydziestu kilometrów kierowca pokazując na równinę informuje nas, że właśnie mijamy znajdujące się pod ziemią zakłady wzbogacania uranu. Rzeczywiście na równinie pojawiają się gniazda działek przeciwlotniczych oraz wyrzutnie rakiet. Co kilkaset metrów mijamy znak zabraniający fotografowania. W pewnej chwili wzdłuż szosy pojawia się długi wał usypany z ziemi, który ciągnie się około kilometra. Poza tym szczera pustynia.

Skręcamy w prawo i wjeżdżamy w góry. Gołe, porośnięte gdzieniegdzie kępkami trawy szczyty prezentują się bardzo malowniczo – cała gama odcieni brązu. Szosa staje się bardzo kręta, ruch duży. Dzisiaj jest piątek, w Iranie dzień wolny od pracy, więc wszyscy Irańczycy jadą na majówkę. Po godzinie od opuszczenia Kashanu jesteśmy na miejscu.

Abyaneh wita nas długim korkiem ulicznym. Decydujemy się w związku z tym wysiąść i ostatni odcinek do wioski przejść pieszo. Z kierowcą umawiamy się za trzy godziny pod jedynym tutaj hotelem.

Wioska jest zabudowana domami w kolorze ochry, które stoją przy wąskich, krętych uliczkach. Niektóre z tych uliczek są jednocześnie dachami niżej położonych domów. Charakterystyczne dla Abyaneh są również zakratowane okna i drewniane balkony. Niestety większość domów jest obecnie opuszczona.

W tłumie idziemy głównym deptakiem, skręcamy z niego w lewo pod górę i jesteśmy zupełnie sami na opustoszałej uliczce. Stojące przy niej domy straszą pustymi wnękami okiennymi. Błądzimy kilkanaście minut bez celu i wracamy na główną trasę w okolicy Jameh Mosque. Po krótkim odpoczynku dołączamy do grupy Chińczyków, którzy z irańskim przewodnikiem schodzą w dół wioski w kierunku widocznych ogrodów. Nawiązuję rozmowę z młodą Chinką. Okazuje się, że zapamiętała nas z Esfahanu – piliśmy herbatę w tym samym „teahousie” na Imam Square dwa dni temu.

Po zejściu na dół idziemy ocienioną drogą, mijając opuszczone sady. Drzewa całe w kwiatach. Przekraczamy mały strumyk. Grupa chińska zawraca, my kontynuujemy wędrówkę. Wspinamy się na wzgórze w kierunku starej twierdzy. Rozciąga się stamtąd wspaniała panorama Abyaneh i okolicznych gór z widocznym w oddali szczytem Karkas. Dopiero teraz widać, jak bardzo jest to malownicza okolica. Wieje chłodny wietrzyk, powietrze jest bardzo rześkie. Niestety musimy wracać.

Schodzimy do wioski i kierujemy się powoli w stronę hotelu. Przed powrotem do Kashanu jemy tradycyjną zupę irańską, coś w rodzaju krupniku z pomidorami i podrobami.

Przy wjeździe do Kashanu mijamy po prawej stronie olbrzymi cmentarz. Są tam pochowani żołnierze polegli na wojnie irańsko – irackiej z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nasz kierowca pokazując na cmentarz jest wyraźnie wzburzony. Wykrzykuje coś w farsi nie rozumiem tekstu, tylko pojedyncze słowa: Saddam Hussein, Hitler.

Około czternastej jesteśmy z powrotem w hotelu „Sayyeh”. Przy odbiorze bagażu recepcjonista kasuje od nas 8 000 riali za herbatę, której nie zamówiliśmy do pokoju. Protestujemy nieśmiało, ale nic to nie daje, w końcu płacimy.

Jedziemy na plac, z którego są ponoć autobusy do Qom. Niestety jest tylko autobus do Teheranu. Mamy wybór: taksówka za 100 000 riali lub mikrobus. Wybieramy tę drugą opcję. Podjeżdżamy kilkaset metrów i kierowca wysadza nas, na ulicy, obok dwudziestukilku letniego Mercedesa. Jesteśmy na razie jedynymi pasażerami. Dowiadujemy się od kierowcy mikrobusu, że odjazd nastąpi za dwadzieścia minut. Powoli zaczyna przybywać chętnych na podróż tym zabytkiem. Ania się niecierpliwi, co chwilę pyta kierowcę, kiedy odjazd i otrzymuje niezmiennie odpowiedź: za pięć minut. W końcu po półtoragodzinnym oczekiwaniu jest komplet pasażerów i ruszamy. Mamy honorowe miejsca, obok kierowcy. Tym razem podróż nie dostarczyła mi zbytnich emocji, kierowca szanuje swojego „wielbłąda” i prowadzi spokojnie.

Późnym popołudniem docieramy do celu. W Qom zostajemy wysadzeni na przedmieściu. Żadnego autobusu miejskiego ani taksówki. Stoimy wraz a pozostałymi pasażerami bezradni w upale na ulicy i staramy się zatrzymać cokolwiek, co się porusza. Po dłuższej chwili zatrzymuje się koło nas samochód, ale kierowca nie jest zainteresowany kursem do hotelu „Aria” (może nie wie gdzie to jest). Zmieniamy miejsce, przechodząc kilkadziesiąt metrów wzdłuż ulicy. Teraz stoimy już sami. Poskutkowało łapiemy taksówkę. Tym razem, nauczeni doświadczeniem, tłumaczymy kierowcy, że chcemy jechać do hotelu „Aria”, który znajduje się tuż obok świętego shrinu – najbardziej znanego mauzoleum w Qom. Po przyjeździe do centrum taksówkarz ma kłopot ze znalezieniem naszego hotelu. Kilkakrotnie zatrzymuje samochód i pyta przechodniów. Nawet policjant nie potrafi wskazać drogi. Okazuje się, że nasz hotel stoi bezpośrednio przy mauzoleum, w strefie zamkniętej dla ruchu kołowego.

Hazrat-e Masumeh jest miejscem pogrzebowym Fatemeh – siostry Imama Rezy. Obecnie jest jednym z dwóch najświętszych miejsc dla szyitów w Iranie.

Wbrew temu, co jest napisane w „Lonely Planet” zostajemy wpuszczeni na teren obiektu. Tylko Ania musi założyć czador, który dostaje od strażnika przy wejściu. Hazrat-e Masumeh jest rozległym kompleksem, którego centralnym punktem jest grobowiec umieszczony w meczecie przykrytym pozłacaną kopułą. Spacerujemy po wewnętrznych dziedzińcach, podziwiając kunszt islamskich artystów. Niestety do samego grobowca nie zostajemy wpuszczeni. Wcześnie wracamy do hotelu, jutro musimy wstać o piątej rano.

Zdj cia

IRAN / brak / Kashan / dom kupca dywanów z XIX wiekuIRAN / brak / Qom / Hazrat-e Masumeh - świety shrineIRAN / brak / Yazd / Meczet PiątkowyIRAN / brak / Esfahan / Meczet ImamIRAN / brak / Kashan / Meczet Agha BozorgIRAN / brak / Kashan / Meczet SoltaniyehIRAN / brak / Esfahan / Most ChubiIRAN / brak / Kharanaq okolice Yazdu / panoramaIRAN / brak / Yazd / stare miasto

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl