Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Iran - Azerbejdżan - Gruzja -wyprawa 2006 > IRAN, AZERBEJDżAN, GRUZJA
AuT relacje z podróży
Wraz z zakończeniem zajęć na uniwersytecie razem z Błażejem, mimo napiętej sytuacji międzynarodowej, wyruszyliśmy do Iranu. Liczyliśmy na to, że z amerykańskich gróźb nic złego nie wyniknie i nie znajdziemy się nagle w środku kolejnej bliskowschodniej wojny. Udało się, choć z pewnymi niespodziankami.
Podróż
Zdecydowaliśmy na podróż lądową, zarówno ze względów finansowych jak i przygodowych. Przez 6 dni przemieszczaliśmy się autobusami, pociągami, taryfami i autostopem niemal bez przerwy – nie licząc jednodniowego pobytu w Stambule. Było ciężko, ale w ten sposób udało nam zetknąć z całą plejadą tyleż dziwacznych, co fascynujących postaci.
Najciekawszym estetycznie był ostatni etap podróży, kiedy przemierzaliśmy górzysty turecki Kurdystan. Z początku groźnym, skalistym górom czoła stawiały rozległe zielono-żółte doliny, które z czasem zamieniły się w wąskie, wyschnięte przesmyki wciśnięte pomiędzy olbrzymie masywy. Przed samą granicą irańską teren znów się wypłaszczył i naszym oczom ukazały się biedne kurdyjskie osiedla. Składały się z reguły z małych, kamiennych domków niedbale pociągniętych odpadającą farbą. Dachy niektórych z nich porastała trawa, a obok zagrody suszyły się na słońcu uformowane na kształt cegieł kozie odchody. Zapewne służyły za opał podczas zimniejszych pór roku. Byliśmy zaskoczeni nędzą tych obszarów, która sprawiała dość przytłaczające wrażenie w porównaniu z bogactwem śródziemnomorskiej, „turystycznej” Turcji. Co jednak ciekawe, praktycznie każda chata, oprócz trawy gościła na dachu talerz anteny satelitarnej. Pesymizm obrazu dodatkowo dopełniały tureckie garnizony wojskowe otoczone zasiekami i wieżyczkami strażniczymi.
Przed samą granicą naszym oczom ukazał się majestatyczny Ararat (5156 metrów n.p.m.) dominujący nad całą okolicą i w znacznej mierze przykryty śniegiem. Widok był urzekający. Miałem wielką ochotę zdobyć ten szczyt, ale z powodu skromnego budżetu ta przyjemność musiała poczekać na lepszy czas.
Zaczynamy...
Pobyt w Iranie rozpoczęliśmy od górskiej wyprawy. Za cel obraliśmy leżący nieopodal Tabriz i zdecydowanie górujący nad otoczeniem szczyt Sahandkuh (3707 metrów n.p.m.). Przepiękna okolica, wedle standardów mieszkańców okolic, nie zrobiła jednak na nas wielkiego wrażenia. Być może z powodu dużego zaśmiecenia, gdyż mieszkańcy dawnej Persji wykazują nader luźne podejście do odpadków i ekologii w ogóle. A że było to dość popularne miejsce piknikowe łatwo sobie wyobrazić jego wygląd...
Po powrocie, dwaj poznani wcześniej autochtoni – Behzad i Jafar – zabrali nas na wycieczkę wokół miasta Marageh leżącego pośród brązowo-żółtych gór i półpustyń. Obejrzeliśmy resztki wydrążonej w skałach świątyni zoroastryjskiej, lecznicze źródła, tradycyjną fabrykę mydła oraz pozostałości pochodzącego z XIII wieku obserwatorium astronomicznego. Za taką gościnność mogliśmy niestety odwdzięczyć się jedynie wymianą adresów, co stało się po jakimś czasie swego rodzaju tradycją.
Arrakis, pustynna planeta
Zabójcza pogoda upalnego Iranu dopadła nas kilka dni później w Kashanie leżącym u wrót pustyni Dasht-e Kavir. Po zameldowaniu się w obskurnym, zamieszkiwanym przez karaluchy hoteliku, w samo południe udaliśmy się na spacer po wyludnionym mieście. Włóczyliśmy się wśród glinianych domków wąskimi uliczkami, które zdawały się nie mieć końca. Nie raz zbłądziliśmy. Przez gąszcz zabudowań gdzieniegdzie naszym oczom ukazywała się zagubiona i wyraźnie kontrastująca z otoczeniem turkusowa kopułka meczetu. Umierając z pragnienia wróciliśmy czym prędzej do hotelu. Była to dla nas nauczka – w tym kraju nie wolno przebywać na zewnątrz w południe. To pewna śmierć. Był w końcu początek lipca.
Następnego dnia, bogatsi w doświadczenia, spod leniwie obracającego się pod sufitem wiatraka, wychyliliśmy się dopiero po południu. Naszym celem stał się zachwalany w przewodniku bazar, który, poza bogactwem nieprzyjemnych zapachów, zupełnie nie zrobił na nas wrażenia. Co innego jednak jego dach... Była to obłożona gliną i końcówkami klimatyzatorów pofałdowana przestrzeń, której struktury przywodziły nam niejednokrotnie na myśl architekturę pustynnej planety Arrakis z sagi Franka Herberta. Z zabudowań pustynnego miasta, wymierzone w gwiezdne konstelacje sterczało całe morze badgir’ów, czyli wieży wiatru (przednowoczesnego odpowiednika klimatyzacji), kopuł meczetów i minaretów, sprawiając nieziemskie wrażenie. Naprawdę czuliśmy się jak w innym świecie. Dalsza wędrówka zaprowadziła nas do dużego i robiącego wrażenie swą wyważoną architekturą i umiejętnie dozowanymi ozdobami meczetu Agha Bozorg.
Efahan nasf-e jahan
W Esfahanie, będącym jak głosi XVI wieczne powiedzenie „połową świata”, zachwycaliśmy się leżącymi nad rzeką Zayand mostami. Stanowią one prawdziwą perełkę, nie tylko ze względu na swoją szczególną architekturę oraz wyjątkowo uroczą, wieczorną grę ognistych świateł, lecz przede wszystkim z powodu panującej tam atmosfery. Mosty stanowią bowiem jedno z dwóch towarzyskich centrów życia miasta. Wieczorami mnóstwo młodych ludzi zasiada nad brzegami, spaceruje, pije herbatę w towarzystwie qalyan (czyli fajki wodnej) i miło uśmiecha się do gości z zagranicy. Zielone trawniki stają się świadkami rozlicznych pikników gromadzących całe rodziny. Atmosfera naprawdę przednia, bez cienia surowego szariatu (prawa koranicznego) wiszącego w powietrzu. Także i w dzień mosty są miejscem specyficznej rozpusty – rozgrywa się na nich bowiem zakazane prawem, gry hazardowe. Drugi z highlightów Esfahanu – Plac Imama – dane było naprawdę odkryć dopiero w miesiąc później, kiedy to ponownie odwiedziłem to urocze miasto.
Ulubione miasto Szacha Abbasa I stało się także świadkiem jednego z najlepiej przez nas wspominanych spotkań podczas całej wyprawy. Spacerując po głównym deptaku poznaliśmy Fey i Ramonę, z którymi następnego dnia umówiliśmy się na obejrzenie przepięknej, ormiańskiej Katedry Vank leżącej po drugiej stronie rzeki. Wreszcie mogłem porządnie porozmawiać z kimś po angielsku, a na dodatek o historii Iranu, sytuacji międzynarodowej, możliwych scenariuszach przyszłości kraju czy kulturze. Dyskusja była tym ciekawsza, że Fey, która przyleciała z USA odwiedzić rodzinę, znała osobiście syna usuniętego przez rewolucję w 1979 roku Szacha Rezy Pahlawiego. Uchyliła nam wobec tego rąbka tajemnicy dotyczącej tych wydarzeń, a także poczęstowała anegdotką o mającym niedawno miejsce spotkaniu syna dawnego władcy z synem Chomeiniego. To ostatnie w jej opinii dowodziło totalnego zakłamania wprowadzonego przez mułłów reżimu i ich retoryki. Pod czym po prawie 2 miesięcznym pobycie w Iranie i ja muszę się podpisać.
W gościnie u nomadów Bakhtiyari
Znów nadeszła pora na odpoczynek w górach. Tym razem padło na Zardkuh, co w farsi znaczy tyle, co „Żółta Góra”. Zanim było nam dane rozpocząć wędrówkę czekała nas jeszcze zabawna przygoda z kierowcą taksówki, który przy wsparciu mieszkańców małej wioski, nie chciał nas wypuścić z samochodu, kiedy dowiedział się, że nie mamy ze sobą strzelby. Straszono nas niedźwiedziami, wilkami i innymi groźnymi bestiami buszującymi po okolicy. W końcu jednak, udało nam się przekonać wszystkich zainteresowanych, że jesteśmy profesjonalistami, którzy wiedzą co robią i mogliśmy wreszcie wyruszyć w góry. Mieliśmy jednak wrażenie, że mają nas za kompletnych szaleńców, tym bardziej, że nie kwapiliśmy się do skorzystania z usług lokalnego przewodnika.
Sama okolica, w stylu typowym dla Iranu, była bardzo sucha, półpustynna. Łagodne z początku pagórki, porośnięte jedynie kolczastymi krzakami i pomarszczone za sprawą licznych, wyschniętych potoków przechodziły nagle w niegościnny i pokryty śniegiem skalisty łańcuch górski. Naszym celem był Kolongchin – jeden z trzech szczytów w okolicy przekraczających 4000 metrów. Nie udało nam się go zdobyć, lecz dzięki temu mieliśmy okazję poznać nomadów Bakhtyiari zamieszkujących w lecie te niegościnne obszary. Mieszkali w niewielkich otwartych z trzech stron płóciennych namiotach, a cały swój dobytek kryli dosłownie w kilku skrzyniach. Mimo ogromnej biedy, sprawiali wrażenie bardzo uczciwych, przyjaznych i otwartych na gości, chyba szczęśliwych ludzi.
U jednej z takich rodzin, w dzień odjazdu z gór, zjedliśmy skromne śniadanie składające się miodu, chleba, jogurtu oraz herbaty. Niestety, zupełnie jakby potwierdzając tezy Jakuba Rousseau, doświadczyliśmy na sobie, że cywilizacja psuje dobroć „prymitywnych” serc. Syn naszych gospodarzy, który towarzyszył nam w drodze powrotnej do cywilizacji, oszukał nas bowiem na niezbyt znaczną sumę pieniędzy, wobec czego zostaliśmy bez środków na powrót do Esfahanu. Z pomocą przyszedł nam jednak pewien kierowca busa, który po prostu podarował nam brakującą kwotę. Był to jeden z wielu gestów świadczących o dobroci, jakiejś solidarności społecznej i gotowości do pomocy innym, których doświadczyliśmy w Iranie.
Persepolis
Opiewane przez wielu Shiraz, miasto Hafeza i Sadiego – wielkich perskich poetów, byłoby zupełnie niewarte uwagi, gdyby nie leżące w jego pobliżu ruiny Persepolis. Mieliśmy okazję obejrzeć je wraz z dwójką bardzo sympatycznych podróżników z Polski – Anetą i Michałem. Starożytne miasto zrobiło na mnie znaczenie lepsze wrażenie niż turecki Efez, prawdopodobnie przez znacznie mniejszą liczbę turystów. Z budynków zachowało się niewiele, lecz wystarczająco dużo bym był w stanie wyobrazić sobie dawny przepych oraz piękno stolicy perskich Achemenidów. Szczególne wrażenie, w spoglądającym na szeroką równinę mieście, zrobiły na mnie doskonale zachowane płaskorzeźby przedstawiające dwór oraz straż Króla Królów – Nieśmiertelnych.
Zatoka Perska
Golgotą całego wyjazdu okazało się leżące nad Zatoką Perską Banadr-e Abbas oraz wyspa Hormoz. Zagrzaliśmy tam tylko osiem godzin, lecz i to było chyba za dużo. W lecie pogoda na wybrzeżu ma w sobie coś z chrześcijańskich wyobrażeń piekła. Przez cały dzień temperatura utrzymująca się na nieprzyzwoicie wysokim poziomie, w połączeniu z wysoką wilgotnością powietrza, daje bardzo niekomfortowe uczucie pływania w gorącej zupie. Mają rację Persowie, którzy przyjeżdżają tam tylko w zimie. Rozumiem ich całkowicie.
Na Hormoz udaliśmy się by obejrzeć ruiny XVI wiecznej portugalskiej twierdzy. Pomimo zachwytów autorów przewodnika Lonely Planet zamek nie okazał się niczym szczególnym. Za to panująca na wyspie „karaibska” atmosfera tworzona przez małe, białe domki z płaskimi dachami oraz rozliczne palmy była z pewnością warta trudów. Specyficzną urodę miejsca podkreślały dodatkowo postrzępione, czerwone góry otaczające miasteczko oraz turkusowe wody Zatoki leżące pod niewyraźnym niebem. Na wyspę dostaliśmy się wysoko podskakującą na falach motorówką wypływającą z portu w Bandar-e Abbas, lecz to już temat na osobną opowieść.
Autostopem przez pustynię
Całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi w 2003 roku miasto Bam odwiedziliśmy tylko po to, żeby na własne oczy przekonać się, że z imponującej cytadeli nie zostało nic poza górami strzaskanej gliny oraz resztkami murów. Smutny był to widok. Tylko pokrywające osiedle morze palm zdawało się zupełnie nie dotknięte przez katastrofę, wszystko inne zostało bowiem zniszczone. Jakąś namiastkę Arg-e Bam było dane nam zobaczyć w Rayen. Niewielka, gliniana twierdza, prezentowała się malowniczo w złocistym świetle zachodzącego słońca, w otoczeniu przepięknie zielonych drzew oraz pustynnych gór. Z jej murów roztaczała się imponująca panorama całej okolicy. Właśnie tam, w Rayen, rozpoczęła akcja „autostopem przez pustynię”. W jej efekcie udało nam się pokonać ponad 2000km za darmo i poznać wielu fascynujących ludzi. Trasa naszego stopowania wiodła początkowo do Yazd, Abyaneh, Teheranu i Masuleh by następnie z powrotem zwrócić w kierunku Teheranu, Esfahanu i Yazd i by przed udaniem się do Azerbejdżanu kolejny raz zabrać nas nad Morze Kaspijskie.
W XIII wieku, kiedy Marco Polo odbywał swoją wspaniałą podróż, która miała przejść do historii jako Opisanie Świata, Yazd otaczały przepiękne zielone lasy. Dziś zastąpiła je pustynia i wysokie, skaliste góry wyrastające dosłownie z nikąd. Przysypywane w zimie przez śnieg (tak!) pustynne miasto Yazd przyciągnęło nas bogatą tkanką przypominającego labirynt starego miasta oraz obecnością czcicieli ognia – Zoroastrian. Zanurzaliśmy się w nim kilka razy włócząc się po licznych uliczkach, zaglądając przez wysokie płoty na prywatne posesje i podglądając życie ludzi przez dziurki od klucza. Uroku świetnie zachowanej, glinianej starówce, dodawały przemykające w życiodajnym cieniu odziane w czarne płótna kobiety. Ich ciemne oczy rzucały w naszym kierunku urywane, nieśmiałe spojrzenia. Yazd bowiem jest jednym z najbardziej konserwatywnych miast w Iranie.
Duże wrażenie zrobiły na nas Wieże Milczenia leżące niegdyś daleko od ludzkich osiedli, a dziś stopniowo pochłaniane przez miejski organizm Yazd. Przycupnięte na szczycie dwóch bliźniaczych wzgórz, okrągłe kamienne twierdze służyły jeszcze 300 lat temu lokalnej populacji Zoroastrian. Składano tam ciała zmarłych, by sępy oczyściły kości z nieczystego, jak wierzono, ciała. Dopiero potem chowano odeszłych w ziemi. Dziś czciciele ognia porzucili te zwyczaje powierzając swoich zmarłych niewielkiemu i nieciekawemu cmentarzowi leżącemu w cieniu starożytnych budowli.
Okolice Darya-ye Khazar
Po blisko trzech tygodniach spędzonych wśród niegościnnych półpustyń i łysych gór mieliśmy ochotę na odmianę. Za kolejny cel obraliśmy wybrzeże Darya-ye Khazar, jak Persowie nazywają Morze Kaspijskie. Droga z Teheranu wiodła wśród majestatycznych gór Alborz, które po przekroczeniu niewidzialnej granicy drastycznie zmieniały swój charakter. Z wychłostanych gorącym wiatrem łysych masywów zamieniły się w porośnięte bogatymi lasami i otulone nisko wiszącymi mlecznymi chmurami, tajemnicze góry. Największe na świecie jezioro przywitało nas przewspaniałą temperaturą wody i zachęcającymi do zabawy falami. Odpoczęliśmy tam przed następnym miejscem przeznaczenia.
Do słynnego Masuleh przybyliśmy w wyjątkowy dzień. Niebo bowiem było błękitne, a przyjemne słońce przesłaniały z rzadka nieliczne chmury. Na typową dla tej górskiej wioski pogodę nie musieliśmy czekać jednak długo, gdyż już następnego ranka zasnuły ją wilgotne, gęste mgły. Perskie Machu Picchu leży na samym końcu asfaltowej drogi, na jednym ze zboczy długiej i wąskiej doliny, wśród bujnych, prawie że tropikalnych, lasów. Słynie z niecodziennej konstrukcji domów, których dachy tworzą uliczki dla wyżej położonych poziomów. Zdziwił nas nieco istny zalew turystów, którzy wieczorem przechadzali się po maleńkim „bulwarze” przecinającym mikroskopijny bazarek wraz z przylegającymi herbaciarniami. Korzystając z okazji odbyliśmy krótką wędrówkę po okolicznych górach. Lasy, które przemierzaliśmy, pełne były zachwycającej, tajemniczej atmosfery rodem z Władcy Pierścieni Petera Jacksona. Podobały nam się tym bardziej, że w pamięci wciąż mieliśmy niegościnny interior kraju, który tak niedawno zostawiliśmy za sobą.
Teheran, znaczy Hezbollah
Nadszedł w końcu czas zmierzenia się ze straszliwą bestią, jaką w naszych oczach stanowiła kilkunastomilionowa stolica Iranu. Mimo malowniczego położenia u stóp gór Alborz, których lokalne zwieńczenie stanowi Szach Alborz, Teheran wydał się nam bardzo brzydkim miastem. Okazało się, że stolica, podobnie jak inne tego typu osiedla, nigdy nie sypiała. Całą noc słyszeliśmy zawodzenie niewielkich silniczków strasznie popularnych tu motorów oraz doprowadzający nasze nerwy do granic wytrzymałości, dźwięk wszechobecnych klaksonów. W nocy mieliśmy okazję podziwiać ostre słupy samochodowych świateł przebijających przez tumany gęstego dymu klasy siekiera. Stolica miała też jednak swoje plusy, do których niewątpliwie należało Muzeum Narodowe Iranu oraz Muzeum Sztuki Współczesne ze wstrząsającymi zdjęciami z okresu rewolucji islamskiej oraz wojny iracko-irańskiej. Duże wrażenie zrobił na mnie także Pomnik Wolności wybudowany jeszcze za panowania Szacha Rezy Pahlawiego z okazji 2500-lecia istnienia państwa Perskiego. Mimo pokaźnych rozmiarów dzieło sprawia nadzwyczaj lekkie wrażenie, a źródło jego piękna tkwi chyba w bardzo udanym połączeniu najbardziej charakterystycznych cech irańskiej architektury.
Teheran był miejscem, w którym natknęliśmy się na najsilniejszą obecność Hezbollahu. Pragnący wojny brodacze patrzyli na nas z wielu billboardów i żądali wymazania Izraela z mapy świata. Wszystko to za rządowe pieniądze. Traf chciał, że akurat przebywaliśmy w stolicy podczas bombardowania Iranu. Dane nam było wobec tego zaobserwować, rozstawione przez Hezbollah, stacje oporu przeciwko Izraelowi, w których sympatyczni brodacze rozdawali ulotki, naklejki filmy i cukierki. Oczywiście skorzystaliśmy z ich dobroci.
W stolicy także przyszło mi się pożegnać z Błażejem, który postanowił wrócić do Polski. Dzień później w Teheranie spotkałem Pawła, z którym byłem umówiony jeszcze w kraju.
Najwyższy wulkan Azji
Demawend (5671 metrów) zdobyliśmy z Pawłem drogą północną, piątego dnia akcji górskiej. Mimo jawnej nieskromności muszę przyznać, że było to znacznie mniejsze wyzwanie niż się początkowo spodziewałem. Sam wulkan bardzo zdecydowanie górował nad otoczeniem, w którym brakowało szczytów o porównywalnej wysokości. Towarzyszyły mu potężne ramiona oraz głębokie, wyrzeźbione niegdyś przez lodowce, doliny. Nieliczne wieczne śniegi, niczym pasy zebry pokrywały jego potężne zbocza. Dominowały na nich księżycowe krajobrazy, gdyż masyw tworzą lekkie skały wulkaniczne. W stopniu straszliwym utrudniało to poruszanie się, gdyż każdy krok, po niestabilnym podłożu, groził wyzwoleniem mniejszej lub większej lawiny kamiennej i zjechaniem wraz z nią poniżej miejsca, z którego rozpoczęło się ruch nogi.
Skuty lodem krater był niesamowitym miejscem. Śnieg przybierał w nim zadziwiające formy przypominające postawione na sztorc kawałki potłuczonego szkła lub wyjątkowo wysokie, krótkie i ostre fale rodem z oscyloskopu. Zbliżając się do wierzchołka czułem się jakbym wkraczał do piekła. Łatwo wyróżniająca się, biała ścieżka wiodła bowiem pomiędzy dwiema dużymi grupami skalnymi, które z powodu siarkowych wyziewów, przybrały żółto-szary kolor. Piekielny zapach unosił się w powietrzu, a chmury gnały jak szalone naprzeciw głęboko niebieskiego nieba. No i wysokość – krótki urywany, oddech, pulsujący w rytm uderzeń serca ból oraz brak sił.
Esfahan to naprawdę połowa świata
Podróż autostopem do Esfahanu zajęła nam całą noc. Celowo, dla odmiany wybraliśmy taką porę. Zanim jednak dojechaliśmy do tej perełki perskiej architektury dane nam było odwiedzić w towarzystwie zachodzącego słońca mauzoleum Imama Chomeiniego. Tym, co uderzyło mnie w tym miejscu nie były nawet tłumy ludzi nocujących na pobliskich parkingach, ani fakt, że grobowiec ajatollaha jest otwarty 24 godziny na dobę. Zdziwił mnie duży dystrykt handlowy wkomponowany w bryłę mauzoleum. Był to dla mnie dowód na zupełnie inną relację pieniądza z religią w kulturze perskiej, znacznie bardziej liberalną i jawną niż to ma miejsce w Europie.
Jak wspomniałem wcześniej dopiero za drugim pobytem dane mi było odkrycie Placu Imama, który w nocy stał się naprawdę przyjemnym i pełnym irańskich rodzin miejscem. Przez jedną z nich, składającą się z samych kobiet, zostaliśmy zaproszeni na mały poczęstunek. Była to wyjątkowo smaczna potrawa z ziemniaków przypominająca pastę. Cały plac tonął w miękkim, żółto-pomarańczowym otoczeniu i morzu delikatnych głosów dobrze bawiących się ludzi. Gdyby ktoś mi nie powiedział nie domyśliłbym się, że znajduję się kraju rządzonym przez często okrutną dyktaturę religijną.
Jeszcze bardziej zadziwiający okazał się XVII wieczny pałac Chehel Sotun zanurzony wśród zieleni ogrodów. Jego drewniana architektura nieustannie przywodziła mi na myśl Daleki Wschód, zapewne z powodu podobnego wykończenia dachu oraz podtrzymujących go, wysokich i smukłych, kolumn. Wnętrze budynku z pewnością było godne Króla Królów. Każdy milimetr powierzchni pokrywały bajecznie kolorowe i pełne detalu freski przedstawiające życie pałacowe, bitwy lub motywy roślinne. Przestrzeń dosłownie rozświetlała mnogość błyszczącego na ścianach złota, pomarańczu i czerwieni.
Także i tym razem Esfahan stał się miejscem fascynującego spotkania. Na Chahar Bagh Abbasi, głównej ulicy miasta spotkaliśmy bowiem księdza Krzysztofa Gardynę – polskiego himalaistę i podróżnika. Reszta wieczoru minęła nam na wysłuchiwaniu przednich opowieści z rozmaitych wspinaczek i wycieczek. Było to coś, czego długo nie zapomnimy. Niesamowity zastrzyk inspiracji. W typowy dla Iranu sposób natknęliśmy się na Krzyśka raz jeszcze w Yazd, a potem w Shiraz.
Śladami assasynów
Samotnie (Paweł zwiedzał wówczas leżącą w pobliżu Iraku część kraju) wybrałem się do Alamut uważanego za główną twierdzę, przeżywającej swój rozkwit w XII i XIII wieku, sekty. W czasie taksówkowej podróży przez spalone słońcem góry Alborz miała miejsce zabawna historia, gdyż ni stąd ni z zowąd jedno z kół pojazdu... stanęło w płomieniach! Na szczęście okazało się to niegroźną usterką, którą wyeliminowało wlanie wody do wnętrza felgi. Mnie to jednak do końca nie uspokoiło tym bardziej, że wciąż jechaliśmy po serpentynami, a nadwątlone koło znajdywało się z reguły od strony przepaści. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie.
Twierdza górowała nad rozłożoną na zielonym, klinowatym wywyższeniu, wioską dzięki 250 metrowej skale o pionowych ścianach, na której ją zbudowano. Wedle opisów Marco Polo w leżącej za nią dolince znajdowały się rozległe ogrody pełne opływających złotem pałaców oraz hurys o pięknych obliczach. Muszę przyznać, że albo Marco Polo to wszystko sobie wymyślił albo miejsce, w które dotarłem wcale nie było mitycznym Alamut, gdyż w rzeczywistości we wskazanym przez niego miejscu nie dałoby się zmieścić takich cudów. O tej ostatniej możliwości wspominano także w Lonely Planet. Pewnym jednak był fakt, że owa twierdza musiała być potwornie trudna do zdobycia szturmem. Przekonałem się o tym podczas bezmyślnego zejścia frontową ścianą skały, które mało co nie zakończyło się bardzo dla mnie niezdrowo.
Gisum
Ostatnim przystankiem przed udaniem się do Azerbejdżanu okazała się jedna z plaż nad Morzem Kaspijskim – Gisum. Oprócz zwyczajnego i jakże radosnego taplania się w wodzie spędzaliśmy czas na jeździe konnej (dzięki życzliwości Samsona) oraz rozmowach o polityce, obyczajach, pozycji kobiet oraz życiu w Iranie. Kolejny raz udało nam się bowiem spotkać ludzi mówiących dobrym angielskim i bardzo chętnych do konwersacji.
Najbardziej zapadła mi w pamięci nocna kąpiel w wielkim jeziorze w wodzie, która miała kolor niemożliwego do przeniknięcia wzorkiem oleju, na której łagodnie kładły się odległe, jaskrawe światła miasteczka. Nad długimi, spokojnymi falami wisiały miliony gwiazd rozświetlające oślepiającą bielą nocne niebo. Czułem jakbym trafił do zupełnie innego, nieznanego mi świata....
Kilka słów o Iranie
Starożytna Persja okazała się miejscem, które choć nie pokrywało się zbytnio z obrazami z Baśni tysiąca i jednej nocy, to jednak wartym odwiedzenia. Ze względu na otwartość, życzliwość i ciepło mieszkających tam ludzi. Ze względu na plejadę interesujących podróżników, których można spotkać na swojej drodze. Ze względu na wysublimowaną, choć momentami nieco już szablonową, architekturę. Ze względu na kosmiczne, pustynne krajobrazy i dobrze zachowane ślady bogatej przeszłości. Ze względu na dzikie i wszechobecne góry. Ze względu na pozytywnie niskie ceny. Ze względu na mosty Esfahanu i lasy Masuleh. Ze względu na... tysiąc innych rzeczy.
Wbrew obrazowi kreowanemu przez media okazało się, że większość Irańczyków zupełnie nie zgadzała się z polityką swojego rządu ani nie popierała antyizraelskich i terrorystycznych aktywności Hezbollahu. Prawie każda ze spotkanych przez nas osób była zdania, że za panowania Szacha Rezy Pahlawiego żyło się lepiej, bardziej swobodnie. Nowy Szach wcale im się nie podobał. Często też mieliśmy okazję słyszeć pochwalne zdania w kierunku USA za ich politykę, w której obywatele Iranu widzieli jedyną szansę na zmianę nielubianych władców. Było to dla nas mocno zastanawiające... Nikt nas nigdy nie potraktował jako niewiernych, których należy wszelkimi dostępnymi środkami nawrócić na jedyną słuszną wiarę. Kultura perska i kultura muzułmańska bowiem, jak mi powiedziała pewna kobieta, to zupełnie inne rzeczy...
Apokalipsa
Słowo to brzęczało mi w głowie, gdy w pełnym zardzewiałych rur, ponurych bloków oraz wszechobecnego burego, pyłu Qobustanie, znaleźliśmy się nad wybrzeżem Morza Kaspijskiego. Dewastacja, jakiej się tutaj dopuszczono była niesamowita. Zaraz koło naszej ścieżki płynął miejski ściek, który wśród niezdrowej zieleni szuwarów wpadał prosto do morza. Przecinał na pół wysokie wybrzeże, zaraz za linią domów, pokryte górą śmieci. Nad samą wodą nie było lepiej. Pokrytą kępkami zielonkawo-żółtej trawy ziemię wyścielał dywan odchodów – to miejscowe dzieci wypasały tu owce i kozy. Wody Morza Kaspijskiego cechował mętny, piaskowy kolor. Unosiły się na nich brzydkie, zielone trawy, których martwi, brązowi bracia bogato zalegali na brzegu. Nie brakowało także złośliwych komarów. Spędziliśmy tam noc w namiocie, gdyż nie było sensu iść nigdzie indziej - podobny krajobraz rozciągał się jak okiem sięgnąć. Byliśmy przerażeni.
Z nastaniem dnia dane nam było ujrzeć jaśniejszą stronę Qobustanu – muzeum skalnych petroglifów, z których najstarsze liczyły ponad 10 000 lat sytuując w ten sposób Azerbejdżan w gronie elity prehistorycznych ośrodków sztuki. Pociągnięte, dla zwiększenia wyrazistości, białą pastą do zębów ryty prezentowały rozmaite zwierzęta oraz ludzi oddanych czynnościom rytualnym lub łowieckim. Teren, na którym znajdują się zabytkowe dzieła sztuki przypominał mi krajobraz rodem z Afryki. Od płaskiego jak stół szczytu poodpadały liczne i raczej spore bloki skalne, które zatrzymały się następnie na zboczach tworząc swoisty labirynt zatopiony w morzu pożółkłej trawy i niskich, kolczastych krzewów. Na jego „ścianach” znajduje się ponoć ponad 6000 petroglifów, z których nam udało się obejrzeć jedynie kilkadziesiąt.
W miejscu narodzin szklanych domów
Skutki XIX-wiecznego boomu naftowego oraz prymitywnych metod wydobycia dane nam było ujrzeć na południowych przedmieściach stolicy Azerbejdżanu – Bibi Ejbat. Za pewne to tutaj ojciec legendarnego Cezarego Baryki zdobywał swoje inżynierskie szlify, z tragicznym dla środowiska naturalnego skutkiem. Kilkanaście hektarów czarno-burego chłostanego pyłem terenu zajmują szyby naftowe, góry śmieci, mroczne jeziorka ropy oraz całe stosy i labirynty rur. Przemierzaliśmy te martwe połacie w świetle zachodzącego słońca. Dzień pracy już się skończył i miejsce sprawiało wrażenie całkowicie opuszczonego przez ludzi. Jedynie z rzadka jakiś samochód z zawrotną prędkością pokonywał przebiegająca przez sam środek drogę nie zwalniając nawet na chwilę, zupełnie jakby jego kierowca bał się tego, co mógłby zobaczyć. Gęste od smarów i ropy powietrze rozrywały co chwila jęki, zgrzyty i utyskiwania spracowanych i zmęczonych silników pozwalających nieprzerwanie wysysać z głębin ziemi cenną, czarną substancję. Półwysep Abşeron, na którym leży Baku, jest wedle opinii ekologów jednym z najbardziej zniszczonych i zanieczyszczonych miejsc na całym świecie.
Centrum miasta oraz starówka kolejny raz ukazały nam jaśniejszą stronę miejsca. To chyba jedna z charakterystycznych cech Azerbejdżanu – kontrasty. Można je zauważyć zarówno w architekturze, krajobrazie, pozycji społecznej mieszkańców jak i w markach maszyn poruszających się po ulicach. Brak tam jakiegoś środka, wyważenia – wszystko musi być skrajne, maksymalnie skontrastowane. Baku wydało nam się bardzo europejskim miastem i to pomimo surowego, minimalistycznego kompleksu pałacowego Shirvan Shah Saray leżącego w centrum starówki dziecka perskiej sztuki. Nocne wędrówki po głównym deptaku konfrontowały nas ze znajomo wyglądającymi twarzami, sklepami czy wreszcie modą. Nie powiem, było to miłe uczucie po blisko dwóch miesiącach spędzonych wśród tak innych, od tego co znane, Persów.
Wielki Kaukaz
Okazał się chyba jedynym miejscem w dawnej sowieckiej republice, co do którego nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Z od dawna zasiedziałej na samotnym wzgórzu wioski Xinaliq powędrowaliśmy w kierunku terytoriów zło wróżebnej Federacji Rosyjskiej. Otaczały nas zielenie i czernie zbudowanych z łupków szczytów, spomiędzy których czasem wyłaniały się oszałamiające, pomarańczowo-białe ściany Szachdagu (4243 metrów n.p.m.) oraz Kyzyłkaja (3726 metrów n.p.m.). Zdawały się zupełnie nie pasować do reszty krajobrazu. Jakby jakiś szalony architekt umieścił tych siostrzeńców Dolomitów pośród obcych im ludzi i miejsc. Szerokimi i płaskimi jak stół, niczym na dalekim Ałtaju, dolinami sezonowi pasterze przeganiali stada owiec ochraniane przez agresywne i szalone owczarki kaukaskie. Te ostatnie kilka razy przyprawiły nas prawie o atak serca, ale na szczęście obyło się bez pogryzień.
W ciągu czterodniowego pobytu weszliśmy na dwa czterotysięczniki – niższy wierzchołek przeciętego na pół gigantycznym żlebem Szachdagu (około 4025 metrów n.p.m.) oraz na przygnieciony przez popękany lodowiec Bazardiuzi (4466 metrów n.p.m.). Ten ostatni będący najwyższym wierzchołkiem Azerbejdżanu, leżał na granicy Dagestanu, więc podczas wędrówki nieustannie towarzyszyła nam obawa przed spotkaniem ze służbami granicznymi Federacji Rosyjskiej i powiezieniem w głąb jej niegościnnego terytorium. Na szczęście nikt, poza przyjaznymi pasterzami, nas nie zauważył...
Duch Azerbejdżanu wciąż żył
Choć był jakby uśpiony. Przekonywała nas o tym z pasją grupa muzułmańskich młodzieńców w mieście Şeki, które w przeszłości było stolicą niepodległego chanatu. Cały wieczór rozmawialiśmy przy herbacie o problemie Górnego Karabachu, przyczynach przegranej turkojęzycznego kraju oraz o ormiańskich knowaniach, zdradach i fałszowaniu historii. Chłopacy jak jeden mąż deklarowali chęć uczestniczenia w kolejnej wojnie, która według nich nie miała jednak szans na realizację, nim nie zostanie obudzony duch walki w narodzie. A wtedy zamieni się ona w dżihad przeciw niewiernym, którzy okupują ziemie odwiecznie należące do azerbejdżańskiego ludu. Słuchaliśmy tych opowieści z bardzo mieszanymi uczuciami, tym bardziej, że młodzieńcy nie byli wcale głupi.
Samo miasto było jedynym miejscem gdzie dane mi było odczuć coś, co mógłbym nazwać specyficznie azerbejdżańskim klimatem. Nie potrafię go sprecyzować, ale to miasto zdecydowanie posiadało własną atmosferę jakże różną od postsowieckiego widma wiszącego nad resztą kraju. Może z powodu skromnego, lecz uroczego rynku? Może z powodu położenia wśród zielonych, zadrzewionych gór biorących resztę świata w „nawias”? Może z powodu śladów dawnej świetności – pałacu Chana oraz kamiennego caravansaray’u? Doprawdy nie wiem, lecz Şeki były miastem wartym odwiedzenia.
Gorące źródła
To tajemne serce Tbilisi oraz powód ulokowania osady w tym, a nie innym miejscu. Siarkowe łaźnie, leżące u stóp twierdzy Narikali, od wieków zapraszały spragnionych odpoczynku lub zdrowia wędrowców swymi orientalnymi, czerwonawymi kopułkami. Nas także...
Stolica Gruzji była uroczym miejscem. Rozłożyła się wzdłuż cieniutkiej wstążki ciemnozielonej rzeki Mktvari, wypełniając jej wąską dolinę oraz wpełzając na liczne, okoliczne wzgórza. Zbliżająca się szybkimi krokami jesień, barwiła ogrom drzew całą paletą zmierzchających barw i wraz z głębokim błękitem nieba noszącym na swoich prądach potężne statki burzowych chmur, pozwoliła nam dostrzec genius loci, który urzekał swoim pięknem i dynamiczną, porywającą, duchową atmosferą. Przyjemnie było spacerować wzdłuż starych uliczek, w poszukiwaniu śladów przeszłości zaklętych w zagubionych kamienicach oraz starożytnych kościołach – strażnikach gruzińskiej tożsamości.
Ku Czeczeni
Fordem Transitem podążaliśmy zagubioną wśród rosnących z każdym kilometrem gór Gruzińską Drogą Wojenną. Niezwykle żywa, kłująca w oczy zieleń mocno kontrastowała z przeciwstawiającym się jej czystym błękitem nieba nakrapianym białością chmur. Na starożytnym transkaukaskim szlaku czekał nas tylko jeden postój, gdzie babuszki sprzedawały lokalne pamiątki oraz przysmaki udające snickersa na patyku. Tam też zakosztowaliśmy wyśmienitego gruzińskiej przysmaku – khachapuri.
Kazbek (5047 metrów n.p.m.), ku któremu zmierzaliśmy, zaskoczył nas swoim pięknem i majestatem. Wyższy o ponad 500 metrów Demawend (5671 metrów n.p.m.) nie mógł się równać z Lodowym Szczytem. Piękno ciepłych, brązowych skał przykrytych gigantycznymi jęzorami lądolodu przyciągało nas tak silnie, że mimo jawnej niewykonywalności planu, postanowiliśmy rzucić się ku zdobyciu szczyt. Nie posiadając ani niezbędnego sprzętu ani umiejętności. Nie muszę więc mówić, że wierzchołka nie udało nam się osiągnąć. Doszliśmy jedynie do leżącego na wysokości 3800 metrów schroniska, do którego prowadziła zdradliwa droga wijąca się wśród szczelin lodowca. Mogliśmy tam wreszcie odczuć wysokogórską atmosferę, której tak bardzo brakowało nam na Demawendzie. Do dziś mam w umyśle łoskot lawin kamiennych regularnie spadających z leżącego nieopodal szczytu oraz piękno spływających z niego kaskad szarego lodu. Niedokończona wycieczka była warta trudu, mimo iż na zboczach wygasłego wulkanu spędziliśmy tylko jeden dzień.
Polska
Dwa dni zajęło nam dotarcie z Gruzji do tureckiego Stambułu, z którego czekał nas lot do Rygi. Większość drogi pokonaliśmy autostopem jadąc wzdłuż południowych wybrzeży Morza Czarnego. Szczególnie dwa momenty zapadły mi z tej podróży w pamięci. Pierwszym z nich było przekroczenie opustoszałej w środku nocy granicy w Sarpi. Na niebie wisiały ciężkie, deszczowe chmury potęgujące panujące ciemności. Czarne, złowieszczo nawarstwione góry naciskały na cieniutki pasek drogi, zupełnie jakby próbowały zepchnąć ją wprost do szalejącego w dole morza. I my, sami, pomiędzy dwoma żywiołami. Jedynie gdzieś w oddali majaczyły światła cywilizacji. Droga była zupełnie pusta i dopiero po półtorej godziny udało nam się podjechać kilka kilometrów policyjną furgonetką.
Drugie wspomnienie wciąż żywe w mojej pamięci pochodzi z okolic miasta Samson. Dzień powoli miał się ku końcowi. Wciąż jechaliśmy wśród pędzących do morza gór, które mieniło się kilkunastoma barwami. Przy brzegu jego wody były piaskowe, stopniowo nabierając coraz to bardziej zielono-niebieskawego odcienia, by w oddali zbliżyć się do ciemnego granatu i ostatecznie majaczącej na horyzoncie czerni. Na łagodnej powierzchni morza kładły się pomarańczowe promienie zachodzącego słońca, które wyjątkowo udanie komponowały się z żywą zielenią gór oraz niską zabudową tureckich miasteczek.
A potem była już Ankara, Stambuł, dwugodzinny lot Air Baltic oraz ostatnia w te wakacje podróż autostopem - do Polski. Do Warszawy dotarłem o 4 rano, po 77 dniach podróży wydając przez ten czas 1062 dolary...
Zdecydowaliśmy na podróż lądową, zarówno ze względów finansowych jak i przygodowych. Przez 6 dni przemieszczaliśmy się autobusami, pociągami, taryfami i autostopem niemal bez przerwy – nie licząc jednodniowego pobytu w Stambule. Było ciężko, ale w ten sposób udało nam zetknąć z całą plejadą tyleż dziwacznych, co fascynujących postaci.
Najciekawszym estetycznie był ostatni etap podróży, kiedy przemierzaliśmy górzysty turecki Kurdystan. Z początku groźnym, skalistym górom czoła stawiały rozległe zielono-żółte doliny, które z czasem zamieniły się w wąskie, wyschnięte przesmyki wciśnięte pomiędzy olbrzymie masywy. Przed samą granicą irańską teren znów się wypłaszczył i naszym oczom ukazały się biedne kurdyjskie osiedla. Składały się z reguły z małych, kamiennych domków niedbale pociągniętych odpadającą farbą. Dachy niektórych z nich porastała trawa, a obok zagrody suszyły się na słońcu uformowane na kształt cegieł kozie odchody. Zapewne służyły za opał podczas zimniejszych pór roku. Byliśmy zaskoczeni nędzą tych obszarów, która sprawiała dość przytłaczające wrażenie w porównaniu z bogactwem śródziemnomorskiej, „turystycznej” Turcji. Co jednak ciekawe, praktycznie każda chata, oprócz trawy gościła na dachu talerz anteny satelitarnej. Pesymizm obrazu dodatkowo dopełniały tureckie garnizony wojskowe otoczone zasiekami i wieżyczkami strażniczymi.
Przed samą granicą naszym oczom ukazał się majestatyczny Ararat (5156 metrów n.p.m.) dominujący nad całą okolicą i w znacznej mierze przykryty śniegiem. Widok był urzekający. Miałem wielką ochotę zdobyć ten szczyt, ale z powodu skromnego budżetu ta przyjemność musiała poczekać na lepszy czas.
Zaczynamy...
Pobyt w Iranie rozpoczęliśmy od górskiej wyprawy. Za cel obraliśmy leżący nieopodal Tabriz i zdecydowanie górujący nad otoczeniem szczyt Sahandkuh (3707 metrów n.p.m.). Przepiękna okolica, wedle standardów mieszkańców okolic, nie zrobiła jednak na nas wielkiego wrażenia. Być może z powodu dużego zaśmiecenia, gdyż mieszkańcy dawnej Persji wykazują nader luźne podejście do odpadków i ekologii w ogóle. A że było to dość popularne miejsce piknikowe łatwo sobie wyobrazić jego wygląd...
Po powrocie, dwaj poznani wcześniej autochtoni – Behzad i Jafar – zabrali nas na wycieczkę wokół miasta Marageh leżącego pośród brązowo-żółtych gór i półpustyń. Obejrzeliśmy resztki wydrążonej w skałach świątyni zoroastryjskiej, lecznicze źródła, tradycyjną fabrykę mydła oraz pozostałości pochodzącego z XIII wieku obserwatorium astronomicznego. Za taką gościnność mogliśmy niestety odwdzięczyć się jedynie wymianą adresów, co stało się po jakimś czasie swego rodzaju tradycją.
Arrakis, pustynna planeta
Zabójcza pogoda upalnego Iranu dopadła nas kilka dni później w Kashanie leżącym u wrót pustyni Dasht-e Kavir. Po zameldowaniu się w obskurnym, zamieszkiwanym przez karaluchy hoteliku, w samo południe udaliśmy się na spacer po wyludnionym mieście. Włóczyliśmy się wśród glinianych domków wąskimi uliczkami, które zdawały się nie mieć końca. Nie raz zbłądziliśmy. Przez gąszcz zabudowań gdzieniegdzie naszym oczom ukazywała się zagubiona i wyraźnie kontrastująca z otoczeniem turkusowa kopułka meczetu. Umierając z pragnienia wróciliśmy czym prędzej do hotelu. Była to dla nas nauczka – w tym kraju nie wolno przebywać na zewnątrz w południe. To pewna śmierć. Był w końcu początek lipca.
Następnego dnia, bogatsi w doświadczenia, spod leniwie obracającego się pod sufitem wiatraka, wychyliliśmy się dopiero po południu. Naszym celem stał się zachwalany w przewodniku bazar, który, poza bogactwem nieprzyjemnych zapachów, zupełnie nie zrobił na nas wrażenia. Co innego jednak jego dach... Była to obłożona gliną i końcówkami klimatyzatorów pofałdowana przestrzeń, której struktury przywodziły nam niejednokrotnie na myśl architekturę pustynnej planety Arrakis z sagi Franka Herberta. Z zabudowań pustynnego miasta, wymierzone w gwiezdne konstelacje sterczało całe morze badgir’ów, czyli wieży wiatru (przednowoczesnego odpowiednika klimatyzacji), kopuł meczetów i minaretów, sprawiając nieziemskie wrażenie. Naprawdę czuliśmy się jak w innym świecie. Dalsza wędrówka zaprowadziła nas do dużego i robiącego wrażenie swą wyważoną architekturą i umiejętnie dozowanymi ozdobami meczetu Agha Bozorg.
Efahan nasf-e jahan
W Esfahanie, będącym jak głosi XVI wieczne powiedzenie „połową świata”, zachwycaliśmy się leżącymi nad rzeką Zayand mostami. Stanowią one prawdziwą perełkę, nie tylko ze względu na swoją szczególną architekturę oraz wyjątkowo uroczą, wieczorną grę ognistych świateł, lecz przede wszystkim z powodu panującej tam atmosfery. Mosty stanowią bowiem jedno z dwóch towarzyskich centrów życia miasta. Wieczorami mnóstwo młodych ludzi zasiada nad brzegami, spaceruje, pije herbatę w towarzystwie qalyan (czyli fajki wodnej) i miło uśmiecha się do gości z zagranicy. Zielone trawniki stają się świadkami rozlicznych pikników gromadzących całe rodziny. Atmosfera naprawdę przednia, bez cienia surowego szariatu (prawa koranicznego) wiszącego w powietrzu. Także i w dzień mosty są miejscem specyficznej rozpusty – rozgrywa się na nich bowiem zakazane prawem, gry hazardowe. Drugi z highlightów Esfahanu – Plac Imama – dane było naprawdę odkryć dopiero w miesiąc później, kiedy to ponownie odwiedziłem to urocze miasto.
Ulubione miasto Szacha Abbasa I stało się także świadkiem jednego z najlepiej przez nas wspominanych spotkań podczas całej wyprawy. Spacerując po głównym deptaku poznaliśmy Fey i Ramonę, z którymi następnego dnia umówiliśmy się na obejrzenie przepięknej, ormiańskiej Katedry Vank leżącej po drugiej stronie rzeki. Wreszcie mogłem porządnie porozmawiać z kimś po angielsku, a na dodatek o historii Iranu, sytuacji międzynarodowej, możliwych scenariuszach przyszłości kraju czy kulturze. Dyskusja była tym ciekawsza, że Fey, która przyleciała z USA odwiedzić rodzinę, znała osobiście syna usuniętego przez rewolucję w 1979 roku Szacha Rezy Pahlawiego. Uchyliła nam wobec tego rąbka tajemnicy dotyczącej tych wydarzeń, a także poczęstowała anegdotką o mającym niedawno miejsce spotkaniu syna dawnego władcy z synem Chomeiniego. To ostatnie w jej opinii dowodziło totalnego zakłamania wprowadzonego przez mułłów reżimu i ich retoryki. Pod czym po prawie 2 miesięcznym pobycie w Iranie i ja muszę się podpisać.
W gościnie u nomadów Bakhtiyari
Znów nadeszła pora na odpoczynek w górach. Tym razem padło na Zardkuh, co w farsi znaczy tyle, co „Żółta Góra”. Zanim było nam dane rozpocząć wędrówkę czekała nas jeszcze zabawna przygoda z kierowcą taksówki, który przy wsparciu mieszkańców małej wioski, nie chciał nas wypuścić z samochodu, kiedy dowiedział się, że nie mamy ze sobą strzelby. Straszono nas niedźwiedziami, wilkami i innymi groźnymi bestiami buszującymi po okolicy. W końcu jednak, udało nam się przekonać wszystkich zainteresowanych, że jesteśmy profesjonalistami, którzy wiedzą co robią i mogliśmy wreszcie wyruszyć w góry. Mieliśmy jednak wrażenie, że mają nas za kompletnych szaleńców, tym bardziej, że nie kwapiliśmy się do skorzystania z usług lokalnego przewodnika.
Sama okolica, w stylu typowym dla Iranu, była bardzo sucha, półpustynna. Łagodne z początku pagórki, porośnięte jedynie kolczastymi krzakami i pomarszczone za sprawą licznych, wyschniętych potoków przechodziły nagle w niegościnny i pokryty śniegiem skalisty łańcuch górski. Naszym celem był Kolongchin – jeden z trzech szczytów w okolicy przekraczających 4000 metrów. Nie udało nam się go zdobyć, lecz dzięki temu mieliśmy okazję poznać nomadów Bakhtyiari zamieszkujących w lecie te niegościnne obszary. Mieszkali w niewielkich otwartych z trzech stron płóciennych namiotach, a cały swój dobytek kryli dosłownie w kilku skrzyniach. Mimo ogromnej biedy, sprawiali wrażenie bardzo uczciwych, przyjaznych i otwartych na gości, chyba szczęśliwych ludzi.
U jednej z takich rodzin, w dzień odjazdu z gór, zjedliśmy skromne śniadanie składające się miodu, chleba, jogurtu oraz herbaty. Niestety, zupełnie jakby potwierdzając tezy Jakuba Rousseau, doświadczyliśmy na sobie, że cywilizacja psuje dobroć „prymitywnych” serc. Syn naszych gospodarzy, który towarzyszył nam w drodze powrotnej do cywilizacji, oszukał nas bowiem na niezbyt znaczną sumę pieniędzy, wobec czego zostaliśmy bez środków na powrót do Esfahanu. Z pomocą przyszedł nam jednak pewien kierowca busa, który po prostu podarował nam brakującą kwotę. Był to jeden z wielu gestów świadczących o dobroci, jakiejś solidarności społecznej i gotowości do pomocy innym, których doświadczyliśmy w Iranie.
Persepolis
Opiewane przez wielu Shiraz, miasto Hafeza i Sadiego – wielkich perskich poetów, byłoby zupełnie niewarte uwagi, gdyby nie leżące w jego pobliżu ruiny Persepolis. Mieliśmy okazję obejrzeć je wraz z dwójką bardzo sympatycznych podróżników z Polski – Anetą i Michałem. Starożytne miasto zrobiło na mnie znaczenie lepsze wrażenie niż turecki Efez, prawdopodobnie przez znacznie mniejszą liczbę turystów. Z budynków zachowało się niewiele, lecz wystarczająco dużo bym był w stanie wyobrazić sobie dawny przepych oraz piękno stolicy perskich Achemenidów. Szczególne wrażenie, w spoglądającym na szeroką równinę mieście, zrobiły na mnie doskonale zachowane płaskorzeźby przedstawiające dwór oraz straż Króla Królów – Nieśmiertelnych.
Zatoka Perska
Golgotą całego wyjazdu okazało się leżące nad Zatoką Perską Banadr-e Abbas oraz wyspa Hormoz. Zagrzaliśmy tam tylko osiem godzin, lecz i to było chyba za dużo. W lecie pogoda na wybrzeżu ma w sobie coś z chrześcijańskich wyobrażeń piekła. Przez cały dzień temperatura utrzymująca się na nieprzyzwoicie wysokim poziomie, w połączeniu z wysoką wilgotnością powietrza, daje bardzo niekomfortowe uczucie pływania w gorącej zupie. Mają rację Persowie, którzy przyjeżdżają tam tylko w zimie. Rozumiem ich całkowicie.
Na Hormoz udaliśmy się by obejrzeć ruiny XVI wiecznej portugalskiej twierdzy. Pomimo zachwytów autorów przewodnika Lonely Planet zamek nie okazał się niczym szczególnym. Za to panująca na wyspie „karaibska” atmosfera tworzona przez małe, białe domki z płaskimi dachami oraz rozliczne palmy była z pewnością warta trudów. Specyficzną urodę miejsca podkreślały dodatkowo postrzępione, czerwone góry otaczające miasteczko oraz turkusowe wody Zatoki leżące pod niewyraźnym niebem. Na wyspę dostaliśmy się wysoko podskakującą na falach motorówką wypływającą z portu w Bandar-e Abbas, lecz to już temat na osobną opowieść.
Autostopem przez pustynię
Całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi w 2003 roku miasto Bam odwiedziliśmy tylko po to, żeby na własne oczy przekonać się, że z imponującej cytadeli nie zostało nic poza górami strzaskanej gliny oraz resztkami murów. Smutny był to widok. Tylko pokrywające osiedle morze palm zdawało się zupełnie nie dotknięte przez katastrofę, wszystko inne zostało bowiem zniszczone. Jakąś namiastkę Arg-e Bam było dane nam zobaczyć w Rayen. Niewielka, gliniana twierdza, prezentowała się malowniczo w złocistym świetle zachodzącego słońca, w otoczeniu przepięknie zielonych drzew oraz pustynnych gór. Z jej murów roztaczała się imponująca panorama całej okolicy. Właśnie tam, w Rayen, rozpoczęła akcja „autostopem przez pustynię”. W jej efekcie udało nam się pokonać ponad 2000km za darmo i poznać wielu fascynujących ludzi. Trasa naszego stopowania wiodła początkowo do Yazd, Abyaneh, Teheranu i Masuleh by następnie z powrotem zwrócić w kierunku Teheranu, Esfahanu i Yazd i by przed udaniem się do Azerbejdżanu kolejny raz zabrać nas nad Morze Kaspijskie.
W XIII wieku, kiedy Marco Polo odbywał swoją wspaniałą podróż, która miała przejść do historii jako Opisanie Świata, Yazd otaczały przepiękne zielone lasy. Dziś zastąpiła je pustynia i wysokie, skaliste góry wyrastające dosłownie z nikąd. Przysypywane w zimie przez śnieg (tak!) pustynne miasto Yazd przyciągnęło nas bogatą tkanką przypominającego labirynt starego miasta oraz obecnością czcicieli ognia – Zoroastrian. Zanurzaliśmy się w nim kilka razy włócząc się po licznych uliczkach, zaglądając przez wysokie płoty na prywatne posesje i podglądając życie ludzi przez dziurki od klucza. Uroku świetnie zachowanej, glinianej starówce, dodawały przemykające w życiodajnym cieniu odziane w czarne płótna kobiety. Ich ciemne oczy rzucały w naszym kierunku urywane, nieśmiałe spojrzenia. Yazd bowiem jest jednym z najbardziej konserwatywnych miast w Iranie.
Duże wrażenie zrobiły na nas Wieże Milczenia leżące niegdyś daleko od ludzkich osiedli, a dziś stopniowo pochłaniane przez miejski organizm Yazd. Przycupnięte na szczycie dwóch bliźniaczych wzgórz, okrągłe kamienne twierdze służyły jeszcze 300 lat temu lokalnej populacji Zoroastrian. Składano tam ciała zmarłych, by sępy oczyściły kości z nieczystego, jak wierzono, ciała. Dopiero potem chowano odeszłych w ziemi. Dziś czciciele ognia porzucili te zwyczaje powierzając swoich zmarłych niewielkiemu i nieciekawemu cmentarzowi leżącemu w cieniu starożytnych budowli.
Okolice Darya-ye Khazar
Po blisko trzech tygodniach spędzonych wśród niegościnnych półpustyń i łysych gór mieliśmy ochotę na odmianę. Za kolejny cel obraliśmy wybrzeże Darya-ye Khazar, jak Persowie nazywają Morze Kaspijskie. Droga z Teheranu wiodła wśród majestatycznych gór Alborz, które po przekroczeniu niewidzialnej granicy drastycznie zmieniały swój charakter. Z wychłostanych gorącym wiatrem łysych masywów zamieniły się w porośnięte bogatymi lasami i otulone nisko wiszącymi mlecznymi chmurami, tajemnicze góry. Największe na świecie jezioro przywitało nas przewspaniałą temperaturą wody i zachęcającymi do zabawy falami. Odpoczęliśmy tam przed następnym miejscem przeznaczenia.
Do słynnego Masuleh przybyliśmy w wyjątkowy dzień. Niebo bowiem było błękitne, a przyjemne słońce przesłaniały z rzadka nieliczne chmury. Na typową dla tej górskiej wioski pogodę nie musieliśmy czekać jednak długo, gdyż już następnego ranka zasnuły ją wilgotne, gęste mgły. Perskie Machu Picchu leży na samym końcu asfaltowej drogi, na jednym ze zboczy długiej i wąskiej doliny, wśród bujnych, prawie że tropikalnych, lasów. Słynie z niecodziennej konstrukcji domów, których dachy tworzą uliczki dla wyżej położonych poziomów. Zdziwił nas nieco istny zalew turystów, którzy wieczorem przechadzali się po maleńkim „bulwarze” przecinającym mikroskopijny bazarek wraz z przylegającymi herbaciarniami. Korzystając z okazji odbyliśmy krótką wędrówkę po okolicznych górach. Lasy, które przemierzaliśmy, pełne były zachwycającej, tajemniczej atmosfery rodem z Władcy Pierścieni Petera Jacksona. Podobały nam się tym bardziej, że w pamięci wciąż mieliśmy niegościnny interior kraju, który tak niedawno zostawiliśmy za sobą.
Teheran, znaczy Hezbollah
Nadszedł w końcu czas zmierzenia się ze straszliwą bestią, jaką w naszych oczach stanowiła kilkunastomilionowa stolica Iranu. Mimo malowniczego położenia u stóp gór Alborz, których lokalne zwieńczenie stanowi Szach Alborz, Teheran wydał się nam bardzo brzydkim miastem. Okazało się, że stolica, podobnie jak inne tego typu osiedla, nigdy nie sypiała. Całą noc słyszeliśmy zawodzenie niewielkich silniczków strasznie popularnych tu motorów oraz doprowadzający nasze nerwy do granic wytrzymałości, dźwięk wszechobecnych klaksonów. W nocy mieliśmy okazję podziwiać ostre słupy samochodowych świateł przebijających przez tumany gęstego dymu klasy siekiera. Stolica miała też jednak swoje plusy, do których niewątpliwie należało Muzeum Narodowe Iranu oraz Muzeum Sztuki Współczesne ze wstrząsającymi zdjęciami z okresu rewolucji islamskiej oraz wojny iracko-irańskiej. Duże wrażenie zrobił na mnie także Pomnik Wolności wybudowany jeszcze za panowania Szacha Rezy Pahlawiego z okazji 2500-lecia istnienia państwa Perskiego. Mimo pokaźnych rozmiarów dzieło sprawia nadzwyczaj lekkie wrażenie, a źródło jego piękna tkwi chyba w bardzo udanym połączeniu najbardziej charakterystycznych cech irańskiej architektury.
Teheran był miejscem, w którym natknęliśmy się na najsilniejszą obecność Hezbollahu. Pragnący wojny brodacze patrzyli na nas z wielu billboardów i żądali wymazania Izraela z mapy świata. Wszystko to za rządowe pieniądze. Traf chciał, że akurat przebywaliśmy w stolicy podczas bombardowania Iranu. Dane nam było wobec tego zaobserwować, rozstawione przez Hezbollah, stacje oporu przeciwko Izraelowi, w których sympatyczni brodacze rozdawali ulotki, naklejki filmy i cukierki. Oczywiście skorzystaliśmy z ich dobroci.
W stolicy także przyszło mi się pożegnać z Błażejem, który postanowił wrócić do Polski. Dzień później w Teheranie spotkałem Pawła, z którym byłem umówiony jeszcze w kraju.
Najwyższy wulkan Azji
Demawend (5671 metrów) zdobyliśmy z Pawłem drogą północną, piątego dnia akcji górskiej. Mimo jawnej nieskromności muszę przyznać, że było to znacznie mniejsze wyzwanie niż się początkowo spodziewałem. Sam wulkan bardzo zdecydowanie górował nad otoczeniem, w którym brakowało szczytów o porównywalnej wysokości. Towarzyszyły mu potężne ramiona oraz głębokie, wyrzeźbione niegdyś przez lodowce, doliny. Nieliczne wieczne śniegi, niczym pasy zebry pokrywały jego potężne zbocza. Dominowały na nich księżycowe krajobrazy, gdyż masyw tworzą lekkie skały wulkaniczne. W stopniu straszliwym utrudniało to poruszanie się, gdyż każdy krok, po niestabilnym podłożu, groził wyzwoleniem mniejszej lub większej lawiny kamiennej i zjechaniem wraz z nią poniżej miejsca, z którego rozpoczęło się ruch nogi.
Skuty lodem krater był niesamowitym miejscem. Śnieg przybierał w nim zadziwiające formy przypominające postawione na sztorc kawałki potłuczonego szkła lub wyjątkowo wysokie, krótkie i ostre fale rodem z oscyloskopu. Zbliżając się do wierzchołka czułem się jakbym wkraczał do piekła. Łatwo wyróżniająca się, biała ścieżka wiodła bowiem pomiędzy dwiema dużymi grupami skalnymi, które z powodu siarkowych wyziewów, przybrały żółto-szary kolor. Piekielny zapach unosił się w powietrzu, a chmury gnały jak szalone naprzeciw głęboko niebieskiego nieba. No i wysokość – krótki urywany, oddech, pulsujący w rytm uderzeń serca ból oraz brak sił.
Esfahan to naprawdę połowa świata
Podróż autostopem do Esfahanu zajęła nam całą noc. Celowo, dla odmiany wybraliśmy taką porę. Zanim jednak dojechaliśmy do tej perełki perskiej architektury dane nam było odwiedzić w towarzystwie zachodzącego słońca mauzoleum Imama Chomeiniego. Tym, co uderzyło mnie w tym miejscu nie były nawet tłumy ludzi nocujących na pobliskich parkingach, ani fakt, że grobowiec ajatollaha jest otwarty 24 godziny na dobę. Zdziwił mnie duży dystrykt handlowy wkomponowany w bryłę mauzoleum. Był to dla mnie dowód na zupełnie inną relację pieniądza z religią w kulturze perskiej, znacznie bardziej liberalną i jawną niż to ma miejsce w Europie.
Jak wspomniałem wcześniej dopiero za drugim pobytem dane mi było odkrycie Placu Imama, który w nocy stał się naprawdę przyjemnym i pełnym irańskich rodzin miejscem. Przez jedną z nich, składającą się z samych kobiet, zostaliśmy zaproszeni na mały poczęstunek. Była to wyjątkowo smaczna potrawa z ziemniaków przypominająca pastę. Cały plac tonął w miękkim, żółto-pomarańczowym otoczeniu i morzu delikatnych głosów dobrze bawiących się ludzi. Gdyby ktoś mi nie powiedział nie domyśliłbym się, że znajduję się kraju rządzonym przez często okrutną dyktaturę religijną.
Jeszcze bardziej zadziwiający okazał się XVII wieczny pałac Chehel Sotun zanurzony wśród zieleni ogrodów. Jego drewniana architektura nieustannie przywodziła mi na myśl Daleki Wschód, zapewne z powodu podobnego wykończenia dachu oraz podtrzymujących go, wysokich i smukłych, kolumn. Wnętrze budynku z pewnością było godne Króla Królów. Każdy milimetr powierzchni pokrywały bajecznie kolorowe i pełne detalu freski przedstawiające życie pałacowe, bitwy lub motywy roślinne. Przestrzeń dosłownie rozświetlała mnogość błyszczącego na ścianach złota, pomarańczu i czerwieni.
Także i tym razem Esfahan stał się miejscem fascynującego spotkania. Na Chahar Bagh Abbasi, głównej ulicy miasta spotkaliśmy bowiem księdza Krzysztofa Gardynę – polskiego himalaistę i podróżnika. Reszta wieczoru minęła nam na wysłuchiwaniu przednich opowieści z rozmaitych wspinaczek i wycieczek. Było to coś, czego długo nie zapomnimy. Niesamowity zastrzyk inspiracji. W typowy dla Iranu sposób natknęliśmy się na Krzyśka raz jeszcze w Yazd, a potem w Shiraz.
Śladami assasynów
Samotnie (Paweł zwiedzał wówczas leżącą w pobliżu Iraku część kraju) wybrałem się do Alamut uważanego za główną twierdzę, przeżywającej swój rozkwit w XII i XIII wieku, sekty. W czasie taksówkowej podróży przez spalone słońcem góry Alborz miała miejsce zabawna historia, gdyż ni stąd ni z zowąd jedno z kół pojazdu... stanęło w płomieniach! Na szczęście okazało się to niegroźną usterką, którą wyeliminowało wlanie wody do wnętrza felgi. Mnie to jednak do końca nie uspokoiło tym bardziej, że wciąż jechaliśmy po serpentynami, a nadwątlone koło znajdywało się z reguły od strony przepaści. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie.
Twierdza górowała nad rozłożoną na zielonym, klinowatym wywyższeniu, wioską dzięki 250 metrowej skale o pionowych ścianach, na której ją zbudowano. Wedle opisów Marco Polo w leżącej za nią dolince znajdowały się rozległe ogrody pełne opływających złotem pałaców oraz hurys o pięknych obliczach. Muszę przyznać, że albo Marco Polo to wszystko sobie wymyślił albo miejsce, w które dotarłem wcale nie było mitycznym Alamut, gdyż w rzeczywistości we wskazanym przez niego miejscu nie dałoby się zmieścić takich cudów. O tej ostatniej możliwości wspominano także w Lonely Planet. Pewnym jednak był fakt, że owa twierdza musiała być potwornie trudna do zdobycia szturmem. Przekonałem się o tym podczas bezmyślnego zejścia frontową ścianą skały, które mało co nie zakończyło się bardzo dla mnie niezdrowo.
Gisum
Ostatnim przystankiem przed udaniem się do Azerbejdżanu okazała się jedna z plaż nad Morzem Kaspijskim – Gisum. Oprócz zwyczajnego i jakże radosnego taplania się w wodzie spędzaliśmy czas na jeździe konnej (dzięki życzliwości Samsona) oraz rozmowach o polityce, obyczajach, pozycji kobiet oraz życiu w Iranie. Kolejny raz udało nam się bowiem spotkać ludzi mówiących dobrym angielskim i bardzo chętnych do konwersacji.
Najbardziej zapadła mi w pamięci nocna kąpiel w wielkim jeziorze w wodzie, która miała kolor niemożliwego do przeniknięcia wzorkiem oleju, na której łagodnie kładły się odległe, jaskrawe światła miasteczka. Nad długimi, spokojnymi falami wisiały miliony gwiazd rozświetlające oślepiającą bielą nocne niebo. Czułem jakbym trafił do zupełnie innego, nieznanego mi świata....
Kilka słów o Iranie
Starożytna Persja okazała się miejscem, które choć nie pokrywało się zbytnio z obrazami z Baśni tysiąca i jednej nocy, to jednak wartym odwiedzenia. Ze względu na otwartość, życzliwość i ciepło mieszkających tam ludzi. Ze względu na plejadę interesujących podróżników, których można spotkać na swojej drodze. Ze względu na wysublimowaną, choć momentami nieco już szablonową, architekturę. Ze względu na kosmiczne, pustynne krajobrazy i dobrze zachowane ślady bogatej przeszłości. Ze względu na dzikie i wszechobecne góry. Ze względu na pozytywnie niskie ceny. Ze względu na mosty Esfahanu i lasy Masuleh. Ze względu na... tysiąc innych rzeczy.
Wbrew obrazowi kreowanemu przez media okazało się, że większość Irańczyków zupełnie nie zgadzała się z polityką swojego rządu ani nie popierała antyizraelskich i terrorystycznych aktywności Hezbollahu. Prawie każda ze spotkanych przez nas osób była zdania, że za panowania Szacha Rezy Pahlawiego żyło się lepiej, bardziej swobodnie. Nowy Szach wcale im się nie podobał. Często też mieliśmy okazję słyszeć pochwalne zdania w kierunku USA za ich politykę, w której obywatele Iranu widzieli jedyną szansę na zmianę nielubianych władców. Było to dla nas mocno zastanawiające... Nikt nas nigdy nie potraktował jako niewiernych, których należy wszelkimi dostępnymi środkami nawrócić na jedyną słuszną wiarę. Kultura perska i kultura muzułmańska bowiem, jak mi powiedziała pewna kobieta, to zupełnie inne rzeczy...
Apokalipsa
Słowo to brzęczało mi w głowie, gdy w pełnym zardzewiałych rur, ponurych bloków oraz wszechobecnego burego, pyłu Qobustanie, znaleźliśmy się nad wybrzeżem Morza Kaspijskiego. Dewastacja, jakiej się tutaj dopuszczono była niesamowita. Zaraz koło naszej ścieżki płynął miejski ściek, który wśród niezdrowej zieleni szuwarów wpadał prosto do morza. Przecinał na pół wysokie wybrzeże, zaraz za linią domów, pokryte górą śmieci. Nad samą wodą nie było lepiej. Pokrytą kępkami zielonkawo-żółtej trawy ziemię wyścielał dywan odchodów – to miejscowe dzieci wypasały tu owce i kozy. Wody Morza Kaspijskiego cechował mętny, piaskowy kolor. Unosiły się na nich brzydkie, zielone trawy, których martwi, brązowi bracia bogato zalegali na brzegu. Nie brakowało także złośliwych komarów. Spędziliśmy tam noc w namiocie, gdyż nie było sensu iść nigdzie indziej - podobny krajobraz rozciągał się jak okiem sięgnąć. Byliśmy przerażeni.
Z nastaniem dnia dane nam było ujrzeć jaśniejszą stronę Qobustanu – muzeum skalnych petroglifów, z których najstarsze liczyły ponad 10 000 lat sytuując w ten sposób Azerbejdżan w gronie elity prehistorycznych ośrodków sztuki. Pociągnięte, dla zwiększenia wyrazistości, białą pastą do zębów ryty prezentowały rozmaite zwierzęta oraz ludzi oddanych czynnościom rytualnym lub łowieckim. Teren, na którym znajdują się zabytkowe dzieła sztuki przypominał mi krajobraz rodem z Afryki. Od płaskiego jak stół szczytu poodpadały liczne i raczej spore bloki skalne, które zatrzymały się następnie na zboczach tworząc swoisty labirynt zatopiony w morzu pożółkłej trawy i niskich, kolczastych krzewów. Na jego „ścianach” znajduje się ponoć ponad 6000 petroglifów, z których nam udało się obejrzeć jedynie kilkadziesiąt.
W miejscu narodzin szklanych domów
Skutki XIX-wiecznego boomu naftowego oraz prymitywnych metod wydobycia dane nam było ujrzeć na południowych przedmieściach stolicy Azerbejdżanu – Bibi Ejbat. Za pewne to tutaj ojciec legendarnego Cezarego Baryki zdobywał swoje inżynierskie szlify, z tragicznym dla środowiska naturalnego skutkiem. Kilkanaście hektarów czarno-burego chłostanego pyłem terenu zajmują szyby naftowe, góry śmieci, mroczne jeziorka ropy oraz całe stosy i labirynty rur. Przemierzaliśmy te martwe połacie w świetle zachodzącego słońca. Dzień pracy już się skończył i miejsce sprawiało wrażenie całkowicie opuszczonego przez ludzi. Jedynie z rzadka jakiś samochód z zawrotną prędkością pokonywał przebiegająca przez sam środek drogę nie zwalniając nawet na chwilę, zupełnie jakby jego kierowca bał się tego, co mógłby zobaczyć. Gęste od smarów i ropy powietrze rozrywały co chwila jęki, zgrzyty i utyskiwania spracowanych i zmęczonych silników pozwalających nieprzerwanie wysysać z głębin ziemi cenną, czarną substancję. Półwysep Abşeron, na którym leży Baku, jest wedle opinii ekologów jednym z najbardziej zniszczonych i zanieczyszczonych miejsc na całym świecie.
Centrum miasta oraz starówka kolejny raz ukazały nam jaśniejszą stronę miejsca. To chyba jedna z charakterystycznych cech Azerbejdżanu – kontrasty. Można je zauważyć zarówno w architekturze, krajobrazie, pozycji społecznej mieszkańców jak i w markach maszyn poruszających się po ulicach. Brak tam jakiegoś środka, wyważenia – wszystko musi być skrajne, maksymalnie skontrastowane. Baku wydało nam się bardzo europejskim miastem i to pomimo surowego, minimalistycznego kompleksu pałacowego Shirvan Shah Saray leżącego w centrum starówki dziecka perskiej sztuki. Nocne wędrówki po głównym deptaku konfrontowały nas ze znajomo wyglądającymi twarzami, sklepami czy wreszcie modą. Nie powiem, było to miłe uczucie po blisko dwóch miesiącach spędzonych wśród tak innych, od tego co znane, Persów.
Wielki Kaukaz
Okazał się chyba jedynym miejscem w dawnej sowieckiej republice, co do którego nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Z od dawna zasiedziałej na samotnym wzgórzu wioski Xinaliq powędrowaliśmy w kierunku terytoriów zło wróżebnej Federacji Rosyjskiej. Otaczały nas zielenie i czernie zbudowanych z łupków szczytów, spomiędzy których czasem wyłaniały się oszałamiające, pomarańczowo-białe ściany Szachdagu (4243 metrów n.p.m.) oraz Kyzyłkaja (3726 metrów n.p.m.). Zdawały się zupełnie nie pasować do reszty krajobrazu. Jakby jakiś szalony architekt umieścił tych siostrzeńców Dolomitów pośród obcych im ludzi i miejsc. Szerokimi i płaskimi jak stół, niczym na dalekim Ałtaju, dolinami sezonowi pasterze przeganiali stada owiec ochraniane przez agresywne i szalone owczarki kaukaskie. Te ostatnie kilka razy przyprawiły nas prawie o atak serca, ale na szczęście obyło się bez pogryzień.
W ciągu czterodniowego pobytu weszliśmy na dwa czterotysięczniki – niższy wierzchołek przeciętego na pół gigantycznym żlebem Szachdagu (około 4025 metrów n.p.m.) oraz na przygnieciony przez popękany lodowiec Bazardiuzi (4466 metrów n.p.m.). Ten ostatni będący najwyższym wierzchołkiem Azerbejdżanu, leżał na granicy Dagestanu, więc podczas wędrówki nieustannie towarzyszyła nam obawa przed spotkaniem ze służbami granicznymi Federacji Rosyjskiej i powiezieniem w głąb jej niegościnnego terytorium. Na szczęście nikt, poza przyjaznymi pasterzami, nas nie zauważył...
Duch Azerbejdżanu wciąż żył
Choć był jakby uśpiony. Przekonywała nas o tym z pasją grupa muzułmańskich młodzieńców w mieście Şeki, które w przeszłości było stolicą niepodległego chanatu. Cały wieczór rozmawialiśmy przy herbacie o problemie Górnego Karabachu, przyczynach przegranej turkojęzycznego kraju oraz o ormiańskich knowaniach, zdradach i fałszowaniu historii. Chłopacy jak jeden mąż deklarowali chęć uczestniczenia w kolejnej wojnie, która według nich nie miała jednak szans na realizację, nim nie zostanie obudzony duch walki w narodzie. A wtedy zamieni się ona w dżihad przeciw niewiernym, którzy okupują ziemie odwiecznie należące do azerbejdżańskiego ludu. Słuchaliśmy tych opowieści z bardzo mieszanymi uczuciami, tym bardziej, że młodzieńcy nie byli wcale głupi.
Samo miasto było jedynym miejscem gdzie dane mi było odczuć coś, co mógłbym nazwać specyficznie azerbejdżańskim klimatem. Nie potrafię go sprecyzować, ale to miasto zdecydowanie posiadało własną atmosferę jakże różną od postsowieckiego widma wiszącego nad resztą kraju. Może z powodu skromnego, lecz uroczego rynku? Może z powodu położenia wśród zielonych, zadrzewionych gór biorących resztę świata w „nawias”? Może z powodu śladów dawnej świetności – pałacu Chana oraz kamiennego caravansaray’u? Doprawdy nie wiem, lecz Şeki były miastem wartym odwiedzenia.
Gorące źródła
To tajemne serce Tbilisi oraz powód ulokowania osady w tym, a nie innym miejscu. Siarkowe łaźnie, leżące u stóp twierdzy Narikali, od wieków zapraszały spragnionych odpoczynku lub zdrowia wędrowców swymi orientalnymi, czerwonawymi kopułkami. Nas także...
Stolica Gruzji była uroczym miejscem. Rozłożyła się wzdłuż cieniutkiej wstążki ciemnozielonej rzeki Mktvari, wypełniając jej wąską dolinę oraz wpełzając na liczne, okoliczne wzgórza. Zbliżająca się szybkimi krokami jesień, barwiła ogrom drzew całą paletą zmierzchających barw i wraz z głębokim błękitem nieba noszącym na swoich prądach potężne statki burzowych chmur, pozwoliła nam dostrzec genius loci, który urzekał swoim pięknem i dynamiczną, porywającą, duchową atmosferą. Przyjemnie było spacerować wzdłuż starych uliczek, w poszukiwaniu śladów przeszłości zaklętych w zagubionych kamienicach oraz starożytnych kościołach – strażnikach gruzińskiej tożsamości.
Ku Czeczeni
Fordem Transitem podążaliśmy zagubioną wśród rosnących z każdym kilometrem gór Gruzińską Drogą Wojenną. Niezwykle żywa, kłująca w oczy zieleń mocno kontrastowała z przeciwstawiającym się jej czystym błękitem nieba nakrapianym białością chmur. Na starożytnym transkaukaskim szlaku czekał nas tylko jeden postój, gdzie babuszki sprzedawały lokalne pamiątki oraz przysmaki udające snickersa na patyku. Tam też zakosztowaliśmy wyśmienitego gruzińskiej przysmaku – khachapuri.
Kazbek (5047 metrów n.p.m.), ku któremu zmierzaliśmy, zaskoczył nas swoim pięknem i majestatem. Wyższy o ponad 500 metrów Demawend (5671 metrów n.p.m.) nie mógł się równać z Lodowym Szczytem. Piękno ciepłych, brązowych skał przykrytych gigantycznymi jęzorami lądolodu przyciągało nas tak silnie, że mimo jawnej niewykonywalności planu, postanowiliśmy rzucić się ku zdobyciu szczyt. Nie posiadając ani niezbędnego sprzętu ani umiejętności. Nie muszę więc mówić, że wierzchołka nie udało nam się osiągnąć. Doszliśmy jedynie do leżącego na wysokości 3800 metrów schroniska, do którego prowadziła zdradliwa droga wijąca się wśród szczelin lodowca. Mogliśmy tam wreszcie odczuć wysokogórską atmosferę, której tak bardzo brakowało nam na Demawendzie. Do dziś mam w umyśle łoskot lawin kamiennych regularnie spadających z leżącego nieopodal szczytu oraz piękno spływających z niego kaskad szarego lodu. Niedokończona wycieczka była warta trudu, mimo iż na zboczach wygasłego wulkanu spędziliśmy tylko jeden dzień.
Polska
Dwa dni zajęło nam dotarcie z Gruzji do tureckiego Stambułu, z którego czekał nas lot do Rygi. Większość drogi pokonaliśmy autostopem jadąc wzdłuż południowych wybrzeży Morza Czarnego. Szczególnie dwa momenty zapadły mi z tej podróży w pamięci. Pierwszym z nich było przekroczenie opustoszałej w środku nocy granicy w Sarpi. Na niebie wisiały ciężkie, deszczowe chmury potęgujące panujące ciemności. Czarne, złowieszczo nawarstwione góry naciskały na cieniutki pasek drogi, zupełnie jakby próbowały zepchnąć ją wprost do szalejącego w dole morza. I my, sami, pomiędzy dwoma żywiołami. Jedynie gdzieś w oddali majaczyły światła cywilizacji. Droga była zupełnie pusta i dopiero po półtorej godziny udało nam się podjechać kilka kilometrów policyjną furgonetką.
Drugie wspomnienie wciąż żywe w mojej pamięci pochodzi z okolic miasta Samson. Dzień powoli miał się ku końcowi. Wciąż jechaliśmy wśród pędzących do morza gór, które mieniło się kilkunastoma barwami. Przy brzegu jego wody były piaskowe, stopniowo nabierając coraz to bardziej zielono-niebieskawego odcienia, by w oddali zbliżyć się do ciemnego granatu i ostatecznie majaczącej na horyzoncie czerni. Na łagodnej powierzchni morza kładły się pomarańczowe promienie zachodzącego słońca, które wyjątkowo udanie komponowały się z żywą zielenią gór oraz niską zabudową tureckich miasteczek.
A potem była już Ankara, Stambuł, dwugodzinny lot Air Baltic oraz ostatnia w te wakacje podróż autostopem - do Polski. Do Warszawy dotarłem o 4 rano, po 77 dniach podróży wydając przez ten czas 1062 dolary...
Dodane komentarze
usunięty/nieznany
To miłe, gdy ktoś zadaje sobie nieco trudu, by tak obszernie podzielić się z przyszłymi podróżnikami do Iranu, swoimi impresjami. Ja marzę od dawna o wyjeździe tam, a po tej lekturze czuję zdwojony apetyt. Preferuję jednak przelot do Teheranu.Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.