Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
W Niskich Tatrach - Słowacja 2008 > SłOWACJA


Jak zwykle w moich wyprawach wszystko stało się przez przypadek! Właściwie zaczęło się od propozycji wypadu do Czarnogóry, który jednak przekształcił się w węgierską przygodę, a następnie w ukraińską Czarnohorę. W niedzielę wieczór byłam już spakowana, z zapasem jedzenia (głównie pasztety - wszak na Ukrainie o mięso nie łatwo!), z dolarami i sporą ilością nieprzemakalnych ubrań by przetrwać w razie powodzi.
W poniedziałek rano obudził mnie telefon, z informacją: „Zmiana planów! Jedziemy do Rumuni, na Słowację, albo Węgry, bo jedna osoba nie ma ważnego paszportu i musimy wybrać kraj unijny!” Tym sposobem dwie godziny później staliśmy gdzieś w okolicach Sącza łapiąc kolejnego stopa do przejścia granicznego w Piwnicznej. (W tym miejscu chciałabym złożyć ogromne podziękowania dla wszystkich podwożących, zarówno Polaków jak i Słowaków, którzy zatrzymywali się tak chętnie, że byłyśmy na miejscu szybciej niż reszta ekipy podróżująca pociągami i autobusami).
Pod wieczór, po stronie już słowackiej spotkałyśmy się ze „współwyprawowiczami” i razem ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na biwak. Po krótkiej nocy przy powitalnym ognisku pomaszerowaliśmy dalej po grzbietach Lubovniańskiej Verchoviny ciesząc oczy widokiem szczytów Wysokich Tatr. Po paru godzinach wędrówki dotarliśmy do XIII-wiecznego zamku w Starej Lubovni (cennik i godz. otwarcia www.muzeumsl.sk/info.htm), z którego okien płynęła dworska muzyka, zachęcająca do zwiedzania. Postanowiliśmy jednak odkryć smaki lokalnych potraw i trunków w karczmie i skorzystać z kąpieli w pobliskiej rzece z widokiem na „hrad”.
Aby dotrzeć do właściwego celu naszej wyprawy – Niskich Tatr musieliśmy przedostać się do Popradu (słowaccy policjanci są naprawdę mili a do tego mają fajne terenówki :)), a stamtąd do Liptovskiej Tepliczki, gdzie za cmentarzem przypominającym hobbickie norki rozbiliśmy namioty. Kolejny dzień oznaczał dość poważne, strome podejście, więc po pokonaniu płaskiego odcinka należało porządnie się posilić. Z lekkim niezadowoleniem usuwaliśmy się ze środka drogi przejeżdżającej ciężarówce, (kto by przypuszczał, że w środku parku narodowego takie pojazdy mogą nam zakłócić piknik). Do czasu, gdy okazało się, że pan kierowca z chęcią podwiezie nas kawałek, a do tego zaoferuje BUFET! Widać prowadzeniu ciężarówki po leśnych ścieżkach sprzyja specyficzne paliwo, bo kierowca wchodził w zakręty dość płynnie :) I mimo, że wywiózł nas ciut za daleko, na właściwą drogę naprowadził nas kolejny sympatyczny Słowak – leśniczy. Fakt, droga prowadziła na szczyt, choć na początku była niewielką dróżką, potem pół potokiem pół błotem, przecinką przez las, zaroślami jagód i malin (ku mojej nieskrywanej radości), kosodrzewiną i właściwie to naszą własną kreacją wytworzoną siłą woli i chęcią zdobycia Kralovej Hory. W końcu udało się! Naszym oczom pojawiła się stacja na szczycie (chyba telewizyjna) i szeroka, asfaltowa droga, po której przejechał najpierw rower, a następnie samochód. Cóż każdy chodzi tak jak lubi. Na chwilę zatrzymaliśmy się w ogólnodostępnym pomieszczeniu dla turystów, żeby schronić się przed nieprzyjemnym i zimnym wiatrem, który wraz z ciężkimi chmurami wprowadził nieco groźny klimat. Dalej nasza trasa wiodła granią, mijając pięknie zerodowane głazy tworzące fantazyjne kształty i ciesząc nasze oczy widokami na wszystkie strony świata. Tutejsze góry mają to do siebie, że nie trzeba schodzić na noclegi do niżej położonych wiosek, tylko można skorzystać z tzw. utulni (np. pięknie położona Andrejcova Chata), czyli chatek z pryczami, przy których jest obudowane źródełko, miejsce na ognisko i wychodek. Na szczęście nie widać oznak dewastacji, a spotkane wewnątrz osoby często mija się na szlaku aż do końca wędrówki. Kolejnego dnia otaczały nas zniszczone lasy, pełne wyschniętych, powalonych drzew, do tego stopnia, że ostatni odcinek pokonywaliśmy przeciskając się wraz z ogromnymi plecakami pod pniami lub przetaczając nad nimi. Istny tor przeszkód, jednak, czego się nie robi dla tak cudownych widoków dookoła, bez konieczności przeciskania się w tłumie modnie ubranych (koniecznie na szpileczkach) turystów a la Krupówki. Na nocleg (tym razem całkiem na dziko) dotarliśmy wieczorem, żeby z samego rano stromym zejściem przedostać się do Niżnej Boci i zjeść śniadanie w postaci wyprażanego sera :) Dalej ruszyliśmy w południe, przechodząc do części zachodniej Niskich Tatr i w siódmych potach wspięliśmy się do Chaty Stefanika. Ciężko było opuścić ciepło i przyjemny nastrój schroniska, ale Dziumbier czekał! Na wierzchołek wiodła droga z poukładanych (chyba przez jakiegoś Giganta) głazów, w kosówce pozowała nam do zdjęć kozica, a skały zaczęła spowijać wieczorna mgła. Widoków niestety specjalnych nie było, choć spod mlecznych oparów mrocznie majaczyły przepaście i piargi. Schodziliśmy dość szybko, w końcu nie uśmiechało się nam spanie w podmuchach wiatru na ostrej grani. W dolince też nie było zbyt spokojnie, ale do rana udało się wytrwać. W planach było zwiedzanie licznych jaskiń Demianovskiej Doliny (osobiście polecam szczególnie lodową) i kąpiel w basenach Beszeniovej (która trochę zmieniła się od lat gdy jeździłam tam z rodzicami – teraz samo wejście wygląda jak port lotniczy, do wyboru opcja ekonomiczna, wellness i biznes, ceny też adekwatne). Zaczęło się przez przypadek i skończyło w ten sam sposób. My wylądowałyśmy przy basenach, reszta utknęła w Liptovskim Mikulaszu, decydując się na wcześniejszy powrót autobusem, który wyjeżdżał tego samego wieczora.
Kolejni kierowcy, kolejne samochody i dyskusje polsko-słowackim dialektem, a na koniec przemiły stop od granicy z dowozem pod sam dom ( Dziękujemy!!!!!!!!!!!!) Ciężko powrócić do rzeczywistości po tygodniu spędzonym wśród wspaniałych ludzi i malowniczych widoków, miejmy nadzieję, że będzie jeszcze trochę takich wypadów :)
* w swojej relacji nie opisuję dokładnie tras, bo nie pamiętam wszystkich oznaczeń, a nie chcę nikogo wprowadzić w błąd. Trasy są dobrze oznaczone, mapy niedrogie i dostępne w sklepikach, restauracjach, hostelach i stacjach benzynowych. Słowacy bardzo pomocni, a odkrywanie własnych ścieżek daje dużo radości :)
** przepraszam za poprzekręcane nazwy, to wynik próby ich spolszczenia z pamięci.
W poniedziałek rano obudził mnie telefon, z informacją: „Zmiana planów! Jedziemy do Rumuni, na Słowację, albo Węgry, bo jedna osoba nie ma ważnego paszportu i musimy wybrać kraj unijny!” Tym sposobem dwie godziny później staliśmy gdzieś w okolicach Sącza łapiąc kolejnego stopa do przejścia granicznego w Piwnicznej. (W tym miejscu chciałabym złożyć ogromne podziękowania dla wszystkich podwożących, zarówno Polaków jak i Słowaków, którzy zatrzymywali się tak chętnie, że byłyśmy na miejscu szybciej niż reszta ekipy podróżująca pociągami i autobusami).
Pod wieczór, po stronie już słowackiej spotkałyśmy się ze „współwyprawowiczami” i razem ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na biwak. Po krótkiej nocy przy powitalnym ognisku pomaszerowaliśmy dalej po grzbietach Lubovniańskiej Verchoviny ciesząc oczy widokiem szczytów Wysokich Tatr. Po paru godzinach wędrówki dotarliśmy do XIII-wiecznego zamku w Starej Lubovni (cennik i godz. otwarcia www.muzeumsl.sk/info.htm), z którego okien płynęła dworska muzyka, zachęcająca do zwiedzania. Postanowiliśmy jednak odkryć smaki lokalnych potraw i trunków w karczmie i skorzystać z kąpieli w pobliskiej rzece z widokiem na „hrad”.
Aby dotrzeć do właściwego celu naszej wyprawy – Niskich Tatr musieliśmy przedostać się do Popradu (słowaccy policjanci są naprawdę mili a do tego mają fajne terenówki :)), a stamtąd do Liptovskiej Tepliczki, gdzie za cmentarzem przypominającym hobbickie norki rozbiliśmy namioty. Kolejny dzień oznaczał dość poważne, strome podejście, więc po pokonaniu płaskiego odcinka należało porządnie się posilić. Z lekkim niezadowoleniem usuwaliśmy się ze środka drogi przejeżdżającej ciężarówce, (kto by przypuszczał, że w środku parku narodowego takie pojazdy mogą nam zakłócić piknik). Do czasu, gdy okazało się, że pan kierowca z chęcią podwiezie nas kawałek, a do tego zaoferuje BUFET! Widać prowadzeniu ciężarówki po leśnych ścieżkach sprzyja specyficzne paliwo, bo kierowca wchodził w zakręty dość płynnie :) I mimo, że wywiózł nas ciut za daleko, na właściwą drogę naprowadził nas kolejny sympatyczny Słowak – leśniczy. Fakt, droga prowadziła na szczyt, choć na początku była niewielką dróżką, potem pół potokiem pół błotem, przecinką przez las, zaroślami jagód i malin (ku mojej nieskrywanej radości), kosodrzewiną i właściwie to naszą własną kreacją wytworzoną siłą woli i chęcią zdobycia Kralovej Hory. W końcu udało się! Naszym oczom pojawiła się stacja na szczycie (chyba telewizyjna) i szeroka, asfaltowa droga, po której przejechał najpierw rower, a następnie samochód. Cóż każdy chodzi tak jak lubi. Na chwilę zatrzymaliśmy się w ogólnodostępnym pomieszczeniu dla turystów, żeby schronić się przed nieprzyjemnym i zimnym wiatrem, który wraz z ciężkimi chmurami wprowadził nieco groźny klimat. Dalej nasza trasa wiodła granią, mijając pięknie zerodowane głazy tworzące fantazyjne kształty i ciesząc nasze oczy widokami na wszystkie strony świata. Tutejsze góry mają to do siebie, że nie trzeba schodzić na noclegi do niżej położonych wiosek, tylko można skorzystać z tzw. utulni (np. pięknie położona Andrejcova Chata), czyli chatek z pryczami, przy których jest obudowane źródełko, miejsce na ognisko i wychodek. Na szczęście nie widać oznak dewastacji, a spotkane wewnątrz osoby często mija się na szlaku aż do końca wędrówki. Kolejnego dnia otaczały nas zniszczone lasy, pełne wyschniętych, powalonych drzew, do tego stopnia, że ostatni odcinek pokonywaliśmy przeciskając się wraz z ogromnymi plecakami pod pniami lub przetaczając nad nimi. Istny tor przeszkód, jednak, czego się nie robi dla tak cudownych widoków dookoła, bez konieczności przeciskania się w tłumie modnie ubranych (koniecznie na szpileczkach) turystów a la Krupówki. Na nocleg (tym razem całkiem na dziko) dotarliśmy wieczorem, żeby z samego rano stromym zejściem przedostać się do Niżnej Boci i zjeść śniadanie w postaci wyprażanego sera :) Dalej ruszyliśmy w południe, przechodząc do części zachodniej Niskich Tatr i w siódmych potach wspięliśmy się do Chaty Stefanika. Ciężko było opuścić ciepło i przyjemny nastrój schroniska, ale Dziumbier czekał! Na wierzchołek wiodła droga z poukładanych (chyba przez jakiegoś Giganta) głazów, w kosówce pozowała nam do zdjęć kozica, a skały zaczęła spowijać wieczorna mgła. Widoków niestety specjalnych nie było, choć spod mlecznych oparów mrocznie majaczyły przepaście i piargi. Schodziliśmy dość szybko, w końcu nie uśmiechało się nam spanie w podmuchach wiatru na ostrej grani. W dolince też nie było zbyt spokojnie, ale do rana udało się wytrwać. W planach było zwiedzanie licznych jaskiń Demianovskiej Doliny (osobiście polecam szczególnie lodową) i kąpiel w basenach Beszeniovej (która trochę zmieniła się od lat gdy jeździłam tam z rodzicami – teraz samo wejście wygląda jak port lotniczy, do wyboru opcja ekonomiczna, wellness i biznes, ceny też adekwatne). Zaczęło się przez przypadek i skończyło w ten sam sposób. My wylądowałyśmy przy basenach, reszta utknęła w Liptovskim Mikulaszu, decydując się na wcześniejszy powrót autobusem, który wyjeżdżał tego samego wieczora.
Kolejni kierowcy, kolejne samochody i dyskusje polsko-słowackim dialektem, a na koniec przemiły stop od granicy z dowozem pod sam dom ( Dziękujemy!!!!!!!!!!!!) Ciężko powrócić do rzeczywistości po tygodniu spędzonym wśród wspaniałych ludzi i malowniczych widoków, miejmy nadzieję, że będzie jeszcze trochę takich wypadów :)
* w swojej relacji nie opisuję dokładnie tras, bo nie pamiętam wszystkich oznaczeń, a nie chcę nikogo wprowadzić w błąd. Trasy są dobrze oznaczone, mapy niedrogie i dostępne w sklepikach, restauracjach, hostelach i stacjach benzynowych. Słowacy bardzo pomocni, a odkrywanie własnych ścieżek daje dużo radości :)
** przepraszam za poprzekręcane nazwy, to wynik próby ich spolszczenia z pamięci.
Zaczęło się przez przypadek i skończyło w ten sam sposób. Kolejni kierowcy, kolejne samochody i dyskusje polsko-słowackim dialektem, a na koniec przemiły stop od granicy z dowozem pod sam dom ( Dziękujemy!!!!!!!!!!!!)
Ciężko powrócić do rzeczywistości po tygodniu spędzonym wśród wspaniałych ludzi i malowniczych widoków, miejmy nadzieję, że będzie jeszcze trochę takich spontanicznych wypadów :)
Ciężko powrócić do rzeczywistości po tygodniu spędzonym wśród wspaniałych ludzi i malowniczych widoków, miejmy nadzieję, że będzie jeszcze trochę takich spontanicznych wypadów :)
Dodane komentarze
Karolbe 2009-02-11 11:23:05
A mogłabyś jakoś bliżej określić koszty noclegu? Bo zamierzam się wybrać w te wakacje na Słowację i najbardziej obawiam sie tego zenie znajde noclegu. Pozdrawiam :)Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.