Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Skandynawska zima > SZWECJA
betitek82 relacje z podróży
Mój krótki artykuł przedstawia podróż, jaką odbyłam do Laponii.
Zawiera on informacje na temat miejsc, które stopniowo odwiedzałam. Nie brakuje w nim również moich emocji, jakie związane były z tą wyprawą.
Podróż odbyłam w styczniu, czyli w samym środku zimy. Przeprawiłam się z południa Szwecji - ze Sztokholmu do Kiruny i z powrotem pociągiem... Uczestnikiem mojej wyprawy byłam ja sama, spotykając po drodze kilka miłych osób.
Dla mnie samej podróż ta była wspaniała i wartościowa.. Kolejną lekcją życia i niezależności.
Zachęcam zatem do mroźniej Laponii...
Zawiera on informacje na temat miejsc, które stopniowo odwiedzałam. Nie brakuje w nim również moich emocji, jakie związane były z tą wyprawą.
Podróż odbyłam w styczniu, czyli w samym środku zimy. Przeprawiłam się z południa Szwecji - ze Sztokholmu do Kiruny i z powrotem pociągiem... Uczestnikiem mojej wyprawy byłam ja sama, spotykając po drodze kilka miłych osób.
Dla mnie samej podróż ta była wspaniała i wartościowa.. Kolejną lekcją życia i niezależności.
Zachęcam zatem do mroźniej Laponii...
Laponia - region, gdzie potęga natury przemawia do duszy ludzkiej, jest dziś poniekąd lądem zapomnianym.
Największe z lapońskich miast - Kiruna - liczy zaledwie 15000 mieszkańców, z których większość emigruje na południe kraju szukając edukacji lub w pogoni za karierą. Na jednej z głównych europejskich dróg E4 przejeżdża w tym "dużym mieście" tylko kilka samochodów dziennie... Wobec panuje cisza i spokój.
Kiruna swoją egzystencję zawdzięcza rudom żelaza, jakie zostały odkryte nie tak dawno. Wcześniej miejsce to było puste, gdzie możliwe było spotkać renifery i utrzymujących je Samów.
Nazwa Kiruna pochodzi od białego ptaka przypominającego kuropatwę a mianowicie pardwę. W języku Sami było to słowo "giron". Miasto jest dość nowe. Ma zaledwie 100 lat, a już owiane jest rozgłosem i buduje sobie historię miasta, które miało się przesunąć. Wszystko to z powodu działalności kopalni, z której wydobywanie złóż żelaza porusza płaszczyznę ziemi, na której stoją zabudowania miejskie.
W tym właśnie miejscu rozpoczęłam swoje pierwsze spotkanie z Laponią i doświadczenie pierwszej skandynawskiej zimy. Zdecydowanie, mimo niewielkich mrozów ( tylko kilka kresek poniżej zera), jakie panowały w tym dniu, wiatry polarne dają się odczuć na skórze. Nie przeszkadza to jednak w niczym.
Zwiedzając miasto z rdzennymi mieszkańcami Kiruny dowiedziałam się o zabytkach i historii. Już ze stacji kolejowej obejrzeć można pierwsze z atrakcji, jakimi są słynne wagony malmbanan używane do transportu żelaza. Podążając wzdłóż torów po prawej stronie stoi wielka, nie dająca się pominąć wzrokiem góra. Nocą jest ona przyozdobiona pasmem lamp. To właśnie na samym dole tego wzniesienia wydobywa się żelazo każdego dnia. Warto wybrać się na wycieczkę wgłąb, gdzie nie tylko zapoznać się można z pracą w kopalni żelaza, ale również z historią i przyszłością miasta.
Niedaleko centrum znajduje się mały, drewniany kościółek w kształcie lapońskiej chatki. Nad wejściem drzeworyt przedstawia Najwyższego spoglądającego z Niebios na swój lud. Dookoła dachu umieszczone są złote posągi. Mają one symbolizować dwanaście uczuć ludzkich. Wnętrze jest skromne z jasnym obrazem Raju nad ołtarzem.
Ratusz w Kirunie zbudowany jest całkowicie z żelaza. Ma swój dość specyficzny styl. W wieży znajduje się dwadzieścia trzy dzwony, które mają bić o wskazanych godzinach dnia...ale jak powiedziała Marita, mieszkanka Kiruny : „..biją kiedy chcą, a kiedy nie chcą to nie biją wcale". Po całym dniu w typowej drewnianej szwedzkiej chacie czekała na nas regionalna kolacja z ziemniaków i mięsa renifera.
Kolejny dzień przyniósł nowe atrakcje...i naprawdę niesamowite wrażenia. Opis doświadczenia nie jest łatwy, gdyż emocje z nim związane trudno ująć w słowa. Jednak spróbuję.. Psie zaprzęgi...
Było to jedne z najwspanialszych przeżyć podczas pobytu w Laponii. Mimo niedospania podjęłam decyzję, iż rano zadzwonię z zapytaniem, czy jeszcze mogę skorzystać z tejże atrakcji. Udało się… zatem trzeba wstać z łóżka.
Po przybyciu na miejsce pieski już czekają. Nieopanowana aktywność i chęć do biegu przemawia przez skomlanie i szczekanie. One są już gotowe! Ale my jeszcze nie. Zanim zasiądziemy na sanie potrzebne jest krótkie teoretyczne przeszkolenie o tym, jak zatrzymać szalone czworonogi w swym żywiole. Szalone, ponieważ gdy są wypoczęte po całej nocy, nie pragną niczego innego jak rzucić się w dziki pęd.
Bardzo ważną rolę odgrywa zapoznanie się z pieskami przed podróżą, zatem by nawiązać tę krótkotrwałą przyjaźń, jesteśmy zobowiązni sami ubrać pieski w zaprzęg .
Po tym, gdy już siedzi się jako pasażer na sankach, bądź to obejmuję się kontrolę sterowania psami, następuje to niesamowite uczucie… Jest niesamowite, nieopisane. Jest to prędkość psów, jest to poczucie przestrzeni podczas przekraczanie zamrożonych wód Skandynawii, jest to ogrom natury dokoła… jest to coś wspaniałego. Jest to niezapomniane przeżycie, które gorąco polecam! Pamiętać tylko należy o naprawdę ciepłym ubranku… bo jest wtedy naprawdę mroźno, ale mimo to naprawdę warto. Jest to fantastyczne przeżycie!
…a po tym wymarznięciu czas na smaczną zupę z łososia. Oczywiście łosoś z rzeki Kalix, zupa roboty domowej.
Ponieważ na ten dzień wrażeń wystarczy, czas powrócić do domu. Biesiadujemy zatem przy szwedzkim stole zajadając świeżo pieczone bułeczki z marchewką. Następnego dnia czeka na mnie najsławniejsza atrakcja w rejonie Kiruny – Hotel Lodowy w Jukasjärvi.
Jukasjärvi jest małą, przytulną wioską, której rozgłos przyniósł właśnie owy Icehotel. Nie byłaby znana światu, gdyby nie zbudowany z około 40 ton śniegu ICEHOTEL. Budowla ta została zainicjowana przez Yngve Bergkvist – człowieka pochodzącego z regionu Uppsali na południu Szwecji. Pewnego dnia w 1989 roku powstały w tym miejscu dzieła ze śniegu i lodu w małym igloo, które Bergkvist zechciał ukazać napotkanym ludziom. Spotkały się z dużym podziwem i od tegoż czasu co roku organizowana jest budowla już nie małego igloo, lecz dużego lodowego hotelu.
Wchodząc wewnątrz zimnego tunelu na pierwszy rzut oka ma się wrażenie wejścia w labirynt. Ale po odwiedzeniu już pierwszego pokoju, który sam w sobie stanowi dzieło sztuki, z tego poczucia zagubienia przechodzi się w zachwyt. Każdy z pojedynczych pokoi reprezentowany jest przez innego twórcę, inną narodowość. I warto pamiętać, że dzieło jest to niepowtarzalne i krótkotrwałe… gdyż tylko do wiosny.
Wychodząc na zewnątrz ostatnim z możliwym do obejrzenia wnętrz jest lodowy kościół. Mały, skromny i zimny. Ławki oczywiście wyścielane skórami renifera. Celebracje nie odbywają się tam zbyt często..ale kto wie, może jakieś śluby, w których nad wyraz króluje biel.
Nieco cieplejszy klimat panuje w starym, drewnianym lapońskim kościółku położonym około 900 metrów w górę od Icehotel. Stanowi on żywy wizerunek kultury Sami. Zewnętrzna forma jest w stylu małej chatki. Otoczonie kościółka to również mały skansen Samów. Przez bramy widać małe lepianki i namioty.
Wnętrze małej świątyni tętni folklorem. Tryptyk wiszący nad ołtarzem wypełniony jest intensywnymi barwami Laponii, a sam rysunek jest oryginalny, nie podobny do żadnej innej sztuki sakralnej. W czasie chrystianizacji Samów między XVII a XIX wiekiem powstawały na tym terenie kościoły, lecz trudno było temu ludowi porzucić dawne wierzenia. Z tego też powodu, aby zachęcić mieszkańców wioski do odwiedzania świątyni, wykorzystano także wiele przedmiotów używanych wcześniej przez szamanów, jakimi były maski czy bębny. W tym kościele widoczne jest to na organach.
Był to ostatni punkt programu w okolicy Kiruny. Zbliża się zatem czas, by powoli zbliżać się w okolice położone bliżej koła polarnego oraz na nieplanowany pobyt w górskiej wiosce.
O poranku opuściłam Kirunę przesuwając się do miasta leżącego na kole polarnym – Jokkmokk. Z Jokkmokk miałam dostać się do Kvikkjokk, gdzie autobus jeździ tylko raz dziennie. Zatem miałam pięć godzin oczekiwania. W ciągu tego czasu odwiedziłam miasteczko dookoła oraz Ajtte Museum, którego wystawa prezentuje historie i życie ludu Sami.
Główne pomieszczenie muzeum zaprojektowane jest w kształcie okręgu. W centrum umieszczono posąg renifera, a wokół niego znajdują się kolejne pokoje prezentujące poszczególne tematy. Zaprezentowane zostały tam stroje ludowe Sami oraz rozróżnienie ich poszczególnych grup ze względu na miejsce zamieszkania, reguły życia przyrody w tym terenie, sposób adoptowania się do warunków klimatycznych w codziennych czynnościach, wierzenia i obrzędy religijne ludu oraz wiele innych. Informacje dotyczą również flory i fauny występującej w regionie szwedzkiej Laponii.
Wieczorem byłam już w Kvikkjokk. Wioska, w której populacja ludności nie przekracza dwudziestu osób. Miejscowość leży u stóp Gór Skandynawskich, a małe drewniane chatki ulokowane są dosłownie w środku lasu.
Zupełnie nie miałam w planach wyjazdu na zachodnią część szwedzkiej Laponii, nie myślałam o tym, by znaleźć się w górach… Pod wpływem spontanicznej decyzji przybyłam do wioski, która była mniejsza, niż wszystkie wioski, jakie do tej pory widziałam w swoim życiu.
Po drodze nie obyło się bez przygód. Wioska – a właściwie już cała sfera koła podbiegunowego dezaktywuje większość sieci komórkowych. Ja straciłam zasięg już w Jokkmokk. Wtedy jeszcze nie wiele o tym myśląc po prostu wsiadłam w autobus. Pan Björn (osoba która otworzyła drzwi, w wynajmowanym domku ) miał mnie odebrać na przystanku, lecz nie został o tym poinformowany wcześniej przeze mnie. Gdyby nie pewna pomocna kobieta, której przedstawiłam sprawę w autobusie, pewnie zmuszona bym była spędzić noc pod gołym niebem … w temperaturze około – 25ºC. Oznaczałoby to oczywiście zamarznięcie. Zatem zawdzięczam jej życie. Tak naprawdę w tym autobusie byłyśmy tylko my dwie… Gdyby nie ona, nie wiem kto mógłby pomóc.
Drewniany kościółek, kilkanaście chatek, pusta droga, po której przechadzają się łosie i renifery, dookoła góry i las…. i ja.
Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że odważę się sama spacerować po górach, a nie daj Boże, spędzić ciemną noc w małym domku w lesie. A stało się właśnie tak… a było to doświadczenie, wbrew wszystkiemu, dostarczające oprócz małego lęku samych pozytywnych emocji na kolejne dni.
Pierwsze kroki, w stronę mojego lokum, wykonałam z Björnem. On właśnie pokazał mi, gdzie jest mój domek i opowiedział co nieco o okolicy. Ze względu na mój bardzo krótki pobyt w okolicy, na następny dzień zaproponował wycieczkę śnieżnym skuterem. Wedle słowa stało się. Następnego dnia rano kilka minut po dziesiątej pod moimi drzwiami stanął warkoczący skuter. Ja już byłam ubrana w wielowarstwową powłokę ubrań. Mrozy były dość duże, bliskie -20ºC.W takiej temperaturze raczej niech nikt nie wybiera się na przejażdżki takim snowmobilem. Nie jest to ani przyjemne, ani bezpieczne. Początek przejażdżki może być udany, kiedy przychodzi ten moment, gdy ciężka maszyna przekracza zamrożone jezioro, gdy przychodzi po raz kolejny poczucie ogromu przestrzeni i ogromu natury, gdy obok zwierzyna leśna poszukuje pokarmu…
Po odbyciu wielu kilometrów skuterem jak i spacerując w poszukiwaniu reniferów przyszedł czas na to, aby wspiąć się w pobliże szczytu góry Namatsj. Nie było zbyt wiele czasu, by rzeczywiście zdobyć szczyt, ale widoki rozciągające się z drogi było przepiękne a śniegu w niektórych miejscach nawet do pasa.
Szczerze mówiąc zupełnie nie byłam przygotowana na to, iż przejażdżka śnieżnym mobilem potrwa tak długo. Po zejściu z góry skończyły się pokłady energii we mnie, przemokłam i zaczął mi doskwierać mróz. Nie wzięłam nawet wody…. Wiatr doskwiera okrutnie w czasie prędkości, jaką maszyna z siebie wydobywa. A to jeszcze nie koniec. Jedziemy dalej nad kaskadę wodną.
Na tej drodze zamarzł mi nos i palce u rąk. Straciłam jakiekolwiek czucie w tych członkach ciała. Ale jedziemy dalej… Odbyliśmy tylko krótką przerwę w budynku szkoleniowym żołnierzy, dotarliśmy do kaskad i w końcu, gdy zaczynało się już ściemniać, rozpoczęła się podróż powrotna. Miałam wrażenie, że nos mi odpadnie, całą drogą ogrzewałam się wydychanym ciepłym powietrzem, które wyparowując zamarzało na szaliku.. Już nie miałam siły na nic. Po czwartej po południu dotarłam do siebie. Ogrzałam się gorącym prysznicem i ciepłym posiłkiem..ale nie na długo. Nastała bowiem najzimniejsza noc, jaką przeżyłam.
Temperatura za oknem zaczęła dość szybko spadać . Wpierw - 25°C, zaraz potem -27 a potem ciągle niżej i niżej.. W domu tylko 1°C ! Trudno spać w takich warunkach.. stopy skostniałe, ciało trzęsie się z zimna. Po wielu próbach znalazł się sposób..
Nie mogę zmarnować ostatniego dnia w Kvikkjokk, zatem rano wychodzę na spacer. Dwie uliczki na krzyż, wszędzie blisko. Pierwsza doprowadziła mnie pod drewniany kościółek, zamknięty od wieków. Zaraz potem zdecydowałam podążać wzdłuż drogi, w górę wioski. Był to spacer tropem reniferów…
Droga prowadzi przez las, gdzie w głębi znajduje się małe lotnisko dla helikoptera. Tropiąc renifery znalazłam się całkowicie w lesie, gdzie słyszałam głos delikatnie bijących małych, metalowych dzwonków. Jednak to jeszcze nie tu… Zatem wróciłam na drogę główną, wchodząc tym samym już do następnej wsi. Tym razem udało się. Hałas dzwonków dobiegał z naprzeciwka, tuż przede mną spacerowały renifery. Niestety, nie pozwoliły zrobić sobie zdjęcia. Wreszcie mogłam doświadczyć, że w tym regionie naprawdę żyją te piękne zwierzęta. Czas zawrócić z drogi i wybrać się w stronę szczytu Snjerjak. Piękna droga pod górę. Droga, która wycisza i jest ukojeniem dla duszy. Droga, który uczy i pozwala poznać siebie. Majestatyczna matka natura daje nam z siebie naprawdę wiele… Z góry piękno ziemi prezentuje się wspaniale. W mrozie ludzki byt ma okazję odnaleźć radość.
Po całym dniu wędrówek skorzystałam z zaproszenia na kolację do mieszkańców owej małej wioski. Niestety, słońce już dawno zaszło za horyzontem i zapanowała ogólna ciemność. Odległości w wiosce nie są dalekie, jednak jedyna droga, jaką miałam prowadziła przez ciemny las. Nie byłam w stanie zobaczyć ani dziurki od klucza w swoich drzwiach, ani wydeptanej ścieżyny przez las. Moja mała latarka okazała się pomocną, choć jej światło było niczym kropla w oceanie. Wiedziałam , że wioska jest spokojnym miejscem, mimo to ogólnie opanował mną strach. Nie widząc niczego ani nikogo..miałam wrażenie, że coś lub ktoś może kryć się w konarach drzew… Czasem zadrżałam w swych emocjach. Postanowiłam pokonać swe lęki. Dotarłam na kolację. Tą samą drogę musiałam pokonać kolejne dwa razy… Raz kiedy wracałam z kolacji, drugi raz kolejnego dnia bardzo wcześnie rano, gdy na niebie widniał jeszcze tylko księżyc. Był to ostatni dzień w tej uroczej miejscowości…
Tego samego poranka, po prawie trzy godzinnej podróży, obudziłam się w Jokkmokk.
Oczekując aż do wieczora na autobus do Lulea podjęłam się spacerów nie standardowymi drogami po mieście. Spotkałam pustkę, warsztaty samochodowe i tak zwane nic, ale z innej strony znalazły się dość ciekawe skarby miasteczka i kultury. Trasy spacerowe prowadzą przez lasy i obszary zielone. Piękna dekoracja miasta. Jokkmokk to miejsce, gdzie miałam okazję zobaczyć dość dużo wolno stojących namiotów, w których kiedyś żyli Samowie. Większość z nich przeprowadziła się do bardziej komfortowych warunków, jednak ciągle dba o tradycyjne domki. Kultura Sami jest ciągle żywa w tym miejscu. Przy jednej z tras spacerowych oprócz nietypowych wigwamów w środku miasta, miałam okazję spotkać zagrodę dla reniferów, a w niej dwa zwierzaczki. Aż trudno uwierzyć, że to jest rzeczywiście miasto.
Po czterogodzinnym spacerze wróciłam na dworzec autobusowy. Pod dachem budynku regenerowałam siły na dalszą podróż. Tam też miałam okazję spotkać ciekawą osobowość z wioski, z której tego samego dnia rano wyjechałam.
Bardzo lubię spotykać starszych ludzi, w których to właśnie zakorzeniona jest kultura i tradycja danego regionu. Tym bardziej, jeśli są oni tak otwarci, że pragną nam przekazać tę cząstkę siebie..
Osobowość, o której chcę tu wspomnieć, to pewien mężczyzna, który prawdę powiedziawszy mógłby być moim dziadkiem. Mimo dość dużej bariery językowej (znam tylko kilka sentencji po szwedzku) nie przestawał prób konwersacji. Pamiętał mnie z Kvikkjokk, dla mnie niestety jego twarz była nieznana. Ten miły dziadek próbował opowiadać mi o Kvikkjokk, Laponii, o wielkim markecie zimowym odbywającym się co roku w Jokkmokk oraz zachęcał mnie do powrotu do Laponii w czerwcu. Powtarzał- koniecznie w czerwcu, bym mogła ujrzeć słońce nigdy nie znikające za horyzontem.
Mówił tak długo, aż zrozumiałam o co chodzi..Dzielnie próbował, mimo, że wyłapywałam co czwarte słowo.. Ale czy nie jest to miłe, że próbował?
Cóż, już czas na wizytę w Lulei. Niestety tam nie miałam zbyt wiele szczęścia do zwiedzania. Przybyłam w piątek nocą, a w weekendy wszystkie atrakcje turystyczne zamknięte. Pierwsze kroki skierowalam na Gamla Stan, stare miasteczko. Obszar zabudowany brązowymi, drewnianymi chatkami co do jednego budynku, od sklepów po obory. Największym budynkiem Starego Miasta jest kościół, również piękny i drewniany. Niestety zamknięty. Zatem pozostało nowoczesne centrum Lulei.
Co roku przy centrum budują wielki posąg zwierzaka, każdego roku innego.
Po wyciszeniu się na łonie natury w ostatniej miejscowości, miałam wrażenie, że cywilizacja ciąży na mnie. Miasto tętniło życiem! Był to dla mnie przeogromny kontrast…wprost z cichego lasu na głośne ulice, z zacisznej chatki na urodzinową imprezę. Z całych sił próbowałam wrócić do tej rzeczywistości, choć nie było to dla mnie łatwe.
W tym dużym mieśćie udało mi się znaleźć trochę przestrzeni. Zamarznięta rzeka błyszczała uśpionym żywiołem, wokół ciepły las ze ścieżyną. Służyło to, zarówno rzeka jak i las, jako pomost z domem a centrum. Przez chwilę nawet to głośne miasto dało możliwość obcowania z naturą.
Ostani dzień, jaki mi został w Lulea, był zarazem ostatnim dniem podróży. W drodze zwiedziłam centrum raz jeszcze i wielką katedrę miasta. Jedyną małą uwagą, jaką mogę się podzielić na temat podróżowania w tym mieście, to fakt że bilet na pociąg należy kupić tylko i wyłącznie w biurze podróży w centrum miasta.
Zatem podróż zakończona.. Czternaście godzin w pociągu w drodze do Sztokholmu. A w sercu zostaje sentyment do pierwszej w życiu prawdziwej północnej zimy.
Największe z lapońskich miast - Kiruna - liczy zaledwie 15000 mieszkańców, z których większość emigruje na południe kraju szukając edukacji lub w pogoni za karierą. Na jednej z głównych europejskich dróg E4 przejeżdża w tym "dużym mieście" tylko kilka samochodów dziennie... Wobec panuje cisza i spokój.
Kiruna swoją egzystencję zawdzięcza rudom żelaza, jakie zostały odkryte nie tak dawno. Wcześniej miejsce to było puste, gdzie możliwe było spotkać renifery i utrzymujących je Samów.
Nazwa Kiruna pochodzi od białego ptaka przypominającego kuropatwę a mianowicie pardwę. W języku Sami było to słowo "giron". Miasto jest dość nowe. Ma zaledwie 100 lat, a już owiane jest rozgłosem i buduje sobie historię miasta, które miało się przesunąć. Wszystko to z powodu działalności kopalni, z której wydobywanie złóż żelaza porusza płaszczyznę ziemi, na której stoją zabudowania miejskie.
W tym właśnie miejscu rozpoczęłam swoje pierwsze spotkanie z Laponią i doświadczenie pierwszej skandynawskiej zimy. Zdecydowanie, mimo niewielkich mrozów ( tylko kilka kresek poniżej zera), jakie panowały w tym dniu, wiatry polarne dają się odczuć na skórze. Nie przeszkadza to jednak w niczym.
Zwiedzając miasto z rdzennymi mieszkańcami Kiruny dowiedziałam się o zabytkach i historii. Już ze stacji kolejowej obejrzeć można pierwsze z atrakcji, jakimi są słynne wagony malmbanan używane do transportu żelaza. Podążając wzdłóż torów po prawej stronie stoi wielka, nie dająca się pominąć wzrokiem góra. Nocą jest ona przyozdobiona pasmem lamp. To właśnie na samym dole tego wzniesienia wydobywa się żelazo każdego dnia. Warto wybrać się na wycieczkę wgłąb, gdzie nie tylko zapoznać się można z pracą w kopalni żelaza, ale również z historią i przyszłością miasta.
Niedaleko centrum znajduje się mały, drewniany kościółek w kształcie lapońskiej chatki. Nad wejściem drzeworyt przedstawia Najwyższego spoglądającego z Niebios na swój lud. Dookoła dachu umieszczone są złote posągi. Mają one symbolizować dwanaście uczuć ludzkich. Wnętrze jest skromne z jasnym obrazem Raju nad ołtarzem.
Ratusz w Kirunie zbudowany jest całkowicie z żelaza. Ma swój dość specyficzny styl. W wieży znajduje się dwadzieścia trzy dzwony, które mają bić o wskazanych godzinach dnia...ale jak powiedziała Marita, mieszkanka Kiruny : „..biją kiedy chcą, a kiedy nie chcą to nie biją wcale". Po całym dniu w typowej drewnianej szwedzkiej chacie czekała na nas regionalna kolacja z ziemniaków i mięsa renifera.
Kolejny dzień przyniósł nowe atrakcje...i naprawdę niesamowite wrażenia. Opis doświadczenia nie jest łatwy, gdyż emocje z nim związane trudno ująć w słowa. Jednak spróbuję.. Psie zaprzęgi...
Było to jedne z najwspanialszych przeżyć podczas pobytu w Laponii. Mimo niedospania podjęłam decyzję, iż rano zadzwonię z zapytaniem, czy jeszcze mogę skorzystać z tejże atrakcji. Udało się… zatem trzeba wstać z łóżka.
Po przybyciu na miejsce pieski już czekają. Nieopanowana aktywność i chęć do biegu przemawia przez skomlanie i szczekanie. One są już gotowe! Ale my jeszcze nie. Zanim zasiądziemy na sanie potrzebne jest krótkie teoretyczne przeszkolenie o tym, jak zatrzymać szalone czworonogi w swym żywiole. Szalone, ponieważ gdy są wypoczęte po całej nocy, nie pragną niczego innego jak rzucić się w dziki pęd.
Bardzo ważną rolę odgrywa zapoznanie się z pieskami przed podróżą, zatem by nawiązać tę krótkotrwałą przyjaźń, jesteśmy zobowiązni sami ubrać pieski w zaprzęg .
Po tym, gdy już siedzi się jako pasażer na sankach, bądź to obejmuję się kontrolę sterowania psami, następuje to niesamowite uczucie… Jest niesamowite, nieopisane. Jest to prędkość psów, jest to poczucie przestrzeni podczas przekraczanie zamrożonych wód Skandynawii, jest to ogrom natury dokoła… jest to coś wspaniałego. Jest to niezapomniane przeżycie, które gorąco polecam! Pamiętać tylko należy o naprawdę ciepłym ubranku… bo jest wtedy naprawdę mroźno, ale mimo to naprawdę warto. Jest to fantastyczne przeżycie!
…a po tym wymarznięciu czas na smaczną zupę z łososia. Oczywiście łosoś z rzeki Kalix, zupa roboty domowej.
Ponieważ na ten dzień wrażeń wystarczy, czas powrócić do domu. Biesiadujemy zatem przy szwedzkim stole zajadając świeżo pieczone bułeczki z marchewką. Następnego dnia czeka na mnie najsławniejsza atrakcja w rejonie Kiruny – Hotel Lodowy w Jukasjärvi.
Jukasjärvi jest małą, przytulną wioską, której rozgłos przyniósł właśnie owy Icehotel. Nie byłaby znana światu, gdyby nie zbudowany z około 40 ton śniegu ICEHOTEL. Budowla ta została zainicjowana przez Yngve Bergkvist – człowieka pochodzącego z regionu Uppsali na południu Szwecji. Pewnego dnia w 1989 roku powstały w tym miejscu dzieła ze śniegu i lodu w małym igloo, które Bergkvist zechciał ukazać napotkanym ludziom. Spotkały się z dużym podziwem i od tegoż czasu co roku organizowana jest budowla już nie małego igloo, lecz dużego lodowego hotelu.
Wchodząc wewnątrz zimnego tunelu na pierwszy rzut oka ma się wrażenie wejścia w labirynt. Ale po odwiedzeniu już pierwszego pokoju, który sam w sobie stanowi dzieło sztuki, z tego poczucia zagubienia przechodzi się w zachwyt. Każdy z pojedynczych pokoi reprezentowany jest przez innego twórcę, inną narodowość. I warto pamiętać, że dzieło jest to niepowtarzalne i krótkotrwałe… gdyż tylko do wiosny.
Wychodząc na zewnątrz ostatnim z możliwym do obejrzenia wnętrz jest lodowy kościół. Mały, skromny i zimny. Ławki oczywiście wyścielane skórami renifera. Celebracje nie odbywają się tam zbyt często..ale kto wie, może jakieś śluby, w których nad wyraz króluje biel.
Nieco cieplejszy klimat panuje w starym, drewnianym lapońskim kościółku położonym około 900 metrów w górę od Icehotel. Stanowi on żywy wizerunek kultury Sami. Zewnętrzna forma jest w stylu małej chatki. Otoczonie kościółka to również mały skansen Samów. Przez bramy widać małe lepianki i namioty.
Wnętrze małej świątyni tętni folklorem. Tryptyk wiszący nad ołtarzem wypełniony jest intensywnymi barwami Laponii, a sam rysunek jest oryginalny, nie podobny do żadnej innej sztuki sakralnej. W czasie chrystianizacji Samów między XVII a XIX wiekiem powstawały na tym terenie kościoły, lecz trudno było temu ludowi porzucić dawne wierzenia. Z tego też powodu, aby zachęcić mieszkańców wioski do odwiedzania świątyni, wykorzystano także wiele przedmiotów używanych wcześniej przez szamanów, jakimi były maski czy bębny. W tym kościele widoczne jest to na organach.
Był to ostatni punkt programu w okolicy Kiruny. Zbliża się zatem czas, by powoli zbliżać się w okolice położone bliżej koła polarnego oraz na nieplanowany pobyt w górskiej wiosce.
O poranku opuściłam Kirunę przesuwając się do miasta leżącego na kole polarnym – Jokkmokk. Z Jokkmokk miałam dostać się do Kvikkjokk, gdzie autobus jeździ tylko raz dziennie. Zatem miałam pięć godzin oczekiwania. W ciągu tego czasu odwiedziłam miasteczko dookoła oraz Ajtte Museum, którego wystawa prezentuje historie i życie ludu Sami.
Główne pomieszczenie muzeum zaprojektowane jest w kształcie okręgu. W centrum umieszczono posąg renifera, a wokół niego znajdują się kolejne pokoje prezentujące poszczególne tematy. Zaprezentowane zostały tam stroje ludowe Sami oraz rozróżnienie ich poszczególnych grup ze względu na miejsce zamieszkania, reguły życia przyrody w tym terenie, sposób adoptowania się do warunków klimatycznych w codziennych czynnościach, wierzenia i obrzędy religijne ludu oraz wiele innych. Informacje dotyczą również flory i fauny występującej w regionie szwedzkiej Laponii.
Wieczorem byłam już w Kvikkjokk. Wioska, w której populacja ludności nie przekracza dwudziestu osób. Miejscowość leży u stóp Gór Skandynawskich, a małe drewniane chatki ulokowane są dosłownie w środku lasu.
Zupełnie nie miałam w planach wyjazdu na zachodnią część szwedzkiej Laponii, nie myślałam o tym, by znaleźć się w górach… Pod wpływem spontanicznej decyzji przybyłam do wioski, która była mniejsza, niż wszystkie wioski, jakie do tej pory widziałam w swoim życiu.
Po drodze nie obyło się bez przygód. Wioska – a właściwie już cała sfera koła podbiegunowego dezaktywuje większość sieci komórkowych. Ja straciłam zasięg już w Jokkmokk. Wtedy jeszcze nie wiele o tym myśląc po prostu wsiadłam w autobus. Pan Björn (osoba która otworzyła drzwi, w wynajmowanym domku ) miał mnie odebrać na przystanku, lecz nie został o tym poinformowany wcześniej przeze mnie. Gdyby nie pewna pomocna kobieta, której przedstawiłam sprawę w autobusie, pewnie zmuszona bym była spędzić noc pod gołym niebem … w temperaturze około – 25ºC. Oznaczałoby to oczywiście zamarznięcie. Zatem zawdzięczam jej życie. Tak naprawdę w tym autobusie byłyśmy tylko my dwie… Gdyby nie ona, nie wiem kto mógłby pomóc.
Drewniany kościółek, kilkanaście chatek, pusta droga, po której przechadzają się łosie i renifery, dookoła góry i las…. i ja.
Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że odważę się sama spacerować po górach, a nie daj Boże, spędzić ciemną noc w małym domku w lesie. A stało się właśnie tak… a było to doświadczenie, wbrew wszystkiemu, dostarczające oprócz małego lęku samych pozytywnych emocji na kolejne dni.
Pierwsze kroki, w stronę mojego lokum, wykonałam z Björnem. On właśnie pokazał mi, gdzie jest mój domek i opowiedział co nieco o okolicy. Ze względu na mój bardzo krótki pobyt w okolicy, na następny dzień zaproponował wycieczkę śnieżnym skuterem. Wedle słowa stało się. Następnego dnia rano kilka minut po dziesiątej pod moimi drzwiami stanął warkoczący skuter. Ja już byłam ubrana w wielowarstwową powłokę ubrań. Mrozy były dość duże, bliskie -20ºC.W takiej temperaturze raczej niech nikt nie wybiera się na przejażdżki takim snowmobilem. Nie jest to ani przyjemne, ani bezpieczne. Początek przejażdżki może być udany, kiedy przychodzi ten moment, gdy ciężka maszyna przekracza zamrożone jezioro, gdy przychodzi po raz kolejny poczucie ogromu przestrzeni i ogromu natury, gdy obok zwierzyna leśna poszukuje pokarmu…
Po odbyciu wielu kilometrów skuterem jak i spacerując w poszukiwaniu reniferów przyszedł czas na to, aby wspiąć się w pobliże szczytu góry Namatsj. Nie było zbyt wiele czasu, by rzeczywiście zdobyć szczyt, ale widoki rozciągające się z drogi było przepiękne a śniegu w niektórych miejscach nawet do pasa.
Szczerze mówiąc zupełnie nie byłam przygotowana na to, iż przejażdżka śnieżnym mobilem potrwa tak długo. Po zejściu z góry skończyły się pokłady energii we mnie, przemokłam i zaczął mi doskwierać mróz. Nie wzięłam nawet wody…. Wiatr doskwiera okrutnie w czasie prędkości, jaką maszyna z siebie wydobywa. A to jeszcze nie koniec. Jedziemy dalej nad kaskadę wodną.
Na tej drodze zamarzł mi nos i palce u rąk. Straciłam jakiekolwiek czucie w tych członkach ciała. Ale jedziemy dalej… Odbyliśmy tylko krótką przerwę w budynku szkoleniowym żołnierzy, dotarliśmy do kaskad i w końcu, gdy zaczynało się już ściemniać, rozpoczęła się podróż powrotna. Miałam wrażenie, że nos mi odpadnie, całą drogą ogrzewałam się wydychanym ciepłym powietrzem, które wyparowując zamarzało na szaliku.. Już nie miałam siły na nic. Po czwartej po południu dotarłam do siebie. Ogrzałam się gorącym prysznicem i ciepłym posiłkiem..ale nie na długo. Nastała bowiem najzimniejsza noc, jaką przeżyłam.
Temperatura za oknem zaczęła dość szybko spadać . Wpierw - 25°C, zaraz potem -27 a potem ciągle niżej i niżej.. W domu tylko 1°C ! Trudno spać w takich warunkach.. stopy skostniałe, ciało trzęsie się z zimna. Po wielu próbach znalazł się sposób..
Nie mogę zmarnować ostatniego dnia w Kvikkjokk, zatem rano wychodzę na spacer. Dwie uliczki na krzyż, wszędzie blisko. Pierwsza doprowadziła mnie pod drewniany kościółek, zamknięty od wieków. Zaraz potem zdecydowałam podążać wzdłuż drogi, w górę wioski. Był to spacer tropem reniferów…
Droga prowadzi przez las, gdzie w głębi znajduje się małe lotnisko dla helikoptera. Tropiąc renifery znalazłam się całkowicie w lesie, gdzie słyszałam głos delikatnie bijących małych, metalowych dzwonków. Jednak to jeszcze nie tu… Zatem wróciłam na drogę główną, wchodząc tym samym już do następnej wsi. Tym razem udało się. Hałas dzwonków dobiegał z naprzeciwka, tuż przede mną spacerowały renifery. Niestety, nie pozwoliły zrobić sobie zdjęcia. Wreszcie mogłam doświadczyć, że w tym regionie naprawdę żyją te piękne zwierzęta. Czas zawrócić z drogi i wybrać się w stronę szczytu Snjerjak. Piękna droga pod górę. Droga, która wycisza i jest ukojeniem dla duszy. Droga, który uczy i pozwala poznać siebie. Majestatyczna matka natura daje nam z siebie naprawdę wiele… Z góry piękno ziemi prezentuje się wspaniale. W mrozie ludzki byt ma okazję odnaleźć radość.
Po całym dniu wędrówek skorzystałam z zaproszenia na kolację do mieszkańców owej małej wioski. Niestety, słońce już dawno zaszło za horyzontem i zapanowała ogólna ciemność. Odległości w wiosce nie są dalekie, jednak jedyna droga, jaką miałam prowadziła przez ciemny las. Nie byłam w stanie zobaczyć ani dziurki od klucza w swoich drzwiach, ani wydeptanej ścieżyny przez las. Moja mała latarka okazała się pomocną, choć jej światło było niczym kropla w oceanie. Wiedziałam , że wioska jest spokojnym miejscem, mimo to ogólnie opanował mną strach. Nie widząc niczego ani nikogo..miałam wrażenie, że coś lub ktoś może kryć się w konarach drzew… Czasem zadrżałam w swych emocjach. Postanowiłam pokonać swe lęki. Dotarłam na kolację. Tą samą drogę musiałam pokonać kolejne dwa razy… Raz kiedy wracałam z kolacji, drugi raz kolejnego dnia bardzo wcześnie rano, gdy na niebie widniał jeszcze tylko księżyc. Był to ostatni dzień w tej uroczej miejscowości…
Tego samego poranka, po prawie trzy godzinnej podróży, obudziłam się w Jokkmokk.
Oczekując aż do wieczora na autobus do Lulea podjęłam się spacerów nie standardowymi drogami po mieście. Spotkałam pustkę, warsztaty samochodowe i tak zwane nic, ale z innej strony znalazły się dość ciekawe skarby miasteczka i kultury. Trasy spacerowe prowadzą przez lasy i obszary zielone. Piękna dekoracja miasta. Jokkmokk to miejsce, gdzie miałam okazję zobaczyć dość dużo wolno stojących namiotów, w których kiedyś żyli Samowie. Większość z nich przeprowadziła się do bardziej komfortowych warunków, jednak ciągle dba o tradycyjne domki. Kultura Sami jest ciągle żywa w tym miejscu. Przy jednej z tras spacerowych oprócz nietypowych wigwamów w środku miasta, miałam okazję spotkać zagrodę dla reniferów, a w niej dwa zwierzaczki. Aż trudno uwierzyć, że to jest rzeczywiście miasto.
Po czterogodzinnym spacerze wróciłam na dworzec autobusowy. Pod dachem budynku regenerowałam siły na dalszą podróż. Tam też miałam okazję spotkać ciekawą osobowość z wioski, z której tego samego dnia rano wyjechałam.
Bardzo lubię spotykać starszych ludzi, w których to właśnie zakorzeniona jest kultura i tradycja danego regionu. Tym bardziej, jeśli są oni tak otwarci, że pragną nam przekazać tę cząstkę siebie..
Osobowość, o której chcę tu wspomnieć, to pewien mężczyzna, który prawdę powiedziawszy mógłby być moim dziadkiem. Mimo dość dużej bariery językowej (znam tylko kilka sentencji po szwedzku) nie przestawał prób konwersacji. Pamiętał mnie z Kvikkjokk, dla mnie niestety jego twarz była nieznana. Ten miły dziadek próbował opowiadać mi o Kvikkjokk, Laponii, o wielkim markecie zimowym odbywającym się co roku w Jokkmokk oraz zachęcał mnie do powrotu do Laponii w czerwcu. Powtarzał- koniecznie w czerwcu, bym mogła ujrzeć słońce nigdy nie znikające za horyzontem.
Mówił tak długo, aż zrozumiałam o co chodzi..Dzielnie próbował, mimo, że wyłapywałam co czwarte słowo.. Ale czy nie jest to miłe, że próbował?
Cóż, już czas na wizytę w Lulei. Niestety tam nie miałam zbyt wiele szczęścia do zwiedzania. Przybyłam w piątek nocą, a w weekendy wszystkie atrakcje turystyczne zamknięte. Pierwsze kroki skierowalam na Gamla Stan, stare miasteczko. Obszar zabudowany brązowymi, drewnianymi chatkami co do jednego budynku, od sklepów po obory. Największym budynkiem Starego Miasta jest kościół, również piękny i drewniany. Niestety zamknięty. Zatem pozostało nowoczesne centrum Lulei.
Co roku przy centrum budują wielki posąg zwierzaka, każdego roku innego.
Po wyciszeniu się na łonie natury w ostatniej miejscowości, miałam wrażenie, że cywilizacja ciąży na mnie. Miasto tętniło życiem! Był to dla mnie przeogromny kontrast…wprost z cichego lasu na głośne ulice, z zacisznej chatki na urodzinową imprezę. Z całych sił próbowałam wrócić do tej rzeczywistości, choć nie było to dla mnie łatwe.
W tym dużym mieśćie udało mi się znaleźć trochę przestrzeni. Zamarznięta rzeka błyszczała uśpionym żywiołem, wokół ciepły las ze ścieżyną. Służyło to, zarówno rzeka jak i las, jako pomost z domem a centrum. Przez chwilę nawet to głośne miasto dało możliwość obcowania z naturą.
Ostani dzień, jaki mi został w Lulea, był zarazem ostatnim dniem podróży. W drodze zwiedziłam centrum raz jeszcze i wielką katedrę miasta. Jedyną małą uwagą, jaką mogę się podzielić na temat podróżowania w tym mieście, to fakt że bilet na pociąg należy kupić tylko i wyłącznie w biurze podróży w centrum miasta.
Zatem podróż zakończona.. Czternaście godzin w pociągu w drodze do Sztokholmu. A w sercu zostaje sentyment do pierwszej w życiu prawdziwej północnej zimy.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.