Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
NORWEGIA W TYDZIEŃ > NORWEGIA
voythaz55 relacje z podróży
Podstawowe informacje i koszty wyprawy:
Czas trwania podróży: 8 dni (15.06-22.06.2009r.)
Liczba osób: 4 (Aga, Ania, Artur, Wojtek)
Cel: odwiedziny rodzinki Agi i oczywiście zwiedzenie jak największej części Norwegii
Sposób podróży: samolot (290zł/os w dwie strony), wynajęcie samochodu-Ford Focus kombi diesel (480zł/os) (paliwo kształtowało się w cenie 10-11 NOK, czyli ok. 5zł)
Noclegi: 5 noclegów u rodziny w Uvdal, 1 nocleg w Olden (hytta ok.37zł/os), 1 nocleg w Lom (hytta ok. 62zł/os, ale wysoki standard).
Wyżywienie: sporą część przywozimy z Polski, na miejscu kupujemy tylko pieczywo, ser brun ost itp. Woda z kranu wszędzie nadaje się do picia, więc nie ma problemu.
Zwiedzanie: Uvdal, Rjukan, góra Gaustatoppen, Eidfjord, Aurland, jęzory lodowców, Geiranger, Drabina Trolli, Góry Jotunheimen, Lusterfjord, trasy turystyczne.
Czas trwania podróży: 8 dni (15.06-22.06.2009r.)
Liczba osób: 4 (Aga, Ania, Artur, Wojtek)
Cel: odwiedziny rodzinki Agi i oczywiście zwiedzenie jak największej części Norwegii
Sposób podróży: samolot (290zł/os w dwie strony), wynajęcie samochodu-Ford Focus kombi diesel (480zł/os) (paliwo kształtowało się w cenie 10-11 NOK, czyli ok. 5zł)
Noclegi: 5 noclegów u rodziny w Uvdal, 1 nocleg w Olden (hytta ok.37zł/os), 1 nocleg w Lom (hytta ok. 62zł/os, ale wysoki standard).
Wyżywienie: sporą część przywozimy z Polski, na miejscu kupujemy tylko pieczywo, ser brun ost itp. Woda z kranu wszędzie nadaje się do picia, więc nie ma problemu.
Zwiedzanie: Uvdal, Rjukan, góra Gaustatoppen, Eidfjord, Aurland, jęzory lodowców, Geiranger, Drabina Trolli, Góry Jotunheimen, Lusterfjord, trasy turystyczne.
Szybka, spontaniczna decyzja i mrok planów wakacyjnych rozświetlił się, ukazując dumnie powiewającą na wietrze flagę Norwegii. Forma zwiedzenia norweskich krajobrazów wyglądała następująco: przelot z Katowic do Oslo TORP (Sandefjord), tam wynajęcie samochodu i podróż na północ. Od razu piszę, że wynajęcie samochodu w Norwegii na tydzień to wydatek ok. 2000zł, ale po rozbiciu kosztów na 4 osoby nie jest źle. Najlepszą opcją jest podróż z Polski własnym samochodem + transport promem, jednak perspektywa jazdy po skandynawskich serpentynach 13-letnim Daewoo Tico lub równie leciwym Punto była by samobójstwem.
DZIEŃ 1
Wylatujemy z Katowic o 7 i przed 9 jesteśmy w Sandefjord. Pogoda piękna, słoneczko, temperatura ok. 16°, o 10 wsiadamy do samochodu i jedziemy przez Kongsberg do oddalonej ok.200 km od lotniska mieścinki Uvdal (Nore og Uvdal). Po drodze zachwycamy się byle górką, albo małym wodospadzikiem, nie zdając sobie sprawy, że za kilka dni nawet nie zwrócimy uwagi na 100m wodospad. Pstrykamy pierwsze fotki, a Artur wypróbowuje swój filtr polaryzacyjny, nie wiedząc jeszcze, że w bardzo niedalekiej przyszłości dostanie ksywę Człowiek Polaryzator (The Polarman). Drogi w Norwegii są dobrej jakości i przede wszystkim puste (kilkanaście samochodów mijanych na godzinę to standard), dlatego jeździ się płynnie i bez stresu (można się na spokojnie zatrzymać i porobić fotki praktycznie w każdym miejscu). Radary na trasie to biały kruk (1 niedaleko lotniska i może ze 2 w tunelach), a policjanci też niechętnie suszą (po 17 podobno stoją tylko w większych miastach). W pierwszy dzień zobaczyliśmy kościółek słupowy w Uvdal (podobny do większości stavkirke), no i charakterystyczne chatki z trawą na dachu, oraz takie, które stoją na czterech nóżkach, najczęściej na niedbale ułożonych kamulcach (jak to w ogóle stoi, nie wiem).
DZIEŃ 2
Uvdal to maleńka, cicha miejscowość (w całej gminie Nore og Uvdal jest ok. 2600 mieszkańców) w dolinie, między górami. W tym dniu robimy sobie spacerek po górach, odpoczywamy na górskiej polance, pstrykamy fotki na miejscowych wodospadach i robimy pierwsze zakupy. Ceny żywności są oczywiście 2, 3 droższe niż u nas, ale nie wszystko. Kupiliśmy na przykład 5 kg różowego pstrąga za 85 NOK, który starczył na dwa obiady dla 4 osób (mężczyźni wyłowili z zamrażary, kobity wypatroszyły, podział ról musi być). Z lokalnych rzeczy warto spróbować sera Brun ost (brązowy ser o specyficznym smaku, mi podchodził pod masło orzechowe). Dobre są też słodycze, Norwedzy mają manię mieszania smaków słodkiego ze słonym, co daje naprawdę ciekawe efekty, np. lody z solonymi orzeszkami bardzo nam smakowały, podobnie kanapka z lekko słonym serem brun ost i nutellą była świetna. Do Polski przywieźliśmy jeszcze pudding rybny i ciastka rybne (fiskepudding i fiskekaker), ale na razie zbieramy odwagę, żeby to otworzyć.
DZIEŃ 3
W tym dniu mieszkająca tu już 4 lata rodzinka zabiera nas do miasteczka Rjukan, gdzie znajduje się m.in. elektrownia wodna oraz muzeum ciężkiej wody. Kulminacyjnym punktem tego dnia jest wspinaczka na szczyt Gaustatoppen (1883 m.n.p.m). Choć sporą część wspinaczki pokonujemy w samochodzie, to dotarcie na szczyt zajmuje nam 3 godziny. Widoki są przepiękne, intensywny granat górskich jezior pięknie kontrastuje z brązami gór oraz bielą zalegającego w wyższych partiach śniegu. No własnie…śnieg…nie byliśmy przygotowani na broczenie śnieżnymi ścieżkami, dlatego wieczorem czeka nas intensywne suszenie butów, by były gotowe na czwartkowe wojaże.
DZIEŃ 4
Od tego dnia zaczynamy podróżować na własną rękę, planując trasy na podstawie przewodników oraz wiedzy z internetowych serwisów podróżniczych i forów. Planowanie takich wycieczek samemu jest świetne i daje dużo satysfakcji, a zwiedzanie samochodem daje sporo swobody i niezależności. Tego dnia jedziemy na zachód – do Eidfjord. Pogoda nie jest za ciekawa, momentami leje, gęste chmury ścielą niebo, ale i tak jest pięknie. Po lewej stronie rozciąga się nam płaskowyż Hardangervidda z największym ponoć w Europie skupiskiem reniferów (a może łosi?), my w każdym razie nie widzieliśmy ani pół dziada. Po drodze zatrzymujemy się przy chatkach przypominających domki hobbitów z „Władcy Pierścieni” oraz przy najbardziej znanym wodospadzie Norwegii – Voringsfossen. Pogoda dalej nieciekawa, ale dosłownie w sekundzie wychodzi słoneczko i naszym gębom ukazuje się przecudna tęcza przy samym wodospadzie. Aparaty zaczęły siać serie zdjęć jak z kałacha, a humory od razu się poprawiły. Nie minęło 5 minut, a słoneczko zaserwowało nam kolejną dawkę promieni i buch, kolejna tęcza. I tak jeszcze z 3 razy. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, zebrały się chmury i zaczęło padać. Szczęście nas jednak nie opuszczało, bo jadąc już parę kilometrów za Eidfjord, pojawiła nam się kolejna, niesamowita tęcza. Była to prawie pozioma tęcza kilka metrów nad taflą wody, łącząca dwa brzegi fiordu. Widok był niesamowity, zatrzymaliśmy samochód w pierwszej lepszej zatoczce i znów aparaty poszły w ruch. Po chwili za nami zatrzymał się autobus wycieczkowy, z którego wyciekło stado pędzących turystów, niestety w tej chwili tęcza już zaczęła zanikać. Nie minęło pięć minut, a przed nami znowu wystrzeliła w górę ta kolorowa wstążka, a nad nią pojawiła się jeszcze jedna. W Eidfjord skierowaliśmy się na Kjaeran, na który prowadzi niesamowity, nieoświetlony tunel pod górę. Z góry rozpościera się piękny widok na fiord (cudne, błyszczące, wygładzone przez lodowiec zbocza). Człowiek Polaryzator spolaryzował, co miał spolaryzować i ruszyliśmy z powrotem. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o tamę Syssendammen (tama znajduje się zaraz przy drodze, trudno przegapić charakterystyczną ścianę ułożonych kamieni). W Norwegii świetnie oznaczone są wszystkie atrakcje, zabytki, punkty widokowe i miejsca, w których warto się zatrzymać.
DZIEŃ 5
Tego dnia ruszamy już na prawdziwy podbój Norwegii, mamy zaplanowaną trzydniową wycieczkę na północ, w której planie są m.in. jęzory lodowca, Geiranger, drabina trolli i góry Jotunheimen. Szkoda tylko, że ¼ naszej grupy, czyli Agula się troszkę rozchorowała, ale dzielnie trzymała fason przez całą podróż z zapchanym kinolem i bolącym gardłem. Wyruszamy o 7 rano z Uvdal i jedziemy przez Geilo do Aurland. Aurland to piękne miasteczko położone nad malowniczym fiordem o tej samej nazwie. Kierujemy się do Laerdal, ale nie tunelem, tylko Drogą Śnieżną (Snovegen), z której można idealnie zobaczyć całą panoramę Aurland (świetny punkt widokowy). Nazwa „Droga Śnieżna” jest jak najbardziej adekwatna. Przy drodze momentami zalega 5-metrowa ściana śniegu. Warto pojechać tą drogą, bo piękne widoki są za każdym zakrętem, nawet nie trzeba wysiadać z samochodu. W Laerdal się nawet nie zatrzymujemy, tylko jedziemy dalej na północ. Po drodze przeprawiamy się promem z Mannheller do Fodness (138 NOK za auto z 4 osobami). Docieramy do Fjaerland, gdzie zostajemy lżejsi o 180 NOK, za sam wjazd. Nie wiadomo do końca za co ta opłata, pewnie za wjazd w rejon, gdzie zaczynają się lodowce. Fjaerland jest bardzo ładne, no i słynie głównie z ogromnej ilości antykwariatów i przydrożnych półek z książkami. Trochę dalej zjeżdżamy z drogi na jęzor lodowca Boyabreen. Oglądanie jest bezpłatne, zresztą nie ma co się dziwić, bo jest to już ewidentna końcówka jęzora, choć jak na pierwszy raz, to i tak robi wrażenie. Dojeżdżamy do Olden ok. godz. 18, tam znajdujemy hyttę (oczywiście obsłużyć się można, a właściwie trzeba samemu, klucze leżą na parapecie, a ktoś z obsługi pojawia się jedynie w godzinach 19-22). Postanawiamy jeszcze zaliczyć najbardziej znany z przewodnika jęzor lodowca – Briksdalsbreen. Dostać się do niego można właśnie z Olden, jadąc najpierw 25 km drogą, a potem spacerkiem ok. 1 godz. Wejście jest darmowe, ale parking płatny (chyba 20 NOK). Przewodnik mieliśmy z 2006 roku i w tym czasie porównując to, co zastaliśmy, ze zdjęciem z przewodnika, to lodowiec ewidentnie się zmniejszył. Trochę byliśmy zawiedzeni, choć i tak było warto zrobić sobie taki spacerek, bo po drodze jest fajny wodospad i ogólnie ładna okolica. Na nocleg wracamy ok. godz. 22. Hytta jest położona idealnie nad brzegiem, z okna można by spokojnie zarzucić wędkę i łowić. Chatka tania (300 NOK), w środku 4 łóżka, piecyk, kuchenka elektryczna, w osobnym budynku łazienka i aneks kuchenny z naczyniami itp., nam wystarczy.
DZIEŃ 6
Wyruszamy o 8 rano i kierujemy się przez Stryn do Geiranger. Po drodze zatrzymuje nas patrol policji. Była to rutynowa kontrola na trzeźwość kierowcy. Po dmuchnięciu jedziemy dalej jakieś 400 m i…kolejny patrol i kolejne dmuchanie (o co chodzi jakby?). To były nasze jedyne spotkania z policją, przez resztę trasy nie widzieliśmy już ani jednego niebieskiego ludzia. Dojeżdżamy do Geiranger, opisywanego jako jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi według National Geografic. I tu mała konkluzja: niestety, piękno krajobrazów w Norwegii (i pewnie w wielu miejscach) w ogromnej mierze zależy od słońca. Kiedy niebo jest zachmurzone, wszystko traci kolory i staje się jakieś 73% mniej atrakcyjne. Nam właśnie w tym jednym dniu, gdzie mieliśmy w planie Geiranger i drabinę trolli, czyli punkty kulminacyjne wycieczki, pogoda dopisała średnio. Słońce jedynie sporadycznie przedzierało się przez chmury, ale jak już wyszło, wszystko wokół nabierało niesamowitych barw, zwłaszcza woda, która mieniła się piękną zielenią. W każdym razie wjeżdżamy na prom wycieczkowy Geiranger-Valldal (693 NOK za auto i 4 osoby) i przecinamy 3 fiordy, po drodze podziwiając wodospady (m.in. słynny wodospad Siedmiu Sióstr). Jeśli nie mielibyśmy w planach drabiny trolli, to wybralibyśmy krótszy wariant wycieczki promem: Geiranger-Hellesylt, bo w późniejszym etapie nic nowego w zasadzie nie ma, a płynie się 2:30 godziny. Po dopłynięciu śmigamy na drabinę trolli, czyli drogę, która najeżona jest 180-stopniowymi zakrętami i zawijalcami, przez co przypomina drabinę. Zjeżdżamy w dół serpentynami (fajne uczucie, bo nie ma żadnych barierek), po drodze mijając piękny wodospad i z dołu pstrykamy fotki m.in. sławnego znaku drogowego z trollem (uwaga na trolle). Wjeżdżamy z powrotem i przechodzimy na punkt widokowy, z którego widać całą drabinę. Zadziwia brak jakichkolwiek barierek, każdy na swoją odpowiedzialność może się powychylać nad przepaść. Sama drabina trolli jest warta uwagi, aczkolwiek trochę przereklamowana, z tego względu, że wiele jest takich dróg w Norwegii, żeby dojechać do drabiny od strony Strynu, pokonuje się dwie podobne drogi. Wracając do Geiranger musimy odbyć krótką przeprawę promem (nie pamiętam ceny). Dojeżdżamy do miasteczka zjeżdżając z Drogi Orłów, z której rozpościera się piękny widok na panoramę Geirangerfjordu. Gdyby jeszcze choć trochę bardziej słońce wyszło zza chmur, widok byłby pewnie zniewalający, bo nawet przy skromnie przedzierających się promyczkach panorama zachwyca. Kierujemy się na słynny punkt widokowy Dalsnibba (wjazd płatny). Tu niestety szczęście nas całkowicie opuściło, bo szczyt spowiły gęste jak mleko chmury i po wjechaniu widoczność ograniczała się do kilku metrów. Wracając, wróciliśmy się kawałek w kierunku Strynu, żeby przejechać się trasą turystyczną Strynefjelletsvegen. Trasa prowadzi przez absolutne pustkowie, jednak można po drodze spotkać pojedyncze chatki (jak tam można w ogóle żyć?). Po drodze zaczepiają nas owce „żebraczki”, które na bezczelnego wpychają pyski przez okno do samochodu. Po zapłaceniu mytka w postaci kilku kromek chleba schodzą z drogi i możemy jechać dalej (oczywiście każda owieczka została bezlitośnie spolaryzowana). Droga trochę się ciągnie i nie jest tak atrakcyjna jak o niej piszą (może znowu kwestia braku słońca?). Zjeżdżamy na normalną drogę i suniemy do Lom, bo godzina już późna. Przy drodze rosną niesamowite drzewa z zakręconymi gałęziami. Przypominają tolkienowskie Enty. W ogóle nie ma co się dziwić, że Tolkien stworzył swój świat pod natchnieniem Skandynawii, szczerze mówiąc te baśniowe krajobrazy aż same się o to proszą i gdyby nie Tolkien, to sam bym po tej podróży stworzył całe Śródziemie ;). Do Lom docieramy ok. godziny 21 i szukamy noclegu. Niestety najtańsze miejsca były już pozajmowane, ale znajdujemy fajną chatkę z łazienką, kominkiem za 500 NOK (utargowaliśmy 100 NOK). Lom to kolejne piękne miasteczko. Leży u bram majestatycznych gór Jotunheimen, czyli Domu Olbrzymów. W mieście znajduje też się bardzo oryginalny kościółek z dachówką w kształcie smoczej łuski i ornamentami w postaci smoczych głów. Niestety nie zdążyliśmy zwiedzić muzeum minerałów, które mieliśmy w planie.
DZIEŃ 7
Ostatni dzień naszej wyprawy niespodziewanie zrekompensował nam wczorajszy dzień przecudną pogodą. Słońce świeci od samego rana, a na niebie nie widać ani jednej chmurki. Trasa na ten dzień zapowiada się wspaniale, bo mamy w planie jazdę drogą 55 (Sognefjelletsvegen) po drodze odbijając w góry i na kolejny jęzor lodowca. Najpierw odbijamy na drogę prowadzącą do Juvasshytta (80 NOK), czyli schroniska położonego na wysokości ponad 1800 m.n.p.m .(najwyżej położony punkt w Norwegii do którego można swobodnie dojechać samochodem). Po drodze ukazują się nam przepiękne krajobrazy gór Jotunheimen, zielono-brązowe doliny i ośnieżone szczyty. Na samej górze słońce świeci bardzo intensywnie i nie ma ani odrobiny wiatru. Choć dzieli nas tylko 600 m (w górę) od najwyższego szczytu Gór Skandynawskich – Galdhoppigen (2469 m.n.p.m.), to mając w pamięci środową wspinaczkę i możliwość wyjścia tylko z przewodnikiem – nie decydujemy się na ten manewr. Wychodzimy po twardym, mieniącym się od słońca śniegu jakieś 100m w górę. Widok zapiera dech w piersiach, jest przecudownie i ciepło (robimy sesje zdjęć bez koszulek, niestety damska część wyprawy nie chce zdjąć odzienia ). W ciągu kilku minut na niebie pojawiają się bielusieńkie, kłębiaste chmury, które jeszcze bardziej wzbogacają krajobraz. Wraz z nimi pojawiają się narciarze, którzy mają tu rewelacyjnie przygotowany stok. Patrząc na śmigających po muldach narciarzy jemy śniadanko i zjeżdżamy z powrotem. Jadąc dalej, droga 55 raczy nas coraz to piękniejszymi widokami. Strumyki mają tu niesamowitą, turkusową barwę. Zatrzymujemy się praktycznie co chwilę, żeby popstrykać zdjęcia. Dojeżdżamy do Luster. Malownicze góry pięknie odbijają się w zielonych wodach Lusterfiordu, dostarczając potężną dawkę wrażeń. Jest jak w bajce. Jedziemy dalej do Gaupne, pełni nadziei dajemy jeszcze jedną szansę lodowcowi Jostedalsbreen, żeby nas w końcu zachwycił. Jedziemy 30 km, płacimy myto (chyba 40 NOK za 4 osoby) i oczom naszym ukazuje się nareszcie konkretny jęzor, a przed nim niesamowitej barwy jezioro polodowcowe. Słońce wszystko pięknie oświetla, widać ten niesamowity niebieski kolor ukazujący się w szczelinach lodowca. Pod jęzor można podejść, albo za niewielką kwotę 30 NOK w dwie strony od osoby podpłynąć motorówką. Decydujemy się na ten bardziej leniwy wariant. Warto, bo zaoszczędza się sporo czasu, a pan kapitan pozwala nawet posterować maszyną. Jęzor jest naprawdę potężny i piękny. Robimy oczywiście mnóstwo zdjęć, nabieramy butelkę wody z lodowca (bardzo dobra) i wracamy. Lodowiec był praktycznie ostatnim punktem naszej wyprawy, teraz musimy tylko wrócić do Uvdal. Wracamy przez Laerdal, tym razem drogę do Aurland pokonując najdłuższym tunelem w Norwegii (24 km). W trakcie przejazdu można zatrzymać się w 3 pięknie oświetlonych halach i porobić zdjęcia. Droga w tunelu mija bardzo szybko i przyjemnie, ruszamy dalej. W Uvdal jesteśmy przed 22.
DZIEŃ 8
Wyruszamy o 6 rano, bo musimy do 10 zdać auto na lotnisku, inaczej skasują nas za kolejną dobę. I tu mały szkopuł, atrakcje w Norwegii są świetnie oznaczone, ale roboty drogowe już nie. Okazało się, że przez ten tydzień rozkopali całą okolicę przed lotniskiem, bez żadnego uprzedzającego znaku. GPS wariuje, nas goni czas, emocje rosną. Kilka razy nawracamy i docieramy przed bramę lotniska o 9:51. Artur z wywieszonym jęzorem zapiernicza do okienka firmy wynajmującej i… nikogo nie ma, a pod okienkiem dziura z napisem: wrzuć kluczyki. Tiaaa, to jest Norwegia, wrzucamy kluczyk, łapiemy oddech i w spokoju czekamy na samolot. Wylatując z Norwegii żegnamy piękną, słoneczną pogodę, by w Katowicach przywitać deszcz, chmurzyska i zimnicę. Przez kolejne kilka dni dopada nas deprecha i chęć powrotu w te piękne tereny. W czoło uderza też przesiadka z Focusa do Tico i Punto, Artur w pierwszy dzień jeździ jak żółtodziób na pierwszej lekcji, mnie okrutnie męczy brak wspomagania i pocę się jak świnia na zakrętach. Tak to jest, trochę luksusu i się dupa odzwyczaja. Artur nalewa sobie w pracy z przyzwyczajenia wodę z kranu do picia, a ja patrzę przez okno i myślę: „ja pierd… jak tu brzydko”.
DZIEŃ 1
Wylatujemy z Katowic o 7 i przed 9 jesteśmy w Sandefjord. Pogoda piękna, słoneczko, temperatura ok. 16°, o 10 wsiadamy do samochodu i jedziemy przez Kongsberg do oddalonej ok.200 km od lotniska mieścinki Uvdal (Nore og Uvdal). Po drodze zachwycamy się byle górką, albo małym wodospadzikiem, nie zdając sobie sprawy, że za kilka dni nawet nie zwrócimy uwagi na 100m wodospad. Pstrykamy pierwsze fotki, a Artur wypróbowuje swój filtr polaryzacyjny, nie wiedząc jeszcze, że w bardzo niedalekiej przyszłości dostanie ksywę Człowiek Polaryzator (The Polarman). Drogi w Norwegii są dobrej jakości i przede wszystkim puste (kilkanaście samochodów mijanych na godzinę to standard), dlatego jeździ się płynnie i bez stresu (można się na spokojnie zatrzymać i porobić fotki praktycznie w każdym miejscu). Radary na trasie to biały kruk (1 niedaleko lotniska i może ze 2 w tunelach), a policjanci też niechętnie suszą (po 17 podobno stoją tylko w większych miastach). W pierwszy dzień zobaczyliśmy kościółek słupowy w Uvdal (podobny do większości stavkirke), no i charakterystyczne chatki z trawą na dachu, oraz takie, które stoją na czterech nóżkach, najczęściej na niedbale ułożonych kamulcach (jak to w ogóle stoi, nie wiem).
DZIEŃ 2
Uvdal to maleńka, cicha miejscowość (w całej gminie Nore og Uvdal jest ok. 2600 mieszkańców) w dolinie, między górami. W tym dniu robimy sobie spacerek po górach, odpoczywamy na górskiej polance, pstrykamy fotki na miejscowych wodospadach i robimy pierwsze zakupy. Ceny żywności są oczywiście 2, 3 droższe niż u nas, ale nie wszystko. Kupiliśmy na przykład 5 kg różowego pstrąga za 85 NOK, który starczył na dwa obiady dla 4 osób (mężczyźni wyłowili z zamrażary, kobity wypatroszyły, podział ról musi być). Z lokalnych rzeczy warto spróbować sera Brun ost (brązowy ser o specyficznym smaku, mi podchodził pod masło orzechowe). Dobre są też słodycze, Norwedzy mają manię mieszania smaków słodkiego ze słonym, co daje naprawdę ciekawe efekty, np. lody z solonymi orzeszkami bardzo nam smakowały, podobnie kanapka z lekko słonym serem brun ost i nutellą była świetna. Do Polski przywieźliśmy jeszcze pudding rybny i ciastka rybne (fiskepudding i fiskekaker), ale na razie zbieramy odwagę, żeby to otworzyć.
DZIEŃ 3
W tym dniu mieszkająca tu już 4 lata rodzinka zabiera nas do miasteczka Rjukan, gdzie znajduje się m.in. elektrownia wodna oraz muzeum ciężkiej wody. Kulminacyjnym punktem tego dnia jest wspinaczka na szczyt Gaustatoppen (1883 m.n.p.m). Choć sporą część wspinaczki pokonujemy w samochodzie, to dotarcie na szczyt zajmuje nam 3 godziny. Widoki są przepiękne, intensywny granat górskich jezior pięknie kontrastuje z brązami gór oraz bielą zalegającego w wyższych partiach śniegu. No własnie…śnieg…nie byliśmy przygotowani na broczenie śnieżnymi ścieżkami, dlatego wieczorem czeka nas intensywne suszenie butów, by były gotowe na czwartkowe wojaże.
DZIEŃ 4
Od tego dnia zaczynamy podróżować na własną rękę, planując trasy na podstawie przewodników oraz wiedzy z internetowych serwisów podróżniczych i forów. Planowanie takich wycieczek samemu jest świetne i daje dużo satysfakcji, a zwiedzanie samochodem daje sporo swobody i niezależności. Tego dnia jedziemy na zachód – do Eidfjord. Pogoda nie jest za ciekawa, momentami leje, gęste chmury ścielą niebo, ale i tak jest pięknie. Po lewej stronie rozciąga się nam płaskowyż Hardangervidda z największym ponoć w Europie skupiskiem reniferów (a może łosi?), my w każdym razie nie widzieliśmy ani pół dziada. Po drodze zatrzymujemy się przy chatkach przypominających domki hobbitów z „Władcy Pierścieni” oraz przy najbardziej znanym wodospadzie Norwegii – Voringsfossen. Pogoda dalej nieciekawa, ale dosłownie w sekundzie wychodzi słoneczko i naszym gębom ukazuje się przecudna tęcza przy samym wodospadzie. Aparaty zaczęły siać serie zdjęć jak z kałacha, a humory od razu się poprawiły. Nie minęło 5 minut, a słoneczko zaserwowało nam kolejną dawkę promieni i buch, kolejna tęcza. I tak jeszcze z 3 razy. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, zebrały się chmury i zaczęło padać. Szczęście nas jednak nie opuszczało, bo jadąc już parę kilometrów za Eidfjord, pojawiła nam się kolejna, niesamowita tęcza. Była to prawie pozioma tęcza kilka metrów nad taflą wody, łącząca dwa brzegi fiordu. Widok był niesamowity, zatrzymaliśmy samochód w pierwszej lepszej zatoczce i znów aparaty poszły w ruch. Po chwili za nami zatrzymał się autobus wycieczkowy, z którego wyciekło stado pędzących turystów, niestety w tej chwili tęcza już zaczęła zanikać. Nie minęło pięć minut, a przed nami znowu wystrzeliła w górę ta kolorowa wstążka, a nad nią pojawiła się jeszcze jedna. W Eidfjord skierowaliśmy się na Kjaeran, na który prowadzi niesamowity, nieoświetlony tunel pod górę. Z góry rozpościera się piękny widok na fiord (cudne, błyszczące, wygładzone przez lodowiec zbocza). Człowiek Polaryzator spolaryzował, co miał spolaryzować i ruszyliśmy z powrotem. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o tamę Syssendammen (tama znajduje się zaraz przy drodze, trudno przegapić charakterystyczną ścianę ułożonych kamieni). W Norwegii świetnie oznaczone są wszystkie atrakcje, zabytki, punkty widokowe i miejsca, w których warto się zatrzymać.
DZIEŃ 5
Tego dnia ruszamy już na prawdziwy podbój Norwegii, mamy zaplanowaną trzydniową wycieczkę na północ, w której planie są m.in. jęzory lodowca, Geiranger, drabina trolli i góry Jotunheimen. Szkoda tylko, że ¼ naszej grupy, czyli Agula się troszkę rozchorowała, ale dzielnie trzymała fason przez całą podróż z zapchanym kinolem i bolącym gardłem. Wyruszamy o 7 rano z Uvdal i jedziemy przez Geilo do Aurland. Aurland to piękne miasteczko położone nad malowniczym fiordem o tej samej nazwie. Kierujemy się do Laerdal, ale nie tunelem, tylko Drogą Śnieżną (Snovegen), z której można idealnie zobaczyć całą panoramę Aurland (świetny punkt widokowy). Nazwa „Droga Śnieżna” jest jak najbardziej adekwatna. Przy drodze momentami zalega 5-metrowa ściana śniegu. Warto pojechać tą drogą, bo piękne widoki są za każdym zakrętem, nawet nie trzeba wysiadać z samochodu. W Laerdal się nawet nie zatrzymujemy, tylko jedziemy dalej na północ. Po drodze przeprawiamy się promem z Mannheller do Fodness (138 NOK za auto z 4 osobami). Docieramy do Fjaerland, gdzie zostajemy lżejsi o 180 NOK, za sam wjazd. Nie wiadomo do końca za co ta opłata, pewnie za wjazd w rejon, gdzie zaczynają się lodowce. Fjaerland jest bardzo ładne, no i słynie głównie z ogromnej ilości antykwariatów i przydrożnych półek z książkami. Trochę dalej zjeżdżamy z drogi na jęzor lodowca Boyabreen. Oglądanie jest bezpłatne, zresztą nie ma co się dziwić, bo jest to już ewidentna końcówka jęzora, choć jak na pierwszy raz, to i tak robi wrażenie. Dojeżdżamy do Olden ok. godz. 18, tam znajdujemy hyttę (oczywiście obsłużyć się można, a właściwie trzeba samemu, klucze leżą na parapecie, a ktoś z obsługi pojawia się jedynie w godzinach 19-22). Postanawiamy jeszcze zaliczyć najbardziej znany z przewodnika jęzor lodowca – Briksdalsbreen. Dostać się do niego można właśnie z Olden, jadąc najpierw 25 km drogą, a potem spacerkiem ok. 1 godz. Wejście jest darmowe, ale parking płatny (chyba 20 NOK). Przewodnik mieliśmy z 2006 roku i w tym czasie porównując to, co zastaliśmy, ze zdjęciem z przewodnika, to lodowiec ewidentnie się zmniejszył. Trochę byliśmy zawiedzeni, choć i tak było warto zrobić sobie taki spacerek, bo po drodze jest fajny wodospad i ogólnie ładna okolica. Na nocleg wracamy ok. godz. 22. Hytta jest położona idealnie nad brzegiem, z okna można by spokojnie zarzucić wędkę i łowić. Chatka tania (300 NOK), w środku 4 łóżka, piecyk, kuchenka elektryczna, w osobnym budynku łazienka i aneks kuchenny z naczyniami itp., nam wystarczy.
DZIEŃ 6
Wyruszamy o 8 rano i kierujemy się przez Stryn do Geiranger. Po drodze zatrzymuje nas patrol policji. Była to rutynowa kontrola na trzeźwość kierowcy. Po dmuchnięciu jedziemy dalej jakieś 400 m i…kolejny patrol i kolejne dmuchanie (o co chodzi jakby?). To były nasze jedyne spotkania z policją, przez resztę trasy nie widzieliśmy już ani jednego niebieskiego ludzia. Dojeżdżamy do Geiranger, opisywanego jako jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi według National Geografic. I tu mała konkluzja: niestety, piękno krajobrazów w Norwegii (i pewnie w wielu miejscach) w ogromnej mierze zależy od słońca. Kiedy niebo jest zachmurzone, wszystko traci kolory i staje się jakieś 73% mniej atrakcyjne. Nam właśnie w tym jednym dniu, gdzie mieliśmy w planie Geiranger i drabinę trolli, czyli punkty kulminacyjne wycieczki, pogoda dopisała średnio. Słońce jedynie sporadycznie przedzierało się przez chmury, ale jak już wyszło, wszystko wokół nabierało niesamowitych barw, zwłaszcza woda, która mieniła się piękną zielenią. W każdym razie wjeżdżamy na prom wycieczkowy Geiranger-Valldal (693 NOK za auto i 4 osoby) i przecinamy 3 fiordy, po drodze podziwiając wodospady (m.in. słynny wodospad Siedmiu Sióstr). Jeśli nie mielibyśmy w planach drabiny trolli, to wybralibyśmy krótszy wariant wycieczki promem: Geiranger-Hellesylt, bo w późniejszym etapie nic nowego w zasadzie nie ma, a płynie się 2:30 godziny. Po dopłynięciu śmigamy na drabinę trolli, czyli drogę, która najeżona jest 180-stopniowymi zakrętami i zawijalcami, przez co przypomina drabinę. Zjeżdżamy w dół serpentynami (fajne uczucie, bo nie ma żadnych barierek), po drodze mijając piękny wodospad i z dołu pstrykamy fotki m.in. sławnego znaku drogowego z trollem (uwaga na trolle). Wjeżdżamy z powrotem i przechodzimy na punkt widokowy, z którego widać całą drabinę. Zadziwia brak jakichkolwiek barierek, każdy na swoją odpowiedzialność może się powychylać nad przepaść. Sama drabina trolli jest warta uwagi, aczkolwiek trochę przereklamowana, z tego względu, że wiele jest takich dróg w Norwegii, żeby dojechać do drabiny od strony Strynu, pokonuje się dwie podobne drogi. Wracając do Geiranger musimy odbyć krótką przeprawę promem (nie pamiętam ceny). Dojeżdżamy do miasteczka zjeżdżając z Drogi Orłów, z której rozpościera się piękny widok na panoramę Geirangerfjordu. Gdyby jeszcze choć trochę bardziej słońce wyszło zza chmur, widok byłby pewnie zniewalający, bo nawet przy skromnie przedzierających się promyczkach panorama zachwyca. Kierujemy się na słynny punkt widokowy Dalsnibba (wjazd płatny). Tu niestety szczęście nas całkowicie opuściło, bo szczyt spowiły gęste jak mleko chmury i po wjechaniu widoczność ograniczała się do kilku metrów. Wracając, wróciliśmy się kawałek w kierunku Strynu, żeby przejechać się trasą turystyczną Strynefjelletsvegen. Trasa prowadzi przez absolutne pustkowie, jednak można po drodze spotkać pojedyncze chatki (jak tam można w ogóle żyć?). Po drodze zaczepiają nas owce „żebraczki”, które na bezczelnego wpychają pyski przez okno do samochodu. Po zapłaceniu mytka w postaci kilku kromek chleba schodzą z drogi i możemy jechać dalej (oczywiście każda owieczka została bezlitośnie spolaryzowana). Droga trochę się ciągnie i nie jest tak atrakcyjna jak o niej piszą (może znowu kwestia braku słońca?). Zjeżdżamy na normalną drogę i suniemy do Lom, bo godzina już późna. Przy drodze rosną niesamowite drzewa z zakręconymi gałęziami. Przypominają tolkienowskie Enty. W ogóle nie ma co się dziwić, że Tolkien stworzył swój świat pod natchnieniem Skandynawii, szczerze mówiąc te baśniowe krajobrazy aż same się o to proszą i gdyby nie Tolkien, to sam bym po tej podróży stworzył całe Śródziemie ;). Do Lom docieramy ok. godziny 21 i szukamy noclegu. Niestety najtańsze miejsca były już pozajmowane, ale znajdujemy fajną chatkę z łazienką, kominkiem za 500 NOK (utargowaliśmy 100 NOK). Lom to kolejne piękne miasteczko. Leży u bram majestatycznych gór Jotunheimen, czyli Domu Olbrzymów. W mieście znajduje też się bardzo oryginalny kościółek z dachówką w kształcie smoczej łuski i ornamentami w postaci smoczych głów. Niestety nie zdążyliśmy zwiedzić muzeum minerałów, które mieliśmy w planie.
DZIEŃ 7
Ostatni dzień naszej wyprawy niespodziewanie zrekompensował nam wczorajszy dzień przecudną pogodą. Słońce świeci od samego rana, a na niebie nie widać ani jednej chmurki. Trasa na ten dzień zapowiada się wspaniale, bo mamy w planie jazdę drogą 55 (Sognefjelletsvegen) po drodze odbijając w góry i na kolejny jęzor lodowca. Najpierw odbijamy na drogę prowadzącą do Juvasshytta (80 NOK), czyli schroniska położonego na wysokości ponad 1800 m.n.p.m .(najwyżej położony punkt w Norwegii do którego można swobodnie dojechać samochodem). Po drodze ukazują się nam przepiękne krajobrazy gór Jotunheimen, zielono-brązowe doliny i ośnieżone szczyty. Na samej górze słońce świeci bardzo intensywnie i nie ma ani odrobiny wiatru. Choć dzieli nas tylko 600 m (w górę) od najwyższego szczytu Gór Skandynawskich – Galdhoppigen (2469 m.n.p.m.), to mając w pamięci środową wspinaczkę i możliwość wyjścia tylko z przewodnikiem – nie decydujemy się na ten manewr. Wychodzimy po twardym, mieniącym się od słońca śniegu jakieś 100m w górę. Widok zapiera dech w piersiach, jest przecudownie i ciepło (robimy sesje zdjęć bez koszulek, niestety damska część wyprawy nie chce zdjąć odzienia ). W ciągu kilku minut na niebie pojawiają się bielusieńkie, kłębiaste chmury, które jeszcze bardziej wzbogacają krajobraz. Wraz z nimi pojawiają się narciarze, którzy mają tu rewelacyjnie przygotowany stok. Patrząc na śmigających po muldach narciarzy jemy śniadanko i zjeżdżamy z powrotem. Jadąc dalej, droga 55 raczy nas coraz to piękniejszymi widokami. Strumyki mają tu niesamowitą, turkusową barwę. Zatrzymujemy się praktycznie co chwilę, żeby popstrykać zdjęcia. Dojeżdżamy do Luster. Malownicze góry pięknie odbijają się w zielonych wodach Lusterfiordu, dostarczając potężną dawkę wrażeń. Jest jak w bajce. Jedziemy dalej do Gaupne, pełni nadziei dajemy jeszcze jedną szansę lodowcowi Jostedalsbreen, żeby nas w końcu zachwycił. Jedziemy 30 km, płacimy myto (chyba 40 NOK za 4 osoby) i oczom naszym ukazuje się nareszcie konkretny jęzor, a przed nim niesamowitej barwy jezioro polodowcowe. Słońce wszystko pięknie oświetla, widać ten niesamowity niebieski kolor ukazujący się w szczelinach lodowca. Pod jęzor można podejść, albo za niewielką kwotę 30 NOK w dwie strony od osoby podpłynąć motorówką. Decydujemy się na ten bardziej leniwy wariant. Warto, bo zaoszczędza się sporo czasu, a pan kapitan pozwala nawet posterować maszyną. Jęzor jest naprawdę potężny i piękny. Robimy oczywiście mnóstwo zdjęć, nabieramy butelkę wody z lodowca (bardzo dobra) i wracamy. Lodowiec był praktycznie ostatnim punktem naszej wyprawy, teraz musimy tylko wrócić do Uvdal. Wracamy przez Laerdal, tym razem drogę do Aurland pokonując najdłuższym tunelem w Norwegii (24 km). W trakcie przejazdu można zatrzymać się w 3 pięknie oświetlonych halach i porobić zdjęcia. Droga w tunelu mija bardzo szybko i przyjemnie, ruszamy dalej. W Uvdal jesteśmy przed 22.
DZIEŃ 8
Wyruszamy o 6 rano, bo musimy do 10 zdać auto na lotnisku, inaczej skasują nas za kolejną dobę. I tu mały szkopuł, atrakcje w Norwegii są świetnie oznaczone, ale roboty drogowe już nie. Okazało się, że przez ten tydzień rozkopali całą okolicę przed lotniskiem, bez żadnego uprzedzającego znaku. GPS wariuje, nas goni czas, emocje rosną. Kilka razy nawracamy i docieramy przed bramę lotniska o 9:51. Artur z wywieszonym jęzorem zapiernicza do okienka firmy wynajmującej i… nikogo nie ma, a pod okienkiem dziura z napisem: wrzuć kluczyki. Tiaaa, to jest Norwegia, wrzucamy kluczyk, łapiemy oddech i w spokoju czekamy na samolot. Wylatując z Norwegii żegnamy piękną, słoneczną pogodę, by w Katowicach przywitać deszcz, chmurzyska i zimnicę. Przez kolejne kilka dni dopada nas deprecha i chęć powrotu w te piękne tereny. W czoło uderza też przesiadka z Focusa do Tico i Punto, Artur w pierwszy dzień jeździ jak żółtodziób na pierwszej lekcji, mnie okrutnie męczy brak wspomagania i pocę się jak świnia na zakrętach. Tak to jest, trochę luksusu i się dupa odzwyczaja. Artur nalewa sobie w pracy z przyzwyczajenia wodę z kranu do picia, a ja patrzę przez okno i myślę: „ja pierd… jak tu brzydko”.
Były to bez wątpienia wakacje życia. Ciężko będzie teraz przebić te widoki, jakie serwowała nam Norwegia. Tydzień to zdecydowanie za mało na zobaczenie wszystkiego, żałujemy, że nie udało nam się wcisnąć w plan wycieczek jakiegoś miasta nad wybrzeżem (Bergen albo Alesund), fajnie było by też zahaczyć o Stavanger, no i przede wszystkim daleką północ – Lofoty, Spitsbergen i zobaczyć zorzę polarną. Nasza wyprawa, biorąc pod uwagę wynajęcie samochodu na miejscu, nie wyszła nas drogo. Za wszystko, razem z noclegami, jedzeniem, opłatami, pamiątkami wyszło nas jakieś 1500zł na osobę. Przez te 8 dni zrobiliśmy 2300 km. Był to odpoczynek psychiczny, ale nie fizyczny. Warto zwiedzić ten kraj, bo serwuje on niespotykaną gamę różnorodnych krajobrazów, od zielonych dolin, przez surowe fiordy i ośnieżone góry. Niesamowite widoki wyłaniają się nagle zza zakrętu i nie potrzebny jest w sumie żaden przewodnik, żeby znaleźć jakieś piękne miejsce. Ja zrobiłem 1040 zdjęć, Artur drugie tyle albo i więcej, dodatkowo nagraliśmy 2 godziny filmu na kamerze. Teraz czeka nas ostra selekcja fotek (które odrzucić????) i obróbka filmu. Każdemu amatorowi aktywnego wypoczynku, ludziom o wrażliwych duszyczkach na piękno tego świata polecamy ten cudowny kraj, a my na pewno jeszcze tam kiedyś wrócimy. Koniec.
Dodane komentarze
Dominika84 2010-09-19 21:32:13
planowałam, myślałam a może? ... a teraz, po tym artykule jestem pewna!!! Na pewno do Norwegii pojadę :) !Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.