Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Ampato 6288 mnpm wciąż domaga się ofiar > PERU
izabella relacje z podróży
"Remijio, wszystko w porządku?" - pytam. Na co Remijio z szeroko otwartymi oczami mówi, że musimy złożyć ofiarę dla górskich Apus bo w nocy miał sen. Kiedy to słyszę, wiem, że czeka nas "nieziemska" przygoda.
Miała zaledwie 12 lat i pochodziła ze szlachetnego rodu. Była śliczną i bardzo inteligentną dziewczynką. Cała rodzina była dumna, że jest Capacocha (wybrana przez Bogów) bo nie każdą z rodzin mógł spotkać ten zaszczyt. Przed nią stało wielkie zadanie. Miała zostać posłańcem który prosił Bogów Gór Apu o lepsze życie dla swojego plemienia. Wreszcie kiedy około 500 lat temu ruszyła z całym orszakiem na szczyt Ampato miało się wypełnić jej przeznaczenie. Znieczulana liśćmi koki, odurzana alkoholową chichą dotarła prawie na sam szczyt Ampato, gdzie została złożona w ofierze. Nazwano ją później Juanita. To dziś jedna z najsłynniejszych i najlepiej zachowanych inkaskich mumii. Odnaleziona po ponad 500 latach opowiada historię swojego rodu.
Kiedy po raz pierwszy, kilka lat temu przeczytałam artykuł o Juanicie w mojej głowie pojawiła się myśl, że chciałabym dotrzeć na Ampato. Nie dlatego, że to ciekawy sześciotysięcznik, nie dlatego że góra była czczona przez Inków ale dlatego, że to góra która kryje wiele tajemnic.
Chciałam wejść na szczyt i zależało mi ogromnie aby wejść drogą, którą na szczyt w swoją ostatnią podróż wyruszyła Juanita.
Poszukiwane informacji na jej temat niestety coraz bardziej oddalało mnie od tego pomysłu, bo wszelkie znajdowane informacje mówiły o wejściach na szczyt od strony wschodniej od wioski Salali, dziś łatwiejszej, bardziej przyjaznej, krótszej....ale mniej magicznej. I wreszcie kiedy przyjechaliśmy do Arequipy w Peru pojawiły się realne możliwości weryfikacji wszelkich zasłyszanych opinii. Znowu to samo. Brak nadziei na zdobycie informacji o drodze Inków, która prowadzi od zachodniej strony. Wiemy tylko, że droga ma swój początek w wiosce Cabanaconde i właśnie tam się udajemy. Przypadek sprawia, że poznajemy Remijio. Mieszkańca wioski, który zna okolicę. Jest Indianinem Keczua. Po hiszpańsku mówi słabo ale udaje nam się dogadać. Remijio ma pójść z nami i pokazać drogę Inków. Mieszkańcy wioski nie tylko dumni są z tego, że są potomkami Inków ale wierzą też, że Juanita pochodziła właśnie z Cabanaconde, choć naukowcy nie potwierdzają tych przypuszczeń. Rodzina Remijio do dziś praktykuje inkaskie obrzędy i wierzy w inkaskich bogów. Ponad 80 letnia matka Remijio przed wyjściem drżącym głosem mówi coś co brzmi jak modlitwa. Nie rozumiem, bo to keczua ale Remi później wyjaśnia, że prosiła abyśmy wciąż trzymali się razem i ani na chwilę nie rozdzielali. Dla bezpieczeństwa.
Przed nami cały dzień przygotowań, zakupy, pakowanie itp. Nocujemy u Remijio w pokoju, który bardziej przypomina klasztorną celę niż mieszkanie. Kiedy rano jem bułkę popijając mate de coca Remijio chodzi po izbie niespokojny. Pakuje tysiące drobiazgów, których przeznaczenia nie rozumiem tym bardziej, że w celu minimalizowania ilości kilogramów wyrzucił znaczną część jedzenia. "Remijio, wszystko w porządku?" - pytam. Na co Remijio z szeroko otwartymi oczami mówi, że musimy złożyć ofiarę dla górskich Apus bo w nocy miał sen. Kiedy to słyszę, wiem, że czeka nas "nieziemska" przygoda.
Ruszamy w czwórkowym teamie: Jarson, Remijio, osioł Tutti no i ja. Początkowo przez dolinę. Rozmawiamy o Juanicie, a Remijio opowiada o sobie i swojej rodzinie. Próbuję dopytać o składanie ofiar bo temat budzi we mnie mieszane uczucia. Trochę ciekawości, trochę strachu i trochę pobłażliwości. Remijo opowiada z pełną powagą o tym, że góry zawsze były czczone przez Inków i składano im ofiary. "Te góry nie rozumieją, że czasy się zmieniły i nadal czekają na ofiary" - mówi Remijio. "Jeśli nie dostaną ofiary, wezmą ją sobie same" - dodaje. Widząc pewnie na mojej twarzy niedowierzanie dodaje z jeszcze większym zaangażowaniem "..tak, tak, to tak jak z tobą. Musisz jeść. Jak nie dostaniesz jedzenia będziesz głodna. Tak samo góra jest głodna ofiar". Fascynuje mnie ale też bawi tak konkretne myślenie Indian. Mnie nieco bawi ale widać, że Remi naprawdę się boi. Mam chwilowo dość tej filozofii i do czasu aż docieramy do obozu nie kontynuuję dyskusji. Remi co jakiś czas zakopuje liście koki przy drodze i wymawia różne zaklęcia. Wiem jednak, że tak już będzie przez najbliższe kilka dni.
Wreszcie po 6 godzinach docieramy do campo Paccha Pata. Jest u stóp góry Hualca Hualca. Góra jest piękna a jej nazwa w języku keczua oznacza "kobietę, która ma dużo wody". Remi ma wyraźne zapędy dyktatorskie bo na kolacje gotujemy tylko zupę i choć nadal jestem głodna Remi zarządza, że idziemy spać. Mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Jarka. Na twarzy widzę uśmiech niedowierzania pomieszany z żalem. Chyba jednak nie mam ochoty na przepychanki o kolejny talerz jedzenia. To był długi dzień, więc chowam się w swoim śpiworze. Zanim zasypiam słyszę jeszcze złośliwe uwagi Jarsona "trzeba było wyrzucić jeszcze więcej jedzenia i zabrać więcej koki albo tłuszczu wikunii", "w ogóle idźmy tylko na liściach koki" - dodaje Jarson a ja niestety myślę, że to bardzo prawdopodobne ;).
Kiedy rano słońce zaczyna ogrzewać namiot decyduję się na to, żeby z niego wyjść. Największą zmorą chodzenia po wulkanach zanim dotrze się do lodowca jest pył. Jest wszędzie. Czuję go nawet między zębami i mam wrażenie, że z każdą chwilą moje ubrania ważą więcej i więcej. Skromne śniadanie (chyba powinnam zaakceptować fakt, że podczas tej wyprawy raczej będę głodna ;)) i ruszamy. Wspinamy się na przełęcz i dalej schodzimy w dół. Remi nie jadł śniadania ale żuje kokę i co chwile częstuje nas a to liśćmi koki a to alkoholem o dziwnej nazwie jampi. Wygląda paskudnie ale nie odmawiam. Na wszelki wypadek nie pytam z czego jest zrobiony. Liczę, że wysokoprocentowy alkohol gwarantuje bezpieczeństwo trunku. Koka początkowo trochę szczypie w język ale z czasem znieczula na tyle, że nie czuję nie tylko mrowienia ale też zmęczenia. Szczęśliwie nie czuję też głodu ;). Po zaledwie 4 godzinach docieramy do kolejnego obozu Huatac na wysokości 4900 mnpm. Wody nie jest wiele ale jak widzę co wyczynia Remi to spodziewam się, że będzie ją wyciskał z trawy. Chyba, że....chyba że dziś oprócz skromnego jedzenia ograniczymy jeszcze ilość spożycia wody ;). Po drodze minęliśmy kilka miejsc w których była woda i wygodne miejsce na obóz. Jednak Remi z zasady chce rozbijać obozy tam gdzie zakładali je Inkowie. Wierzy, że tylko tam jest bezpiecznie i ciepło. To prawda, chciałam iść drogą Inków, ale nie deklarowałam gotowości do robienia wszystkiego tak jak oni. Gdyby tak było pewnie poszłabym w alpakowych sandałach. Liczę na solidniejsze jedzenie i już nie pozostawiam decyzji Remiemu. Sama wyjmuję niezbędne produkty na kolację. Remi nie jest zachwycony i chcąc mieć ostatnie zdanie ustala chociaż kolejność ich jedzenia. Jest mi ona zupełnie obojętna więc daje mu tę odrobinę satysfakcji. Jedną z rzeczy którą Remi wyrzucił przed wyjściem był gaz. Rozpalanie ogniska kojarzy mi się zatem z gotowaniem. Nie tym razem. Jest wczesne popołudnie a ognisko pali się już sporym płomieniem. Chcę gotować makaron jednak zanim zdążyłam otworzyć usta Remi wpycha mi do rąk kawałek tłuszczu z wikunii. Jarek dostaje ten sam specyfik i oboje formujmy kulki, do których wtykamy liście koki. Chcę uszanować przekonania Remiego choć niełatwo europejczykowi uczestniczyć w takim obrzędzie. Remi pełen zaangażowania układa na kamiennej platformie kokę, tłuszcz wikunii, papierosy, aromatyczne rośliny, kawałek złotej folii, sreberka i kilka rodzajów kukurydzy. Do tego dorzuca słodycze i kolorowe konfetti. Pochyla się na darami i wypowiada życzenia i prośby. Prosi o bezpieczne wejście na szczyt i powrót do domu, prosi o zdrowie dla swojej rodziny i długie życie dla swojej matki. Nam każe zrobić to samo. Wreszcie wyjmuje plastikową butelkę z jampi i kilka pierwszych łyków wylewa na ziemię zanim sam się go napije. Podaje mi butelkę i kiedy chcę wziąć pierwszy łyk jego głośny, pełen przerażenia wrzask przypomina mi o wylaniu kilku pierwszych kropel trunku na ziemię dla Pachamama. Wreszcie wszystko wrzuca do ogniska. Kiedy kukurydza pęka z trzaskiem biega dookoła ogniska wzruszony mówiąc "Gracias, gracias". To podobno odpowiedź bogów gór i zgoda na wejście na szczyt.
Swoją drogą zastanawiam się czy gdyby bogowie się nie odezwali kazałby nam wracać? ;) Na zakończenie zapala jeszcze papierosa i zaklina wiatr prosząc aby nam nie utrudniał wspinaczki. Po wszystkim jest nieco spokojniejszy. Wreszcie możemy zabrać się za jedzenie. Jem łapczywie i szybko chowam się w namiocie. Już wiem, że nie mam co liczyć na śniadanie przed atakiem szczytowym więc do namiotu pakuję się ze sporą ilością jedzenia które będziemy mogli zjeść rano. Brak kuchenki sprawia, że oczywiście nie ma szans na poranną herbatę. Przygotowuję ją zatem wcześniej w termosie. "Jakoś przetrwam" - myślę i zasypiam. Wczesnym rankiem budzimy się i zgodnie z przypuszczeniem Remi napycha policzki jednie liśćmi koki. My w pierwszej kolejności napychamy żołądki kukurydzianymi płatkami a dopiero później usta liśćmi koki. Ruszamy. Jest około 5 rano i szybko wstaje słońce. Początkowo idziemy w głębokim wulkanicznym pyle, później błądzimy w labiryncie z ogromnych wulkanicznych kamieni i wreszcie docieramy do stóp wulkanu. Droga na szczyt jest wyczerpująca i długa. Remi od czasu do czasu podaje nam liście koki i jampi, na zmianę. Mimo słońca jest zimno. Nie umiem sobie nawet wyobrazić jak bardzo trudna to musiała być droga dla małej, 12 letniej dziewczynki. Nie umiem sobie wyobrazić jak bardzo musiała być zmarznięta idąc w rzemykowych sandałach, nie umiem sobie wyobrazić jak bardzo musiała być przestraszona i samotna. I choć szanuję wierzenia i obrzędy Inków, choć potrafię zaakceptować ich przekonanie że bycie capacocha to wielki zaszczyt nie potrafię uwierzyć, że fakt ten napełniał radością samą ofiarę. To przecież jeszcze dziecko.
Wreszcie po 6 godzinach wspinaczki docieramy na szczyt. Słońce jest już wysoko. Remi jest euforyczny bo podobnie jak Inkowie wierzy w bóstwa natury: w słońce, laguny, góry i jest teraz bliżej swoich Bogów niż kiedykolwiek. Nie przeszkadza mu to oczywiście w tym aby w centralnym miejscu swojego domu mieć figurkę Matki Boskiej, w której sąsiedztwie składa dary dla Pachamama.
Kilka zdjęć na szczycie i schodzimy. Przed nami wciąż długa droga.
PS. Ludzie z wioski mówią, że Hualca-Hualca jako, że jest "KOBIETĄ" jest zazdrosna o inne kobiety. Podobno góra nie wpuściła na szczyt jeszcze żadnej kobiety. To brzmi jak wyzwanie ;).
Kiedy po raz pierwszy, kilka lat temu przeczytałam artykuł o Juanicie w mojej głowie pojawiła się myśl, że chciałabym dotrzeć na Ampato. Nie dlatego, że to ciekawy sześciotysięcznik, nie dlatego że góra była czczona przez Inków ale dlatego, że to góra która kryje wiele tajemnic.
Chciałam wejść na szczyt i zależało mi ogromnie aby wejść drogą, którą na szczyt w swoją ostatnią podróż wyruszyła Juanita.
Poszukiwane informacji na jej temat niestety coraz bardziej oddalało mnie od tego pomysłu, bo wszelkie znajdowane informacje mówiły o wejściach na szczyt od strony wschodniej od wioski Salali, dziś łatwiejszej, bardziej przyjaznej, krótszej....ale mniej magicznej. I wreszcie kiedy przyjechaliśmy do Arequipy w Peru pojawiły się realne możliwości weryfikacji wszelkich zasłyszanych opinii. Znowu to samo. Brak nadziei na zdobycie informacji o drodze Inków, która prowadzi od zachodniej strony. Wiemy tylko, że droga ma swój początek w wiosce Cabanaconde i właśnie tam się udajemy. Przypadek sprawia, że poznajemy Remijio. Mieszkańca wioski, który zna okolicę. Jest Indianinem Keczua. Po hiszpańsku mówi słabo ale udaje nam się dogadać. Remijio ma pójść z nami i pokazać drogę Inków. Mieszkańcy wioski nie tylko dumni są z tego, że są potomkami Inków ale wierzą też, że Juanita pochodziła właśnie z Cabanaconde, choć naukowcy nie potwierdzają tych przypuszczeń. Rodzina Remijio do dziś praktykuje inkaskie obrzędy i wierzy w inkaskich bogów. Ponad 80 letnia matka Remijio przed wyjściem drżącym głosem mówi coś co brzmi jak modlitwa. Nie rozumiem, bo to keczua ale Remi później wyjaśnia, że prosiła abyśmy wciąż trzymali się razem i ani na chwilę nie rozdzielali. Dla bezpieczeństwa.
Przed nami cały dzień przygotowań, zakupy, pakowanie itp. Nocujemy u Remijio w pokoju, który bardziej przypomina klasztorną celę niż mieszkanie. Kiedy rano jem bułkę popijając mate de coca Remijio chodzi po izbie niespokojny. Pakuje tysiące drobiazgów, których przeznaczenia nie rozumiem tym bardziej, że w celu minimalizowania ilości kilogramów wyrzucił znaczną część jedzenia. "Remijio, wszystko w porządku?" - pytam. Na co Remijio z szeroko otwartymi oczami mówi, że musimy złożyć ofiarę dla górskich Apus bo w nocy miał sen. Kiedy to słyszę, wiem, że czeka nas "nieziemska" przygoda.
Ruszamy w czwórkowym teamie: Jarson, Remijio, osioł Tutti no i ja. Początkowo przez dolinę. Rozmawiamy o Juanicie, a Remijio opowiada o sobie i swojej rodzinie. Próbuję dopytać o składanie ofiar bo temat budzi we mnie mieszane uczucia. Trochę ciekawości, trochę strachu i trochę pobłażliwości. Remijo opowiada z pełną powagą o tym, że góry zawsze były czczone przez Inków i składano im ofiary. "Te góry nie rozumieją, że czasy się zmieniły i nadal czekają na ofiary" - mówi Remijio. "Jeśli nie dostaną ofiary, wezmą ją sobie same" - dodaje. Widząc pewnie na mojej twarzy niedowierzanie dodaje z jeszcze większym zaangażowaniem "..tak, tak, to tak jak z tobą. Musisz jeść. Jak nie dostaniesz jedzenia będziesz głodna. Tak samo góra jest głodna ofiar". Fascynuje mnie ale też bawi tak konkretne myślenie Indian. Mnie nieco bawi ale widać, że Remi naprawdę się boi. Mam chwilowo dość tej filozofii i do czasu aż docieramy do obozu nie kontynuuję dyskusji. Remi co jakiś czas zakopuje liście koki przy drodze i wymawia różne zaklęcia. Wiem jednak, że tak już będzie przez najbliższe kilka dni.
Wreszcie po 6 godzinach docieramy do campo Paccha Pata. Jest u stóp góry Hualca Hualca. Góra jest piękna a jej nazwa w języku keczua oznacza "kobietę, która ma dużo wody". Remi ma wyraźne zapędy dyktatorskie bo na kolacje gotujemy tylko zupę i choć nadal jestem głodna Remi zarządza, że idziemy spać. Mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Jarka. Na twarzy widzę uśmiech niedowierzania pomieszany z żalem. Chyba jednak nie mam ochoty na przepychanki o kolejny talerz jedzenia. To był długi dzień, więc chowam się w swoim śpiworze. Zanim zasypiam słyszę jeszcze złośliwe uwagi Jarsona "trzeba było wyrzucić jeszcze więcej jedzenia i zabrać więcej koki albo tłuszczu wikunii", "w ogóle idźmy tylko na liściach koki" - dodaje Jarson a ja niestety myślę, że to bardzo prawdopodobne ;).
Kiedy rano słońce zaczyna ogrzewać namiot decyduję się na to, żeby z niego wyjść. Największą zmorą chodzenia po wulkanach zanim dotrze się do lodowca jest pył. Jest wszędzie. Czuję go nawet między zębami i mam wrażenie, że z każdą chwilą moje ubrania ważą więcej i więcej. Skromne śniadanie (chyba powinnam zaakceptować fakt, że podczas tej wyprawy raczej będę głodna ;)) i ruszamy. Wspinamy się na przełęcz i dalej schodzimy w dół. Remi nie jadł śniadania ale żuje kokę i co chwile częstuje nas a to liśćmi koki a to alkoholem o dziwnej nazwie jampi. Wygląda paskudnie ale nie odmawiam. Na wszelki wypadek nie pytam z czego jest zrobiony. Liczę, że wysokoprocentowy alkohol gwarantuje bezpieczeństwo trunku. Koka początkowo trochę szczypie w język ale z czasem znieczula na tyle, że nie czuję nie tylko mrowienia ale też zmęczenia. Szczęśliwie nie czuję też głodu ;). Po zaledwie 4 godzinach docieramy do kolejnego obozu Huatac na wysokości 4900 mnpm. Wody nie jest wiele ale jak widzę co wyczynia Remi to spodziewam się, że będzie ją wyciskał z trawy. Chyba, że....chyba że dziś oprócz skromnego jedzenia ograniczymy jeszcze ilość spożycia wody ;). Po drodze minęliśmy kilka miejsc w których była woda i wygodne miejsce na obóz. Jednak Remi z zasady chce rozbijać obozy tam gdzie zakładali je Inkowie. Wierzy, że tylko tam jest bezpiecznie i ciepło. To prawda, chciałam iść drogą Inków, ale nie deklarowałam gotowości do robienia wszystkiego tak jak oni. Gdyby tak było pewnie poszłabym w alpakowych sandałach. Liczę na solidniejsze jedzenie i już nie pozostawiam decyzji Remiemu. Sama wyjmuję niezbędne produkty na kolację. Remi nie jest zachwycony i chcąc mieć ostatnie zdanie ustala chociaż kolejność ich jedzenia. Jest mi ona zupełnie obojętna więc daje mu tę odrobinę satysfakcji. Jedną z rzeczy którą Remi wyrzucił przed wyjściem był gaz. Rozpalanie ogniska kojarzy mi się zatem z gotowaniem. Nie tym razem. Jest wczesne popołudnie a ognisko pali się już sporym płomieniem. Chcę gotować makaron jednak zanim zdążyłam otworzyć usta Remi wpycha mi do rąk kawałek tłuszczu z wikunii. Jarek dostaje ten sam specyfik i oboje formujmy kulki, do których wtykamy liście koki. Chcę uszanować przekonania Remiego choć niełatwo europejczykowi uczestniczyć w takim obrzędzie. Remi pełen zaangażowania układa na kamiennej platformie kokę, tłuszcz wikunii, papierosy, aromatyczne rośliny, kawałek złotej folii, sreberka i kilka rodzajów kukurydzy. Do tego dorzuca słodycze i kolorowe konfetti. Pochyla się na darami i wypowiada życzenia i prośby. Prosi o bezpieczne wejście na szczyt i powrót do domu, prosi o zdrowie dla swojej rodziny i długie życie dla swojej matki. Nam każe zrobić to samo. Wreszcie wyjmuje plastikową butelkę z jampi i kilka pierwszych łyków wylewa na ziemię zanim sam się go napije. Podaje mi butelkę i kiedy chcę wziąć pierwszy łyk jego głośny, pełen przerażenia wrzask przypomina mi o wylaniu kilku pierwszych kropel trunku na ziemię dla Pachamama. Wreszcie wszystko wrzuca do ogniska. Kiedy kukurydza pęka z trzaskiem biega dookoła ogniska wzruszony mówiąc "Gracias, gracias". To podobno odpowiedź bogów gór i zgoda na wejście na szczyt.
Swoją drogą zastanawiam się czy gdyby bogowie się nie odezwali kazałby nam wracać? ;) Na zakończenie zapala jeszcze papierosa i zaklina wiatr prosząc aby nam nie utrudniał wspinaczki. Po wszystkim jest nieco spokojniejszy. Wreszcie możemy zabrać się za jedzenie. Jem łapczywie i szybko chowam się w namiocie. Już wiem, że nie mam co liczyć na śniadanie przed atakiem szczytowym więc do namiotu pakuję się ze sporą ilością jedzenia które będziemy mogli zjeść rano. Brak kuchenki sprawia, że oczywiście nie ma szans na poranną herbatę. Przygotowuję ją zatem wcześniej w termosie. "Jakoś przetrwam" - myślę i zasypiam. Wczesnym rankiem budzimy się i zgodnie z przypuszczeniem Remi napycha policzki jednie liśćmi koki. My w pierwszej kolejności napychamy żołądki kukurydzianymi płatkami a dopiero później usta liśćmi koki. Ruszamy. Jest około 5 rano i szybko wstaje słońce. Początkowo idziemy w głębokim wulkanicznym pyle, później błądzimy w labiryncie z ogromnych wulkanicznych kamieni i wreszcie docieramy do stóp wulkanu. Droga na szczyt jest wyczerpująca i długa. Remi od czasu do czasu podaje nam liście koki i jampi, na zmianę. Mimo słońca jest zimno. Nie umiem sobie nawet wyobrazić jak bardzo trudna to musiała być droga dla małej, 12 letniej dziewczynki. Nie umiem sobie wyobrazić jak bardzo musiała być zmarznięta idąc w rzemykowych sandałach, nie umiem sobie wyobrazić jak bardzo musiała być przestraszona i samotna. I choć szanuję wierzenia i obrzędy Inków, choć potrafię zaakceptować ich przekonanie że bycie capacocha to wielki zaszczyt nie potrafię uwierzyć, że fakt ten napełniał radością samą ofiarę. To przecież jeszcze dziecko.
Wreszcie po 6 godzinach wspinaczki docieramy na szczyt. Słońce jest już wysoko. Remi jest euforyczny bo podobnie jak Inkowie wierzy w bóstwa natury: w słońce, laguny, góry i jest teraz bliżej swoich Bogów niż kiedykolwiek. Nie przeszkadza mu to oczywiście w tym aby w centralnym miejscu swojego domu mieć figurkę Matki Boskiej, w której sąsiedztwie składa dary dla Pachamama.
Kilka zdjęć na szczycie i schodzimy. Przed nami wciąż długa droga.
PS. Ludzie z wioski mówią, że Hualca-Hualca jako, że jest "KOBIETĄ" jest zazdrosna o inne kobiety. Podobno góra nie wpuściła na szczyt jeszcze żadnej kobiety. To brzmi jak wyzwanie ;).
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
tytu | licznik | ocena | uwagi |
---|---|---|---|
Odkryte | 531 | Strona opisująca podróże, głownie do Ameryki południowej. Znajdziesz tu opisy podrózy i informacje prakyczne |
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.