Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Peru 2006 > PERU



Przesyceni atrakcjami Dalekiego Wschodu postanawiamy w tym roku zmienić kierunek i ruszyć na zachód. A jak zachód to wiadomo – Peru, stojące najwyżej na liście atrakcji turystycznych.
Po starannym przygotowaniu, uzbrojeni we wszelkie dostępne przewodniki, niezbyt dogłębną wiedzę hiszpańskiego oraz walutę ruszamy via Amsterdam na miesięczną wyprawę po przygodę.
Trasę mamy z grubsza ustaloną , chcemy zobaczyć największe atrakcje Peru czyli: Lima, wyspy Ballestas- naturalny rezerwat fauny, płaskowyż Nazca z e swymi słynnymi liniami, Arequipa- białe miasto, kanion Colca- drugi co do głębokości kanion na świecie, jezioro Titicaca z wyspami pływającymi, Cuzco - dawna stolica Indian, Machu Picchu- około 100 lat temu odkryte w dżungli miasto Inków oraz amazońska dżungla.
To jest nasz program ramowy, modyfikować go będziemy na bieżąco.
Do Limy przylatujemy wieczorem. Z lotniska odbiera nas hotelowy kierowca i wypytując nas
o imiona , nasz kraj pędzi karkołomnie ulicami Limy.
Nasz hotel leżący w dzielnicy Barranco (co w tłumaczeniu na polski oznacza wąwóz) okazuje się skromniejszy niż wyglądał w Internecie ale za to jest przepięknie położony na stromym zboczu z widokiem na ocean. Rano pierwsza rzeczą jaką robimy jest spacer nad oceanem i wówczas zrozumiała okazuje się nazwa dzielnicy. Wzdłuż zatoki na stromych zlepieńcowych zboczach pobudowano osiedla wysokich domów. A co kawałek w niezbyt trwałej skale porobiły się osuwiska- wąwozy.
W Limie spędziliśmy 3 pełne wrażeń dni zwiedzając centrum miasta, fort Callao oraz spacerując wzdłuż oceanu i zwiedzając naszą dzielnice. Podoba nam się centralny punkt miasta: Plaza de Armas i otaczające go budynki z uroczymi, wycyzelowanymi w drewnie balkonami, jesteśmy również zachwyceni promenadą wzdłuż oceanu i zawieszoną na skale nad oceanem przeszkloną restauracją gdzie podziwiamy zachód słońca przy kieliszku wina i szklanicy pisco, a peruwiański zespół łka romantyczne pieśni o „corazon” czyli sercu, to jest to!!!
Ale powrót do hotelu okazał się mniej romantyczny, obsługa restauracji wybiła nam z głowy pomysł powrotu spacerkiem jako iż na drodze grasują bandy złodziei na motocyklach i jest bardzo niebezpiecznie.
Żegnamy więc niebezpieczną dla naiwnych turystów Limę i udajemy się autobusem do Pisco
słynnego w Peru z dwóch powodów;
1. rezerwatu fauny - wysp Ballestas
2. trunku znanego w całym Peru a wytwarzanego właśnie tutaj - brandy Pisco oraz
drinku „Pisco Sour” robionego na bazie Pisco miksowanego z sokiem z cytryny, syropem cukrowym, białkiem oraz dodatkiem angostury – pychota!!!
Wyspy Ballestas ( Galapagos w miniaturze) które opływamy małym stateczkiem robią na nas piorunujące wrażenie, niesamowity widok mnóstwa ptactwa: mew, pelikanów, pingwinów, plaże i skały pełne lwów morskich i ten niesamowity ptasi harmider. Przed laty z wysp tych eksploatowano i eksportowano bogate pokłady guano - ptasiego nawozu, ale w dzisiejszych czasach zaniechano tego i pozostawiono wyspy ptactwu.
Z Pisco udajemy się do Nazca gdzie mamy zamiar wynająć samolot, przelecieć się nad płaskowyżem i zobaczyć sławetne linie Nazca a następnie wyruszyć autobusem dalej na południe, do Arequipy. Samolocik był malutki 4-osobowy, płaskowyż olbrzymi, pocięty liniami dróg i górami, lecz linie Nazca mnie rozczarowały, z powietrza wydawały się niezbyt duże, trzeba było ich dobrze wypatrywać. Jednak sam przelot samolotem - duża frajda.
Ruszamy więc dalej, autobusy dalekobieżne w Peru są niezłej klasy, wygodne, w cenę biletu wliczony jest posiłek w przydrożnej restauracji lub w autobusie. Trzeba tylko wiedzieć, że w Peru jest kilka prywatnych kompani przewozowych i różne kompanie obsługują różne kierunki, kupując bilet trzeba więc wybrać się na odpowiedni dworzec.
Jadąc cały czas wzdłuż oceanu na południe jesteśmy już znużeni nieprzyjaznym dla człowieka pustynnym krajobrazem, nic tylko ocean i szary piach. Ale szczęśliwie w okolicach Arequipy krajobraz się zmienia, pojawia się miła dla oka zieleń.
Do Arequipy przyjeżdżamy późną nocą i jesteśmy zaskoczeni ruchem ulicznym, przepięknie podświetlonym plaza de Armas, oraz zabarykadowanymi i okratowanymi hotelami. Ale to ostatnie spotyka nas w całym Peru, szczególnie w dużych miastach i nakazuje turyście być ostrożnym.
Arequipa jest przepięknym miastem położonym w żyznej dolinie pomiędzy górami i pustynią.
Miasto zbudowane jest z białych wulkanicznych skał pochodzących z widocznego na horyzoncie wulkanu El Misti (5822m.). Zachowany jest bardzo dobrze kolonialny charakter miasta, mnóstwo przepięknych kościołów, olbrzymia katedra, klasztor Santa Catalina, kolonialne rezydencje.
Hotelik w którym mieszkamy też niezły, gospodyni gościnna, spędzamy tu kilka dni zwiedzając zabytki, penetrując lokalny bazar i odkrywajac uroki lokalnej kuchni przy dźwiękach muzyki andyjskiej. Ten rodzaj muzyki odpowiada nam o wiele bardziej aniżeli liryczna muzyka stolicy, nogi same podrygują.
Próbujemy różnych specjałów jak:ceviche, rocoto relleno, frutti di mare, nie mamy natomiast zamiaru próbować przysmaku peruwianskiego: „cuy”, czyli pieczonej w całości w głębokim tłuszczu sympatycznej świnki morskiej.
Ulubionym przysmakiem peruwiańskiej kuchni jest dla mojego małżonka „rocoto relleno” czyli ostre nadziewane papryczki, mnie jak na razie kuchnia peruwiańska nie zachwyca, podstawą jej są ziemniaki w różnej postaci, a mają tych ziemniaków ponoć ponad 200 odmian różnych kolorów i kształtów.
W niedziele na placu de Armas zaskoczenie, pełno wojska, tancerzy w barwnych i bogatych strojach, dziewczyny w wielokolorowych polleras (kilkuwarstwowe spódnice), młodzież szkolna w jednobarwnych mundurkach oraz dostojne władze miasta w garniturach. Dopytujemy się, co się dzieje i otrzymujemy odpowiedź, że to niedziela a wiec Fiesta, a jaki powód? Powód zawsze się znajdzie. I tak przeżyjemy w Peru jeszcze niejedną fiestę z wielobarwnymi korowodami, muzyką i tańcem.
Z Arequipy udajemy się na 3-dniową wyprawę 12-osobowym busikiem do kanionu Colca.
Towarzystwo mocno międzynarodowe, są dziewczyny z Danii, małżeństwo z Argentyny,
Anglicy a nawet Japończyk – zresztą straszny oryginał.
Po drodze mijamy stada wigunii i lam (w Peru wymawia się „jamy” jako iż w pisowni jest podwójne „l” llama, co w hiszpańskim czyta się jako „j”) , wspinamy się na najwyższy punkt płaskowyżu (4880m.) z widokiem na ośnieżone szczyty. Wysokość daje się odczuć, człowiek czuje się jak lekko pijany i brak w piersiach tchu przy gwałtownych ruchach. Od tego momentu ludzie zaczynają grzecznie pić herbatkę z liści koki, która smakuje jak siano, ale niweluje (przynajmniej częściowo) skutki choroby wysokościowej.
Głębokość kanionu w najgłębszym punkcie osiąga 3400m,.(czyli podwójna głębokość Grand Canionu). Wzdłuż rozpadliny rolnicy Keczua nawadniają wąskie tarasy żyznej wulkanicznej ziemi prawie tymi samymi metodami, co ich przodkowie wieki temu.
Najpopularniejszym odcinkiem jest Cruz del Condor, gdzie podziwialiśmy zapierające dech w piersiach widoki i majestatyczne kondory szybujące w powietrzu.
Wieczorem po pełnej wrażeń podróży kolacja przy dźwiękach andyjskiej muzyki oraz pokazy lokalnych tańców.
Po powrocie do Arequipy żegnamy naszą przygodną towarzyszkę podróży, młodą Polkę z Warszawy i jedziemy na wschód, w kierunku granicy z Boliwią - do Puno.
Puno położne na wysokości 3830m. jest stolica peruwiańskiego altiplano - surowego, wyżynnego regionu nadającego się lepiej do życia alpakom i wiguniom aniżeli ludziom. Kolonialne zabytki Puno nie powalają na kolana, największą atrakcją tego miejsca jest jezioro Titicaca i jego wyspy.
Następnego dnia udajemy się więc łodzią motorową na całodzienną wyprawę po jeziorze.
Jest olbrzymie, nie widać brzegów. Na jego obszarze leży kilka sztucznych pływających wysp z trzciny. Żyją na nich potomkowie Indian Uro, dzisiaj ze względu na małżeństwa mieszane z ludami mówiącymi ajmara i keczua- sami posługują się tym pierwszym językiem. Bieda zmusza większą liczbę mieszkańców trzcinowych wysp do przeniesienia się do Puno, a ci, co pozostali, utrzymują się z handlu przepięknymi wyrobami tkackimi z wełny lam i wigunii oraz pomysłowo wykorzystanymi suszonymi tykwami, na których z dużym talentem malują historię swego ludu.
Indianie poruszają się po jeziorze wyplatanymi z trzciny łodziami, bardzo widowiskowymi
i majestatycznymi lecz wygodnymi i stabilnymi.
Następnym etapem naszej podróży jest Cuzco. Docieramy tam wieczorem i po raz pierwszy zdarza nam się, iż mamy problem ze znalezieniem wolnego pokoju. Po długich poszukiwaniach trafiamy wreszcie do małego, skromnego, lecz czystego hoteliku blisko centrum, z szalenie miłym właścicielem- don Miguelo.
A więc jesteśmy tu wreszcie!!! Miasto, o którym marzy tysiące turystów na całym świecie,
starożytna stolica Inków, klejnot inkaskiej i kolonialnej architektury. Indiańscy kupcy rozmawiają z turystami po hiszpańsku, ale między sobą w języku keczua, zakonnice mieszkają w domach, gdzie dawniej przebywały inkaskie kapłanki, a na przechowywanej w katedrze Ostatniej wieczerzy pędzla Marcosa Zapaty widać Chrystusa i apostołów spożywających andyjski ser, ostrą paprykę i pieczoną świnkę morską. Dla Inków Qosqo znaczyło „pępek świata”, wierzyli, że ich piękne miasto było źródłem życia.
Na pierwszy rzut oka najbardziej zdumiewa w Cuzco jego architektura, wielkie ściany ze starannie ułożonych kamieni są świadectwem cywilizacji sprzed 500 lat.
To intrygujące miasto leży na wysokości ponad 3330m.n.p.m. w dolinie otoczonej
wzgórzami. Centralnym punktem jak w każdym peruwiańskim mieście jest plaza de Armas z przepiękną katedrą.
Plac ten wygląda najpiękniej o zmroku, kiedy jest oświetlony latarniami.
W arkadach wokół placu mnóstwo restauracyjek i nieustannie trzeba umykać zapraszającym cię do środka Peruwiankom ubranym w bogate i kolorowe stroje.
Spędzamy tu 5 dni, bo jest tu rzeczywiście co oglądać , zwiedzamy również okolice z imponującymi pozostałościami fortecy w Sacsayhuaman co w języku kechua oznacza zadowolony sokół, ale turyści niezmiennie wymawiają jako sexy woman.
Inkowie nadali Cuzco kształt pumy której głową jest fort Sacsayhuaman
. Chociaż pozostałości Sacsayhuaman wydają się olbrzymie to, co widzimy dzisiaj jest tylko około 20% oryginalnej budowli. Niedługo po konkwiście Hiszpanie zburzyli wiele ścian i użyli kamiennych bloków do budowy własnych domów w Cuzco pozostawiając te największe, trudne do ruszenia. Jeden z nich waży ponad 300 ton, a wszystkie dopasowane są tak ściśle, że nie wetkniesz między nie ostrza noża.
Inną atrakcją nie do pominięcia jest Machu Picchu, najsłynniejsze z inkaskich miast leżące w głębi Świętej Doliny i aż do 1911 r. ukryte przed światem.
Dotrzeć tam można jedynie 3-5 dniową wędrówką stromym Szlakiem Inków lub pociągiem.
My wybieramy tę drugą opcję.
Machu Picchu- okryte do dzisiaj tajemnicą miasto powstałe prawdopodobnie w połowie XV wieku i opuszczone przez mieszkańców w połowie XVI wieku. Miasto z jakichś nieznanych powodów zostało opuszczone jeszcze przed przybyciem konkwistadorów a pamięć o nim zaginęła nawet wśród Inków. Może spustoszyła go epidemia lub najechały wrogie plemiona? Dzisiaj możemy się tylko domyślać, współcześni uczeni przychylają się do opinii, że Machu Picchu miało przede wszystkim znaczenie religijne i obrzędowe, jego znaczenie strategiczne było drugorzędne.
Widowiskowo położone na szczycie góry z widokiem na rzekę Urubamba i sąsiednie szczyty
jest najlepiej znanym miejscem na kontynencie, dla wielu przybywających do Peru turystów
jedynym celem ich podróży .
Spędzamy tutaj kilka godzin oglądając ruiny, wspinając się po zygzakowatych ścieżkach, podziwiając przepiękne widoki no i oczywiście fotografując jak szaleni.
Był to ostatni nasz punkt programu w tej części Peru, teraz mamy zamiar przenieść się na północ do Pucallpy i zainspirowani książką ArkadegoFiedlera "Ryby śpiewają w Ucayali" popłynąć na kilkudniową wyprawę wzdłuż rzeki Ucayali , zobaczyć selvę czyli las tropikalny
i żyjących w niej Indian.
Sprawdzamy możliwe połączenia i okazuje się, że tak jak w znanym u nas powiedzeniu
„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” tutaj, w Peru wszystkie drogi prowadzą przez Limę.
Musimy więc dwukrotnie strawersować autobusem Andy, raz w drodze do Limy, drugi raz z Limy do Pucallpy. Jest to przeżycie dla ludzi szukających mocnych wrażeń, całonocne wspinanie się zakosami po często nieutwardzonych drogach z niezabezpieczonymi, osuwającymi się poboczami ku pokrytym śniegami przełęczom i potem to samo w dół.
Dwa razy to wytrzymaliśmy ale po raz trzeci nie, zrejterowaliśmy i z Pucallpy do Limy wróciliśmy samolotem.
W Puerto Callao leżącym nad malowniczym jeziorem Yarinacocha wynajmujemy łódź motorową i ruszamy eksplorować znany nam jedynie z książek i telewizji świat lasów tropikalnych i Indian.
Nasza łódź ma familijną 3-pokoleniową obsadę: dziadek, ojciec i syn, a każdy ma na imię Eduardo. Dla odróżnienia nadajemy im więc tytuły: el comandante, el capitano i el motoristo.
Najbardziej cieszy ich tytuł el comandante. Przemieszczamy się leniwie rzeką Ucayali szeroką na ponad 1 km. Ruch na rzece niewielki, najczęściej widzimy rybaków zarzucających sieci.
Dużą atrakcją dla nas są wyskakujące co chwilę na powierzchnię delfiny słodkowodne. Żyją tutaj dwa rodzaje delfinów; mniejsze delfiny różowe i o wiele większe delfiny szare.
Na brzegach rzeki ogołoconej z wszelkiego rodzaju roślinności pojawiają się od czasu do czasu platformowe chaty, charakterystyczne dla zamieszkujących Selvę Indian.
Po kilkugodzinnej podróży wzdłuż Ucayali wpływamy w kanały odchodzące od rzeki,
często pozarastane, pozastawiane na całej szerokości sieciami rybackimi. Aby nie zaplątać
w nie silnika naszej łodzi co chwilę wołamy zgodnym chórem do siedzącego z tyłu
el motoristo: ojo! Trampa!
Nasz kapitan siedzący z przodu wypatruje w gałęziach zwierzyny i wskazuje nam
zwisające z gałęzi leniwce, metrowej długości zieloną iguanę.
Na brzegach mnóstwo ptactwa: sępy suszące skrzydła, żurawie, a metaliczno zielone zimorodki śmigają nisko nad wodą.
Kilkakrotnie zatrzymujemy się w wioskach Indian Shipibo, el capitano przedstawia nas co znaczniejszym przedstawicielom tej społeczności.
Zainteresowanie jest obopólne, Indianie posługują się hiszpańskim, tak więc wypytujemy się nawzajem o swoje kraje, rodziny i zwyczaje. W tej społeczności 25-letni mężczyzna często obarczony jest już kilkoma żonami i gromadką dzieci. Głównym źródłem utrzymania jest rybołówstwo.
W jednej z tych wiosek zatrzymujemy się na nocleg, gościnni gospodarze ofiarowują nam
na miejsce noclegowe odkrytą część platformy, a el capitano mości nam maty i moskitiery.
Noc, dookoła nie milknąca nawet na moment selva, niesamowite odgłosy; co chwila coś szeleści, pokrzykuje, uderza o dach domu, cykady grają jak najęte, w powietrzu fruwają wielkie olbrzymie świetliki .Gdzieś w niedalekiej selvie coś pokrzykują małpy, wszystko dokoła szeleści i żyje... Leżymy w zadaszonej części chaty, która nie ma ścian, a więc w zasadzie na otwartej przestrzeni i w wyobraźni przesuwają ci się obrazy lampartów, aligatorów i innych drapieżników. Muszę przyznać się iż prawie całą pierwszą noc czuwałam, dopóki nie zmogła mnie senność, następne spałam już jak suseł.
Wielkim przeżyciem było dla nas łowienie na wędki piranii, są one wielkości dłoni, podobne w kształcie do karasi lub flądry, ale bardziej kolorowe, no i ząbki mają niczego sobie.
Odmówiliśmy zdejmowania ich z haczyka, el capitano miał więc pod koniec łowów pokaleczone dłonie. Robił to jednak ochoczo, jako iż ryby te są ponoć całkiem smakowite
i są spożywane przez okoliczną ludność. My jednak woleliśmy spróbować innych, bardziej okazałych ryb zakupionych od Indian a przyrządzonych nam przez el comandante.
Las tropikalny jest zupełnie inny niż nasz polski las, w którym jest przestrzeń, światło, po którym można swobodnie spacerować. Selva to morze roślin, to życie tak bujne, że gdy fotografujesz selvę od wewnątrz to faktycznie niewiele widać poza plątaniną roślin. Wielkie drzewa są, i to jakie, w dolnej partii jednak po prostu ich nie widać. Wiele z nich bardzo widowiskowe jak np. camu-camu z pokrytymi olbrzymimi kolcami pniami.
Dobijająca jest bardzo duża wilgotność powietrza, po kilkunastominutowym spacerze jesteśmy mokrzy. Ale oko cieszą kolorowe orchidee zwieszające się z pni drzew oraz dziwaczne, olbrzymie kokony tkwiące na pniach, które okazują się gniazdami mrówek.
To, co nas najbardziej zasmucało to niekontrolowane wycinanie lasu tropikalnego dla pozyskania drewna, co robią zresztą bardzo często sami Indianie, gdyż okazuje się to dla niektórych jedyną możliwością zarobku. Reguła jest taka: im bliżej większych miast, tym bardziej selvę znajdujemy zniszczoną. Na jej miejscu rośnie tzw. pampa, czyli krzaki, zarośla. Na całe szczęście selva peruwiańska w dużym stopniu zachowała swój dziewiczy charakter, jako chyba jedyna w Ameryce Południowej.
Po kilku dniach żegnamy się z gościnnymi Indianami Shipibo oraz naszymi sympatycznymi Eduardos, czas wracać do Limy a następnie do Polski.
Żegnaj Przygodo do następnego roku!!!
Po starannym przygotowaniu, uzbrojeni we wszelkie dostępne przewodniki, niezbyt dogłębną wiedzę hiszpańskiego oraz walutę ruszamy via Amsterdam na miesięczną wyprawę po przygodę.
Trasę mamy z grubsza ustaloną , chcemy zobaczyć największe atrakcje Peru czyli: Lima, wyspy Ballestas- naturalny rezerwat fauny, płaskowyż Nazca z e swymi słynnymi liniami, Arequipa- białe miasto, kanion Colca- drugi co do głębokości kanion na świecie, jezioro Titicaca z wyspami pływającymi, Cuzco - dawna stolica Indian, Machu Picchu- około 100 lat temu odkryte w dżungli miasto Inków oraz amazońska dżungla.
To jest nasz program ramowy, modyfikować go będziemy na bieżąco.
Do Limy przylatujemy wieczorem. Z lotniska odbiera nas hotelowy kierowca i wypytując nas
o imiona , nasz kraj pędzi karkołomnie ulicami Limy.
Nasz hotel leżący w dzielnicy Barranco (co w tłumaczeniu na polski oznacza wąwóz) okazuje się skromniejszy niż wyglądał w Internecie ale za to jest przepięknie położony na stromym zboczu z widokiem na ocean. Rano pierwsza rzeczą jaką robimy jest spacer nad oceanem i wówczas zrozumiała okazuje się nazwa dzielnicy. Wzdłuż zatoki na stromych zlepieńcowych zboczach pobudowano osiedla wysokich domów. A co kawałek w niezbyt trwałej skale porobiły się osuwiska- wąwozy.
W Limie spędziliśmy 3 pełne wrażeń dni zwiedzając centrum miasta, fort Callao oraz spacerując wzdłuż oceanu i zwiedzając naszą dzielnice. Podoba nam się centralny punkt miasta: Plaza de Armas i otaczające go budynki z uroczymi, wycyzelowanymi w drewnie balkonami, jesteśmy również zachwyceni promenadą wzdłuż oceanu i zawieszoną na skale nad oceanem przeszkloną restauracją gdzie podziwiamy zachód słońca przy kieliszku wina i szklanicy pisco, a peruwiański zespół łka romantyczne pieśni o „corazon” czyli sercu, to jest to!!!
Ale powrót do hotelu okazał się mniej romantyczny, obsługa restauracji wybiła nam z głowy pomysł powrotu spacerkiem jako iż na drodze grasują bandy złodziei na motocyklach i jest bardzo niebezpiecznie.
Żegnamy więc niebezpieczną dla naiwnych turystów Limę i udajemy się autobusem do Pisco
słynnego w Peru z dwóch powodów;
1. rezerwatu fauny - wysp Ballestas
2. trunku znanego w całym Peru a wytwarzanego właśnie tutaj - brandy Pisco oraz
drinku „Pisco Sour” robionego na bazie Pisco miksowanego z sokiem z cytryny, syropem cukrowym, białkiem oraz dodatkiem angostury – pychota!!!
Wyspy Ballestas ( Galapagos w miniaturze) które opływamy małym stateczkiem robią na nas piorunujące wrażenie, niesamowity widok mnóstwa ptactwa: mew, pelikanów, pingwinów, plaże i skały pełne lwów morskich i ten niesamowity ptasi harmider. Przed laty z wysp tych eksploatowano i eksportowano bogate pokłady guano - ptasiego nawozu, ale w dzisiejszych czasach zaniechano tego i pozostawiono wyspy ptactwu.
Z Pisco udajemy się do Nazca gdzie mamy zamiar wynająć samolot, przelecieć się nad płaskowyżem i zobaczyć sławetne linie Nazca a następnie wyruszyć autobusem dalej na południe, do Arequipy. Samolocik był malutki 4-osobowy, płaskowyż olbrzymi, pocięty liniami dróg i górami, lecz linie Nazca mnie rozczarowały, z powietrza wydawały się niezbyt duże, trzeba było ich dobrze wypatrywać. Jednak sam przelot samolotem - duża frajda.
Ruszamy więc dalej, autobusy dalekobieżne w Peru są niezłej klasy, wygodne, w cenę biletu wliczony jest posiłek w przydrożnej restauracji lub w autobusie. Trzeba tylko wiedzieć, że w Peru jest kilka prywatnych kompani przewozowych i różne kompanie obsługują różne kierunki, kupując bilet trzeba więc wybrać się na odpowiedni dworzec.
Jadąc cały czas wzdłuż oceanu na południe jesteśmy już znużeni nieprzyjaznym dla człowieka pustynnym krajobrazem, nic tylko ocean i szary piach. Ale szczęśliwie w okolicach Arequipy krajobraz się zmienia, pojawia się miła dla oka zieleń.
Do Arequipy przyjeżdżamy późną nocą i jesteśmy zaskoczeni ruchem ulicznym, przepięknie podświetlonym plaza de Armas, oraz zabarykadowanymi i okratowanymi hotelami. Ale to ostatnie spotyka nas w całym Peru, szczególnie w dużych miastach i nakazuje turyście być ostrożnym.
Arequipa jest przepięknym miastem położonym w żyznej dolinie pomiędzy górami i pustynią.
Miasto zbudowane jest z białych wulkanicznych skał pochodzących z widocznego na horyzoncie wulkanu El Misti (5822m.). Zachowany jest bardzo dobrze kolonialny charakter miasta, mnóstwo przepięknych kościołów, olbrzymia katedra, klasztor Santa Catalina, kolonialne rezydencje.
Hotelik w którym mieszkamy też niezły, gospodyni gościnna, spędzamy tu kilka dni zwiedzając zabytki, penetrując lokalny bazar i odkrywajac uroki lokalnej kuchni przy dźwiękach muzyki andyjskiej. Ten rodzaj muzyki odpowiada nam o wiele bardziej aniżeli liryczna muzyka stolicy, nogi same podrygują.
Próbujemy różnych specjałów jak:ceviche, rocoto relleno, frutti di mare, nie mamy natomiast zamiaru próbować przysmaku peruwianskiego: „cuy”, czyli pieczonej w całości w głębokim tłuszczu sympatycznej świnki morskiej.
Ulubionym przysmakiem peruwiańskiej kuchni jest dla mojego małżonka „rocoto relleno” czyli ostre nadziewane papryczki, mnie jak na razie kuchnia peruwiańska nie zachwyca, podstawą jej są ziemniaki w różnej postaci, a mają tych ziemniaków ponoć ponad 200 odmian różnych kolorów i kształtów.
W niedziele na placu de Armas zaskoczenie, pełno wojska, tancerzy w barwnych i bogatych strojach, dziewczyny w wielokolorowych polleras (kilkuwarstwowe spódnice), młodzież szkolna w jednobarwnych mundurkach oraz dostojne władze miasta w garniturach. Dopytujemy się, co się dzieje i otrzymujemy odpowiedź, że to niedziela a wiec Fiesta, a jaki powód? Powód zawsze się znajdzie. I tak przeżyjemy w Peru jeszcze niejedną fiestę z wielobarwnymi korowodami, muzyką i tańcem.
Z Arequipy udajemy się na 3-dniową wyprawę 12-osobowym busikiem do kanionu Colca.
Towarzystwo mocno międzynarodowe, są dziewczyny z Danii, małżeństwo z Argentyny,
Anglicy a nawet Japończyk – zresztą straszny oryginał.
Po drodze mijamy stada wigunii i lam (w Peru wymawia się „jamy” jako iż w pisowni jest podwójne „l” llama, co w hiszpańskim czyta się jako „j”) , wspinamy się na najwyższy punkt płaskowyżu (4880m.) z widokiem na ośnieżone szczyty. Wysokość daje się odczuć, człowiek czuje się jak lekko pijany i brak w piersiach tchu przy gwałtownych ruchach. Od tego momentu ludzie zaczynają grzecznie pić herbatkę z liści koki, która smakuje jak siano, ale niweluje (przynajmniej częściowo) skutki choroby wysokościowej.
Głębokość kanionu w najgłębszym punkcie osiąga 3400m,.(czyli podwójna głębokość Grand Canionu). Wzdłuż rozpadliny rolnicy Keczua nawadniają wąskie tarasy żyznej wulkanicznej ziemi prawie tymi samymi metodami, co ich przodkowie wieki temu.
Najpopularniejszym odcinkiem jest Cruz del Condor, gdzie podziwialiśmy zapierające dech w piersiach widoki i majestatyczne kondory szybujące w powietrzu.
Wieczorem po pełnej wrażeń podróży kolacja przy dźwiękach andyjskiej muzyki oraz pokazy lokalnych tańców.
Po powrocie do Arequipy żegnamy naszą przygodną towarzyszkę podróży, młodą Polkę z Warszawy i jedziemy na wschód, w kierunku granicy z Boliwią - do Puno.
Puno położne na wysokości 3830m. jest stolica peruwiańskiego altiplano - surowego, wyżynnego regionu nadającego się lepiej do życia alpakom i wiguniom aniżeli ludziom. Kolonialne zabytki Puno nie powalają na kolana, największą atrakcją tego miejsca jest jezioro Titicaca i jego wyspy.
Następnego dnia udajemy się więc łodzią motorową na całodzienną wyprawę po jeziorze.
Jest olbrzymie, nie widać brzegów. Na jego obszarze leży kilka sztucznych pływających wysp z trzciny. Żyją na nich potomkowie Indian Uro, dzisiaj ze względu na małżeństwa mieszane z ludami mówiącymi ajmara i keczua- sami posługują się tym pierwszym językiem. Bieda zmusza większą liczbę mieszkańców trzcinowych wysp do przeniesienia się do Puno, a ci, co pozostali, utrzymują się z handlu przepięknymi wyrobami tkackimi z wełny lam i wigunii oraz pomysłowo wykorzystanymi suszonymi tykwami, na których z dużym talentem malują historię swego ludu.
Indianie poruszają się po jeziorze wyplatanymi z trzciny łodziami, bardzo widowiskowymi
i majestatycznymi lecz wygodnymi i stabilnymi.
Następnym etapem naszej podróży jest Cuzco. Docieramy tam wieczorem i po raz pierwszy zdarza nam się, iż mamy problem ze znalezieniem wolnego pokoju. Po długich poszukiwaniach trafiamy wreszcie do małego, skromnego, lecz czystego hoteliku blisko centrum, z szalenie miłym właścicielem- don Miguelo.
A więc jesteśmy tu wreszcie!!! Miasto, o którym marzy tysiące turystów na całym świecie,
starożytna stolica Inków, klejnot inkaskiej i kolonialnej architektury. Indiańscy kupcy rozmawiają z turystami po hiszpańsku, ale między sobą w języku keczua, zakonnice mieszkają w domach, gdzie dawniej przebywały inkaskie kapłanki, a na przechowywanej w katedrze Ostatniej wieczerzy pędzla Marcosa Zapaty widać Chrystusa i apostołów spożywających andyjski ser, ostrą paprykę i pieczoną świnkę morską. Dla Inków Qosqo znaczyło „pępek świata”, wierzyli, że ich piękne miasto było źródłem życia.
Na pierwszy rzut oka najbardziej zdumiewa w Cuzco jego architektura, wielkie ściany ze starannie ułożonych kamieni są świadectwem cywilizacji sprzed 500 lat.
To intrygujące miasto leży na wysokości ponad 3330m.n.p.m. w dolinie otoczonej
wzgórzami. Centralnym punktem jak w każdym peruwiańskim mieście jest plaza de Armas z przepiękną katedrą.
Plac ten wygląda najpiękniej o zmroku, kiedy jest oświetlony latarniami.
W arkadach wokół placu mnóstwo restauracyjek i nieustannie trzeba umykać zapraszającym cię do środka Peruwiankom ubranym w bogate i kolorowe stroje.
Spędzamy tu 5 dni, bo jest tu rzeczywiście co oglądać , zwiedzamy również okolice z imponującymi pozostałościami fortecy w Sacsayhuaman co w języku kechua oznacza zadowolony sokół, ale turyści niezmiennie wymawiają jako sexy woman.
Inkowie nadali Cuzco kształt pumy której głową jest fort Sacsayhuaman
. Chociaż pozostałości Sacsayhuaman wydają się olbrzymie to, co widzimy dzisiaj jest tylko około 20% oryginalnej budowli. Niedługo po konkwiście Hiszpanie zburzyli wiele ścian i użyli kamiennych bloków do budowy własnych domów w Cuzco pozostawiając te największe, trudne do ruszenia. Jeden z nich waży ponad 300 ton, a wszystkie dopasowane są tak ściśle, że nie wetkniesz między nie ostrza noża.
Inną atrakcją nie do pominięcia jest Machu Picchu, najsłynniejsze z inkaskich miast leżące w głębi Świętej Doliny i aż do 1911 r. ukryte przed światem.
Dotrzeć tam można jedynie 3-5 dniową wędrówką stromym Szlakiem Inków lub pociągiem.
My wybieramy tę drugą opcję.
Machu Picchu- okryte do dzisiaj tajemnicą miasto powstałe prawdopodobnie w połowie XV wieku i opuszczone przez mieszkańców w połowie XVI wieku. Miasto z jakichś nieznanych powodów zostało opuszczone jeszcze przed przybyciem konkwistadorów a pamięć o nim zaginęła nawet wśród Inków. Może spustoszyła go epidemia lub najechały wrogie plemiona? Dzisiaj możemy się tylko domyślać, współcześni uczeni przychylają się do opinii, że Machu Picchu miało przede wszystkim znaczenie religijne i obrzędowe, jego znaczenie strategiczne było drugorzędne.
Widowiskowo położone na szczycie góry z widokiem na rzekę Urubamba i sąsiednie szczyty
jest najlepiej znanym miejscem na kontynencie, dla wielu przybywających do Peru turystów
jedynym celem ich podróży .
Spędzamy tutaj kilka godzin oglądając ruiny, wspinając się po zygzakowatych ścieżkach, podziwiając przepiękne widoki no i oczywiście fotografując jak szaleni.
Był to ostatni nasz punkt programu w tej części Peru, teraz mamy zamiar przenieść się na północ do Pucallpy i zainspirowani książką ArkadegoFiedlera "Ryby śpiewają w Ucayali" popłynąć na kilkudniową wyprawę wzdłuż rzeki Ucayali , zobaczyć selvę czyli las tropikalny
i żyjących w niej Indian.
Sprawdzamy możliwe połączenia i okazuje się, że tak jak w znanym u nas powiedzeniu
„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” tutaj, w Peru wszystkie drogi prowadzą przez Limę.
Musimy więc dwukrotnie strawersować autobusem Andy, raz w drodze do Limy, drugi raz z Limy do Pucallpy. Jest to przeżycie dla ludzi szukających mocnych wrażeń, całonocne wspinanie się zakosami po często nieutwardzonych drogach z niezabezpieczonymi, osuwającymi się poboczami ku pokrytym śniegami przełęczom i potem to samo w dół.
Dwa razy to wytrzymaliśmy ale po raz trzeci nie, zrejterowaliśmy i z Pucallpy do Limy wróciliśmy samolotem.
W Puerto Callao leżącym nad malowniczym jeziorem Yarinacocha wynajmujemy łódź motorową i ruszamy eksplorować znany nam jedynie z książek i telewizji świat lasów tropikalnych i Indian.
Nasza łódź ma familijną 3-pokoleniową obsadę: dziadek, ojciec i syn, a każdy ma na imię Eduardo. Dla odróżnienia nadajemy im więc tytuły: el comandante, el capitano i el motoristo.
Najbardziej cieszy ich tytuł el comandante. Przemieszczamy się leniwie rzeką Ucayali szeroką na ponad 1 km. Ruch na rzece niewielki, najczęściej widzimy rybaków zarzucających sieci.
Dużą atrakcją dla nas są wyskakujące co chwilę na powierzchnię delfiny słodkowodne. Żyją tutaj dwa rodzaje delfinów; mniejsze delfiny różowe i o wiele większe delfiny szare.
Na brzegach rzeki ogołoconej z wszelkiego rodzaju roślinności pojawiają się od czasu do czasu platformowe chaty, charakterystyczne dla zamieszkujących Selvę Indian.
Po kilkugodzinnej podróży wzdłuż Ucayali wpływamy w kanały odchodzące od rzeki,
często pozarastane, pozastawiane na całej szerokości sieciami rybackimi. Aby nie zaplątać
w nie silnika naszej łodzi co chwilę wołamy zgodnym chórem do siedzącego z tyłu
el motoristo: ojo! Trampa!
Nasz kapitan siedzący z przodu wypatruje w gałęziach zwierzyny i wskazuje nam
zwisające z gałęzi leniwce, metrowej długości zieloną iguanę.
Na brzegach mnóstwo ptactwa: sępy suszące skrzydła, żurawie, a metaliczno zielone zimorodki śmigają nisko nad wodą.
Kilkakrotnie zatrzymujemy się w wioskach Indian Shipibo, el capitano przedstawia nas co znaczniejszym przedstawicielom tej społeczności.
Zainteresowanie jest obopólne, Indianie posługują się hiszpańskim, tak więc wypytujemy się nawzajem o swoje kraje, rodziny i zwyczaje. W tej społeczności 25-letni mężczyzna często obarczony jest już kilkoma żonami i gromadką dzieci. Głównym źródłem utrzymania jest rybołówstwo.
W jednej z tych wiosek zatrzymujemy się na nocleg, gościnni gospodarze ofiarowują nam
na miejsce noclegowe odkrytą część platformy, a el capitano mości nam maty i moskitiery.
Noc, dookoła nie milknąca nawet na moment selva, niesamowite odgłosy; co chwila coś szeleści, pokrzykuje, uderza o dach domu, cykady grają jak najęte, w powietrzu fruwają wielkie olbrzymie świetliki .Gdzieś w niedalekiej selvie coś pokrzykują małpy, wszystko dokoła szeleści i żyje... Leżymy w zadaszonej części chaty, która nie ma ścian, a więc w zasadzie na otwartej przestrzeni i w wyobraźni przesuwają ci się obrazy lampartów, aligatorów i innych drapieżników. Muszę przyznać się iż prawie całą pierwszą noc czuwałam, dopóki nie zmogła mnie senność, następne spałam już jak suseł.
Wielkim przeżyciem było dla nas łowienie na wędki piranii, są one wielkości dłoni, podobne w kształcie do karasi lub flądry, ale bardziej kolorowe, no i ząbki mają niczego sobie.
Odmówiliśmy zdejmowania ich z haczyka, el capitano miał więc pod koniec łowów pokaleczone dłonie. Robił to jednak ochoczo, jako iż ryby te są ponoć całkiem smakowite
i są spożywane przez okoliczną ludność. My jednak woleliśmy spróbować innych, bardziej okazałych ryb zakupionych od Indian a przyrządzonych nam przez el comandante.
Las tropikalny jest zupełnie inny niż nasz polski las, w którym jest przestrzeń, światło, po którym można swobodnie spacerować. Selva to morze roślin, to życie tak bujne, że gdy fotografujesz selvę od wewnątrz to faktycznie niewiele widać poza plątaniną roślin. Wielkie drzewa są, i to jakie, w dolnej partii jednak po prostu ich nie widać. Wiele z nich bardzo widowiskowe jak np. camu-camu z pokrytymi olbrzymimi kolcami pniami.
Dobijająca jest bardzo duża wilgotność powietrza, po kilkunastominutowym spacerze jesteśmy mokrzy. Ale oko cieszą kolorowe orchidee zwieszające się z pni drzew oraz dziwaczne, olbrzymie kokony tkwiące na pniach, które okazują się gniazdami mrówek.
To, co nas najbardziej zasmucało to niekontrolowane wycinanie lasu tropikalnego dla pozyskania drewna, co robią zresztą bardzo często sami Indianie, gdyż okazuje się to dla niektórych jedyną możliwością zarobku. Reguła jest taka: im bliżej większych miast, tym bardziej selvę znajdujemy zniszczoną. Na jej miejscu rośnie tzw. pampa, czyli krzaki, zarośla. Na całe szczęście selva peruwiańska w dużym stopniu zachowała swój dziewiczy charakter, jako chyba jedyna w Ameryce Południowej.
Po kilku dniach żegnamy się z gościnnymi Indianami Shipibo oraz naszymi sympatycznymi Eduardos, czas wracać do Limy a następnie do Polski.
Żegnaj Przygodo do następnego roku!!!
Przyroda Peru, architektura niektórych miast oraz zabytki inkaskie oczarowały nas, natomiast przyjemność podróżowania zepsuł nam w dużym stopniu stress związany z potrzebą nieustannej czujności przed rabusiami (szczególnie w dużych miastach). Zresztą przydarzyła nam się bardzo
niemiła przygoda w Limie, prawie w centrum miasta zostaliśmy napadnięci przez 3 rabusiów i tylko dzięki naszej przezorności i łutowi szczęścia ukradli nam !!! paczkę chusteczek higienicznych a dzięki naszemu rabanowi zostali wszyscy złapani przez policję turystyczną. Ale niesmak pozostał.
niemiła przygoda w Limie, prawie w centrum miasta zostaliśmy napadnięci przez 3 rabusiów i tylko dzięki naszej przezorności i łutowi szczęścia ukradli nam !!! paczkę chusteczek higienicznych a dzięki naszemu rabanowi zostali wszyscy złapani przez policję turystyczną. Ale niesmak pozostał.
Dodane komentarze
bungy 2009-07-05 11:37:45
Fajna relacja- planujemy coś podobnego - proszę podać wszelkie poniesione koszty? mój email sokol2@interia.eu - pozdrawiam Andrzejwojtas86 2008-12-23 13:34:43
Ciekawa relacja ... ale z tym opisem niebezpieczeństw to leciutka przesada :) pozdr.dleszcz@hotmail.com 2008-12-09 19:30:30
Cieszę się, iż moje wspomnienia sprawiły komuś przyjemność. Pozdrawiam.Agusia72! 2008-12-09 19:21:41
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam Twoja relację z egzotycznej podróży. To cudowne podróżowac po tak nieezwykłym kraju. Mogę o tym tylko pomarzyć, ale miło było choć przez chwile - dzięki Twojej ciekawie napisanej relacji- przenieścć się do Peru i za to serdecznie dziękuję!Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.