Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
W pogoni za Draculą > RUMUNIA
katarzyna.kno relacje z podróży
Pomysł z wyjazdem do Rumunii zrodził się po wpływem chwili, ot, nagle pojawia się przekonanie, że coś trzeba, po prostu TRZEBA zrobić. Przekonanie było tak silne, że gotowa byłam tam pojechać choćby sama. I nic to, że znajomi radzili zostawić testament... Decyzja zapadła. Teraz pozostawało zorganizować całą resztę - trasę, sprzęt, towarzystwo... Drobiazgi, sami przyznacie J
Z uwagi na to, że większość znajomych patrzyła na mnie jak na wariatkę i nie chciała słyszeć o wyjeździe do kraju Draculi, pozostawał internet. Portal podróżniczy www.travelbit.pl jest rewelacyjny! Dzięki niemu nawiązałam kontakt z Luizą i towarzyszka już była :) Szczęśliwy traf chciał, że niemal w ostatniej chwili dołączył do nas Mirek.
Trasa opracowana, zakupy zrobione, ostatnie minuty w pracy, ostatnia drzemka we własnym łóżku i parę minut przed północą, w piątek 31 lipca wyjazd z Warszawy. Jeszcze tylko króciutki postój w Czarnowie, by do auta zapakować Mirka, po czym obieramy kierunek na przejście w Barwinku, w drodze snując coraz bardziej abstrakcyjne wizje spotkania z Draculą. Przejście polsko-słowackie przekraczamy o 6 rano, przy okazji robiąc postój na śniadanie. Rolę stołu pełni dach Opla Corsy, roboczo zwanej "pchełką".
01.08.09
Przejazd przez Słowację i Węgry to typowa jazda na czas: szybciej, szybciej, Rumunia czeka! Granica w Artand, godz. 12.00 - niezłe tempo ;)
Otwieramy szeroko oczy, buzie i uszy na rumuńskie klimaty; pierwsze wrażenie - stojące na poboczu budki kryte słomą lub trzciną, głównie z arbuzami. Pomysłowe, bo przewiewne ale i zadaszone, co biorąc pod uwagę zmienność pogody ma same zalety. Pierwsze miasto na trasie: Satu Mare, gdzie robimy postój na posiłek i pierwszy kontakt z osławioną mamałygą J Podana w wersji "rzadkiej" (później poznaliśmy jej wersję "gęstą"), z dodatkiem sera żółtego i podsmażonego boczku. Słodko-słony smak... Dobre!
Kolejny przystanek: Baia Mare, czyli paskudnie szare, brudne i smutne miasteczko, z dużym, postkomunistycznym placem, na którym wolno kołysze się huśtawka, na pociechę okraszone Rynkiem i starą dzwonnicą. Wywarło tak przygnębiające wrażenie, że perfidnie nazwaliśmy je "Baja Bongo" i obiecaliśmy, że więcej do niego nie zajrzymy.
Szukamy dwóch kościołów z listy UNESCO: Surdesti i Budesti. Na mapie wydają się być rzut beretem od siebie, w rzeczywistości pomyliliśmy drogę i zamiast do Budesti pojechaliśmy kompletnie w przeciwnym kierunku. Zapada zmrok. GPS nie widzi drogi. Na mapie nie ma miejscowości, przez które przejeżdżamy. Chyba Dracula zarzuca na nas swoje sidła... Początkowo śmiejemy się do rozpuku, ale gdy mijamy kolejna wioskę, której nie możemy odnaleźć na mapie, wesołość ustępuje lekkiemu zdenerwowaniu. Decyzja zapadła - wracamy "po śladach", nie ma sensu krążyć po nieznanym terenie, wśród szybko zapadających ciemności. Uff, udało się... Pomijam milczeniem niezliczone ilości furmanek, rowerzystów i pieszych, oczywiście bez najmniejszych resztek choćby światełek odblaskowych (po co ?).
Kierunek: Sapanta i tamtejszy kemping, przed nami około 70 kilometrów, minęła 21.00, ciemno. Na głównej drodze działa nasz GPS, towarzyszy nam głos Krzysztofa Hołowczyca, który po kilkunastu minutach względnie prostej dogi zaczyna wyliczankę "za 100 metrów ostry zakręt w prawo", "za 50 metrów ostry zakręt w lewo", "za 50 metrów zakręt w prawo"... I tak przez 50 kilometrów... Wierzcie mi, że te pierwsze serpentyny, pokonywane w stanie silnego zmęczenia i w nocy zapadły w pamięć tak głęboko, że żadne inne nie były w stanie ich prześcignąć. A przejechaliśmy jeszcze mnóstwo kilometrów "zakręconych" dróg ;). W Sapancie nie starczyło już sił na poszukiwania kempingu, jak paniska zaokrętowaliśmy się w pensjonacie, losując kolejność gorącej kąpieli. Jeszcze tylko dwa łyki piwa (na lepszy sen) i spać!
02.08.09
Niedziela, ranek, idziemy na "wesoły cmentarz", żelazny punkt pobytu na rumuńskim Maramureszu. Kończy się nabożeństwo, z malutkiego kościółka wysypuje się tłumek starszych i młodszych kobiet ubranych w tradycyjne stroje (kolorowa spódnica i chustki na głowie), choć zdumienie budzą dość liczne czarne stroje starszych kobiet. Czarne jest wszystko: spódnica, bluzka, chustka... Mężczyźni oczywiście w kapeluszach, wysokich ale z małym rondem, wyglądają jakby na głowach mieli... garnki ;)
O samym cmentarzu napisano już wiele (kolorowy, nietypowy, zaskakujący, wesoły), zainteresowanych odsyłam do wszelkiej maści przewodników (polecam Pascala, niezłe są Bezdroża), z naszych wrażeń - jedyne miejsce, jakie znam, w którym pamięć o zmarłym czci się poprzez śmiech a nie smutek. Resztę dopowiedzcie sobie sami.
Jedziemy dalej doliną rzeki Izy. Rzeczka raczej, ale jakże urokliwa, dookoła rozciągają się zielone wzgórza, w upalnym powietrzu brzęczą muchy, pobocza zarośnięte a droga wąska i nieco dziurawa. Mijając maramureskie wsie z charakterystycznymi bramami, wysokimi i fikuśnie rzeźbionymi dojeżdżamy do Barsany, dużego kompleksu starszych i młodszych zabudowań kościelnych, otoczonych pięknie utrzymanym ogrodem pełnym kwiatów. Spędzamy tam troszkę czasu, oddając się pasji fotografowania.
Nie jest to jedyny kościół, jaki widzieliśmy tego dnia – przed nami jeszcze Poienile Izei, Bogdan Voda, Ieud; wszędzie tam, gdzie stare, drewniane kościółki otoczone są zielonymi wzgórzami i małymi chatkami. Przy kościółkach cmentarze, zarośnięte, z pokrzywionymi krzyżami, zapomniane i opuszczone, wprawiają w melancholijny nastrój. Wolno przejeżdżamy przez wioski, podziwiając kolorowe domy (będą nam towarzyszyć w całej Rumunii), z zaskoczeniem ( i troszkę wstydem) stwierdzając, że w wioskach panuje ład i porządek, nierzadko większy niż w Polsce. A tak nas ostrzegano, że brudno i straszno... Ech, głupie stereotypy....
Na nocleg zamierzaliśmy dojechać do Moldovity i tamtejszego kempnigu, ale po drodze któreś z nas dostrzega małą polankę nad strumykiem, gdzie już stoją dwa namioty. Szybka decyzja - zostajemy. Obozującymi są młodzi Rumuni, mówiący nieźle po angielsku, a na poprawę zdolności lingwistycznych dodatkowo wpływa ciepło ogniska, na które zostajemy zaproszeni. Oni opowiadają nam nieco o swoim kraju, ciekawych miejscach, potrawach, my próbujemy odwzajemnić się tym samym i... na tym nasza znajomość angielskiego się kończy, choć Mirek zawzięcie dalej dyskutuje o futbolu. Jak człowiek ma prawdziwą pasję, to nawet nieznajomość języka nie przeszkodzi J
W środku nocy okazuje się, że z naszego materaca zeszło powietrze. Ja czmychnęłam do samochodu, Mirek i Luiza przemęczyli się na twardej glebie. Ups, mamy przed sobą jeszcze dwa tygodnie noclegów... Po dokładnych oględzinach w świetle dnia okazuje się, że któreś z nas przypadkowo wyciągnęło korek, a materac jest calusieńki. Co za ulga!
03.08.09
Poranna toaleta w strumyku w myśl hasła "zimna woda zdrowia doda", przy śniadaniu (na trawie) towarzyszy nam psiak, któremu wymyślamy rumuńskie przezwisko Pimpescu (czyt. pimpesku) - od tej chwili wszystkie psy są dla nas Pimpescu :)
Zwiedzamy malowany monaster w Vatra Moldovitei - malowany dlatego, że ściany zewnętrzne są niezwykle bogato zdobione religijnymi malowidłami. Pełnia kolorów - niebieski, zielony, biały, z delikatną dominantą czerwieni. Ciekawostka: na teren monasteru nie wolno wejść w krótkich spodenkach czy spódniczkach, więc z Mirkiem dostajemy "gustowne" kawały czarnego materiału, którymi, niczym spódnicą, owijamy nieprzyzwoicie gołe kolana. Wyglądamy... ponętnie J
Sam monaster piękny, mało ludzi, upał. Po sesji zdjęciowej zaszywamy się na ławce w kącie i zapadamy w stan wyciszenia, od czasu do czasu wygłaszając niezwykle uczone refleksje na temat upływającego czasu...
Kilka informacji, które będą powtarzały się przy kolejnych świątyniach - wejściówka 3 leje, możliwość wykonywania zdjęć - 5 lei (później nikt nie sprawdza czy masz bilet na foto czy nie), zakaz fotografowania wnętrz, zakaz fotografowania twarzy mniszek. Z tą opłatą za zdjęcia zdecydowanie przesadzają! Może nie namawiamy innych do podobnego postępowania, ale później wycwaniliśmy się na tyle, że przed wejściem aparaty wędrowały do plecaka, by pojawić się znów w naszych dłoniach po przekroczeniu progów dziedzińców klasztornych.
Jedziemy dalej, do monasteru Sucevita, drogą niezwykle widokową i dziurawą przy tym (serpentyny!), gdzieś w trakcie zatrzymując się "na zdjęcia". Tuż przy nas grabi siano młody chłopak, który słysząc polską mowę odzywa się "dzień dobry!". Zdumieni zasypujemy go pytaniami, ale on, dukając z wysiłkiem polskie słowa wyjaśnił, że przez kilka lat pracował w okolicach Szczecina (w Rumunii panuje duża bieda). Urokom konwersacji oddała się Luiza, ja z Mirkiem poświęciliśmy czas fotografowaniu.
Gdzieś w oddali słychać grzmoty, zbliża się burza, nasz znajomy biegnie do siana a my do samochodu, by zdążyć do monasteru przed deszczem. Sądząc po kolorze chmur zapowiada się iście wampirza burza ;) Ledwie dojeżdżamy do Sucevity, rozpętuje się piekło. Wiatr siecze deszczem po szybach, przyklasztorne drzewa uginają się niemal do ziemi a jeden grom goni drugi. Za to później budynki świątynne pięknie odbijają się w mokrych kamieniach..
Z polecenia naszych rumuńskich znajomych jedziemy do Putny, do monasteru, oczywiście. I... jesteśmy nieco rozczarowani... Dojazd zabrał nam sporo czasu, a sama świątynia wcale nie jest tak imponująca, jak wynikałoby to z opowieści; największą zaletą jest możliwość fotografowania wnętrz. Padło podejrzenie, że może źle coś zrozumieliśmy, ale szybko pokręciliśmy głowami "nie, na pewno polecali właśnie to miejsce". Po wnikliwym studiowaniu przewodnika okazuje się, że owszem – w Putnie pochowany jest największy władca i święty rumuński, Stefan Wielki.
Jedziemy przez rumuńską Bukowinę, krainę łagodnych wzgórz i kolorowych wiosek, pod drodze chcemy jeszcze zobaczyć Arbore. W trakcie zwiedzania monasteru towarzyszą nam pomruki zbliżającej się (kolejnej!) burzy, co znacznie wzmaga niesamowity klimat miejsca. Sam monaster niewielki, mocno zniszczone malowidła dają cień wyobrażenia, jak wyglądał w latach świetności. Tuż obok malutki cmentarzyk, zarośnięty i opuszczony. Oprócz nas nikogo. Wyobraźcie sobie ten klimat – zapada zmierzch, powietrze nasiąka elektrycznością, my przedzieramy się przez krzaki próbując odczytywać nazwiska zmarłych, a za plecami mamy ścianę i fragmentami twarzy, habitów i dłoni Świętych. Ciarki zaczynają przebiegać po plecach. A może to był oddech Draculi? Kto wie....
Wynajduję nocleg w polskiej wsi Kaczyca, w tzw. Domu Polskim, przeznaczonym dla podobnych nam wędrowców. I pierwsze miłe spotkanie z rodakami – Polacy ze Śląska z trójką dzieci, drugi raz są w Rumunii. Po pospiesznej toalecie zasiadamy do dębowego stołu i... gadamy do pierwszej w nocy. Oni („Jacki”, bo głową rodziny jest Jacek) opowiadają, co już wiedzą o kraju Draculi, my o swoich planach i oczekiwaniach. Od słowa do słowa umawiamy się następnego dnia na wspólną wyprawę do kopalni soli.
04.08.09
W kopalni zimno i potwornie śmierdzi naftą... Ale niespodzianka – na dole znajduje się najprawdziwsze boisko! Mirek już zaczął rozgrzewkę przed towarzyskim meczem, ale nie miał godnego siebie przeciwnika. My z Luizą możemy robić co najwyżej za kibiców...
Kolejny przystanek – Voronet, chyba najbardziej znany monaster, co od razu widać po wielkości przyświątynnego bazarku z największym badziewiem, jakie zdarzyło nam się widzieć. Powiem w sekrecie, że Mirek poczuł się tak mocno uduchowiony wizytą w Voronecie, że wyszedł poza mury monasteru w „spódnicy” (podobnej tym z poprzedniego dnia) i paradował w niej wśród kramów z „pamiątkami”. Dopiero po dłuższej chwili wyjaśniło się, skąd to rozbawienie na twarzach kupców, których mijaliśmy J
Sam Voronet w niczym nie odbiega od widzianych przez nas monasterów: nie za duży, nie za mały, otoczony murem, w kącie podwórka studnia, w bramie zakonnica sprzedająca bilety. Dobrze zachowane malowidła na zewnętrznych ścianach, w środków mnóstwo fresków obrazujących męczeńską śmierć zakonników sprzed wieków (lubowali się w ścinaniu głów...). Szepty zwiedzających, ciche modlitwy mniszek, chłód grubych murów, brzęczenie much – senna atmosfera sprzyja refleksji...
Kierujemy się na Suczawę, stolicę Bukowiny; kilka kilometrów za miastem rozciągają się zabudowania monasteru w Dragomirnie, niezwykłe malowniczo położone nad jeziorem. Sama budowla zaskakuje nietypową ornamentyką, przywodzącą na myśl wpływy tureckie, ormiańskie czy bardziej obszernie – arabskie. Do jeziorka pasterz spędza owce, co i rusz kryjąc się przed upałem wśród pobliskich drzew. Obserwujemy je przez wąskie okienka strzelnicze wędrując wzdłuż obronnych murów. A w środku samego monasteru dwie zakonnice śpiewnym głosem zaciągają modlitwę. Cichutko, z kącika przysłuchujemy się wibrującemu dwugłosowi, który wzbija się pod kopułę głównej nawy, drży tam przesycony religijnym uniesieniem, by po chwili delikatnie spłynąć ku posadzce...
Tuż obok świątynnych zabudowań znajdujemy kemping – kilka domków, czyściutkie sanitariaty, a w tle jezioro; szybka decyzja – zostajemy! Z uwagi na wczesną porę i po małym posiłku postanawiamy pojechać na wieczorne zwiedzanie Suczawy. Ładnie podświetlone kościoły i pomniki stają się wdzięcznym tematem zdjęć i mniej wdzięcznych komentarzy, gdy okazuje się, że niemal każde zdjęcie cierpi na braku ostrości... Ja, jako początkujący fotograf, pomagam sobie strojąc dziwne miny i tłumacząc, jakim to piiiii jestem, że nie wzięłam statywu J No, coś tam udało się wreszcie sfotografować. Po dwóch godzinach włóczenia się po niewielkim w końcu mieście wracamy na kemping i resztę wieczoru spędzamy nad jeziorem, zaśmiewając się do łez z przytaczanych przez Mirka cytatów z filmów Barei.
05.08.09
Hmm, pogoda się psuje... Znów jesteśmy w Suczawie, zwiedzamy ruiny twierdzy (dobrze zachowane i godne polecenia), w międzyczasie dzwoni Jacek z informacją, że w wąwozie Bicaz leje deszcz. Niedobrze – tam właśnie za chwilę się udajemy.
Po drodze zwiedzamy monaster w Rasca – w strugach deszczu, ale i tak warto. Już z daleka widać otoczone murem zabudowania, z bliska okazuje się, że świątynia otoczona jest ładnie utrzymanym kwietnym ogrodem; stanowi dobre miejsce na rozprostowanie kości przed dłuższą jazdą. To nie był jedyny przystanek tego dnia, kolejny to twierdza w Targu Neamt, po trosze związana z polską historią, gdyż w jej murach gościł polski król Jan III Sobieski. Jadąc dalej na południe zatrzymaliśmy się na chwilę również w Piatra-Neamt, gdzie obejrzeliśmy malutki Ryneczek z synagogą i drewnianą dzwonnicą. Na tę dzwonnicę wprowadził nas Rumun, z którym porozumiewaliśmy się na zasadzie „love Polonia” i „comunism diavolo”. I właściwie to wystarczyło! A na koniec nasz „friend” poprosił o 10 leja... Ot, drobiazg J
Jedziemy dalej, dojeżdżamy do Bistrity, malutkiej wioski kilka kilometrów przed wąwozem Bicaz. Drodzy czytelnicy, trzymajcie się mocno – takiego przeżycia, jakie spotkało nas w Bistricie, nie doświadczyliśmy nigdzie indziej. Trafiliśmy na nabożeństwo wieczorne, w monasterze panował półmrok, rozświetlany świecami (prawdziwymi świecami – żadnych lampek!), tłumek wiernych, w dużej mierze na kolanach, z pochylonymi głowami, cichutko szeptał słowa modlitwy, a w całej świątyni rozbrzmiewały śpiewy zakonników. Oczywiście dwugłos. Na tle „mruczenia” co i rusz wybijał się głos solisty, zaciągającego poszczególnymi samogłoskami. Zakonnicy brodaci, w długich habitach i spiczastych czapach, na środku, w półkolu kilku starszych zwróconych do siebie twarzami, kołyszący się w rytm zawodzenia. Wierzcie lub nie – to była chwila prawdziwie mistyczna. To było dotknięcie czystego, pierwotnego Ducha, przepojone najprościej pojmowaną bojaźnią bożą i elementarnymi prawdami. Znieruchomieliśmy, nie śmiejąc głębiej odetchnąć, by nie zburzyć delikatnej równowagi między tym, co boskie, a tym ludzkie. W tamtej chwili cały porządek świata zdawał się być na wyciągnięcie ręki... Kwintesencja Rumunii.
W milczeniu jedziemy dalej i nagle – dziwny dźwięk. Co to? Po kilkudziesięciu metrach samochodem zaczyna trząś. Kapeć... I w ten brutalny sposób zostaliśmy odarci z religijnych uniesień i sprowadzeni na ziemski padół ;) To jest najszybsza wymiana koła, jaką widział świat (nie zapominajmy, że dojazdówka jest zawalona naszymi bagażami!). Przed nami 30 kilometrów jazdy krętą i dziurawą drogą, za nami jeszcze dalej do najbliższej wulkanizacji. Zapada zmrok – jakżeby inaczej... Szybki telefon do Jacków – jedziemy dalej, w Gheorgheni jest na pewno wulkanizacja. Dojazd na kemping zajmuje godzinę, docieramy głodni, brudni i zmęczeni, ale na pociechę czekają grillowane kiełbaski, palinka (śliwowica) i gorąca woda pod prysznicem. Nie jest źle...
06.08.09
Wstajemy wczesnym rankiem (czyt. godz 7.30), z niepokojem myśląc ileż to czasu zajmie tutejszym fachowcom reperacja koła. I – miła niespodzianka! Cała operacja nie zajmuje nawet 10 minut! Cóż, to nie było „klejenie” (nie było co – opona rozcięta na długości kilku centymetrów), tylko najzwyklejsza wymiana całej opony. 60 leja mniej w kieszeni, ale za to z uśmiechami na twarzy wracamy do wąwozu Bicaz, by ze spokojnymi głowami oddać się pasji fotografowania. A jest co podziwiać... Wysokie na prawie 400 metrów skały zdają się zacieśniać przesmyk tak, że miejscami z trudem można wyminąć nadjeżdżające auto. Wzdłuż drogi wesoło szumi strumyk, rozbryzgując krople na wielkich głazach. Chłód i półmrok – słońce tylko przez chwilę dociera do dna wąwozu. Co krok lepszy widok na „skałozaury”, jak ochrzciliśmy to zdumiewające miejsce. A na przekąskę kiełbaski mici nad Czerwonym Jeziorem, pełnym łódek i wystających z wody kikutów drzew. Swą nazwę jezioro zawdzięcza kolorowi skał odbijających się w tafli wody.
Obieramy kierunek na Transylwanię – Dracula czeka! Tym bardziej, że zbliża się pełnia, kiedyż on mógłby odwiedzić turystów z dalekiej Polski, jak nie w czas czarów i magii? Mamy zamiar dojechać dziś do Brasova, po drodze zwiedzając warowny kościół w Prejmerze oraz, z polecenia Jacków, monaster w Izvoru Muresului. Ten ostatni to „świeżak”, zbudowany niedawno, ale bardzo malowniczo położny, a dodatkową atrakcję stanowią sarenki, przechadzające się samopas po klasztornym trawniku. Jak dotąd mamy niezły czas, zgodnie z grafikiem J
Psuje się pogoda, pada, w końcu, tuż przed Brasovem, leje! Zamiast w Prejmerze, robimy przystanek w przydrożnej knajpie, bo brzuchy burczą głośniej niż silnik. I tutaj nieznajomość języków obcych daje się najbardziej we znaki... Kelnerka angielskiego ni w ząb, my rumuńskiego tym bardziej, menu - „po ichniemu”. Co zamówić?? Ja, bezpiecznie, wskazuję mamałygę „z czymś”. Z czym – okaże się za chwilę. Luiza i Mirek kombinują z domysłami, może to, a może tamto? No i wykombinowali... Dostali porcje najzwyklejszych parówek, piekielnie drogich, jak się okazało na koniec. To nie był udany posiłek ;)
Znajdujemy kemping w Brasovie (prościutki dojazd, tuż za centrum handlowym), a z uwagi na strugi wody lejące się z nieba decydujemy się na domek. Trochę droższy, ale nikt nie wykazywał choćby minimum chęci do rozbijania namiotu. Gorący prysznic plus gorące kubki poprawiły jednak humory na tyle, że gadaliśmy do północy, a stopniowo i deszcz ustąpił...
07.08.09
Dzień zapowiada się podle – ciężkie, ołowiane chmury nisko zalegają nad Brasovem, ziewamy jedno przez drugie, ale cóż robić – zwiedzamy miasto. Brasov to w końcu perełka wśród rumuńskich miast, co krok to zabytek. Ładna miejscowość, pięknie położona wśród pagórków, z hollywoodzkim napisem BRASOV umieszczonym na jednym ze wzgórz. Kamieniczki w większości odnowione, Rynek i okolice czyste, ludzi nie za wielu – gdyby nie to, że rozpadało się na dobre, byłoby bardzo miło. Mokre chodniki mają jednak swoją zaletę, pięknie odbijają się w nich zabudowania wąskich uliczek. Włóczymy się wzdłuż murów miejskich zaglądając w podwórka i klatki schodowe. Ciche, senne miasteczko, mały ruch, gdzieniegdzie pod ścianą przemyka pies, a na parapecie wyleguje się kot. Padający deszcz i smaczny posiłek (sarmale – podobne do naszych gołąbków) potęguje naszą ociężałość, w celach ożywienia rozleniwionych ciał postanawiamy pojechać do Prejmeru. Nie dane jest nam jednak zobaczyć owego kościoła – wczoraj przeszkodziła pogoda, a dziś okazało się, że kościół już zamknięty! Biednemu to zawsze deszcz w oczy... Cóż, wrócimy tam następnym razem.
Na nocleg postanawiamy dojechać do Rasnova, wiemy, że jest tam kemping, a jutro obejrzymy chłopski zamek – rumuńskie dziwo, jakiego próżno szukać w innych krajach!
Kemping jest, ciepłej wody – nie ma. Nic to, w końcu myliśmy się już w potoku, więc cóż to dla nas. Nad lasem chmury i księżyc (pełnia w końcu!), dookoła watahy zdziczałych psów... Dobrze, że kemping ogrodzony, bo chwilami jest w strasznie. Psy warczą na siebie, szczekają gryzą się między sobą – chyba prawdziwie zawitał do nas Dracula ze swoją świtą!
08.08.2009
A rano – mgła. Taka, że można ją nożem kroić i kanapki smarować – nie ma szansy na zwiedzanie, trzeba czekać na słońce. I wyszło wreszcie, ale wraz ze słońcem przybyły tłumy turystów. Jest wiele miejsc w Rumunii, w które nie dotarła jeszcze masowa turystyka, miejsc zapomnianych i cichych, bez kolorowych budek pełnych tandetnych pamiątek, ale Rasnov do nich, niestety nie należy... Kolejka do kasy, kolejka, by spojrzeć z zamkowych murów, wśród ruin sprzedawcy „stylowych” garnków i bluzek, ech... Ale i tak było warto, widok czerwonych dachów wioski, zielonych wzgórz dookoła i gór na horyzoncie wart był dużych wyrzeczeń.
Kilka kilometrów dalej znajduje się miasteczko Busteni, z którego kursuje kolejka linowa w pobliże szczytu Omul. I my chcemy skorzystać z uroków podniebnych wojaży, ale... kolejka do kasy przypomina ogonki po papier toaletowy sprzed trzydziesty laty, a zbliżająca się godzina zamknięcia nie pozwala nawet mieć nadziei, że zdążymy. Podziwiamy z dołu na Omul, którego szczyt z krzyżem przypomina nasz Giewont i ... idziemy coś zjeść. Skoro nie możemy uradować oczu pięknymi widokami, to niech chociaż podniebienie ma jakąś przyjemność J Ogólnie Busteni mocno przypomina nasze Zakopane czy Karpacz – mnóstwo knajpek, stoisk z pamiątkami, małe domki, wąskie uliczki, dookoła góry .... I tłumy ludzi, po posiłku czym prędzej czmychamy do pobliskiej Sinai, by zdążyć obejrzeć pałace Pelisor i Peles.
W Rumunii wszelkie zabytki udostępniane są w godzinach 9-17, a biorąc pod uwagę przesunięcie czasu o godzinę w stosunku do Polski, nie powinno nikogo dziwić, że... znów się spóźniamy. Co to za pomysły, by tak wcześnie zamykać! Sprawa nieco się wyjaśniła, gdy z minami proszących psiaków podeszłyśmy z Luizą do strażników, by choć na kilka minut wpuścili... Zdjęcia zrobimy i już nas nie ma... I co? Za połowę opłaty możemy spokojnie spędzić 20 minut na dziedzińcach pałacu! Jak się po chwili okazuje, nie tylko my zwiedzamy w ten sposób. Cóż, trzeba sobie w życiu radzić, praca ochroniarza pewnie do najlepiej opłacanych nie należy J
Czeka nas jeszcze dłuższa jazda, jest plan, by na nocleg dojechać do Curtea de Arges, u wrót Trasy Transfogaraskiej, ale zmęczenie bierze górę. Docieramy do Targoviste, by tu machnąć ręką na namiot i po pańsku rozgościć się w przydrożnym pensjonacie. Po drodze widzimy jednak coś, przed czym wielokrotnie ostrzegano nas w Polsce. Przejeżdżamy przez najprawdziwszą wioskę cygańską!
Dotychczasowe wioski (maramureskie i bukowińskie) wyglądały czysto: kolorowe domki, okiennice, parapety z kwiatami, płoty, rzeźbione bramy – aż miło. A tutaj... Pierwsze witają nas psy, małe i duże, raczej chude, raczej brudne i bardzo hałaśliwe. Z psami – dzieci; tak samo brudne i krzykliwe. Wzdłuż rozwalających się płotów siedzą starsze kobiety, podwórka zawalone wszelkiej maści resztkami cegieł, desek, zardzewiałych części samochodowych. I wszechobecne sznurki, w teorii z bielizną, w praktyce z najdziwniejszymi szmatami niewiadomego przeznaczenia. Może to był wynik stereotypów, ale nie odważyliśmy się zatrzymać i wyciągnąć aparaty... Większa część społeczności cygańskiej przebywa na południu Rumunii, tam jednak nie dotarliśmy. To, co widzimy, tak bardzo zaostrzyło apetyt, że pewnie trafimy tam następnym razem.
09.08.2009
Curtea de Arges to pierwsza stolica Rumunii, w której do zobaczenia mamy cerkiew książęcą i katedrę, zaś kilkanaście kilometrów od miasta znajdują się ruiny prawdziwego zamku Vlada Palownika, zwanego Draculą - Cetatea Poienari. Większość ludzi mówi „zamek Draculi” mając na uwadze Bran, czyli miejsce, gdzie historyczny Vlad Dracul (ojciec Palownika, pierwowzór literackiej postaci Draculi) nigdy nie postawił stopy. Bran to zamek zbudowany wyłącznie na potrzeby zachodniego, niezorientowanego turysty, w iście hollywoodzkim stylu. Wędrowcy z krwi i kości unikajcie tego miejsca!!!
Za to Poienari... Prowadzi tam ponad 1400 stopni, wędruje się pośród mrocznego, wilgotnego lasu, w którym nawet w samo południe panuje niepokojąca atmosfera tajemniczości. Mamy wrażenie, że lada chwila rozlegnie się jęk męczonego Turka albo płacz dzieci pozostawionych przy martwej matce... Aż ciarki przebiegają po plecach. Na koniec wychodzimy tuż pod szczytem, na którym majaczą resztki kamiennych murów i fragment baszty. Niewiele tego... Los nie obszedł się łaskawie z owym miejscem. Ze szczytu rozpościera się widok na drogę wijącą się pośród wzgórz, gdzieś daleko widać most przerzucony nad przełęczą. Kilka zdjęć i biegiem na dół, bo słońce już zachodzi za okoliczne góry.
Dzisiejszy nocleg wypada na kempingu, który znajduje się na drugim brzegu jeziora Vidraru. Musimy objechać jezioro, po drodze nie odmawiając fotografowania pięknych widoków. Ale droga... Dziura na dziurze, co jedna, to większa, pobocza nie ma, z jednej strony rów, z drugiej stromy spadek nad jezioro, koleiny na głębokość połowy koła, w wielu miejscach błoto. Jedynka na zmianę z dwójką. I tak przez siedem kilometrów... Dojeżdżamy wreszcie na miejsce, witają nas dymy ognisk, błoto i brak ciepłej wody, za późno jednak, by szukać czegoś innego. Znajdujemy najsuchsze miejsce pośród błota i rozbijamy namiot. Nawet na ognisko nie ma co liczyć, w promieniu 3 kilometrów nie ma grama gałązki – na kempingu tłumy, wszystko już dawno wyzbierane. Luiza jednak, wiedziona siódmym zmysłem, poznaje Polaków, wcześniej zaopatrzonych w drewno i tak wpraszamy się na ognisko.
10.08.2009
A rano ziąb... Namiot namókł wilgocią ciągnącą od jeziora, słońce dopiero nieśmiało przebija przez mgłę. I mamy towarzyszkę – dziurawy płot nie stanowił przeszkody dla rosłej krowy, która nie robiąc sobie niczego wędruje pomiędzy namiotami, ciekawsko zaglądając do plecaków. Poranna toaleta w jeziorze, sanitariaty... nie, nie każcie o tym pisać – nie mamy dużych oczekiwań, ale te nie spełniają nawet minimum. To najgorszy kemping, jaki zdarzyło nam się znaleźć podczas całego wyjazdu. Nic dziwnego, że w dalszą drogę zebraliśmy się zaraz po dziewiątej, co jak na nas było niezłym wyczynem ;)
Dziś przed nami Trasa Transfogaraska (droga krajowa 7C), znamy ją ze zdjęć w internecie, powinno być interesująco ;) Pierwsze kilometry nie powalają, ot, droga wśród wzgórz, kiepska nawierzchnia, ale to żadna nowość – takich widoczków mamy za sobą mnóstwo. Ale dalej... Wjeżdżamy coraz wyżej, droga poprawia się pod każdym względem – i widokowym, i technicznym. Co i rusz zatrzymujemy się, by robić zdjęcia, co i rusz perspektywa jest coraz lepsza. Droga rysuje się jak poskręcana wstążka, to już nie są serpentyny, to MEGASERPENTYNY. I wcale nie przesadzam... Szczyty gór są zasnute niskimi chmurami, a my jesteśmy coraz ich bliżej, wydają się być na wyciągnięcie ręki. Niemal przy każdym zakręcie drogi (czyli praktycznie co kilkadziesiąt metrów) malutkie zatoczki widokowe – nie przepuszczamy prawie żadnej! Tej Trasy nie sposób przejechać szybko, nawet z samochodu kręcimy głowami na wszystkie strony chcąc ogarnąć wzrokiem niezmierzone przestrzenie, jakie otwierają się przed nami. W pewnej chwili, a byliśmy już dość wysoko, na wysłużonym rowerku mija nas turysta, coś do siebie pogadując. Odprowadzamy go spojrzeniami pełnymi podziwu, w końcu Trasa wspina się na wysokość 2044 m npm. Tuż przed przełęczą tunel, a zaraz za nim - mgła. Ale jaka! Widoczność spada do kilku metrów, a my z rozdziawionymi ze zdumienia buziami patrzymy na siebie. Szkoda jechać dalej, gdy niczego nie widać, więc robimy postój na obiad. Obok drogi postawiono kilka knajpek, przysłowiowe dwa kroki dalej znajduje się małe (jedyne ponoć!) górskie jeziorko. Grzecznie czekamy na zamówione dania, a w tym czasie mgła zupełnie się rozwiewa, by po chwili znów ogarnąć wszystko mlecznym tumanem. I tak kilkakrotnie...
Zjeżdżamy na dół, a po drodze naszą ciekawość budzą owce, hen, gdzieś tam pod szczytami. Jak one tam dotarły? Widzimy, jak szczypią trawę krok od przepaści – nie mają lęku wysokości? A jedno stadko rozłożyło się tuż przy drodze i wdzięcznie pozuje do zdjęć, wywołując największy entuzjazm u Luizy. I znów postoje co 100 metrów, bo nie sposób nie zrobić choć kilku zdjęć. Pojawiają się wodospady i daszki chroniące drogę przed lawinami, a w powietrzu szybuje kolejka górska, która na przełęcz dowodzi chętnych z pobliskiego miasteczka. Na dole organizujemy mały piknik, wyciągamy butlę i robimy gorącą kawę (zmarzliśmy nieco na górze). Siedzimy podziwiając po raz ostatni zapierające dech w piersi widoki, przeżywając każdy zakręt raz jeszcze. Co tu dużo mówić – by przejechać nieco ponad 50 kilometrów potrzebowaliśmy 7 godzin J
Po niezwykle emocjonującym dniu pozostało tylko dojechać na kemping w Sighisoarze. W międzyczasie Jacki informują, że nocują około 30 kilometrów dalej. Do miasteczka wjeżdżamy wieczorem, pięknie podświetlone zabytki aż proszą, by zostać i wybrać się na wieczorny spacer, gdy jednak udaje nam się znaleźć kemping (na obrzeżach) i dość nieprzyjemną obsługę, szybko postanawiamy dołączyć do Jacków. I to jest strzał w dziesiątkę! Kemping w Blażej do dziś wspominamy z rozrzewnieniem – malutki, czyściutki, prowadzony przez Holendrów (jak wiele innych, zresztą), z basenem! A nad nami rozgwieżdżone niebo, które gwarantuje dobrą pogodę następnego dnia. Gorąca kąpiel, ciepły posiłek i sympatyczne towarzystwo w pełni rekompensują niedogodności poprzedniej nocy.
11.08.2009
Nie chce nam się zebrać, słońce przypieka, basen kusi wodą, z Mirkiem gramy w siatkówkę J Ale Sighisoara czeka, więc obiecujemy sobie szybko wrócić, by spędzić wieczór w basenie i w drogę! Zbaczamy z głównej trasy chcąc dojechać do Biertanu, gdzie znajduje się kolejny kościół z listy UNESCO. Nieopatrznie wybieramy tę gorszą drogę i przez kilka kilometrów tłuczemy się polnym traktem, pełnych tzw. „kocich łbów”, by na końcu dowiedzieć się, że do właściwej wioski jest... jeszcze dalej. O nie, basen kusi, do Biertanu zawitamy następnym razem, i by nie tracić więcej czasu i jedziemy prosto do Sighisoary. Jacki polecili świetną pizzerię, a że zbliżało się już południe grzechem byłoby nie wstąpić. Pizze – ogromne, pyszne i tanie, znać, że do Włoch niedaleko.
Najedzeni i rozleniwieni upałem powoli ruszamy w stronę Starówki. Miasteczko malutkie, sprawia wrażenie żywcem przeniesionego ze średniowiecza. Nic dziwnego, że właśnie tutaj odbywa się co roku Festiwal Średniowiecza. Oglądamy kolorowe kamieniczki, mnie spodobały się okiennice, Mirkowi schody, Luiza rozgląda się wszechobecnymi kotami – dla każdego coś dobrego J Sam Rynek niemiłosiernie rozkopany – remonty, remonty... Ale wystarczy zapuścić się w nieco głębiej, by poczuć klimat miasteczka. Spokój, mało ludzi, bajecznie kolorowe ściany (czerwone, fioletowe, zielone – w żadnym innym kraju nie widzieliśmy tak kolorowych domów), uliczki brukowane kostką lub wręcz gliniaste, żadnego asfaltu, wszystko oświetlone popołudniowym słońcem – wymarzone warunki do fotografowania.
Ale towarzystwo już pili do powrotu – basen przecież! W tak upalny dzień basen faktycznie zyskiwał na atrakcyjności. Pominę milczeniem fakt, że jak przyszło co do czego, to z kąpieli skorzystałam właściwie sama, bo Mirek, po kilku minutach stwierdził, że zimna woda (fakt, za ciepła to ona nie była), a Luiza... też miała swoje powody. Niemniej, wieczór pod rozgwieżdżonym niebem i tak należał do udanych.
12.08.2009
W nocy budzi nas dźwięk padających kropli deszczu. Hmm... Czy aby nasz namiot jest na pewno nieprzemakalny? Rano okazuje się, ku wielkiej uldze, że jak najbardziej – całe wnętrze suche, tylko buty zostały na zewnątrz. Ech, wyschną po drodze. Pakujemy manatki i zmierzamy w stronę Sibiu, po drodze planując postój w Valea Villor, by zobaczyć warowny kościół (z listy UNESCO, oczywiście).
Sama wioska przyjemna, kolorowa, jak tylko rumuńskie wioski potrafią być kolorowe. Bez większych kłopotów znajdujemy kościół, ale okazuje się być zamknięty do godz. 14.00 – przerwa obiadowa czy co? Nie poddaję się tak łatwo i z pomocą podstawowych zwrotów angielskich, a jeszcze bardziej niezastąpionej gestykulacji, udaje mi się znaleźć właściciela kluczy. Przełykając ostatnie łyżki zupy uprzejmie kiwa głową, że za pięć minut otworzy kościół. I dobrze zrobił, bo w międzyczasie przybyło jeszcze kilkunastu chętnych turystów.
Kościół ładny, widok z wieży (na którą wchodzimy tak trzeszczącymi schodami, że aż kolana miękkie ze strachu, że za chwilę wszystko się zawali) wspaniały! Czerwone dachy symetrycznie rozmieszczone wzdłuż kilku uliczek, otoczone niewielkimi wzgórzami, pod jednym ze szczytów widniej napis (jak oni to zrobili?) z nazwą wioski. Gdzieniegdzie niespiesznie toczy się furmanka, gdzieniegdzie stoją grupki starszych kobiet w otoczeniu dokazujących dzieci. Ot, kolejny dzień upływający według naturalnego rytmu przyrody i prac polowych.
Dobrze nam na wieży, drobinki kurzu wirują w promykach słońca, nad głowami brzęczą muchy, nawet pająk w kącie wygląda dość przyjaźnie, ale pora ruszyć dalej. Na pocieszenie kupujemy po miejscowej drożdżówce i jazda do Sibiu!
Na miejsce dojeżdżamy popołudniem i pierwsze co – pizza! Zasmakowało nam to niewymyślne w końcu danie J Znów duże, smaczne i tanie – pysznie! Oj nie, przepraszam, pierwszy był policjant, który na widok polskiej rejestracji rozciągnął buzię w szerokim uśmiechu, głośno wołając „Buna ziua Polonia!” (czyli „dzień dobry Polsko”). A później włóczymy się uliczkami miasta, porównywalnego z naszym Krakowem, tak pełnego zabytków. Ciekawostką jest stojący na środku ulicy szlaban, z dwoma przeciwległymi ramionami (blokują ruch w obu kierunkach). Zastanawiamy się czemu on ma służyć, wszak nie ma tam parkingu, urzędu czy innych wjazdów. Stoi – tak prostu. Właściwie to czemu my się dziwimy – przecież w Baia Mare widzieliśmy rondo, którego środek stanowiło kilkanaście skrzynek, ustawionych jedna obok drugiej.
Telefon do Jacków i umawiamy się na grillowane kiełbaski 30 kilometrów dalej, w Aurel Vladu. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w Calnic, by podziwiać tutejszy kościół warowny, wpisany na listę UNESCO, jednak cena 12 leja za wstęp i możliwość wykonania fotografii skutecznie odstrasza. Powoli zbliżamy się ku końcowi urlopu i zaczynamy coraz pilniej liczyć wydawane leje, cóż – szara rzeczywistość...
Na kemping dojeżdżamy całkiem wcześnie (było jeszcze co nieco widać), kemping okazuje się być dużym, ogrodzonym terenem z polem kukurydzy za płotem. A że właśnie wschodzi czerwono krwisty księżyc, nie trzeba długo czekać, by wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy iście z filmu Znaki. Robi się jakoś strasznie... Nie namyślając się wiele wyciągamy palinkę, by rozweselić atmosferę, na tyle skuteczne, że chłopcy zaczynają tworzyć „nowy ład ekonomiczny”. Rozumiecie: z puszkami piwa, na składanych turystycznych krzesełkach, z grillowaną kukurydzą w ręku toczą poważne dyskusje polityczno-ekonomiczne. Aż żal, że tego nie słyszałam, ale palinka zmogła.... J
13.08.2009
Ech, zmęczenie daje się we znaki, nie chce nam się rano wstać, marudzimy bardzo... Mamy za sobą dość intensywne dni, wiele godzin spędzonych w samochodzie, nic dziwnego, że chce nam się troszkę poleniuchować. Razem z Jackami patrzymy na mapę, określając dalszą drogę. Oni za chwilę wybierają się na Węgry, a i nam zaczyna chodzić po głowach pewien pomysł. Mirek rzucił od niechcenia – „może do Budapesztu?” i powoli kombinujemy, jakby tam jednak dojechać J
Póki co, z polecenia Jacków i własnych notatek, wynika, że mamy do zwiedzenia kopalnię soli w Turdzie, a tuż obok jest ciekawy, acz niewielki, wąwóz Turzii. Niemrawo składamy namiot i powoli ruszamy dalej. Pogoda dopisuje, samochód sprawny, nawierzchnia naprawdę niezła, szybko pokonujemy kolejne kilometry, by przed Alba Iulia utknąć w kilkukilometrowym korku. Wleczemy się grzecznie tempem stuletniego ślimaka, podziwiając krowy i konie pasące się w przydrożnych rowach i wdychając spaliny toczącego się przed nami tira. I tak przez 5 kilometrów... A jak już możemy przyspieszyć, to psuje się pogoda, do Turdy dojeżdżamy w strugach deszczu. W końcu idziemy do kopalni, więc na powierzchni może lać, byle nie za długo!
W kopalni zimno i mokro, temperatura nie przekracza 12 stopni, mdłe światełka słabo rozpraszają ciemność. Sala echo – bawimy się jak dzieci głośno wykrzykując najróżniejsze słowa i sprawdzając, ile z nich słychać J A na dnie kopalni niespodzianka: ktoś wpadł na pomysł, by urządzić tam wesołe miasteczko! Stoi już diabelski młyn, na ukończeniu jest boisko do koszykówki i mała scena, wszystko ciekawie oświetlone. Zapewne chętnych do odwiedzin za chwilę będzie dużo więcej, w ilu bowiem miejscach można przejechać się na karuzeli 100 metrów pod ziemią? Obiecujemy sobie wrócić za jakiś czas, by sprawdzić efekt końcowy.
Głodni i zmarznięci wracamy na powierzchnię, by z radością stwierdzić, że po niedawnym deszczu prawie nie ma śladu. Robimy szybkie zakupy w miejscowym supermarkecie i planujemy biwak u wejścia do wąwozu.
Do Turzii wiedzie prawdziwie rumuńska, dziury, wycięte fragmenty nawierzchni, kamienie, jazda nią wymaga niezłego skupienia. Pewnie dzięki temu kiełbaski z ketchupem smakowały wyjątkowo dobrze J Sam wąwóz, jak już wspomniałam, nie za długi, mało wymagający, ot, godzinny spacer dla rozprostowania kości i wentylacji płuc.
Początkowo planujemy rozbić się na dziko na pobliskiej polance, ale z uwagi na duży tłok, hałas i ogólny nieład, jaki tam panuje, decydujemy się na jazdę do Gilau i polecany kemping. Dojeżdżamy późno, ledwo żywi ze zmęczenia, a tu jeszcze trzeba napompować materac... Ten materac będziemy długo pamiętać... Zajadając jeden po drugim gorące kubki patrzymy na rozgwieżdżone niebo, co i rusz przecinane meteorami. Jeśli to prawda ze spadającymi gwiazdami i wszystkie pomyślane tego wieczoru życzenia miałyby się spełnić, to... ho, ho!
14.08.2009
Rano okazuje się, że na terenie kempingu znajduje się małe jeziorko, nad którym urządzamy sobie śniadanie i podejmujemy ostateczną decyzję – jedziemy do Budapesztu. Mirek był tam wiele lat temu, ja i Luiza wcale, a w końcu to „prawie” po drodze, cóż bowiem dla nas 200 kilometrów w bok? Już zrobiliśmy ich grubo ponad 3000 J
Dzwoni Jacek, oni też zmierzają w stronę węgierskiej granicy, więc umawiamy się na obiad w Oradea (tuż przed granicą), by po raz ostatni pogadać z rodakami na rumuńskiej ziemi. Im bliżej miasta, tym pogoda gorsza, żartujemy, że to Rumunia wylewa łzy na wieść o naszym wyjeździe.
Oradea to jedno z większych miast, co od razu widać po ilości przemykających samochodów, tramwajów i trolejbusów. Udaje nam się znaleźć parking tuż przy centralnym Rynku i w strugach deszczu przebiegamy do pobliskiej pizzerii, by tu poczekać na Jacków – powinni być za godzinkę. Ciepła kawa, usypiający dźwięk padającego deszczu i zupełna pustka w knajpce działają usypiająco; ja drzemię zwinięta w kłębek, Mirek i Luiza dzielnie próbują oglądać film w rumuńskiej wersji językowej (niby knajpka mała, ale na ścianie wielki, plazmowy telewizor z kanałem HBO). Na szczęście przyjeżdżają Jacki – na szczęście, bo stopień rozumienia filmu był coraz niższy... Tradycyjnie zamawiamy pizzę, tradycyjnie pyszna J Wymieniamy wrażenia, przerzucamy się znajomością historii Rumunii, opowiadamy sobie co ciekawsze historyjki z minionych dwóch tygodni. Aż trudno uwierzyć, że tyle się wydarzyło! I jeszcze trudniej, że to już koniec, że pora wracać... Wszyscy dochodzimy do wniosku, że ten wyjazd nie zaspokoił naszej ciekawości tym krajem i na pewno kiedyś przyjedziemy tu raz jeszcze. Raczej wcześniej niż później. Żegnamy się na parkingu, wymieniając adresy mailowe; kto wie, może kiedyś wybierzemy się gdzieś razem?
Ostatnie tankowanie paliwa (by wydać pozostałe leje) i obieramy kierunek na Budapeszt. Węgierskie drogi są naprawdę dobre, nawet lokalne mają nawierzchnię bez kolein czy dziur i szerokie pobocza; drogę do stolicy przemierzamy szybko i bezproblemowo. Nocujemy oczywiście na budapeszteńskim kempingu, który ma tę zaletę, że jest zlokalizowany blisko metra, co znacznie ułatwia dotarcie do centrum miasta. Popularność tego miejsca widać od razu, długo szukamy choć skrawka ziemi, by rozbić namiot. Mnóstwo samochodów i namiotów poupychanych jak sardynki w puszce, powietrze rozbrzmiewa niemal wszystkimi europejskimi językami, kilku Polaków również znaleźliśmy. Nie w głowach nam jednak bratanie się z innymi narodami, szybko (mamy w końcu wprawę) pompujemy materac i wyruszamy na miasto. Zapada już zmrok, a każde dziecko wie, że Budapeszt nocą robi oszałamiające wrażenie! Zadziwia nas gwar na ulicach, co krok ogródki piwne, knajpki, parasole, ławki – to miasto żyje, a życie nie zamiera po 22.00. Mimo woli wspominamy Warszawę i wiślane brzegi, ciemne, zarośnięte trzciną i puste, aż żal, że nikt nie potrafi wykorzystać możliwości, jakie daje rzeka. Podziwiamy Parlament, wzgórze Gellerta, mosty, kościoły, kamienice; gdzie nie spojrzymy, tam mnóstwo świateł, ruchu, radości, nikt z nas nie myśli o śnie, choć przejechaliśmy przecież niezły kawałek drogi. Włóczymy się niemal do północy i tylko nieuchronnie zbliżająca się godzina odjazdu ostatniego metra zmusza nas do powrotu na kemping. Fakt, że zmęczenie teraz zaczyna dawać się we znaki, omal nie przesypiamy naszej stacji J
Rano budzą nas dźwięki zwijanych namiotów i zapuszczanych silników – wśród tylu ludzi trudno o spokój i dłuższy sen. Chcą nie chcąc, także i my powoli zbieramy się, by opuścić kemping. Zostawiamy samochód na pobliskim parkingu, a sami znów w miasto, dziś chcemy poleniuchować na wyspie Małgorzaty. Obiecaliśmy sobie wypić za udany wyjazd właśnie na owej wyspie, teraz pozostaje kupić niezbędny trunek J Początkowo chcemy jeszcze popłynąć Dunajem, ale okazuje się, że taki kurs zabrałby nam cały dzień, a przecież chcemy też powłóczyć się po mieście. Cóż, Dunaj odkładamy na następny raz.
Dobrze nam na wyspie – siedzimy w cieniu, popijamy szampana (czy raczej musujące wino, które szampana z powodzeniem „udaje”) i gadamy, gadamy, gadamy... Dunajem płyną statki, przez most suną autobusy i samochody, po alejkach spacerują matki z dziećmi, słońce przygrzewa, bąbelki szumią w głowach – ech, urlopowe życie! I tylko brzuchy coraz głośniej domagają się posiłku, więc, acz niechętnie, zbieramy się do powrotu. Okazuje się, że tuż obok nas siedzi Polka! Od słowa do słowa nawiązujemy ciekawą rozmowę – dziewczyna pochodzi z Krakowa, a w Budapeszcie jest już półtora roku i, co najdziwniejsze, nie zna węgierskiego! Do pracy i kontaktów ze znajomymi w zupełności wystarcza jej angielski. Dowcipkujemy z kompletnie dla nas niezrozumiałych rumuńskich słówek i tak docieramy do mostu, gdzie nasze drogi się rozchodzą. Po raz kolejny stwierdzamy, że miło spotkać rodaka na obczyźnie, a Polacy za granicą w zasadzie bywają sympatyczni i pomocni. Choć nie jest to reguła, ale pozwólcie, że pominę pewne zdarzenie milczeniem...
Południe dawno minęło, a że jesteśmy po sutym i smacznym posiłku i z głów nie całkiem jeszcze bąbelki wywietrzały, to chęć do dalszych spacerów spada do zera. Snujemy się bez ładu i składu, ziewając jedno przez drugie i z niechęcią myślimy o długiej drodze, jaka czeka nas do Warszawy. Nie możemy jednaj odkładać powrotu na dłużej, wizja powrotu do pracy zbliża się nieuchronnie. Jeszcze tylko ostatnie zakupy tokaju i parę minut po 19.00 opuszczamy stolicę Węgier, kierując się w stronę Polski.
Na pocieszenie oglądamy jeszcze przepiękny zachód słońca, a sama droga mija szybko, bez kłopotów przejeżdżamy Słowację, docierając parę minut po pierwszej do Łysej Polany. Tutaj zmęczenie na tyle daje się we znaki, że po szybkim posiłku (niezastąpione gorące kubki) decydujemy się na sen w samochodzie. Owinięci w śpiwory, w najdziwniejszych pozach, zasypiamy właściwie bez większych kłopotów i śpimy do siódmej rano. A rano zimno – czuć, że jesteśmy w górach J Dwa kroki i jesteśmy znów w Polsce.
Pozwólcie, drodzy czytelnicy, że na tym zakończę opis naszych wojaży. Dodam tylko, że w Warszawie byliśmy wczesnym wieczorem, brudni, zmęczeni, głodni, ale jakże szczęśliwi, że dane nam było zobaczyć Rumunię i jej Cuda. Z całego serca chcielibyśmy polecić ten kraj wszystkim tym, którym trud i niewygody nie straszne, tym, którzy obraz prawdziwego życia cenią bardziej niż widok z hotelowego okna, tym, którzy wolą toaletę w strumyku niż jacuzzi. Ale jeśli nie macie stuprocentowego przekonania, że ten sposób spędzania czasu Wam odpowiada – nie przyjeżdżajcie do Rumunii! Niech ostanie się dla „łazików” choć troszkę miejsc nie skażonych masową turystyką...
Uczestnicy: Luiza Jakubiak, Katarzyna Nowak, Mirosław Ponikowski
Termin: 01-14.08.2009
Środek transportu: Opel Corsa 1,2
Ilość przejechanych kilometrów: 4300
Koszt wyprawy: ok. 1200 PLN/osoba
Waluta: leje (rony), 1 leja = 1 złoty
Informacje praktyczne:
Koszt noclegu na kempingu: 5 (fatalny) – 35 leja (świetny), często dostępna ciepła woda, choć to nie reguła,
Paliwo: ok. 3,9 leja/litr,
Obiad: ok. 25 leja,
Piwo: 2,5 - 3 leja,
Godziny zwiedzania: 9.00-17.00,
Czas: + 1 godzina względem Polski,
Dostępność bankomatów: duża, w wielu miejscach możliwość płatności kartą.
Katarzyna Nowak
katarzyna.kno@gmail.com
Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych w celu publikacji przesyłanego artykułu. Wyrażam zgodę na modyfikację i publikację przesłanych materiałów w dowolnej ilości kopii. Oświadczam, że posiadam prawa autorskie do artykułu oraz do przesyłanych zdjęć oraz uzyskałem/łam zgodę na publikację od osób znajdujących się na fotografiach.
Z uwagi na to, że większość znajomych patrzyła na mnie jak na wariatkę i nie chciała słyszeć o wyjeździe do kraju Draculi, pozostawał internet. Portal podróżniczy www.travelbit.pl jest rewelacyjny! Dzięki niemu nawiązałam kontakt z Luizą i towarzyszka już była :) Szczęśliwy traf chciał, że niemal w ostatniej chwili dołączył do nas Mirek.
Trasa opracowana, zakupy zrobione, ostatnie minuty w pracy, ostatnia drzemka we własnym łóżku i parę minut przed północą, w piątek 31 lipca wyjazd z Warszawy. Jeszcze tylko króciutki postój w Czarnowie, by do auta zapakować Mirka, po czym obieramy kierunek na przejście w Barwinku, w drodze snując coraz bardziej abstrakcyjne wizje spotkania z Draculą. Przejście polsko-słowackie przekraczamy o 6 rano, przy okazji robiąc postój na śniadanie. Rolę stołu pełni dach Opla Corsy, roboczo zwanej "pchełką".
01.08.09
Przejazd przez Słowację i Węgry to typowa jazda na czas: szybciej, szybciej, Rumunia czeka! Granica w Artand, godz. 12.00 - niezłe tempo ;)
Otwieramy szeroko oczy, buzie i uszy na rumuńskie klimaty; pierwsze wrażenie - stojące na poboczu budki kryte słomą lub trzciną, głównie z arbuzami. Pomysłowe, bo przewiewne ale i zadaszone, co biorąc pod uwagę zmienność pogody ma same zalety. Pierwsze miasto na trasie: Satu Mare, gdzie robimy postój na posiłek i pierwszy kontakt z osławioną mamałygą J Podana w wersji "rzadkiej" (później poznaliśmy jej wersję "gęstą"), z dodatkiem sera żółtego i podsmażonego boczku. Słodko-słony smak... Dobre!
Kolejny przystanek: Baia Mare, czyli paskudnie szare, brudne i smutne miasteczko, z dużym, postkomunistycznym placem, na którym wolno kołysze się huśtawka, na pociechę okraszone Rynkiem i starą dzwonnicą. Wywarło tak przygnębiające wrażenie, że perfidnie nazwaliśmy je "Baja Bongo" i obiecaliśmy, że więcej do niego nie zajrzymy.
Szukamy dwóch kościołów z listy UNESCO: Surdesti i Budesti. Na mapie wydają się być rzut beretem od siebie, w rzeczywistości pomyliliśmy drogę i zamiast do Budesti pojechaliśmy kompletnie w przeciwnym kierunku. Zapada zmrok. GPS nie widzi drogi. Na mapie nie ma miejscowości, przez które przejeżdżamy. Chyba Dracula zarzuca na nas swoje sidła... Początkowo śmiejemy się do rozpuku, ale gdy mijamy kolejna wioskę, której nie możemy odnaleźć na mapie, wesołość ustępuje lekkiemu zdenerwowaniu. Decyzja zapadła - wracamy "po śladach", nie ma sensu krążyć po nieznanym terenie, wśród szybko zapadających ciemności. Uff, udało się... Pomijam milczeniem niezliczone ilości furmanek, rowerzystów i pieszych, oczywiście bez najmniejszych resztek choćby światełek odblaskowych (po co ?).
Kierunek: Sapanta i tamtejszy kemping, przed nami około 70 kilometrów, minęła 21.00, ciemno. Na głównej drodze działa nasz GPS, towarzyszy nam głos Krzysztofa Hołowczyca, który po kilkunastu minutach względnie prostej dogi zaczyna wyliczankę "za 100 metrów ostry zakręt w prawo", "za 50 metrów ostry zakręt w lewo", "za 50 metrów zakręt w prawo"... I tak przez 50 kilometrów... Wierzcie mi, że te pierwsze serpentyny, pokonywane w stanie silnego zmęczenia i w nocy zapadły w pamięć tak głęboko, że żadne inne nie były w stanie ich prześcignąć. A przejechaliśmy jeszcze mnóstwo kilometrów "zakręconych" dróg ;). W Sapancie nie starczyło już sił na poszukiwania kempingu, jak paniska zaokrętowaliśmy się w pensjonacie, losując kolejność gorącej kąpieli. Jeszcze tylko dwa łyki piwa (na lepszy sen) i spać!
02.08.09
Niedziela, ranek, idziemy na "wesoły cmentarz", żelazny punkt pobytu na rumuńskim Maramureszu. Kończy się nabożeństwo, z malutkiego kościółka wysypuje się tłumek starszych i młodszych kobiet ubranych w tradycyjne stroje (kolorowa spódnica i chustki na głowie), choć zdumienie budzą dość liczne czarne stroje starszych kobiet. Czarne jest wszystko: spódnica, bluzka, chustka... Mężczyźni oczywiście w kapeluszach, wysokich ale z małym rondem, wyglądają jakby na głowach mieli... garnki ;)
O samym cmentarzu napisano już wiele (kolorowy, nietypowy, zaskakujący, wesoły), zainteresowanych odsyłam do wszelkiej maści przewodników (polecam Pascala, niezłe są Bezdroża), z naszych wrażeń - jedyne miejsce, jakie znam, w którym pamięć o zmarłym czci się poprzez śmiech a nie smutek. Resztę dopowiedzcie sobie sami.
Jedziemy dalej doliną rzeki Izy. Rzeczka raczej, ale jakże urokliwa, dookoła rozciągają się zielone wzgórza, w upalnym powietrzu brzęczą muchy, pobocza zarośnięte a droga wąska i nieco dziurawa. Mijając maramureskie wsie z charakterystycznymi bramami, wysokimi i fikuśnie rzeźbionymi dojeżdżamy do Barsany, dużego kompleksu starszych i młodszych zabudowań kościelnych, otoczonych pięknie utrzymanym ogrodem pełnym kwiatów. Spędzamy tam troszkę czasu, oddając się pasji fotografowania.
Nie jest to jedyny kościół, jaki widzieliśmy tego dnia – przed nami jeszcze Poienile Izei, Bogdan Voda, Ieud; wszędzie tam, gdzie stare, drewniane kościółki otoczone są zielonymi wzgórzami i małymi chatkami. Przy kościółkach cmentarze, zarośnięte, z pokrzywionymi krzyżami, zapomniane i opuszczone, wprawiają w melancholijny nastrój. Wolno przejeżdżamy przez wioski, podziwiając kolorowe domy (będą nam towarzyszyć w całej Rumunii), z zaskoczeniem ( i troszkę wstydem) stwierdzając, że w wioskach panuje ład i porządek, nierzadko większy niż w Polsce. A tak nas ostrzegano, że brudno i straszno... Ech, głupie stereotypy....
Na nocleg zamierzaliśmy dojechać do Moldovity i tamtejszego kempnigu, ale po drodze któreś z nas dostrzega małą polankę nad strumykiem, gdzie już stoją dwa namioty. Szybka decyzja - zostajemy. Obozującymi są młodzi Rumuni, mówiący nieźle po angielsku, a na poprawę zdolności lingwistycznych dodatkowo wpływa ciepło ogniska, na które zostajemy zaproszeni. Oni opowiadają nam nieco o swoim kraju, ciekawych miejscach, potrawach, my próbujemy odwzajemnić się tym samym i... na tym nasza znajomość angielskiego się kończy, choć Mirek zawzięcie dalej dyskutuje o futbolu. Jak człowiek ma prawdziwą pasję, to nawet nieznajomość języka nie przeszkodzi J
W środku nocy okazuje się, że z naszego materaca zeszło powietrze. Ja czmychnęłam do samochodu, Mirek i Luiza przemęczyli się na twardej glebie. Ups, mamy przed sobą jeszcze dwa tygodnie noclegów... Po dokładnych oględzinach w świetle dnia okazuje się, że któreś z nas przypadkowo wyciągnęło korek, a materac jest calusieńki. Co za ulga!
03.08.09
Poranna toaleta w strumyku w myśl hasła "zimna woda zdrowia doda", przy śniadaniu (na trawie) towarzyszy nam psiak, któremu wymyślamy rumuńskie przezwisko Pimpescu (czyt. pimpesku) - od tej chwili wszystkie psy są dla nas Pimpescu :)
Zwiedzamy malowany monaster w Vatra Moldovitei - malowany dlatego, że ściany zewnętrzne są niezwykle bogato zdobione religijnymi malowidłami. Pełnia kolorów - niebieski, zielony, biały, z delikatną dominantą czerwieni. Ciekawostka: na teren monasteru nie wolno wejść w krótkich spodenkach czy spódniczkach, więc z Mirkiem dostajemy "gustowne" kawały czarnego materiału, którymi, niczym spódnicą, owijamy nieprzyzwoicie gołe kolana. Wyglądamy... ponętnie J
Sam monaster piękny, mało ludzi, upał. Po sesji zdjęciowej zaszywamy się na ławce w kącie i zapadamy w stan wyciszenia, od czasu do czasu wygłaszając niezwykle uczone refleksje na temat upływającego czasu...
Kilka informacji, które będą powtarzały się przy kolejnych świątyniach - wejściówka 3 leje, możliwość wykonywania zdjęć - 5 lei (później nikt nie sprawdza czy masz bilet na foto czy nie), zakaz fotografowania wnętrz, zakaz fotografowania twarzy mniszek. Z tą opłatą za zdjęcia zdecydowanie przesadzają! Może nie namawiamy innych do podobnego postępowania, ale później wycwaniliśmy się na tyle, że przed wejściem aparaty wędrowały do plecaka, by pojawić się znów w naszych dłoniach po przekroczeniu progów dziedzińców klasztornych.
Jedziemy dalej, do monasteru Sucevita, drogą niezwykle widokową i dziurawą przy tym (serpentyny!), gdzieś w trakcie zatrzymując się "na zdjęcia". Tuż przy nas grabi siano młody chłopak, który słysząc polską mowę odzywa się "dzień dobry!". Zdumieni zasypujemy go pytaniami, ale on, dukając z wysiłkiem polskie słowa wyjaśnił, że przez kilka lat pracował w okolicach Szczecina (w Rumunii panuje duża bieda). Urokom konwersacji oddała się Luiza, ja z Mirkiem poświęciliśmy czas fotografowaniu.
Gdzieś w oddali słychać grzmoty, zbliża się burza, nasz znajomy biegnie do siana a my do samochodu, by zdążyć do monasteru przed deszczem. Sądząc po kolorze chmur zapowiada się iście wampirza burza ;) Ledwie dojeżdżamy do Sucevity, rozpętuje się piekło. Wiatr siecze deszczem po szybach, przyklasztorne drzewa uginają się niemal do ziemi a jeden grom goni drugi. Za to później budynki świątynne pięknie odbijają się w mokrych kamieniach..
Z polecenia naszych rumuńskich znajomych jedziemy do Putny, do monasteru, oczywiście. I... jesteśmy nieco rozczarowani... Dojazd zabrał nam sporo czasu, a sama świątynia wcale nie jest tak imponująca, jak wynikałoby to z opowieści; największą zaletą jest możliwość fotografowania wnętrz. Padło podejrzenie, że może źle coś zrozumieliśmy, ale szybko pokręciliśmy głowami "nie, na pewno polecali właśnie to miejsce". Po wnikliwym studiowaniu przewodnika okazuje się, że owszem – w Putnie pochowany jest największy władca i święty rumuński, Stefan Wielki.
Jedziemy przez rumuńską Bukowinę, krainę łagodnych wzgórz i kolorowych wiosek, pod drodze chcemy jeszcze zobaczyć Arbore. W trakcie zwiedzania monasteru towarzyszą nam pomruki zbliżającej się (kolejnej!) burzy, co znacznie wzmaga niesamowity klimat miejsca. Sam monaster niewielki, mocno zniszczone malowidła dają cień wyobrażenia, jak wyglądał w latach świetności. Tuż obok malutki cmentarzyk, zarośnięty i opuszczony. Oprócz nas nikogo. Wyobraźcie sobie ten klimat – zapada zmierzch, powietrze nasiąka elektrycznością, my przedzieramy się przez krzaki próbując odczytywać nazwiska zmarłych, a za plecami mamy ścianę i fragmentami twarzy, habitów i dłoni Świętych. Ciarki zaczynają przebiegać po plecach. A może to był oddech Draculi? Kto wie....
Wynajduję nocleg w polskiej wsi Kaczyca, w tzw. Domu Polskim, przeznaczonym dla podobnych nam wędrowców. I pierwsze miłe spotkanie z rodakami – Polacy ze Śląska z trójką dzieci, drugi raz są w Rumunii. Po pospiesznej toalecie zasiadamy do dębowego stołu i... gadamy do pierwszej w nocy. Oni („Jacki”, bo głową rodziny jest Jacek) opowiadają, co już wiedzą o kraju Draculi, my o swoich planach i oczekiwaniach. Od słowa do słowa umawiamy się następnego dnia na wspólną wyprawę do kopalni soli.
04.08.09
W kopalni zimno i potwornie śmierdzi naftą... Ale niespodzianka – na dole znajduje się najprawdziwsze boisko! Mirek już zaczął rozgrzewkę przed towarzyskim meczem, ale nie miał godnego siebie przeciwnika. My z Luizą możemy robić co najwyżej za kibiców...
Kolejny przystanek – Voronet, chyba najbardziej znany monaster, co od razu widać po wielkości przyświątynnego bazarku z największym badziewiem, jakie zdarzyło nam się widzieć. Powiem w sekrecie, że Mirek poczuł się tak mocno uduchowiony wizytą w Voronecie, że wyszedł poza mury monasteru w „spódnicy” (podobnej tym z poprzedniego dnia) i paradował w niej wśród kramów z „pamiątkami”. Dopiero po dłuższej chwili wyjaśniło się, skąd to rozbawienie na twarzach kupców, których mijaliśmy J
Sam Voronet w niczym nie odbiega od widzianych przez nas monasterów: nie za duży, nie za mały, otoczony murem, w kącie podwórka studnia, w bramie zakonnica sprzedająca bilety. Dobrze zachowane malowidła na zewnętrznych ścianach, w środków mnóstwo fresków obrazujących męczeńską śmierć zakonników sprzed wieków (lubowali się w ścinaniu głów...). Szepty zwiedzających, ciche modlitwy mniszek, chłód grubych murów, brzęczenie much – senna atmosfera sprzyja refleksji...
Kierujemy się na Suczawę, stolicę Bukowiny; kilka kilometrów za miastem rozciągają się zabudowania monasteru w Dragomirnie, niezwykłe malowniczo położone nad jeziorem. Sama budowla zaskakuje nietypową ornamentyką, przywodzącą na myśl wpływy tureckie, ormiańskie czy bardziej obszernie – arabskie. Do jeziorka pasterz spędza owce, co i rusz kryjąc się przed upałem wśród pobliskich drzew. Obserwujemy je przez wąskie okienka strzelnicze wędrując wzdłuż obronnych murów. A w środku samego monasteru dwie zakonnice śpiewnym głosem zaciągają modlitwę. Cichutko, z kącika przysłuchujemy się wibrującemu dwugłosowi, który wzbija się pod kopułę głównej nawy, drży tam przesycony religijnym uniesieniem, by po chwili delikatnie spłynąć ku posadzce...
Tuż obok świątynnych zabudowań znajdujemy kemping – kilka domków, czyściutkie sanitariaty, a w tle jezioro; szybka decyzja – zostajemy! Z uwagi na wczesną porę i po małym posiłku postanawiamy pojechać na wieczorne zwiedzanie Suczawy. Ładnie podświetlone kościoły i pomniki stają się wdzięcznym tematem zdjęć i mniej wdzięcznych komentarzy, gdy okazuje się, że niemal każde zdjęcie cierpi na braku ostrości... Ja, jako początkujący fotograf, pomagam sobie strojąc dziwne miny i tłumacząc, jakim to piiiii jestem, że nie wzięłam statywu J No, coś tam udało się wreszcie sfotografować. Po dwóch godzinach włóczenia się po niewielkim w końcu mieście wracamy na kemping i resztę wieczoru spędzamy nad jeziorem, zaśmiewając się do łez z przytaczanych przez Mirka cytatów z filmów Barei.
05.08.09
Hmm, pogoda się psuje... Znów jesteśmy w Suczawie, zwiedzamy ruiny twierdzy (dobrze zachowane i godne polecenia), w międzyczasie dzwoni Jacek z informacją, że w wąwozie Bicaz leje deszcz. Niedobrze – tam właśnie za chwilę się udajemy.
Po drodze zwiedzamy monaster w Rasca – w strugach deszczu, ale i tak warto. Już z daleka widać otoczone murem zabudowania, z bliska okazuje się, że świątynia otoczona jest ładnie utrzymanym kwietnym ogrodem; stanowi dobre miejsce na rozprostowanie kości przed dłuższą jazdą. To nie był jedyny przystanek tego dnia, kolejny to twierdza w Targu Neamt, po trosze związana z polską historią, gdyż w jej murach gościł polski król Jan III Sobieski. Jadąc dalej na południe zatrzymaliśmy się na chwilę również w Piatra-Neamt, gdzie obejrzeliśmy malutki Ryneczek z synagogą i drewnianą dzwonnicą. Na tę dzwonnicę wprowadził nas Rumun, z którym porozumiewaliśmy się na zasadzie „love Polonia” i „comunism diavolo”. I właściwie to wystarczyło! A na koniec nasz „friend” poprosił o 10 leja... Ot, drobiazg J
Jedziemy dalej, dojeżdżamy do Bistrity, malutkiej wioski kilka kilometrów przed wąwozem Bicaz. Drodzy czytelnicy, trzymajcie się mocno – takiego przeżycia, jakie spotkało nas w Bistricie, nie doświadczyliśmy nigdzie indziej. Trafiliśmy na nabożeństwo wieczorne, w monasterze panował półmrok, rozświetlany świecami (prawdziwymi świecami – żadnych lampek!), tłumek wiernych, w dużej mierze na kolanach, z pochylonymi głowami, cichutko szeptał słowa modlitwy, a w całej świątyni rozbrzmiewały śpiewy zakonników. Oczywiście dwugłos. Na tle „mruczenia” co i rusz wybijał się głos solisty, zaciągającego poszczególnymi samogłoskami. Zakonnicy brodaci, w długich habitach i spiczastych czapach, na środku, w półkolu kilku starszych zwróconych do siebie twarzami, kołyszący się w rytm zawodzenia. Wierzcie lub nie – to była chwila prawdziwie mistyczna. To było dotknięcie czystego, pierwotnego Ducha, przepojone najprościej pojmowaną bojaźnią bożą i elementarnymi prawdami. Znieruchomieliśmy, nie śmiejąc głębiej odetchnąć, by nie zburzyć delikatnej równowagi między tym, co boskie, a tym ludzkie. W tamtej chwili cały porządek świata zdawał się być na wyciągnięcie ręki... Kwintesencja Rumunii.
W milczeniu jedziemy dalej i nagle – dziwny dźwięk. Co to? Po kilkudziesięciu metrach samochodem zaczyna trząś. Kapeć... I w ten brutalny sposób zostaliśmy odarci z religijnych uniesień i sprowadzeni na ziemski padół ;) To jest najszybsza wymiana koła, jaką widział świat (nie zapominajmy, że dojazdówka jest zawalona naszymi bagażami!). Przed nami 30 kilometrów jazdy krętą i dziurawą drogą, za nami jeszcze dalej do najbliższej wulkanizacji. Zapada zmrok – jakżeby inaczej... Szybki telefon do Jacków – jedziemy dalej, w Gheorgheni jest na pewno wulkanizacja. Dojazd na kemping zajmuje godzinę, docieramy głodni, brudni i zmęczeni, ale na pociechę czekają grillowane kiełbaski, palinka (śliwowica) i gorąca woda pod prysznicem. Nie jest źle...
06.08.09
Wstajemy wczesnym rankiem (czyt. godz 7.30), z niepokojem myśląc ileż to czasu zajmie tutejszym fachowcom reperacja koła. I – miła niespodzianka! Cała operacja nie zajmuje nawet 10 minut! Cóż, to nie było „klejenie” (nie było co – opona rozcięta na długości kilku centymetrów), tylko najzwyklejsza wymiana całej opony. 60 leja mniej w kieszeni, ale za to z uśmiechami na twarzy wracamy do wąwozu Bicaz, by ze spokojnymi głowami oddać się pasji fotografowania. A jest co podziwiać... Wysokie na prawie 400 metrów skały zdają się zacieśniać przesmyk tak, że miejscami z trudem można wyminąć nadjeżdżające auto. Wzdłuż drogi wesoło szumi strumyk, rozbryzgując krople na wielkich głazach. Chłód i półmrok – słońce tylko przez chwilę dociera do dna wąwozu. Co krok lepszy widok na „skałozaury”, jak ochrzciliśmy to zdumiewające miejsce. A na przekąskę kiełbaski mici nad Czerwonym Jeziorem, pełnym łódek i wystających z wody kikutów drzew. Swą nazwę jezioro zawdzięcza kolorowi skał odbijających się w tafli wody.
Obieramy kierunek na Transylwanię – Dracula czeka! Tym bardziej, że zbliża się pełnia, kiedyż on mógłby odwiedzić turystów z dalekiej Polski, jak nie w czas czarów i magii? Mamy zamiar dojechać dziś do Brasova, po drodze zwiedzając warowny kościół w Prejmerze oraz, z polecenia Jacków, monaster w Izvoru Muresului. Ten ostatni to „świeżak”, zbudowany niedawno, ale bardzo malowniczo położny, a dodatkową atrakcję stanowią sarenki, przechadzające się samopas po klasztornym trawniku. Jak dotąd mamy niezły czas, zgodnie z grafikiem J
Psuje się pogoda, pada, w końcu, tuż przed Brasovem, leje! Zamiast w Prejmerze, robimy przystanek w przydrożnej knajpie, bo brzuchy burczą głośniej niż silnik. I tutaj nieznajomość języków obcych daje się najbardziej we znaki... Kelnerka angielskiego ni w ząb, my rumuńskiego tym bardziej, menu - „po ichniemu”. Co zamówić?? Ja, bezpiecznie, wskazuję mamałygę „z czymś”. Z czym – okaże się za chwilę. Luiza i Mirek kombinują z domysłami, może to, a może tamto? No i wykombinowali... Dostali porcje najzwyklejszych parówek, piekielnie drogich, jak się okazało na koniec. To nie był udany posiłek ;)
Znajdujemy kemping w Brasovie (prościutki dojazd, tuż za centrum handlowym), a z uwagi na strugi wody lejące się z nieba decydujemy się na domek. Trochę droższy, ale nikt nie wykazywał choćby minimum chęci do rozbijania namiotu. Gorący prysznic plus gorące kubki poprawiły jednak humory na tyle, że gadaliśmy do północy, a stopniowo i deszcz ustąpił...
07.08.09
Dzień zapowiada się podle – ciężkie, ołowiane chmury nisko zalegają nad Brasovem, ziewamy jedno przez drugie, ale cóż robić – zwiedzamy miasto. Brasov to w końcu perełka wśród rumuńskich miast, co krok to zabytek. Ładna miejscowość, pięknie położona wśród pagórków, z hollywoodzkim napisem BRASOV umieszczonym na jednym ze wzgórz. Kamieniczki w większości odnowione, Rynek i okolice czyste, ludzi nie za wielu – gdyby nie to, że rozpadało się na dobre, byłoby bardzo miło. Mokre chodniki mają jednak swoją zaletę, pięknie odbijają się w nich zabudowania wąskich uliczek. Włóczymy się wzdłuż murów miejskich zaglądając w podwórka i klatki schodowe. Ciche, senne miasteczko, mały ruch, gdzieniegdzie pod ścianą przemyka pies, a na parapecie wyleguje się kot. Padający deszcz i smaczny posiłek (sarmale – podobne do naszych gołąbków) potęguje naszą ociężałość, w celach ożywienia rozleniwionych ciał postanawiamy pojechać do Prejmeru. Nie dane jest nam jednak zobaczyć owego kościoła – wczoraj przeszkodziła pogoda, a dziś okazało się, że kościół już zamknięty! Biednemu to zawsze deszcz w oczy... Cóż, wrócimy tam następnym razem.
Na nocleg postanawiamy dojechać do Rasnova, wiemy, że jest tam kemping, a jutro obejrzymy chłopski zamek – rumuńskie dziwo, jakiego próżno szukać w innych krajach!
Kemping jest, ciepłej wody – nie ma. Nic to, w końcu myliśmy się już w potoku, więc cóż to dla nas. Nad lasem chmury i księżyc (pełnia w końcu!), dookoła watahy zdziczałych psów... Dobrze, że kemping ogrodzony, bo chwilami jest w strasznie. Psy warczą na siebie, szczekają gryzą się między sobą – chyba prawdziwie zawitał do nas Dracula ze swoją świtą!
08.08.2009
A rano – mgła. Taka, że można ją nożem kroić i kanapki smarować – nie ma szansy na zwiedzanie, trzeba czekać na słońce. I wyszło wreszcie, ale wraz ze słońcem przybyły tłumy turystów. Jest wiele miejsc w Rumunii, w które nie dotarła jeszcze masowa turystyka, miejsc zapomnianych i cichych, bez kolorowych budek pełnych tandetnych pamiątek, ale Rasnov do nich, niestety nie należy... Kolejka do kasy, kolejka, by spojrzeć z zamkowych murów, wśród ruin sprzedawcy „stylowych” garnków i bluzek, ech... Ale i tak było warto, widok czerwonych dachów wioski, zielonych wzgórz dookoła i gór na horyzoncie wart był dużych wyrzeczeń.
Kilka kilometrów dalej znajduje się miasteczko Busteni, z którego kursuje kolejka linowa w pobliże szczytu Omul. I my chcemy skorzystać z uroków podniebnych wojaży, ale... kolejka do kasy przypomina ogonki po papier toaletowy sprzed trzydziesty laty, a zbliżająca się godzina zamknięcia nie pozwala nawet mieć nadziei, że zdążymy. Podziwiamy z dołu na Omul, którego szczyt z krzyżem przypomina nasz Giewont i ... idziemy coś zjeść. Skoro nie możemy uradować oczu pięknymi widokami, to niech chociaż podniebienie ma jakąś przyjemność J Ogólnie Busteni mocno przypomina nasze Zakopane czy Karpacz – mnóstwo knajpek, stoisk z pamiątkami, małe domki, wąskie uliczki, dookoła góry .... I tłumy ludzi, po posiłku czym prędzej czmychamy do pobliskiej Sinai, by zdążyć obejrzeć pałace Pelisor i Peles.
W Rumunii wszelkie zabytki udostępniane są w godzinach 9-17, a biorąc pod uwagę przesunięcie czasu o godzinę w stosunku do Polski, nie powinno nikogo dziwić, że... znów się spóźniamy. Co to za pomysły, by tak wcześnie zamykać! Sprawa nieco się wyjaśniła, gdy z minami proszących psiaków podeszłyśmy z Luizą do strażników, by choć na kilka minut wpuścili... Zdjęcia zrobimy i już nas nie ma... I co? Za połowę opłaty możemy spokojnie spędzić 20 minut na dziedzińcach pałacu! Jak się po chwili okazuje, nie tylko my zwiedzamy w ten sposób. Cóż, trzeba sobie w życiu radzić, praca ochroniarza pewnie do najlepiej opłacanych nie należy J
Czeka nas jeszcze dłuższa jazda, jest plan, by na nocleg dojechać do Curtea de Arges, u wrót Trasy Transfogaraskiej, ale zmęczenie bierze górę. Docieramy do Targoviste, by tu machnąć ręką na namiot i po pańsku rozgościć się w przydrożnym pensjonacie. Po drodze widzimy jednak coś, przed czym wielokrotnie ostrzegano nas w Polsce. Przejeżdżamy przez najprawdziwszą wioskę cygańską!
Dotychczasowe wioski (maramureskie i bukowińskie) wyglądały czysto: kolorowe domki, okiennice, parapety z kwiatami, płoty, rzeźbione bramy – aż miło. A tutaj... Pierwsze witają nas psy, małe i duże, raczej chude, raczej brudne i bardzo hałaśliwe. Z psami – dzieci; tak samo brudne i krzykliwe. Wzdłuż rozwalających się płotów siedzą starsze kobiety, podwórka zawalone wszelkiej maści resztkami cegieł, desek, zardzewiałych części samochodowych. I wszechobecne sznurki, w teorii z bielizną, w praktyce z najdziwniejszymi szmatami niewiadomego przeznaczenia. Może to był wynik stereotypów, ale nie odważyliśmy się zatrzymać i wyciągnąć aparaty... Większa część społeczności cygańskiej przebywa na południu Rumunii, tam jednak nie dotarliśmy. To, co widzimy, tak bardzo zaostrzyło apetyt, że pewnie trafimy tam następnym razem.
09.08.2009
Curtea de Arges to pierwsza stolica Rumunii, w której do zobaczenia mamy cerkiew książęcą i katedrę, zaś kilkanaście kilometrów od miasta znajdują się ruiny prawdziwego zamku Vlada Palownika, zwanego Draculą - Cetatea Poienari. Większość ludzi mówi „zamek Draculi” mając na uwadze Bran, czyli miejsce, gdzie historyczny Vlad Dracul (ojciec Palownika, pierwowzór literackiej postaci Draculi) nigdy nie postawił stopy. Bran to zamek zbudowany wyłącznie na potrzeby zachodniego, niezorientowanego turysty, w iście hollywoodzkim stylu. Wędrowcy z krwi i kości unikajcie tego miejsca!!!
Za to Poienari... Prowadzi tam ponad 1400 stopni, wędruje się pośród mrocznego, wilgotnego lasu, w którym nawet w samo południe panuje niepokojąca atmosfera tajemniczości. Mamy wrażenie, że lada chwila rozlegnie się jęk męczonego Turka albo płacz dzieci pozostawionych przy martwej matce... Aż ciarki przebiegają po plecach. Na koniec wychodzimy tuż pod szczytem, na którym majaczą resztki kamiennych murów i fragment baszty. Niewiele tego... Los nie obszedł się łaskawie z owym miejscem. Ze szczytu rozpościera się widok na drogę wijącą się pośród wzgórz, gdzieś daleko widać most przerzucony nad przełęczą. Kilka zdjęć i biegiem na dół, bo słońce już zachodzi za okoliczne góry.
Dzisiejszy nocleg wypada na kempingu, który znajduje się na drugim brzegu jeziora Vidraru. Musimy objechać jezioro, po drodze nie odmawiając fotografowania pięknych widoków. Ale droga... Dziura na dziurze, co jedna, to większa, pobocza nie ma, z jednej strony rów, z drugiej stromy spadek nad jezioro, koleiny na głębokość połowy koła, w wielu miejscach błoto. Jedynka na zmianę z dwójką. I tak przez siedem kilometrów... Dojeżdżamy wreszcie na miejsce, witają nas dymy ognisk, błoto i brak ciepłej wody, za późno jednak, by szukać czegoś innego. Znajdujemy najsuchsze miejsce pośród błota i rozbijamy namiot. Nawet na ognisko nie ma co liczyć, w promieniu 3 kilometrów nie ma grama gałązki – na kempingu tłumy, wszystko już dawno wyzbierane. Luiza jednak, wiedziona siódmym zmysłem, poznaje Polaków, wcześniej zaopatrzonych w drewno i tak wpraszamy się na ognisko.
10.08.2009
A rano ziąb... Namiot namókł wilgocią ciągnącą od jeziora, słońce dopiero nieśmiało przebija przez mgłę. I mamy towarzyszkę – dziurawy płot nie stanowił przeszkody dla rosłej krowy, która nie robiąc sobie niczego wędruje pomiędzy namiotami, ciekawsko zaglądając do plecaków. Poranna toaleta w jeziorze, sanitariaty... nie, nie każcie o tym pisać – nie mamy dużych oczekiwań, ale te nie spełniają nawet minimum. To najgorszy kemping, jaki zdarzyło nam się znaleźć podczas całego wyjazdu. Nic dziwnego, że w dalszą drogę zebraliśmy się zaraz po dziewiątej, co jak na nas było niezłym wyczynem ;)
Dziś przed nami Trasa Transfogaraska (droga krajowa 7C), znamy ją ze zdjęć w internecie, powinno być interesująco ;) Pierwsze kilometry nie powalają, ot, droga wśród wzgórz, kiepska nawierzchnia, ale to żadna nowość – takich widoczków mamy za sobą mnóstwo. Ale dalej... Wjeżdżamy coraz wyżej, droga poprawia się pod każdym względem – i widokowym, i technicznym. Co i rusz zatrzymujemy się, by robić zdjęcia, co i rusz perspektywa jest coraz lepsza. Droga rysuje się jak poskręcana wstążka, to już nie są serpentyny, to MEGASERPENTYNY. I wcale nie przesadzam... Szczyty gór są zasnute niskimi chmurami, a my jesteśmy coraz ich bliżej, wydają się być na wyciągnięcie ręki. Niemal przy każdym zakręcie drogi (czyli praktycznie co kilkadziesiąt metrów) malutkie zatoczki widokowe – nie przepuszczamy prawie żadnej! Tej Trasy nie sposób przejechać szybko, nawet z samochodu kręcimy głowami na wszystkie strony chcąc ogarnąć wzrokiem niezmierzone przestrzenie, jakie otwierają się przed nami. W pewnej chwili, a byliśmy już dość wysoko, na wysłużonym rowerku mija nas turysta, coś do siebie pogadując. Odprowadzamy go spojrzeniami pełnymi podziwu, w końcu Trasa wspina się na wysokość 2044 m npm. Tuż przed przełęczą tunel, a zaraz za nim - mgła. Ale jaka! Widoczność spada do kilku metrów, a my z rozdziawionymi ze zdumienia buziami patrzymy na siebie. Szkoda jechać dalej, gdy niczego nie widać, więc robimy postój na obiad. Obok drogi postawiono kilka knajpek, przysłowiowe dwa kroki dalej znajduje się małe (jedyne ponoć!) górskie jeziorko. Grzecznie czekamy na zamówione dania, a w tym czasie mgła zupełnie się rozwiewa, by po chwili znów ogarnąć wszystko mlecznym tumanem. I tak kilkakrotnie...
Zjeżdżamy na dół, a po drodze naszą ciekawość budzą owce, hen, gdzieś tam pod szczytami. Jak one tam dotarły? Widzimy, jak szczypią trawę krok od przepaści – nie mają lęku wysokości? A jedno stadko rozłożyło się tuż przy drodze i wdzięcznie pozuje do zdjęć, wywołując największy entuzjazm u Luizy. I znów postoje co 100 metrów, bo nie sposób nie zrobić choć kilku zdjęć. Pojawiają się wodospady i daszki chroniące drogę przed lawinami, a w powietrzu szybuje kolejka górska, która na przełęcz dowodzi chętnych z pobliskiego miasteczka. Na dole organizujemy mały piknik, wyciągamy butlę i robimy gorącą kawę (zmarzliśmy nieco na górze). Siedzimy podziwiając po raz ostatni zapierające dech w piersi widoki, przeżywając każdy zakręt raz jeszcze. Co tu dużo mówić – by przejechać nieco ponad 50 kilometrów potrzebowaliśmy 7 godzin J
Po niezwykle emocjonującym dniu pozostało tylko dojechać na kemping w Sighisoarze. W międzyczasie Jacki informują, że nocują około 30 kilometrów dalej. Do miasteczka wjeżdżamy wieczorem, pięknie podświetlone zabytki aż proszą, by zostać i wybrać się na wieczorny spacer, gdy jednak udaje nam się znaleźć kemping (na obrzeżach) i dość nieprzyjemną obsługę, szybko postanawiamy dołączyć do Jacków. I to jest strzał w dziesiątkę! Kemping w Blażej do dziś wspominamy z rozrzewnieniem – malutki, czyściutki, prowadzony przez Holendrów (jak wiele innych, zresztą), z basenem! A nad nami rozgwieżdżone niebo, które gwarantuje dobrą pogodę następnego dnia. Gorąca kąpiel, ciepły posiłek i sympatyczne towarzystwo w pełni rekompensują niedogodności poprzedniej nocy.
11.08.2009
Nie chce nam się zebrać, słońce przypieka, basen kusi wodą, z Mirkiem gramy w siatkówkę J Ale Sighisoara czeka, więc obiecujemy sobie szybko wrócić, by spędzić wieczór w basenie i w drogę! Zbaczamy z głównej trasy chcąc dojechać do Biertanu, gdzie znajduje się kolejny kościół z listy UNESCO. Nieopatrznie wybieramy tę gorszą drogę i przez kilka kilometrów tłuczemy się polnym traktem, pełnych tzw. „kocich łbów”, by na końcu dowiedzieć się, że do właściwej wioski jest... jeszcze dalej. O nie, basen kusi, do Biertanu zawitamy następnym razem, i by nie tracić więcej czasu i jedziemy prosto do Sighisoary. Jacki polecili świetną pizzerię, a że zbliżało się już południe grzechem byłoby nie wstąpić. Pizze – ogromne, pyszne i tanie, znać, że do Włoch niedaleko.
Najedzeni i rozleniwieni upałem powoli ruszamy w stronę Starówki. Miasteczko malutkie, sprawia wrażenie żywcem przeniesionego ze średniowiecza. Nic dziwnego, że właśnie tutaj odbywa się co roku Festiwal Średniowiecza. Oglądamy kolorowe kamieniczki, mnie spodobały się okiennice, Mirkowi schody, Luiza rozgląda się wszechobecnymi kotami – dla każdego coś dobrego J Sam Rynek niemiłosiernie rozkopany – remonty, remonty... Ale wystarczy zapuścić się w nieco głębiej, by poczuć klimat miasteczka. Spokój, mało ludzi, bajecznie kolorowe ściany (czerwone, fioletowe, zielone – w żadnym innym kraju nie widzieliśmy tak kolorowych domów), uliczki brukowane kostką lub wręcz gliniaste, żadnego asfaltu, wszystko oświetlone popołudniowym słońcem – wymarzone warunki do fotografowania.
Ale towarzystwo już pili do powrotu – basen przecież! W tak upalny dzień basen faktycznie zyskiwał na atrakcyjności. Pominę milczeniem fakt, że jak przyszło co do czego, to z kąpieli skorzystałam właściwie sama, bo Mirek, po kilku minutach stwierdził, że zimna woda (fakt, za ciepła to ona nie była), a Luiza... też miała swoje powody. Niemniej, wieczór pod rozgwieżdżonym niebem i tak należał do udanych.
12.08.2009
W nocy budzi nas dźwięk padających kropli deszczu. Hmm... Czy aby nasz namiot jest na pewno nieprzemakalny? Rano okazuje się, ku wielkiej uldze, że jak najbardziej – całe wnętrze suche, tylko buty zostały na zewnątrz. Ech, wyschną po drodze. Pakujemy manatki i zmierzamy w stronę Sibiu, po drodze planując postój w Valea Villor, by zobaczyć warowny kościół (z listy UNESCO, oczywiście).
Sama wioska przyjemna, kolorowa, jak tylko rumuńskie wioski potrafią być kolorowe. Bez większych kłopotów znajdujemy kościół, ale okazuje się być zamknięty do godz. 14.00 – przerwa obiadowa czy co? Nie poddaję się tak łatwo i z pomocą podstawowych zwrotów angielskich, a jeszcze bardziej niezastąpionej gestykulacji, udaje mi się znaleźć właściciela kluczy. Przełykając ostatnie łyżki zupy uprzejmie kiwa głową, że za pięć minut otworzy kościół. I dobrze zrobił, bo w międzyczasie przybyło jeszcze kilkunastu chętnych turystów.
Kościół ładny, widok z wieży (na którą wchodzimy tak trzeszczącymi schodami, że aż kolana miękkie ze strachu, że za chwilę wszystko się zawali) wspaniały! Czerwone dachy symetrycznie rozmieszczone wzdłuż kilku uliczek, otoczone niewielkimi wzgórzami, pod jednym ze szczytów widniej napis (jak oni to zrobili?) z nazwą wioski. Gdzieniegdzie niespiesznie toczy się furmanka, gdzieniegdzie stoją grupki starszych kobiet w otoczeniu dokazujących dzieci. Ot, kolejny dzień upływający według naturalnego rytmu przyrody i prac polowych.
Dobrze nam na wieży, drobinki kurzu wirują w promykach słońca, nad głowami brzęczą muchy, nawet pająk w kącie wygląda dość przyjaźnie, ale pora ruszyć dalej. Na pocieszenie kupujemy po miejscowej drożdżówce i jazda do Sibiu!
Na miejsce dojeżdżamy popołudniem i pierwsze co – pizza! Zasmakowało nam to niewymyślne w końcu danie J Znów duże, smaczne i tanie – pysznie! Oj nie, przepraszam, pierwszy był policjant, który na widok polskiej rejestracji rozciągnął buzię w szerokim uśmiechu, głośno wołając „Buna ziua Polonia!” (czyli „dzień dobry Polsko”). A później włóczymy się uliczkami miasta, porównywalnego z naszym Krakowem, tak pełnego zabytków. Ciekawostką jest stojący na środku ulicy szlaban, z dwoma przeciwległymi ramionami (blokują ruch w obu kierunkach). Zastanawiamy się czemu on ma służyć, wszak nie ma tam parkingu, urzędu czy innych wjazdów. Stoi – tak prostu. Właściwie to czemu my się dziwimy – przecież w Baia Mare widzieliśmy rondo, którego środek stanowiło kilkanaście skrzynek, ustawionych jedna obok drugiej.
Telefon do Jacków i umawiamy się na grillowane kiełbaski 30 kilometrów dalej, w Aurel Vladu. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w Calnic, by podziwiać tutejszy kościół warowny, wpisany na listę UNESCO, jednak cena 12 leja za wstęp i możliwość wykonania fotografii skutecznie odstrasza. Powoli zbliżamy się ku końcowi urlopu i zaczynamy coraz pilniej liczyć wydawane leje, cóż – szara rzeczywistość...
Na kemping dojeżdżamy całkiem wcześnie (było jeszcze co nieco widać), kemping okazuje się być dużym, ogrodzonym terenem z polem kukurydzy za płotem. A że właśnie wschodzi czerwono krwisty księżyc, nie trzeba długo czekać, by wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy iście z filmu Znaki. Robi się jakoś strasznie... Nie namyślając się wiele wyciągamy palinkę, by rozweselić atmosferę, na tyle skuteczne, że chłopcy zaczynają tworzyć „nowy ład ekonomiczny”. Rozumiecie: z puszkami piwa, na składanych turystycznych krzesełkach, z grillowaną kukurydzą w ręku toczą poważne dyskusje polityczno-ekonomiczne. Aż żal, że tego nie słyszałam, ale palinka zmogła.... J
13.08.2009
Ech, zmęczenie daje się we znaki, nie chce nam się rano wstać, marudzimy bardzo... Mamy za sobą dość intensywne dni, wiele godzin spędzonych w samochodzie, nic dziwnego, że chce nam się troszkę poleniuchować. Razem z Jackami patrzymy na mapę, określając dalszą drogę. Oni za chwilę wybierają się na Węgry, a i nam zaczyna chodzić po głowach pewien pomysł. Mirek rzucił od niechcenia – „może do Budapesztu?” i powoli kombinujemy, jakby tam jednak dojechać J
Póki co, z polecenia Jacków i własnych notatek, wynika, że mamy do zwiedzenia kopalnię soli w Turdzie, a tuż obok jest ciekawy, acz niewielki, wąwóz Turzii. Niemrawo składamy namiot i powoli ruszamy dalej. Pogoda dopisuje, samochód sprawny, nawierzchnia naprawdę niezła, szybko pokonujemy kolejne kilometry, by przed Alba Iulia utknąć w kilkukilometrowym korku. Wleczemy się grzecznie tempem stuletniego ślimaka, podziwiając krowy i konie pasące się w przydrożnych rowach i wdychając spaliny toczącego się przed nami tira. I tak przez 5 kilometrów... A jak już możemy przyspieszyć, to psuje się pogoda, do Turdy dojeżdżamy w strugach deszczu. W końcu idziemy do kopalni, więc na powierzchni może lać, byle nie za długo!
W kopalni zimno i mokro, temperatura nie przekracza 12 stopni, mdłe światełka słabo rozpraszają ciemność. Sala echo – bawimy się jak dzieci głośno wykrzykując najróżniejsze słowa i sprawdzając, ile z nich słychać J A na dnie kopalni niespodzianka: ktoś wpadł na pomysł, by urządzić tam wesołe miasteczko! Stoi już diabelski młyn, na ukończeniu jest boisko do koszykówki i mała scena, wszystko ciekawie oświetlone. Zapewne chętnych do odwiedzin za chwilę będzie dużo więcej, w ilu bowiem miejscach można przejechać się na karuzeli 100 metrów pod ziemią? Obiecujemy sobie wrócić za jakiś czas, by sprawdzić efekt końcowy.
Głodni i zmarznięci wracamy na powierzchnię, by z radością stwierdzić, że po niedawnym deszczu prawie nie ma śladu. Robimy szybkie zakupy w miejscowym supermarkecie i planujemy biwak u wejścia do wąwozu.
Do Turzii wiedzie prawdziwie rumuńska, dziury, wycięte fragmenty nawierzchni, kamienie, jazda nią wymaga niezłego skupienia. Pewnie dzięki temu kiełbaski z ketchupem smakowały wyjątkowo dobrze J Sam wąwóz, jak już wspomniałam, nie za długi, mało wymagający, ot, godzinny spacer dla rozprostowania kości i wentylacji płuc.
Początkowo planujemy rozbić się na dziko na pobliskiej polance, ale z uwagi na duży tłok, hałas i ogólny nieład, jaki tam panuje, decydujemy się na jazdę do Gilau i polecany kemping. Dojeżdżamy późno, ledwo żywi ze zmęczenia, a tu jeszcze trzeba napompować materac... Ten materac będziemy długo pamiętać... Zajadając jeden po drugim gorące kubki patrzymy na rozgwieżdżone niebo, co i rusz przecinane meteorami. Jeśli to prawda ze spadającymi gwiazdami i wszystkie pomyślane tego wieczoru życzenia miałyby się spełnić, to... ho, ho!
14.08.2009
Rano okazuje się, że na terenie kempingu znajduje się małe jeziorko, nad którym urządzamy sobie śniadanie i podejmujemy ostateczną decyzję – jedziemy do Budapesztu. Mirek był tam wiele lat temu, ja i Luiza wcale, a w końcu to „prawie” po drodze, cóż bowiem dla nas 200 kilometrów w bok? Już zrobiliśmy ich grubo ponad 3000 J
Dzwoni Jacek, oni też zmierzają w stronę węgierskiej granicy, więc umawiamy się na obiad w Oradea (tuż przed granicą), by po raz ostatni pogadać z rodakami na rumuńskiej ziemi. Im bliżej miasta, tym pogoda gorsza, żartujemy, że to Rumunia wylewa łzy na wieść o naszym wyjeździe.
Oradea to jedno z większych miast, co od razu widać po ilości przemykających samochodów, tramwajów i trolejbusów. Udaje nam się znaleźć parking tuż przy centralnym Rynku i w strugach deszczu przebiegamy do pobliskiej pizzerii, by tu poczekać na Jacków – powinni być za godzinkę. Ciepła kawa, usypiający dźwięk padającego deszczu i zupełna pustka w knajpce działają usypiająco; ja drzemię zwinięta w kłębek, Mirek i Luiza dzielnie próbują oglądać film w rumuńskiej wersji językowej (niby knajpka mała, ale na ścianie wielki, plazmowy telewizor z kanałem HBO). Na szczęście przyjeżdżają Jacki – na szczęście, bo stopień rozumienia filmu był coraz niższy... Tradycyjnie zamawiamy pizzę, tradycyjnie pyszna J Wymieniamy wrażenia, przerzucamy się znajomością historii Rumunii, opowiadamy sobie co ciekawsze historyjki z minionych dwóch tygodni. Aż trudno uwierzyć, że tyle się wydarzyło! I jeszcze trudniej, że to już koniec, że pora wracać... Wszyscy dochodzimy do wniosku, że ten wyjazd nie zaspokoił naszej ciekawości tym krajem i na pewno kiedyś przyjedziemy tu raz jeszcze. Raczej wcześniej niż później. Żegnamy się na parkingu, wymieniając adresy mailowe; kto wie, może kiedyś wybierzemy się gdzieś razem?
Ostatnie tankowanie paliwa (by wydać pozostałe leje) i obieramy kierunek na Budapeszt. Węgierskie drogi są naprawdę dobre, nawet lokalne mają nawierzchnię bez kolein czy dziur i szerokie pobocza; drogę do stolicy przemierzamy szybko i bezproblemowo. Nocujemy oczywiście na budapeszteńskim kempingu, który ma tę zaletę, że jest zlokalizowany blisko metra, co znacznie ułatwia dotarcie do centrum miasta. Popularność tego miejsca widać od razu, długo szukamy choć skrawka ziemi, by rozbić namiot. Mnóstwo samochodów i namiotów poupychanych jak sardynki w puszce, powietrze rozbrzmiewa niemal wszystkimi europejskimi językami, kilku Polaków również znaleźliśmy. Nie w głowach nam jednak bratanie się z innymi narodami, szybko (mamy w końcu wprawę) pompujemy materac i wyruszamy na miasto. Zapada już zmrok, a każde dziecko wie, że Budapeszt nocą robi oszałamiające wrażenie! Zadziwia nas gwar na ulicach, co krok ogródki piwne, knajpki, parasole, ławki – to miasto żyje, a życie nie zamiera po 22.00. Mimo woli wspominamy Warszawę i wiślane brzegi, ciemne, zarośnięte trzciną i puste, aż żal, że nikt nie potrafi wykorzystać możliwości, jakie daje rzeka. Podziwiamy Parlament, wzgórze Gellerta, mosty, kościoły, kamienice; gdzie nie spojrzymy, tam mnóstwo świateł, ruchu, radości, nikt z nas nie myśli o śnie, choć przejechaliśmy przecież niezły kawałek drogi. Włóczymy się niemal do północy i tylko nieuchronnie zbliżająca się godzina odjazdu ostatniego metra zmusza nas do powrotu na kemping. Fakt, że zmęczenie teraz zaczyna dawać się we znaki, omal nie przesypiamy naszej stacji J
Rano budzą nas dźwięki zwijanych namiotów i zapuszczanych silników – wśród tylu ludzi trudno o spokój i dłuższy sen. Chcą nie chcąc, także i my powoli zbieramy się, by opuścić kemping. Zostawiamy samochód na pobliskim parkingu, a sami znów w miasto, dziś chcemy poleniuchować na wyspie Małgorzaty. Obiecaliśmy sobie wypić za udany wyjazd właśnie na owej wyspie, teraz pozostaje kupić niezbędny trunek J Początkowo chcemy jeszcze popłynąć Dunajem, ale okazuje się, że taki kurs zabrałby nam cały dzień, a przecież chcemy też powłóczyć się po mieście. Cóż, Dunaj odkładamy na następny raz.
Dobrze nam na wyspie – siedzimy w cieniu, popijamy szampana (czy raczej musujące wino, które szampana z powodzeniem „udaje”) i gadamy, gadamy, gadamy... Dunajem płyną statki, przez most suną autobusy i samochody, po alejkach spacerują matki z dziećmi, słońce przygrzewa, bąbelki szumią w głowach – ech, urlopowe życie! I tylko brzuchy coraz głośniej domagają się posiłku, więc, acz niechętnie, zbieramy się do powrotu. Okazuje się, że tuż obok nas siedzi Polka! Od słowa do słowa nawiązujemy ciekawą rozmowę – dziewczyna pochodzi z Krakowa, a w Budapeszcie jest już półtora roku i, co najdziwniejsze, nie zna węgierskiego! Do pracy i kontaktów ze znajomymi w zupełności wystarcza jej angielski. Dowcipkujemy z kompletnie dla nas niezrozumiałych rumuńskich słówek i tak docieramy do mostu, gdzie nasze drogi się rozchodzą. Po raz kolejny stwierdzamy, że miło spotkać rodaka na obczyźnie, a Polacy za granicą w zasadzie bywają sympatyczni i pomocni. Choć nie jest to reguła, ale pozwólcie, że pominę pewne zdarzenie milczeniem...
Południe dawno minęło, a że jesteśmy po sutym i smacznym posiłku i z głów nie całkiem jeszcze bąbelki wywietrzały, to chęć do dalszych spacerów spada do zera. Snujemy się bez ładu i składu, ziewając jedno przez drugie i z niechęcią myślimy o długiej drodze, jaka czeka nas do Warszawy. Nie możemy jednaj odkładać powrotu na dłużej, wizja powrotu do pracy zbliża się nieuchronnie. Jeszcze tylko ostatnie zakupy tokaju i parę minut po 19.00 opuszczamy stolicę Węgier, kierując się w stronę Polski.
Na pocieszenie oglądamy jeszcze przepiękny zachód słońca, a sama droga mija szybko, bez kłopotów przejeżdżamy Słowację, docierając parę minut po pierwszej do Łysej Polany. Tutaj zmęczenie na tyle daje się we znaki, że po szybkim posiłku (niezastąpione gorące kubki) decydujemy się na sen w samochodzie. Owinięci w śpiwory, w najdziwniejszych pozach, zasypiamy właściwie bez większych kłopotów i śpimy do siódmej rano. A rano zimno – czuć, że jesteśmy w górach J Dwa kroki i jesteśmy znów w Polsce.
Pozwólcie, drodzy czytelnicy, że na tym zakończę opis naszych wojaży. Dodam tylko, że w Warszawie byliśmy wczesnym wieczorem, brudni, zmęczeni, głodni, ale jakże szczęśliwi, że dane nam było zobaczyć Rumunię i jej Cuda. Z całego serca chcielibyśmy polecić ten kraj wszystkim tym, którym trud i niewygody nie straszne, tym, którzy obraz prawdziwego życia cenią bardziej niż widok z hotelowego okna, tym, którzy wolą toaletę w strumyku niż jacuzzi. Ale jeśli nie macie stuprocentowego przekonania, że ten sposób spędzania czasu Wam odpowiada – nie przyjeżdżajcie do Rumunii! Niech ostanie się dla „łazików” choć troszkę miejsc nie skażonych masową turystyką...
Uczestnicy: Luiza Jakubiak, Katarzyna Nowak, Mirosław Ponikowski
Termin: 01-14.08.2009
Środek transportu: Opel Corsa 1,2
Ilość przejechanych kilometrów: 4300
Koszt wyprawy: ok. 1200 PLN/osoba
Waluta: leje (rony), 1 leja = 1 złoty
Informacje praktyczne:
Koszt noclegu na kempingu: 5 (fatalny) – 35 leja (świetny), często dostępna ciepła woda, choć to nie reguła,
Paliwo: ok. 3,9 leja/litr,
Obiad: ok. 25 leja,
Piwo: 2,5 - 3 leja,
Godziny zwiedzania: 9.00-17.00,
Czas: + 1 godzina względem Polski,
Dostępność bankomatów: duża, w wielu miejscach możliwość płatności kartą.
Katarzyna Nowak
katarzyna.kno@gmail.com
Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych w celu publikacji przesyłanego artykułu. Wyrażam zgodę na modyfikację i publikację przesłanych materiałów w dowolnej ilości kopii. Oświadczam, że posiadam prawa autorskie do artykułu oraz do przesyłanych zdjęć oraz uzyskałem/łam zgodę na publikację od osób znajdujących się na fotografiach.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.