Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

40 DNI NA BAŁKANACH > RUMUNIA, SERBIA, CZARNOGÓRA, ALBANIA, BUłGARIA, MOłDAWIA


szkot szkot Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie ALBANIA / brak / Drymades / albaniaNiskobudżetowa podróż samochodem po Bałkanach i nie tylko

Więcej zdjęć na www.mariusztravel.com

RUMUNIA

Pierwsze wrażenia z Rumunii nie były najlepsze. Zaraz za granicą zajechaliśmy na stację benzynową, aby kupić winietę (25 zł na miesiąc). Kręciło się kilkunastu młodych Cyganów i nie podobało mi się to. Pojechaliśmy do pobliskiego miasta Satu Mare, gdzie najbardziej utkwił mi w pamięci znak „Unia Europejska 0 km”. Widać że Rumuni z entuzjazmem przyjęli wejście do Unii! W dalszej podróży często widzieliśmy charakterystyczną flagę z gwiazdkami w przeróżnych miejscach. Następnie chcieliśmy pojechać do Baia Mare podrzędną drogą wzdłuż rzeki, ale to był fatalny pomysł. Jechaliśmy po czymś, co kiedyś było asfaltem aż do momentu, kiedy dalsza jazda nie miała sensu. Asfalt zniknął zupełnie, a wzrok mijanych wieśniaków był jednoznaczny: "z choinki spadliście czy co"?

Na pocieszenie nazbieraliśmy sobie orzechów pod drzewami, które rosły wzdłuż drogi. Później okazało się, że Rumunia to prawdziwy „orzechowy kraj” i wiele dróg jest obsadzonych orzechowcami. Od tej pory moje dłonie miały ten charakterystyczny, mało atrakcyjny kolor, jaki zostawia sok młodych orzechów, a w samochodzie zaczęliśmy wozić kamienie do ich łupania. A dokładniej, od momentu kiedy złamałem zęba gryząc jakąś twardszą sztukę.

Tego dnia zdążyliśmy jeszcze zwiedzić Baia Mare, gdzie Ela, dla przykładu, potrąciła głupiego psa. Zaznaczam, że lekko i niechcący, bo nie dostanę obiadu! Bestia rozsiadła się na środku ronda i zamiast uciekać, pomachała ogonem. Ela źle odczytała jego intencje i bum! Nie wiem czy to przypadek, ale od tamtej pory wszystkie psy (a jest ich w Rumunii niemało) na nasz widok schodziły z drogi... Zwierzęta domowe, ludzie i furmanki to plaga na niektórych drogach, wzdłuż których w nieskończoność ciągną się wioski i miasteczka. Brak chodników zmusza ludzi do chodzenia po drodze, to rozumiem. Ale dlaczego nie schodzą z drogi kiedy nadjeżdża samochód, tego nie rozumiem. Jednego razu szerokim łukiem wyprzedziłem rowerzystę, bo jechał zygzakiem. Myślałem, że pijany, a on? Jakby nigdy nic, w ręce trzymał komórkę i pisał sms-a!

W poszukiwaniu bezpiecznego miejsca na nocleg pojechaliśmy w pobliskie góry, gdzie rozbiliśmy namiot po raz pierwszy w tej podróży. Prawie nigdy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na namiot, szczególnie w Rumunii, gdzie rozbijanie się na dziko nie jest zabronione. Rano powitało nas słoneczko i myśleliśmy, że zawsze tak będzie. Pojechaliśmy zwiedzać wioski Șurdești, Budești oraz Ocna Șugatag. Trzeba wiedzieć, że w Maramureszu ludowi artyści upodobali sobie drewno. W wioskach nie sposób przeoczyć słynne rzeźbione bramy, ani tym bardziej wspaniałe drewniane cerkwie. Na zewnątrz zwracają uwagę wysokie, strzeliste wieże, a w środku liczne malowidła i świeczki. Życie w wioskach wydaje się płynąć powoli, bezszelestnie. Przechodzący ludzie mówią "dzień dobry", tylko czasami ktoś ciekawski przypatruje się turystom zza płotu. Zaskoczyło mnie to, jak mili są tam ludzie. Na przykład, kiedy chcieliśmy zrobić zdjęcie dziadkowi z furmanką na Mazurach, zażyczył sobie 10 zł. Kiedy w Rumunii robiłem zdjęcia przejeżdżającym furmankom, często ludzie machali i uśmiechali się.

Furmanki to nierozłączny element krajobrazu. Spotyka się je na każdym kroku, czasami nawet w dużych miastach. Szczególnie rano albo przed zmrokiem, kiedy furmanki wracają z pola. Natomiast po zmroku są prawdziwym utrapieniem. Jeżdżą bez świateł, co najwyżej mają odblaski.

Chcieliśmy pojechać na nocleg w to samo miejsce, co poprzedniej nocy. Z mapy wynikało, że można zrobić skrót podrzędną drogą. Zobaczyłem drogowskaz na Izvoare i skręciłem w leśną drogę, całkiem znośną. Kiedy zaczęła się pogarszać, nie było za bardzo jak zawrócić, więc kontynuowaliśmy. No i zaczęło się! Najgorsze były strome odcinki, bo tam woda wyżłobiła koryta i odsłoniła różnej wielkości kamienie. Doszło do tego, że Ela szła przed samochodem usuwając przeszkody, a ja spocony za kierownicą kombinowałem jak ominąć pozostałe. Zrobiło się późno a końca wertepów nie było widać. W końcu rozbiliśmy się koło strumienia i poszliśmy do lasu na grzyby. Smażone z polską kiełbaską były pyszne! Byliśmy na wysokości 850m i po zachodzie szybko zrobiło się zimno. Kiedy rozpaliliśmy ognisko, namiot pokryty był już szronem. Nagrzaliśmy wody w pięciolitrowej butelce i, o dziwo, z łatwością się umyliśmy. Ten "prysznic" przy wielkim ognisku na mrozie to jednen z najbardziej niezapomnianych momentów podróży. Szkoda że zdjęcia są objęte cenzurą!

Transylwania

Inaczej zwana Siedmiogród, kraina ta najbardziej kojarzy się z legendarną postacią Drakuli, który w XIX-wiecznej powieści Brama Stokera sieje postrach wśród mieszkańców okolic. Eli i mi najbardziej kojarzy się z.....tłumikiem! Oto dlaczego. Wyjeżdżaliśmy właśnie z miasta Dej po remontowanej drodze, kiedy nagle coś trzasnęło i nasz kochany Seat zaryczał jak potwór! Nie, to nie Drakula, to urwany tłumik. Zdecydowaliśmy poprosić o pozwolenie na rozbicie namiotu w ogródku koło jakiegoś domu. Udało się, choć gdyby nie bariera językowa, spalibyśmy w domu. W nocy zaczęło padać i deszcz towarzyszył nam aż do wyjazdu z Rumunii. Po nowy tłumik musieliśmy pojechać do oddalonego o 60km Cluj-Napoca. Na szczęście żaden patrol nas nie zatrzymał za ten hałas, ale nie było mowy o samodzielnej wymianie środkowego tłumika. Potrzebowaliśmy pomocy. Postanowiłem podzwonić do członków Hospitality Club i trafiłem na Mihai. Zgodził się nas przenocować, choć mieszka z rodzicami. Następny dzień zleciał na naprawie tłumika i zwiedzaniu Cluj, w czym pomagał nam nie tylko Mihai, ale też jego ojciec. Cluj od niedawna ma nową atrakcję: wspaniałe kolorowe fontanny, uruchamiane o 20.00 każdego dnia. Z głośników rozbrzmiewa muzyka klasyczna, a całość tworzy niezapomniany spektakl!

Mihai pokazał nam zdjęcia z różnych gór w Rumunii i polecił Góry Apuseni na zachodzie kraju. Znajduje się tam ponad 1500 jaskiń, co nie było bez znaczenia biorąc pod uwagę ilości wody jakie lały się z nieba i prognozę zapowiadającą, że ci na górze nie mają zamiaru zakręcić kurka przez następne kilka dni. Na początek pojechaliśmy do jaskini Scărișoara, gdzie znajduje się największy lodowiec Rumunii, o objętości 75.000 m3. Swoją drogą, nie miałem pojęcia że w Rumunii są jakieś lodowce!

Strome schody prowadzą w dół przez 48-metrowy, prawie pionowy lej. Weszliśmy do środka oświetlonej jaskini i od razu poszliśmy na sam koniec, gdzie znajduje się główna atrakcja. Ogromne lodowe stalagmity sterczały niczym maczugi, a dookoła porozrzucane były kawałki lodu. Jesień to najcieplejszy okres w jaskini i dlatego wszystko się topiło. Zanim wróciliśmy do samochodu, był już zmrok. Postanowiliśmy jechać dalej po ciemku. Górska, kręta droga była w fatalnym stanie, a do tego jazdę utrudniała gęsta mgła. Najgorsze było wypatrywanie dziur, bo pojawiały się nagle i groziły urwaniem koła. Udawało mi się aż do momentu, kiedy koło z hukiem wpadło w jakąś wyrwę, której nawet nie zobaczyłem. Od tamtej pory jechałem 20-30km/godz i postanowiłem nie jeździć więcej nocą.

Następnego dnia padało jak zwykle. Zostawiliśmy samochód na polu namiotowym w Ponor i poszliśmy w góry. Pomimo deszczu było jakoś ładnie i tajemniczo. Iglasty las o bogatym poszyciu pachniał tysiącem zapachów, otulony mgłą niczym wonnym kożuchem. Naszym celem była jaskinia Cetățile Ponorolui. Jaskinia ma 2 wejścia, oba znajdują się na dnie "kotła" o głębokości kilkuset metrów. Zejście po stromych i śliskich kamieniach oraz skałach zajęło trochę czasu, pomimo poręczy i łańcuchów. Do jaskini wpada spory strumień i płynie dnem bardzo wysokiego korytarza przez jakiś kilometr, po czym znika w otchłani. Zeszliśmy w głąb po ociekających wodą głazach i kombinowaliśmy, jak przejść tą jaskinię suchą nogą. Zazwyczaj się udawało. Minęliśmy zakręt i w oddali zobaczyliśmy światło. To było drugie wyjście, z którego oczywiście skorzystaliśmy, nie mając ochoty ani czasu na ponowne przejście wzdłuż rzeki. W jedną stronę to była niezła frajda, a nawet wyzwanie, ale co za dużo to niezdrowo. To się tyczyło również deszczu. Na szczęście udało nam się przed nim schronić na noc w drewnianym domku na polanie Ponor.

Kolejnego dnia wybraliśmy się wraz z trójką napotkanych Polaków na zwiedzanie jaskiń w dolinie Sighiștel. Szczególnie Măgura była imponująca. Wysokie komnaty, ogromne nacieki czasami tworzące wielkie kolumny, nietoperze wiszące pod sklepieniem. Przeszliśmy niecały kilometr zaledwie jednym korytarzem, nie zapuszczając się w inne z braku czasu. Po takim maratonie jaskiniowym byliśmy gotowi do dalszej drogi i następnego dnia pojechaliśmy do miasta Timișoara.

Kriszana i Banat

Kraina ta przez wieki należała do Węgier i stąd jej różnorodność kulturowa. Mieszkają tu nie tylko Rumuni i Węgrzy, ale także Serbowie i Niemcy. Timișoara, wielonarodowa stolica Banatu, była nazywana "Małym Wiedniem" i do tej pory zachowała atmosferę habsburskiego miasta. Centrum usiane jest starymi kościołami i wspaniałymi XIX-wiecznymi kamienicami. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie i gdybym miał wskazać najładniejsze miasto tej podróży, to bez wahania wybrałbym Timișoarę.

SERBIA

Przyjechaliśmy na granicę rumuńsko - serbską wcześnie rano. Starszy celnik sprawdził paszporty, a młodszy chyba chciał się popisać angielskim, bo machnął żeby wysiąść i powiedział „kasting kontrol”. Na szczęście ten starszy miał więcej taktu i pozwolił nam jechać. Co znaczyło to "kasting kontrol", do tej pory nie wiemy. Kraj sprawiał wrażenie biednego. Od razu rzuciły się nam w oczy 2 rzeczy: dobre drogi i opuszczone domy (od których wziął się tytuł). Nie był to łatwy wybór bo "pustostany" odnoszą się do pierwszych wrażeń a nie do całego kraju, jako że w Serbii nie było nic tak oczywistego jak furmanki w Rumunii. Średniowieczne monastyry, w które obfituje Serbia, byłyby dobrym kandydatem, ale można je znaleźć również w innych krajach bałkańskich. Serbia wyróżnia się dobrze utrzymanymi drogami, ale oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Często malutki drogowskaz pojawiał się dopiero na samym skrzyżowaniu, jako strzałka przypominająca znaki znane nam z polskich gór. Można się do tego przyzwyczaić, więc nie będę już narzekał, tym bardziej że Serbia jako jedyny z odwiedzonych krajów nie wymagała żadnych winiet.

Belgrad i twierdza Smederevo

Pojechaliśmy prosto do Belgradu. Płaski krajobraz niczym się nie wyróżniał i szybko dojechaliśmy do celu. Na miejscu zobaczyliśmy brzydkie miasto i niewielu turystów. Poszliśmy nad rzekę a następnie obejrzeliśmy remontowaną Cytadelę Kalemegdan. Trzeba przyznać że Belgrad, położony u zbiegu Sawy i Dunaju, ma zadatki na ładne europejskie miasto. Minie jednak dużo czasu, zanim znikną obskurne budynki i brudne zakamarki. Nawet się nie spodziewałem, że w takim mieście zostanę miliarderem! Jak to się stało? Otóż od ulicznego sprzedawcy kupiłem serię banknotów serbskich z lat 90', kiedy inflacja szalała i bank centralny drukował coraz to większe nominały. Rekordowy banknot to 500 miliardów, czyli 500 000 000 000. A propos, czy ktoś jeszcze pamięta nasze miliony?

Położone 50km od Belgradu Smederevo leży nad samym Dunajem i to właśnie tam znajdują się ruiny największej fortecy w Europie zbudowanej na płaskim terenie. Ogrom budowli robi duże wrażenie, podobnie jak rozległe widoki na całą okolicę. Niestety nie mieliśmy czasu aby zwiedzić całą Serbię. Koniecznie chcieliśmy zobaczyć jakiś monastyr, więc następnego dnia pojechaliśmy do Sopoćani na południu kraju.

Novi Pazar i Monastyr Sopoćani

Droga do monastyru była wąska i kręta. Koło parkingu spotkaliśmy młodego mnicha, który wyganiał obcą krowę z terenu klasztoru. Ubrany na czarno od stóp do głów, z daleka wydawał się surowy i poważny, szczególnie że nosił długą brodę. Ale kiedy tylko podszedł bliżej i się uśmiechnął, od razu zniknął dystans. Chętnie zaczęliśmy rozmowę sprawdzając, na ile język serbski jest podobny do polskiego. Doszliśmy do wniosku, że bardziej niż węgierski :) Wracając do monastyru, ufundował go król Uroš w XIII wieku. W średniowieczu każdy władca starał się dedykować monastyr czy kościół jakiemuś świętemu, aby ten wstawił się za nim w dniu Sądu Ostatecznego. Coś jakby polisa ubezpieczeniowa... Sopoćani został zniszczony przez Turków w XVII wieku i był opuszczony, aż do czasu jego odbudowy w obecnej postaci w latach 20' XX wieku.

Novi Pazar bardziej przypomina Kosowo niż Serbię. Nad miastem górują spiczaste minarety z zawieszonymi wysoko głośnikami, z których 5 razy dziennie rozbrzmiewa wołanie wiernych na modlitwę. Turcy panowali tutaj aż do 1912 roku, co tłumaczy wpływy muzułmańskie widoczne na każdym kroku, szczególnie w ubiorze mieszkańców. Novi Pazar leży w górskiej okolicy, o rzut kamieniem od Czarnogóry. Można powiedzieć, że im bliżej Czarnogóry, tym piękniejsze są widoki. Tak więc nie tracąc czasu, pojechaliśmy do "Kraju Tuneli"

CZARNOGÓRA

W 2006 roku mieszkańcy Czarnogóry w referendum zdecydowali o odłączeniu od Serbii i w ten sposób powstało kolejne państwo na mapie Europy. Jak sama nazwa mówi, jest to kraj bardzo górzysty (najwyższy szczyt Bobotov 2522m). Już pierwszego dnia naliczyliśmy około 40 tuneli. Od samej granicy z Serbią towarzyszyły nam przepiękne widoki, z kulminacją na drodze Centije - Kotor. Wąska droga wiła się pośród białych skał i kolorowych krzewów, z widokami na głębokie doliny i otaczające je strome góry. Kiedy wydawało się, że już nic nas nie zaskoczy, wyłoniła się Zatoka Kotorska i słowo "piękny widok" osiągnęło inny wymiar. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu, choć był pełen samochodów i ludzie nie chcieli zejść z drogi. Wcisnąłem się jakoś i usłyszałem "Paliaki prijechali!" Co u licha? Okazało się, że to ekipa kaskaderów filmuje scenę do rosyjskiego tasiemca! Jeden z nich bardzo dobrze mówił po polsku więc nam wszystko objaśnił. A słowa "Paliaki prijechali" stały się mottem naszej podróży.

Kotor

To małe miasteczko wciśnięte pomiędzy jęzor najgłębszego fiordu w południowej Europie, a otaczające go strome góry nie ma sobie równych. Wspomnę tylko, że Zatoka Kotorska nazywana jest fiordem, choć nie została wyżłobiona przez lodowiec i fiordem nie jest w ścisłym słowa tego znaczeniu. Stare Miasto ma niepowtarzalny urok, a spacer po wąskich, brukowanych uliczkach zamkniętych dla samochodów to jakby podróż do innego świata. Nie dziw, że Kotor był największym skupiskiem turystów jaki napotkaliśmy w czasie podróży. Cała okolica podporządkowana jest turystyce i cieszyliśmy się, że był już koniec września i nie musieliśmy się martwić na przykład o znalezienie noclegu. Co innego Budva, gdzie właśnie następnego dnia miał się odbyć koncert Madonny. Aby uniknąć tłumów, pojechaliśmy dalej.

Sveti Štefan i Stary Bar

Za Budvą droga prowadziła wzdłuż skalistego wybrzeża usianego małymi plażami. Gdybym tylko mógł, zatrzymywałbym się na zdjęcie za każdym zakrętem, choć pochmurny i chłodny dzień nie zachęcał do wysiadania z samochodu. Jechaliśmy na południe w poszukiwaniu słońca. Leżący na zgrabnym cyplu Sveti Štefan jest jedną z głównych atrakcji Czarnogóry i byłoby grzechem nie zatrzymać się tam choćby na godzinkę. Niestety wejście do "miasta" na cyplu było zamknięte, ale za to spacer po wybrzeżu urozmaicało jedzenie fig prosto z drzewa. Spróbowaliśmy też oliwek, ale jedno ugryzienie oduczyło mnie jedzenia tego paskudztwa raz na zawsze!

Następnym punktem programu było zwiedzanie Starego Baru. Ruiny znajdują się na wzgórzu ponad miastem, a do wejścia prowadzi wąska, brukowana uliczka. W środku można spędzić cały dzień, jeśli ktoś interesuje się ruinami, ale nam wystarczyły niecałe 2 godzinki na obejście całego miejsca. Ruiny kościołów i domów pochodzą z różnych okresów, najstarsze z XI wieku. Labirynt jest na tyle duży, że można zabłądzić. Może nie tak na serio, ale my przez jakieś 10 minut nie mogliśmy trafić do wyjścia. Z głodu byśmy nie umarli, bo na drzewach rosły pyszne figi!

Durmitor

Po odwiedzeniu Starego Baru pojechaliśmy prosto do granicy z Albanią. Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że zła pogoda nie pozwoliła nam pojechać w Góry Durmitor, o których nasz przewodnik pisał w samych superatywach. Gdybym miał rozum to nie myślałbym o powrocie do Czarnogóry, tylko posłuchałbym Eli, która postulowała trzymanie się planu i powrót przez Macedonię. Ja natomiast uparłem się na Czarnogórę, bo strasznie chciałem zobaczyć Durmitor. Pokrótce było tak: dostałem mandat na 50 euro (i nie lubię już Czarnogóry) a kiedy dojechaliśmy do Žabljak pogoda znów się popsuła i w góry w ogóle nie poszliśmy. Na szczęście udało nam się zobaczyć kanion Tara (1.3 km, najgłębszy w Europie), kiedy przesłaniające go chmury rozpłynęły się na naszych oczach. Staliśmy na skałach spowitych gęstą mgłą i zastanawialiśmy się czy warto było wogóle wychodzić z samochodu. Nagle mgła jakby zrzedła a w prześwitach ukazało się dno kanionu, jakiś kilometr pod nami. Przez następne 2 minuty z niedowierzaniem patrzeliśmy, jak z chmur wyłania się zielony kanion i niebieskie niebo. Po raz kolejny cierpliwość została wynagrodzona! W ciągu następnych 2 dni opuściliśmy malutką, piękną Czarnogórę i jechaliśmy przez Serbię do Bułgarii.

ALBANIA

Albania była największym zaskoczeniem naszej podróży. Spodziewałem się bardzo biednego, muzułmańskiego kraju, a co znalazłem? Po pierwsze, w czasach komunizmu religia była zakazana i wielu Albańczyków to ateiści. Po drugie, co najmniej 50% samochodów to Mercedesy. Kiedy upadł komunizm na początku lat 90', zapanował haos. Powstała mafia przemycająca kradzione Merce z Niemiec i efekty tej działalności widać do dziś. Na dodatek wyobrażałem sobie, że będzie niebezpiecznie, a tymczasem chodziłem po Tiranie z aparatem na szyi i nikt nawet się nie popatrzył.

Tirana i Durrës

Na granicy nic nie musieliśmy płacić, choć podobno niektórzy celnicy żądają kilka euro. Za granicą przywitała nas dziurawa droga z kupami śmieci po obu stronach. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak daleko damy radę zajechać po takich wertepach. W pierwszym mieście za granicą, Shkoder, znaleźliśmy kilka bankomatów oraz internet. Szybko okazało się, że największe niebezpieczeństwa czyhają na drodze. Kierowcy samochodów nie uznają żadnych zasad obowiązujących w "normalnych" krajach, a na dodatek pełno jest rowerzystów -
"samobójców". Jeżdżą sobie pod prąd jakby nigdy nic, wykonują manewry urągające nie tylko kodeksowi drogowemu, ale zwykłemu rozsądkowi. Takie były pierwsze wrażenia.

Myśleliśmy że im dalej od "cywilizowanej" Czarnogóry, tym będzie gorzej, ale się myliliśmy. Do Tirany prowadziła bardzo dobra droga, wokół której jak grzyby po deszczu wyrosły stacje benzynowe, hotele i pensjonaty. Wszystko nowiutkie. Powoli przyzwyczaiłem się do tamtejszego stylu jazdy i bez problemu wjechałem do samego centrum Tirany. Trzeba tylko jechać odważnie i nie zwracać uwagi na trąbienie, bo oni w ten sposób ostrzegają a nie opieprzają. Weźmy taką sytuację: na środku ulicy zatrzymuje się samochód. Facet otwiera szybę i rozmawia ze znajomym, który właśnie przechodził. Z tyłu robi się korek, ale nikt nie trąbi! Pogadali trochę i samochód spokojnie pojechał dalej, jakby to było coś zupełnie normalego. Widać tak właśnie jest...

Żywa, kolorowa i brudna Tirana niczym nas nie zachwyciła. Zwykłe duże miasto które dobrze jest zobaczyć, bo to stolica. Natomiast Durrës, portowe miasto 30km na zachód, może się poszczycić ładną promenadą i zabytkami z czasów rzymskich. Można tam podziwiać dobrze zachowane ruiny amfiteatru oraz potężne mury obronne z VI wieku.

Morze Jońskie

Pojechaliśmy "autostradą" na południe. Autostradą w cudzysłowiu, bo w żadnym innym kraju nie byłaby autostradą. Nazwaliśmy ją "autostradą od ronda do ronda". Polegało to na tym, że jeden znak oznajmiał początek autostrady, a drugi po kilkunastu kilometrach jej koniec. Następnie było rondo i znów autostrada. Żadnych wiaduktów, tylko ronda. Taka to była "autostrada". Jednak w porównaniu z dziurami w Rumunii czy zakrętami w Czarnogórze to był raj. Na początku nie podobała mi się tylko policja, bo po co tak stoją i stresują kierowców? Co 10 minut policja. W jednym miejscu stali na środku drogi, więc się zatrzymałem, otworzyłem szybę i czekam na rozkazy. Oni zdziwieni, tylko się uśmiechają. W końcu jeden pyta, "OK"?. Ja na to "OK". Po chwili ja pytam "OK"? On na to "OK". To okay, jedziemy dalej!

Nowa, szeroka ale bardzo kręta droga prowadzi do Przełęczy Llogaraja na wysokości 1027m. Po nizinach można jechać godzinami a za oknem krajobraz bez zmian. W górach jest inaczej. W ciągu pół godziny minęliśmy kilka pięter roślinności, od gajów oliwnych poprzez lasy iglaste po krzewy i wreszcie górską trawę. Wyszliśmy z samochodu zaraz za przełęczą, żeby spokojnie nacieszyć oczy wspaniałym widokiem Morza Jońskiego. Niby tak blisko, a jednak kilometr pod nami! Zimny wiatr przypomniał nam gdzie jesteśmy i szybko pojechaliśmy dalej w dół. Zakręty po 180º wydawały się nie mieć końca, ale widoczne w dole plaże były coraz bliżej.

Nareszcie mieliśmy lato! Pojechaliśmy do Himare, jednego z wielu miasteczek nad samym morzem. Tam droga jeszcze nie jest wyremontowana, i te kilkanaście kilometrów pokazało nam "prawdziwą Albanię". Wąska, kręta dróżka z popękanym i dziurawym asfaltem nie powinna dziwić. W czasach komunizmu w całym kraju było zaledwie 2000 samochodów! Dla takiej liczby pojazdów w ogóle nie opłacało się kłaść asfaltu. Na taką Albanię czekaliśmy: gaje oliwne, pasterze, owce i kozy, jakiś osiołek, stary autobus... I oczywiście ciepłe słoneczko!

Piękna, bialutka plaża świeciła pustką. Z bliska okazało się, że to kamyki a nie piasek, ale kto by tam narzekał! Przymknęliśmy nawet oko na schody wiodące do plaży, pełne śmieci wśród których nie dało się nie zauważyć zużytej podpaski... Szczegół! Mieliśmy już pomysł na przyjemne spędzenie wieczoru, musieliśmy tylko kupić kawał nogi baraniej i znaleźć dojazd do kilometrowej, dziekiej plaży o nazwie Drymades. Potrzebne było też wino, na szczęście tego mieliśmy już w samochodzie dostatek. Drogę znaleźliśmy, ale nie była to łatwa przeprawa. Kilka kilometrów w dół po kamorach dałoby się jakoś przeżyć gdyby nie to, że dręczyło mnie pytanie "jak my stąd wyjedziemy?" Ale to dopiero następnego dnia, bo najpierw były inne zadania: rozbić namiot, wskoczyć do wody, rozpalić ognisko, upiec baraninkę i popić ją winem. Szczególnie ta ostatnia czynność zajęła dużo czasu!

Plaża Drymades nie była pozbawiona śladów cywilizacji. Myślę tu o wszechobecnych, przypominających grzybki bunkrach. Akurat tutaj było duże skupisko, ale znaleźć je moża wszędzie. W czasach komunizmu wybudowano ich 700 tysięcy! Każdy z nich to 5 ton betonu i stali, praktycznie niezniszczalne. I nikomu niepotrzebne. To znaczy prawie nikomu, bo z tego co czytałem, wielu młodych Albańczyków przyznaje, że swój pierwszy raz przeżyli właśnie w bunkrze. To się nazywa "bezpieczny seks!"

Nasze obawy co do powrotu na główną drogę były uzasadnione. Musiałem biec przodem i usuwać kamienie. Tak było do czasu, kiedy Ela się zakopała. Zamieniliśmy się i jakoś wyjechałem. Sporo się namęczyliśmy i samochód trochę ucierpiał, ale udało się! Trochę sportu też nam się przydało, bo cały następny dzień spędziliśmy w aucie, jadąc z powrotem do Czarnogóry.

BUŁGARIA

Na granicy Bułgarzy przeszli samych siebie - trzeba zaliczyć 5 okienek! W pierwszym dają pendrive, a potem w każdym następnym chcą go z powrotem mówiąc "czip". Nie powiedzieli o co chodzi z tym pendrive, nawet kiedy pytałem faceta od winiety. Zamknął mi przed nosem okienko! Na koniec trzeba zapłacić 5 euro za winietę (tygodniową) i 1 euro prowizji. W takich sytuacjach ja mówię: złodzieje, dziady zabuskie! A Ela się śmieje, jest wesoło i wszystko gra!

Monastyr Rilski jest jedną z największych atrakcji Bułgarii. Usytuowany głęboko w górskiej dolinie na wysokości 1100m, jest dla Bułgarów tym, czym dla nas Jasna Góra. Z zewnątrz nie wygląda ciekawie, zwykłe mury z małymi okienkami. Ale w środku jest co oglądać: pięknie zdobiona freskami cerkiew Bogurodzicy i słynna baszta Chrelina, a wszystko otoczone czterema kondygnacjami kolorowych krużganków.

Nareszcie mieliśmy okazję pójść w wysokie góry. Niestety, choć sięgają ponad 2900m, nie są tak "alpejskie" jak nasze Tatry. Ale mają inną zaletę: są puste! Poszliśmy więc do schronu Kobylino Braniste na wysokości 2145m i zostaliśmy tam na noc. Napaliłem w piecu, co wymagało sporo wysiłku, ale opłacało się. Na zewnątrz było zimno, ciemno i mgliście, a my grzaliśmy się w naszym małym domku. Na drugi dzień pogoda była nienajlepsza i jedyne co mogliśmy zrobić, to pójść na pobliski szczyt Popova Kapa 2695m. Zajęło to jakieś 3 godziny bo chodzenie po mokrych i śliskich głazach wymagało ostrożności. Na szczycie widzieliśmy jedynie siebie nawzajem i pobliskie kamory, nic więcej. Po prostu mleko. Zeszliśmy z pomocą kompasu do schronu a następnie do samochodu, gdzie znów świeciło słońce. Tak to jest z górami...

Nesebyr i Warna

Położony na niewielkim półwyspie na wybrzeżu Morza Czarnego Nesebyr jest taką perełką, którą koniecznie trzeba zobaczyć. Wąskie uliczki i liczne ruiny bizantyjskich kościołów tworzą niezapomnianą atmosferę. Budowane pomiędzy VI a XIV wiekiem, są bardzo dobrze zachowane. Mieliśmy już dość ruin, ale takich jak tu jeszcze nie widzieliśmy. Pomimo że to już październik, Nesebyr wciąż był pełen turystów (nie wiem co się tam dzieje latem!) oraz kramów oferujących typowe badziewie, czyli kamyczki, wisiorki, torebki, figurki itp. Niektórzy mają bardziej oryginalne sposoby na zarabianie, np. jeden dziadek pięknie grał na flecie w ruinach kościoła.

Dalej na północ nie było już tak turystycznych miejsc. To znaczy były kurorty, ale turystów mało. Ta nadmorska Bułgaria to jakby inny kraj. Wszystko nowe i eleganckie, a luksusowe apartamenty wyrastają coraz dalej od morza. Co chwila widać reklamę "apartments for sale", oczywiście nie po bułgarsku, bo skąd przeciętny Bułgar miałby tyle kasy? Nie wiem dlaczego to wybrzeże jest tak popularne. Wielkie plaże o miękkim, złotym piasku są niewątpliwą atrakcją, podobnie jak ciepły klimat. Ale nie ma takich pięknych widoków jak na przykład w Albanii, gdzie stojąc na plaży mamy przed sobą góry wysokie na 1.5 kilometra. Pewnie tam też już niedługo powstaną kurorty i wtedy też przestanie mi się podobać.

Przewodniki mają to do siebie, że często podają nieaktualne informacje. Kiedy przeczytaliśmy, że Muzeum Archeologiczne w Warnie jest zamknięte w niedziele, chcieliśmy pominąć to miasto. Bo co tam robić w deszczowy dzień? Na szczęście poszliśmy sprawdzić i było otwarte! 100 000 eksponatów z całej historii miasta obejmującej 6 tysięcy lat stanęło przed nami otworem. Nie jestem wielkim fanem muzeów, ale to było bardzo ciekawe.

Na północ od Warny

Nie spodziewaliśmy się już niczego specjalnego w Bułgarii. Wybrzeże stawało się bardziej skaliste, a plaże bardziej kamieniste. W okolicy Kamen Brjag (kamienista plaża) przypadkiem trafiliśmy na jakiś rezerwat archeologiczny. Nowy parking, tablice, informacja i oczywiście kasa. Było już późno ale poszliśmy na pobliskie klify. Zobaczyliśmy kilka wyżłobionych w skale dołów, fajne ale nic takiego. To był cmentarz, jak się okazało. Bo kiedy przeczytaliśmy tablicę, wszystko stało się jasne. Rezerwat Yailata chroni tak zwane "skalne miasto" składające się ze 101 jaskiń, wyżłobionych w nadmorskich klifach. Były one zamieszkiwane od V wieku pne aż do XI wieku naszej ery. Jaskinie były wykorzystywane jako pomieszczenia mieszkalne, monastyry i grobowce. Wejścia znajdują się wysoko nad wodą i od razu pomyślałem, że to by było wspaniałe i niezapomniane miejsce na nocleg. Zanim wróciliśmy do wybranej jaskini z namiotem itd, było już ciemno. Składała się z 2 dużych, kwadratowych pomieszczeń i spanie w niej było czymś wyjątkowym. Kiedy wstaliśmy rano, wystarczyło zrobić 10 kroków by stanąć nad przepaścią i patrzeć, jak czerwone słońce nieśmiało wychyla się zza horyzontu. Nic dodać, nic ująć...

RUMUNIA

Po przejechaniu granicy bułgarsko - rumuńskiej zajrzeliśmy do kilku nadmorskich kurortów takich jak Saturn czy Wenus, ale szkoda było naszego czasu. Pojechaliśmy do Konstancy, największego portu Rumunii i miasta o bardzo długiej historii. Może mieliśmy za duże oczekiwania, ale krótko mówiąc w Konstancy nie podobało nam się nic oprócz położonego nad samym morzem Kasyna Paryż. W centrum pełno jest zrujnowanych kamienic, które kiedyś z pewnością zostaną odrestaurowane i przestaną straszyć powybijanymi szybami. W Konstancy warto się zatrzymać przejazdem, ale nie warto specjalnie tu jechać.

Byliśmy ciekawi wiosek staroobrzędowców, więc pojechaliśmy do Slava Rusa. W Rumunii są nazywani Lipowianami i posługują się starym dialektem języka rosyjskiego. Sama historia tego odłamu prawosławia jest bardzo ciekawa, ale wioska nie jest niczym specjalnym. Ze Slava Rusa zabraliśmy na stopa pewną starszą panią i zapytaliśmy dlaczego w wiosce wogóle nie widać dzieci? Odpowiedzi można się było domyślić - młodzi ludzie wyjechali za chlebem na Zachód. Od czasu upadku komunizmu wioska bardzo podupadła, a starsi ludzie wzdychają za starymi czasami. "Rabota była, diengi byli"...

Ruiny zamku w Enisali zainteresowały nas, bo ze wzgórza rozciąga się widok na Deltę Dunaju. Nawet dojazd polną drogą nas nie odstraszył! To była pierwsza górka jaką widzieliśmy od długiego czasu. Dobrudża to kraina płaska jak stół, a do tego lasów jak na lekarstwo. Wzgórze, na którym stoją ruiny zamku przypominało mi szkockie krajobrazy, tylko furmanka nie pasowała. Na nocleg pojechaliśmy do żeńskiego monastyru Cylic Dere koło Tulcea. Całość składa się z wielu budynków i przypomina małą wioskę. Nie mogliśmy się za bardzo dogadać, ale przyszła przełożona, która bardzo dobrze mówiła po angielsku. Dostaliśmy pokój z pięknym piecem kaflowym i toaletą typu "dziura w ziemi" gdzieś za domem. Nam najbardziej zależało na prysznicu i udało się go wyprosić. Wbrew regułom monastyru przełożona pozwoliła nam skorzystać ze swojej prywatnej łazienki! Jej mieszkanie składało się z 4 pokoi. Nie było tam prawie nic oprócz łóżek, ale w każdym stał obrazek z zapalonymi świeczkami.

Delta Dunaju

Jeśli chodzi o Deltę to rozważaliśmy różne warianty: transport publiczny, kajaki, aż na koniec kupiliśmy wycieczkę. To był dobry wybór, bo w jeden dzień zobaczyliśmy wszystko, co jest do zobaczenia. Nie było prawie ptaków, bo większość odleciała już do ciepłych krajów, ale za to pogoda była wyśmienita. Trzeba wiedzieć, że Delta Dunaju jest największym obszarem podmokłym w Europie. Wciąż dziewicza i piękna, z licznymi kanałami i jeziorami, różnorodnym ptactwem i starymi wioskami rybackimi, jak magnes przyciąga miłośników przyrody. Dzieli się na 3 główne odnogi i właśnie jedną z nich popłynęliśmy do wioski rybackiej o nazwie Mila 23. Kiedyś, aby dopłynąć z wioski do morza trzeba było pokonać 23 mile meandrującej odnogi, ale teraz rzeka skróciła sobie drogę i odległość znacznie się zmniejszyła. Wioska nie jest tak "tradycyjna" jak sobie wyobrażałem. Od razu widać, że w okolicy nie brakuje trzciny, bo z niej zrobionych jest większość płotów. Wąskie, błotniste uliczki tworzą coś w rodzaju labiryntu, w którym jednak łatwo się odnaleźć. Do wielu wiosek delty Dunaju dotrzeć można tylko drogą wodną i właśnie to sprawia, że są tak wyjątkowe.

Płynęliśmy coraz to mniejszymi odnogami, mijając wędkarzy, motorówki i ścisłe rezerwaty. Brzegi czasami porośnięte były trzciną, a czasami zielonym lasem. Wpatrywaliśmy się w piękny krajobraz, który powoli i płynnie przesuwał się przed naszymi oczami. Czasami płoszyliśmy jakąś czaplę, czasami dwie. Po kilku godzinach było to już monotonne i nie mieliśmy żalu o to, że wracamy do Tulcea.

MOŁDOWA

Od samej granicy z Rumunią było widać, że Mołdowa to najbiedniejszy kraj w Europie. Rumunia przyzwyczaiła nas do dziurawych dróg, ale Mołdowa to szczególny przypadek. Już pierwszego dnia zakosztowaliśmy wertepów. Trochę w tym naszej winy, bo nie powinniśmy jechać podrzędną drogą. To było tylko 40km ale zajęło nam pół dnia! Jak to zwykle bywa, na skrzyżowaniu stał drogowskaz, a droga na początku wyglądała znośnie. Potem to już historia. Sam nie wiem co było gorsze: wielkie dziury w asfalcie czy resztki asfaltu wystające z ziemi. Nawet się ucieszyłem, kiedy asfalt zupełnie zniknął, zastąpiony szutrową drogą z dziurami, w których po deszczu zbiera się woda. Co było robić, jechałem slalomem na dwójce a w duchu po raz kolejny przysięgałem sobie, że będę jeździł tylko głównymi drogami!

Ten krótki (w kilometrach, nie w czasie) odcinek pomiędzy Leova a Leuseni to była prawdziwa podróż do przeszłości. Najbardziej rzucały się w oczy studnie. Nie tylko dlatego, że było ich bardzo dużo, ale ze względu na wygląd. Najczęściej bardzo ładnie zabudowane i pomalowane, są czymś więcej niż tylko dziurą w ziemi, z której można zaczerpnąć wody. Kiedy zaczęło się robić późno, wioska ożyła. Jedni prowadzili krowy z pastwiska, drudzy chodzili do studni po wodę. Nie mogłem pojąć dlaczego domy są biedne ale ładne i zadbane, natomiast droga ledwo przejezdna dla samochodu osobowego. Droga to powinien być priorytet! Chyba jest tak jak wszędzie, czyli dom buduję ja, a drogę budują "oni".

Festiwal wina w Kiszyniowie

Mołdowa jest ważnym producentem wina, które jest jednym z jej głównych towarów eksportowych. Zastanawiałem się nawet, czy nie nazwać Mołdowy "krajem wina", ale to byłoby zbyt oczywiste. Jesień to czas zbiorów, a na drugą niedzielę października przypada radosne Święto Wina. Kiszyniów przybiera odświętne barwy, a główna ulica, Bulwar Stefana Wielkiego, wypełnia się ludźmi. Ze wielkiej sceny rozbrzmiewa tradycyjna muzyka i panuje bardzo fajna atmosfera, oczywiście podlana dobrym winem. Wszyscy liczący się producenci wina mają stoiska, gdzie promują swoje trunki. W parku można kupić różne rękodzieła, na przykład wyszywane obrusy, wyroby z drewna czy z gliny. Festiwal trwał od samego rana do nocy. Wieczorem na ulicy została głównie pijana młodzież, potykająca się o puste butelki i podskakująca w rytm muzyki techno. Skąd ja to znam...

Orcheiul Vechi

Podobno jest to duma Mołdowy. Na niewielkim obszarze można znaleźć wszystko, co charakterystyczne dla tego kraju: wiejską architekturę, meandrującą rzekę, cerkwie i skalne monastyry. Rzeczywiście jest ładnie, a wejście wykutym w skale tunelem do mieszczącego się w jaskini monastyru jest czymś wyjątkowym. Chciałem zrobić zdjęcie, ale wyszedł mnich i postukał się w głowę. Odebrałem to jako: "Zwariowałeś? Tu nie wolno robić zdjęć!" Wtedy on powiedział coś w rodzaju "ha" i znów pokazał na głowę. Wtedy zajarzyłem - chodziło o mój kapelusz (po angielsku: hat)! Z monastyru można wyjść na skalną półkę, zupełnie niezabezpieczoną, co mnie trochę zdziwiło bo przychodzi tutaj dużo dzieci. Widać nikt jeszcze nie spadł. Rzeka płynąca w dole robi zwrot o 180º i opływa cypel z drugiej strony. Na stromym zboczu znajdują się skały, w których wykuty został szereg obszernych jaskiń. Ogólnie jest to bardzo ciekawe miejsce, ale nic nadzwyczajnego. Jedyną atrakcją światowej klasy w Mołdowie są piwnice winne w Mileștii Mici.

Mileștii Mici - największa kolekcja win na świecie

Aby zwiedzić piwnice, trzeba telefonicznie umówić się na wizytę co najmniej kilka dni wcześniej. Nie zrobiliśmy tego, bo był weekend i nikt nie odbierał. Zadzwoniłem w poniedziałek wiedząc, że nie możemy czekać dłużej niż do wtorku. Ku mojemu zdziwieniu udało się zrobić rezerwację na ten sam dzień! Mieliśmy 2 godziny na dojazd do Mileștii Mici, leżącego na przedmieściach Kiszyniowa. Na stronie internetowej nie ma żadnej mapy, a na drogach żadnych drogowskazów. Do tej pory po Kiszyniowie jeździliśmy praktycznie na chybił trafił i jakoś udawało się trafić do centrum. Mołdowa była najgorzej oznakowanym krajem i nigdy byśmy nie znaleźli Mileștii Mici, gdybyśmy się nie pytali o drogę. Na miejscu okazało się, że jakaś grupa zrezygnowała i dlatego mogliśmy przyjechać tego samego dnia. Czasami nawet mi się coś poszczęści!

Podziemne korytarze Mileștii Mici mają 200 kilometrów długości, ale tylko 50km jest aktualnie wykorzystane. Powstały one w wyniku wydobywania kamienia na budowę Kiszyniowa w XIX wieku i tak się składa, że w środku panuje idealny mikroklimat do przechowywania wina. Temperatura pomiędzy 12 a 14ºC, wilgotność około 90% przez cały rok. Dzięki temu z czasem zgromadziła się tu największa kolekcja win na świecie, licząca około 1.5 miliona butelek! Jest to potwierdzone wpisem do Księgi Rekordów Guinnessa. Piwnice zwiedza się samochodem i tylko z przewodnikiem. Nasza przewodniczka była do niczego, chyba wyczuła że nie jesteśmy z tych, co dają napiwki! I tak jest to droga atrakcja, bo za 1.5 godz zwiedzania i degustację 3 win trzeba zapłacić ponad 70 złotych. Jest to najtańsza opcja. Można też pić i jeść w imponującej Wielkiej Sali 50 metrów pod ziemią, ale do tego trzeba mieć gruby portfel. Nasza degustacja miała miejsce obok Wielkiej Sali i trwała 15 minut. Mieliśmy do dyspozycji 2 dzbanki wina czerwonego półsłodkiego oraz beczółkę białego słodkiego. Wszystkie były wyśmienite, ale to białe to było najlepsze wino jakie kiedykolwiek piłem!

RUMUNIA

Pierwszym miastem, jakie odwiedziliśmy po przejechaniu granicy mołdowsko - rumuńskiej było Jassy. Zaskoczył nas ruch na ulicach i stragany na chodnikach. Stoimy w korku i Ela czyta przewodnik: "14 października każdego roku podczas święta patronki katedry setki tysięcy pielgrzymów z Rumunii i zagranicy oddają cześć świętej, całując ikonę z jej wizerunkiem". A który dzisiaj jest? 14 pażdziernika! Od razu wszystko stało się jasne. Katedra tonęła w tłumie ludzi i nie było mowy o wejściu do środka. Stojąca opodal przepiękna cerkiew Trzech Hierarchów była w remoncie i też nie można było jej podziwiać w całej okazałości. Cała elewacja pokryta jest rzeźbionymi w kamieniu skomplikowanymi wzorami geometrycznymi, ale spora część schowana była pod rusztowaniami. Innym wyjątkowym budynkiem jest ogromny Pałac Kultury, którego budowę ukończono w 1925 roku. W środku mieszczą się aż 4 muzea, ale nie mieliśmy czasu na ich zwiedzanie. Zainteresowała mnie gromada Cyganów, którzy przygotowywali jedzenie na murku. Zobaczyłem że jakiś młody chłopak robi im zdjęcia lustrzanką, więc pogadałem z nim chwilę i też zacząłem fotografować. W ten dzień Cyganie z całej Rumunii przyjeżdżają do Jassy i rozdają jedzenie dla biednych (którzy też zjeżdżają z całego kraju). Zrobiłem właśnie zdjęcia Cygańskiej starszyzny kiedy jakiś zuchwały "byczek" zażądał pieniędzy. Paliłem głupa że nie rozumiem, ale nie poddawał się i mówił "pieniądze!" w kilku językach. Nie miałem zamiaru za nic płacić, więc schowałem aparat i odszedłem ukradkiem.

Monastyr Slatina

Do monastyru zajechaliśmy późnym popołudniem. Jest to spora twierdza otoczona kilkunastometrowymi murami obronnymi z basztą na każdym rogu. Okoliczne pagórki w kolorowej, jesiennej szacie dodawały uroku temu pięknemu miejscu. Już powstał duży parking w oczekiwaniu na gromady turystów, które zapewne zaczną tu przyjeżdżać. Jak na razie jest cicho i spokojnie. W środku panowała niezwykła atmosfera. Z cerkwii Przemienienia Pańskiego dochodziły nastrojowe, prawosławne śpiewy, które dodawały jakiejś magii całemu miejscu. Ze wszystkich monastyrów jakie odwiedziliśmy, Slatina zrobiła na nas największe wrażenie.

Nowy Sołoniec

Jest to największa z kilku polskich wiosek na rumuńskiej Bukowinie. Znajdują się one w okolicy Gura Humorului i większość mieszkańców mówi archaiczną polszczyzną. Są to potomkowie Polaków, którzy przybyli w te rejony pod koniec XVIII w. Do Sołońca prowadzi dobra (jak na Rumunię) betonowa droga, nazywana Drogą Aleksandra. Nazwa nawiązuje do Aleksandra Kwaśniewskiego, który ją ufundował po swojej wizycie, kiedy to na własnej skórze doświadczył błotnistych wertepów. W wiosce stoi okazały Dom Polski, gdzie można przenocować i dowiedzieć się czegoś więcej o życiu mieszkańców. Właściwie to o biedzie i niedostatku. Kiedy powiedziałem, że nie jest tak źle bo widziałem dużo krów, usłyszałem: "ale u nas krowy nie dają tyle mleka co w Polsce!" Już miałem powiedzieć, że zawsze lepiej tam gdzie nas nie ma, ale ugryzłem się w język, bo co ja wiem o krowach?

Monastyr Voroneț

Czytaliśmy o pięknych malowanych monastyrach w okolicy Suczawy, ale jakoś nie mogliśmy na żaden trafić. Aż w końcu pojechaliśmy do Voroneț. Od razu było widać że to jakieś szczególne miejsce. Po pierwsze, było sporo turystów, a po drugie, pobierano opłaty nie tylko za wstęp, ale i za fotografowanie (tylko na zewnątrz). Do tego cennik rozróżniał aparat analogowy (6zł) oraz cyfrowy (10zł). Monastyr został ufundowany przez samego Stefana Wielkiego w 1488 roku i wybudowany w zaledwie 3 miesiące i 21 dni, natomiast przepiękne freski zostały namalowane ponad 50 lat później. Szczególnie wrażenie robi scena Sądu Ostatecznego na zachodniej ścianie zewnętrznej. Równie imponujące jest wnętrze świątyni, choć tu absolutnie nie można robić zdjęć. Szkoda, bo malowidła pokrywają każdy cm² i są bardzo dobrze zachowane.

Góry Rodniańskie

Jest to najbardziej imponujący i najwyższy masyw górski na północy Rumunii. Ponieważ nasza podróż dobiegała końca, koniecznie chcieliśmy zakosztować gór przed powrotem na podlaskie niziny. W Borṣa, mieście leżącym u podnóża najwyższego szczytu Gór Rodniańskich, zrobiliśmy zakupy na 3 dni i zdobyliśmy jakąś ogólną mapę. Byłem pewny że bez trudu kupimy porządną mapę, ale się myliłem. Zaparkowaliśmy w bocznej uliczce i spędziliśmy ponad godzinę na jedzeniu i pakowaniu plecaków. Kiedy już odchodziliśmy, podszedł jakiś facet i na migi pokazał, że lepiej nie zostwiać tu auta. Że wybiją szyby i okradną. Lepiej wstawić do niego do ogródka. Niewiele myśląc, tak też zrobiliśmy.

Przez jakieś 5km droga powoli pięła się w górę, mijając ciągnące się w nieskończoność zabudowania. Po prostu nie mogliśmy się już doczekać końca Borṣy! Na pociechę po drodze znalazłem kilka grzybów, więc kolacja zapowiadała się obficie. Przechodząc w pobliżu ostatniego już domu, jeszcze w stanie surowym, zobaczyliśmy jagody. Dużo jagód! Na bezlistnych krzaczkach wisiały dorodne czarne kuleczki. Takiej pokusie nie mogliśmy się oprzeć! Kto by pomyślał, że jeszcze w tym roku będziemy się objadać jagodami.

Zrobiło się późno i musieliśmy rozbić namiot. Ale skąd wziąć wodę? W pobliskim domu nie było nikogo. Wziąłem dużą butlę i poszedłem szukać strumienia. Zszedłem w głąb głębokiego parowu a tam nic! Sucho. Byłem pewny, że tam coś znajdę i teraz w bezruchu namyślałem się co zrobić. Wtedy usłyszałem coś jakby słabiutkie szemranie strumyczka. Ledwo dosłyszalne, a jednak nie mogłem się mylić. Ruszyłem pod górę i wkrótce zobaczyłem wodę spływającą ciurkiem po kamieniu i znikającą pod innym głazem. Udało się! Wieczorem paliliśmy ognisko i piekliśmy ziemniaki, nieświadomi tego, co nas czeka nazajutrz.

W nocy zaczęło padać. Kiedy się obudziliśmy trochę przestało więc mogliśmy wyjść na siku i na śniadanie. Potem już nieprzerwanie padało do końca dnia i przeciekający namiot stał się naszym mokrym więzieniem. Nie mieliśmy szczęścia do rumuńskich gór! Następnego dnia zaczęło się przejaśniać i zdecydowaliśmy pójść dalej. Oblodzona droga wymagała ostrożności, ale za to ośnieżone choinki wyglądały przepięknie w porannym słońcu. Zostawiliśmy duży plecak w stacji meteorologicznej i wyruszyliśmy na Pietrosul 2303m, najwyższą górę Alp Rodniańskich. Minęliśmy piękne jeziorko leżące na dnie kotła polodowcowego, który otaczał nas z 3 stron stromymi skałami. W zimowej szacie teren wyglądał na trudny ale mała ścieżka wyraźnie pięła się zygzakiem aż na grzbiet, który co chwila znikał w chmurach. Zanim tam dotarliśmy, chmur było jakby mniej, lecz pojawiło się inne utrudnienie: wiatr. Na szczęście grzbiet jest szeroki i pomimo kilkunastu centymetrów śniegu bez trudu dotarliśmy na szczyt. Stoi tam zaśmiecony i zrujnowany schron, w którym dałoby się przenocować od biedy. Zejście z powrotem w dół było dość szybkie i pod wieczór byliśmy w Borṣa.

Planowaliśmy rozbić namiot w ogródku, gdzie zostawiliśmy samochód i być może wyprosić prysznic od właścicieli. Spotkała nas jednak bardzo miła niespodzianka, bo zupełnie niespodzianie dostaliśmy kolację, pokój gościnny i gorący prysznic! Nie wspomnę o butelce pysznej jagodowej nalewki, którą nam podarowali ci obcy ludzie w taki bezinteresowny sposób. Następnego dnia, wypoczęci i wyspani, skorzystaliśmy z pięknej pogody i znów poszliśmy w góry, ale tym razem wystartowaliśmy z przełęczy Prislop 1416m. Dzięki temu nie musieliśmy dużo podchodzić i wejście na górę Galaṭiu 2048m nie zajęło zbyt dużo czasu. Tego samego dnia przed zmrokiem zdążyliśmy jeszcze odwiedzić Wesoły Cmentarz w Săpânța.

Wesoły Cmentarz

Dlaczego wesoły? W skrócie, ze względu na nagrobki. Ale od początku! Jest to chyba jedyny cmentarz, na którym rodziny zmarłych stanowią mniejszość odwiedzających. Wszystko za sprawą wyjątkowych nagrobków, których rzeźbienie zapoczątkował w 1935 roku miejscowy artysta Ioan Petras. Niebieskie krzyże i namalowane na nich obrazki spodobały się mieszkańcom wsi i z biegiem czasu cmentarz robił się coraz bardziej kolorowy. Obrazki przedstawiały sceny z życia zmarłego lub sposób, w jaki rozstał się z tym światem. Pod spodem autor umieszczał humorystyczne wierszyki zaczynające się od słów: "Tu ja spoczywam, (imię i nazwisko zmarłego) się nazywam". Tradycja ta jest kontynuowana po dziś dzień przez ucznia Petrasa, a niezwykły cmentarz stał się bardzo popularną atrakcją turystyczną.
To była ostatnia atrakcja podróży po Bałkanach. Dalej czekała nas już tylko męcząca jazda poprzez Węgry i Słowację do Polski.

W ciągu 40 dni Ela i ja przejechaliśmy samochodem 8200 kilometrów, odwiedzając 6 krajów. W każdym z nich było coś wyjątkowego: podziemny lodowiec i malowane monastyry w Rumunii, górskie krajobrazy w Czarnogórze czy piękne plaże nad Morzem Jońskim w Albanii. W Bułgarii największe wrażenie zrobiło na nas "jaskiniowe miasto" nad Morzem Czarnym, a w Republice Mołdowy podziemne piwnice Mileștii Mici. Mieści się tam największa kolekcja win na świecie, licząca 1.5 miliona butelek!

Zdj cia

ALBANIA / brak / Drymades / albaniaALBANIA / brak / Drymades / albaniaALBANIA / brak / Drymades / ulubione miejsceCZARNOGÓRA / brak / droga do Kotor / montenegroCZARNOGÓRA / brak / Zalew Kotorski / montenegroCZARNOGÓRA / brak / Zalew Kotorski / montenegroCZARNOGÓRA / brak / Zalew Kotorski / montenegroCZARNOGÓRA / brak / Zalew Kotorski / montenegroMOłDAWIA / Mołdowa / Milestii Mici / Milestii MiciRUMUNIA / brak / za przeł. Prislop / ALpy RodnianskieRUMUNIA / gory Apuseni / Scarisoara / lodowa jaskiniaRUMUNIA / Dobrudza / Enisala / zamczysko

Dodane komentarze

[fb] Karol Werner do czy
09.04.2016

[fb] Karol Werner 2016-08-10 10:47:11

Bałkany są świetne. Także 40 dni jeździłem rowerem i tyle ciekawych miejsc na tak ciasnym terenie nie widziałem nigdy. Jesli ktoś chciałby się nieco zainspirować pozwolę sobie podesłać moje the best of Balkany! :) 51 1140 2004 0000 3602 7369 5903

[fb] Karol Werner do czy
09.04.2016

[fb] Karol Werner 2016-08-10 10:47:07

Bałkany są świetne. Także 40 dni jeździłem rowerem i tyle ciekawych miejsc na tak ciasnym terenie nie widziałem nigdy. Jesli ktoś chciałby się nieco zainspirować pozwolę sobie podesłać moje the best of Balkany! :) 51 1140 2004 0000 3602 7369 5903

agniecha0103 do czy
01.03.2016

agniecha0103 2016-03-02 12:24:36

"Super relacja.Potwierdzam ;Czarnogóra - przepiękny kraj .Warto się tam wybrać,choć zrobiło się trochę drogo w porównaniu z moim pobytem w 2010r. A Twoje zdjęcia to tylko potwierdzają."

Przydatne adresy

tytu licznik ocena uwagi
Góry Podróże Fotografia 1021 Polski podróżnik, fotografik i alpinista Mariusz Lewicki przedstawia fantastyczne zdjęcia i relacje z Ameryki Północnej, Centralnej i Południowej, a także niektórych krajów Europy

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl