Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Uganda - Rafting na źródłach Nilu > UGANDA, KENIA


Kiwi64 Kiwi64 Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie UGANDA / Kampala / Adrift, knajpa, baza raftingu na źródłach Nilu / Tuż przed raftingowym szaleństwemJeszcze miesiąc temu pojęcia nie miałam, co to rafting. Wiodę spokojne życie, wbitego w garsonkę konsultanta. Gdy w telewizji pokazują skoki na bungee czy Formułę 1 - po prostu przerzucam kanał na pierwszą z brzegu komedię romantyczną. Kiedy w programie wycieczki do Ugandy zobaczyłam słowo „rafting” – spokojnie uznałam to za jeszcze jedną atrakcję w stylu zwiedzania domu Karen Blixten. A może to rodzaj liftingu? SPA w Ugandzie, wśród palm kokosowych i bananowców, może jakiś przystojny masażysta… brzmi nieźle. Towarzystwo też nie wyglądało na extremalistów. Dwie panie lekarki, pan ginekolog, przedsiębiorca od archiwizacji danych i stateczna rodzina z dwojgiem nastolatków.

W drodze do Ugandy


Jeszcze miesiąc temu pojęcia nie miałam, co to rafting. Wiodę spokojne życie, wbitego w garsonkę konsultanta. Gdy w telewizji pokazują skoki na bungee czy Formułę 1 - po prostu przerzucam kanał na pierwszą z brzegu komedię romantyczną. Kiedy w programie wycieczki do Ugandy zobaczyłam słowo „rafting” – spokojnie uznałam to za jeszcze jedną atrakcję w stylu zwiedzania domu Karen Blixten. A może to rodzaj liftingu? SPA w Ugandzie, wśród palm kokosowych i bananowców, może jakiś przystojny masażysta… brzmi nieźle. Towarzystwo też nie wyglądało na extremalistów. Dwie panie lekarki, pan ginekolog, przedsiębiorca od archiwizacji danych i stateczna rodzina z dwojgiem nastolatków.


Już w Kenii, skąd rejsowym, miejscowym autobusem zmierzamy do Ugandy, ktoś oświecił mnie, że rafting nie ma nic wspólnego z liftingiem. Miałam, odziana w kask i kamizelkę ratunkową, z wiosłem w dłoni spływać pontonem po Nilu. Kokosowe palmy i przystojny masażysta… wszystko rozmyło się błyskawicznie. No dobra – pomyślałam – to pewnie coś jak spływ kajakiem po Rospudzie. Prąd leniwie unosi łódkę, trochę jest wiosłowania ale można się także poopalać.


Jazda z okolic Naivashy trwa cały dzień. Mijamy równik w okolicach Kisumu. Na postojach, tłum sprzedawców wprost rzuca się na białe twarze. Już od paru dni zastanawiam się gdzie rozpływa się około pół miliona białoskórych turystów, jakoby odwiedzających Kenię. Ciągle się wyróżniamy a Polaków jeszcze nie spotkaliśmy. Tymczasem w ofercie autobusowych sprzedawców: podsmażana kukurydza, herbata z miejscowych plantacji (na sucho) i nie wiedzieć czemu wielkie, starannie umyte i obrane, surowe marchewki. Czyżbyśmy przypominali króliki? Ponieważ nie wysiadamy, sprzedawcy unoszą przysmaki na długich widłach, sięgając otwartych okienek autobusu.



Granica

Wycieczkę wykupiłam w Safari-Travel jako „wyprawę dla aktywnych rodzin”. Uznałam, że jednoosobowa rodzina mieści się w pojęciu podstawowej komórki społecznej. Kluczem było słowo rodzina – a więc wyprawa bezpieczna, pod opieką. Jednak do Ugandy wysłano nas samopas.

- Przekroczycie granicę i już w Ugandzie musicie poprosić kierowcę autobusu, aby zatrzymał się w miejscowości Jinja na stacji benzynowej GapCo – tłumaczył nam, oczywiście po angielsku, Jonas nasz kenijski opiekun, człowiek o wiecznie roześmianej twarzy. – Wasza baza raftingu nazywa się Adrift. Nie pomylcie się, bo są dwie. Tu macie bilety.

- Czy ktoś będzie na nas czekał?

- Może będzie czekał – odparł filozoficznie Jonas. – Gdyby nikogo nie było, dojdziecie pieszo. To rzut kamieniem.

Granica. Do autobusu wchodzą… cinkciarze. Niektórzy w drelichowych, roboczych fartuchach i ze specjalnymi laminowanymi zaświadczeniami certyfikowanego cinkciarza. Taki obnośny kantor.

- Change money; uganda’s shillings…

Trzeba wysiąść z autobusu. Stoimy w sporej kolejce po wizę. Wypełniam skomplikowany formularz, który za chwilę, bez czytania zostanie rzucony na stertę podobnych. W okienku drewnianej szopy - tutejszego urzędu celnego - skrupulatnie przeliczane jest za to 30 dolarów za wizę. Możemy iść. Granica to brama w siatkowym ogrodzeniu. Uganda otwiera się o 06 00 rano i zamyka na noc. Płynę w tłumie miejscowych, przyciskając do piersi chlebak dokumentami i modląc się aby dotrzeć po drugiej stronie do autobusu z bagażami. Udaje się! Ruszamy dalej.



Jinia

Stacja GapCo w Jinia wyskakuje na tyle gwałtownie, że Adam - ginekolog musi biec do kierowcy. Wysiadamy. Nikt nie czeka. Wyciągamy bagaże i zaraz otacza nas kilkunastu „taksówkarzy”. Informują, że do Adriftu jest 5-6 kilometrów. Zawzięcie kłócą się, który nas zabierze. Ich pojazdy to wygodna, miejscowa forma transportu. Jednoosobowy rower lub motorower z dodatkowym, wyścielonym przybrudzoną tkaniną siodełkiem… na bagażniku. Próbuję sobie wyobrazić, jak obejmując w pasie ugandyjskiego „taksówkarza”, z 20-kilowym plecakiem, z bagażem podręcznym na głowie i z uniesionymi nogami jadę po wyboistej drodze 6 kilometrów do bazy Adrift. Tymczasem ściemnia się i zaczyna być niewesoło.

- Dajmy razem bagaże i ustawcie się dookoła – mówi Krzysztof archiwista. – My pójdziemy na stację zadzwonić po taxi.

W końcu jednak dogadujemy się z „bike-driverami”. Jeden z nich sprowadzi nam busa. Targujemy się z nim na 20 dolarów z zawiezieniem do Adriftu włącznie. Ledwo pojechał po busa a tu, jak spod ziemi pojawia się konkurencyjny bus z ceną… 15 dolarów. Robota nielojalnych kolegów. Odrzucamy „niemoralną propozycję”. Czekamy na zamówionego busa za 20 dolców. Dociera na ostatniej kropli benzyny. Tankujemy na GapCo i możemy jechać. Na miejscu kierowca próbuje utargować drugie 20 dolców „na powrót”, ale słyszy krótkie „no”.



Aldrift

- Where are you from? – słyszę glos żaby. Na trawniku, wśród upranych i rozłożonych do schnięcia T-shirtów, leży koleś z jasnymi dredami.
- From Poland.

- Ooo, Holland- skrzeczy dredziarz - A ja z Nowej Zelandii. Może będę waszym instruktorem. Juro macie śniadanie o 07 00. Potem o 09 00 spotykamy się w tawernie i schodzimy do Nilu.

Jeszcze tego wieczoru, rozpaczliwie walczymy z obsługą Aldrift-u, aby nie umieszczali nas w 20-osobowej „sypialni”. Klaustrofobiczne prycze rozstawiono po cztery pionie. Pomiędzy nimi, na oko 30 centymetrów. Kiedy w końcu, zrezygnowana poddaję się i zaczynam ciągnąć plecak do „nory”; Adam - ginekolog wywalcza dla nas wszystkich superkomfortowe „safari-tenty”. Wygodne, szerokie lóżka, ratanowe mebelki… wszystko to bez dopłat. Kiedy jeszcze przynoszą nam naftowe lampy i wnętrze tonie w nastrojowym świetle – jestem szczęśliwa!

Wieczorem piwo w tawernie. Według oferty „Safari Travel” ma to być specjalne „miejsce dla globtroterów, którzy z całego świata zjeżdżają się aby odbyć niezapomniany rafting na najdłuższej rzece Afryki”. Prawie wszyscy „globtroterzy” mają 18-19 lat. Wyjątkiem jest pani nauczycielka w strasznie powyciąganym, nie uprasowanym podkoszulku. Na oko 40-stka. Później, czekając na wolny prysznic wdaję się z nią w pogawędkę. Wszystkie małolaty są z Nowej Zelandii; podróżują już trzeci miesiąc. To taka forma edukacji dla młodzieży z Australii i Nowej Zelandii. Zwykle nie wytykają całe życie nosa poza granicę, więc rząd wymyślił podróż dookoła świata na zakończenie edukacji. Żeby się horyzonty pootwierały.




Poranek

Przesmaczne, śniadanie podane w stylu kolonialnym. Szwedzki stół z białym obrusem na trawniku, jajeczniczka, kawka, soczek, tosty. W tawernie widzę zdjęcie wywracającego się pontonu w białej kipieli Nilu. Z pontonu, niczym ulęgałki, wypadają do wody pasażerowie. Jednemu widać tylko bezradnie machające nogi. Głowa jest już w wodzie. To pewnie ekstremalny przypadek. Alfrift działa już 25 lat, wiec jakaś wywrotka musiała się zdarzyć. Przeglądam ulotkę. Ooo… był tu Mika Hakkinen. Chyba jakiś sportowiec. Jest cytat. Mika Hakkinen mówi: „Jedno z najbardziej ekscytujacych doświadczeń w moim życiu… Extremalne!”. To ma być sportowiec? Chyba szachista… Jest też Geri Halliwel ze Spice Girls: „Chłopaki, jesteście kompletnie porąbani”. Kate Thorton z BBC wpisała się: „Myślałam, że umieram… to było wspaniałe!”. Na deser czytam opinię samego księcia Williama: „To było niewiarygodne! – napisał przyszły król Anglii – Czy możemy zrobić to jeszcze raz?”

Do Aldritu zaczynają ściągać raftingowcy. Koreańczycy, hinduscy studenci medycyny, Anglicy, Amerykanie… Nie ma ani jednego Ugandyjczyka; w ogóle żadnego Afrykanina. Widać rafting to rozrywka dla obcokrajowców.

Podpisujemy „cyrograf”. W razie śmierci lub kalectwa nie będziemy ciągać po sądach organizatorów. Zastanawiam się czy moje ubezpieczenie podróżne z Signal Iduna obejmuje szkody powstałe wskutek uprawiania „sportów ekxtremalnych”. Może lepiej się nie zastanawiać. Wdziewam kask, który natychmiast opada mi na oczy i prawie nic nie widzę. Jeszcze kamizelka i wiosło. Pytam czy mogę zabrać okulary słoneczne.

- Pod warunkiem, że zwiążesz je sznurkiem z tyłu głowy – mówi koleś z dredami. – Inaczej zgubisz. Zdejmijcie też sandały i zegarki, bo porwie je woda – krzyczy do pozostałych. – I załóżcie obcisłe spodenki. Wszystkie luźne rzeczy porwie wam woda!

Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. To pewnie marketing przed startem; żeby dreszczyk przebiegł po plecach. Nie ze mną te numery! Przemycam okulary bez sznurka, ale posłusznie ściągam wodoodporne sandały za 8 złotych, w których 3 lata temu zaliczyłam spływ Rospudą. Krzysiek – archiwista idzie w sandałach i wodoodpornym zegarku. Ania, podobnie jak ja, wnosi okulary słoneczne bez sznurka. Jeszcze smarujemy ciała olejkiem do opalania i pakujemy się do niebieskiego pontonu.



Rafting – nauka

Koleś z dredami dostał się hindusom. My mamy Jumę. Czarnoskóry, wysoki, przepięknie umięśniony… całkiem przystojny. Ponoć legendarny, najbardziej doświadczony weteran raftingu.

- Pierwszy raz na raftingu? – zapytał ukazując wyraźnie brak jedynki w górnej szczęce. Czar prysnął.

- Tak.

- O „Dżizys…” - skrzywił się i pogardliwie wydął usta - Ok. Będziemy się uczyć.
Przechodzimy skrócony kurs raftingu. Do przodu, do tyłu… go down – komenda, po której błyskawicznie mamy położyć wiosło na dnie i ułożyć się płasko na wiośle. Tylko ręka wystaje i trzyma sznur oplatający burtę. Coś jak „padnij” w wojsku. Na koniec przechodzimy do sytuacji ekstremalnych:

- Jeśli znajdziesz się w wodzie, najważniejsze nie panikuj! Zrelaksuj się, połóż na plecach i czekaj spokojnie, aż przypłynie ratownik. Ratownicy pływają w kajakach. Trzeba chwycić za dziób kajaka i dopłynąć tak aż do pierwszego pontonu. Teraz nauczymy się wyciągać tonącego. Wszyscy z prawej burty, wskakujcie do wody.
- Chyba żartujesz…

- Wskakuj!

- A Krokodyle Nilowe?!

- W Nilu nie ma krokodyli. Wskakuj!

Po raz pierwszy tego dnia znalazłam się w wodzie. Staram się nie zamoczyć włosów. Wyciąganie polega na zgrabnym chwycie za ramiona kamizelki i odliczeniu do trzech. Na trzy wciąga się topielca. Topielec, jeśli żyje, powinien pomagać a jeśli ma bicepsy, to może sam się podciągnąć. Moje bicepsy są za słabe, ale chłopaki bez trudu wciągają mnie do pontonu.

Tyle praktycznych ćwiczeń. Dowiadujemy się jeszcze, że rafting to nie jakaś tam przejażdżka łódką. Będziemy mijać progi oznaczone na skali od 1 do 5. Jedynka jest najłatwiejsza a piątka ekstremalnie trudna.

- Płyniemy! Jeśli ktoś chce zrezygnować; niech zrobi to teraz. Potem nie będzie odwrotu – zakończył Juma. Czuję się jak pierwszoplanowy bohater amerykańskiego filmu katastroficznego.

- Jesteśmy z Polski! Tu nie ma tchórzy – rzucam wojowniczo w stronę Jumy a kask ponownie opada mi na oczy. Nie ma czasu tłumaczyć o Chrobrym, powstaniach i Solidarności, bo rzeczywiście ruszamy.


Pogrom I

Na początek „jedynka”. Szum wody, skały ale względnie płasko.
- Go down! – wszyscy kładziemy się płasko na wiosłach a ręce trzymają za sznur. Woda chluszcze prosto na mnie i uchronione podczas ćwiczeń włosy, mimo kasku, spływają wodą. Ponton gibie się na wszystkie strony, ale przedzieramy przez próg. Jesteśmy bezpieczni. Jeśli to jest „jedynka”, to jak wygląda „piątka”?!- niepokoję się trochę, przecierając palcem zachlapane okulary.

- Poszło nieźle – komentuje Agata lekarka – jesteśmy dobrzy!
- Prawdziwi globtroterzy!

Juma pozawala nam odetchnąć. Ponton leniwie unosi się z prądem. Słoneczko zaczyna przygrzewać, jest bosko! Piętnastominutowa sielanka.
- Słyszycie? – z wolna narastają szum wody.

- Przygotować się, wiosła w dłoń; zbliżamy się do „czwórki” – komunikuje Juma a szum narasta. Trzymamy mocno wiosła czekając, co będzie. Szum zmienia się w huk.

- Go down!!! – nagle spadamy w otchłań, niczym na rollecasterze. Jesteśmy na dole a przed nami wyrasta półtorametrowa, gigantyczna fala. Zbliża się, niczym tsunami!

- O Jezu… – słyszę jeszcze z tyłu i ponton rzucony jak listek, staje okrakiem. Waha się sekundę, wreszcie wali w wodę do góry dnem! Lecę w otchłań Nilu – największej rzeki świata! Pode mną 7 metrów wody. Ciemność, chaos… Rozpaczliwie próbuję wypłynąć, ale tracę orientację. Gdzie jest dno a gdzie powierzchnia!? Miotam się przez nieskończenie długie sekundy. Przed oczami migają czyjeś nogi, coś uderza w głowę. Ciągle kurczowo trzymam wiosło w absurdalnym poszanowaniu dla cudzej własności, która została mi powierzona. Nie mogę wypłynąć! Znów uderzam w coś głową. Macam ręką. Brezent. Ponton. Przykrył mnie i nie ma tu żadnej bańki powietrznej. Brakuje powietrza. Jak mam stąd wyjść?! Ostatkiem sił wychodzę z pontonu i… znów trafiam w coś głową. Nic nie widzę, bo kask mam na oczach. I słoneczne okulary. Dalej nie ma powietrza. Chyba tonę. To tak wygląda śmierć? Jak mnie tu znajdą?! Biorę wdech i woda wdziera się do płuc. Umrzeć tuż po 40-stce!? Na grobie będzie pisało: „Zginęła w pontonie?!” Puszczam wiosło i jeszcze raz próbuję się wydostać. Macham chaotycznie rękami i nogami. Plum! Jestem na powierzchni. Półprzytomna biorę wdech. Dalej nie mogę oddychać!!! Z płuc wydobywa się bulgotanie i charczenie. Jak to możliwe, że jestem na górze i nie mogę oddychać? Panika! Umieram!

Ktoś chwyta mnie z tyłu i holuje do łodzi ratunkowej. Wciągają mnie jak worek kartofli i walą po plecach. Wypluwam trochę wody i wciągam z charkotem odrobinę powietrza. W łodzi ratownicy, dwóch Hindusów i ja. Łowią następnych. Nie mam siły pomagać. Widzę jak Paweł ratuje swoją żonę, też bezwładną jak worek. Juma stoi, niczym czarny posąg, na wywróconym pontonie. Zaczepia linkę i siup! Gumowy potwór odwraca się. Możemy wracać.

Pakuję się do „naszego” pontonu. Charkoczę jeszcze przez dobre 10 minut. Moi współtowarzysze są przerażeni. Niemal wszyscy przekrzykują się, opowiadając jak umierali pod niebieskim brezentem. Krzysztof spostrzega, że nie ma sandałów. Żywioł zdarł je z nóg, ale unoszą się na wodzie. Kajakarze wyławiają je razem z wiosłami. Moje okulary słoneczne pokrzywione i zachlapane, ale ciągle tkwią na nosie. Adam poprawia wodoodporny GPS, który w zimowe wieczory ma przypominać mu wszystkie miejsca na Ziemi, które odwiedził. Będzie miał teraz małą, czerwoną kreseczkę biegnącą po Nilu. Najważniejsze, że wszyscy są cali. Wiosłujemy dalej. Atmosfera się zagęszcza. Radosna beztroska zastała za pierwszą „czwórką”; na dodatek słychać szum. Zbliżamy się do… „piątki”. Ratunku! Chcę wysiąść!!! Muszę się opanować. Zdejmuję okulary i chowam je za pazuchę. Może tym razem się uda. Raz kozie śmierć.



Pogrom II i III

Wyrzuca nas ze straszliwa siłą. Przez chwilę ponton frunie niczym poduszkowiec, potem… odwraca się i… pac, pac, pac – ludziki wpadają do wody a koszmarny niebieski brezent przykrywa nas dokładnie tak, jak za pierwszym razem. Wpadam głęboko, lecz tym razem jestem bardziej świadoma. Znajduję kierunek i płynę ku górze starając się ominąć ponton. Udało się! Kładę się „przepisowo” na wodzie i czekam, jak księżniczka, aż ktoś mnie uratuje. Obserwuję, jak moi „współpontoniarze” walczą z kipielą, nawołują, chwytają się łodzi ratunkowej. Patrzę, jak na film w telewizji. Kajakarz klepie mnie po ramieniu i podczepiona docieram do pontonu Hindusów. Wciągają mnie i pytają:

- How are You?

- I’m fine – brakowało mi tylko cholernej, angielskiej konwersacji.
Gramolę się do naszego pontonu. Jesteśmy jak porażeni. Tym razem Agata prawie się utopiła:

- Najgorsza jest bezradność – mówi. – Mam kurs ratownika, przepływam w basenie 20 metrów pod wodą a tu nic nie mogę zrobić. Woda miota mną, jak szmacianą lalką i tylko od żywiołu zależy czy rąbniesz o skałę, czy w ogóle wypłyniesz, czy też nie.

Krzysztofa nie ma. Małolaty opowiadają jak walczyli z niebieskim brezentem. Podpływa łódź ratunkowa z Anią. Ania jest blada i nie odpowiada na pytania. Wygląda jak żywy trup. Nie umie pływać i już drugi raz przeżywa koszmar. Mówi, że chce wysiąść, ale najbliższy przystanek jest za godzinę na wyspie, gdzie zaplanowano lunch. W końcu widać Krzysztofa. Płynie uwieszony pod dziobem kajaka, biały jak ściana… nie odzywa się.

Zaczynamy się wahać czy nie zrezygnować podczas lunchu. Póki co przepływamy bez sensacji dwie „dwójki” i zbliżamy się do jeszcze jednej „piątki”. Jest mi niedobrze od samego słuchania narastającego szumu wody.

- Go down! – Woda błyskawicznie przykrywa ponton, ale jakoś się przebijamy. Fala wyszarpuje mi tylko wiosło, którego nie zdążyłam ułożyć na dnie. Rozglądam się za nim i nawet nie wiem kiedy, znów jestem w wodzie. Oczywiście niebieski brezent mam nad głową. Jestem opanowana, jak wojenny weteran, tylko brakuje mi już sił. Ileż razy, jednego dnia można spinać organizm zastrzykiem adrenaliny i poświęcać wszystkie siły na ujście z życiem? Jednak, jeszcze raz, ostatni raz, zbieram się w sobie i wypływam spod pontonu. W duchu myślę o rezygnacji podczas lunchu. Jestem po prostu śmiertelnie zmęczona. Żaden ze mnie extremalista. Jestem normalną kobietą w średnim wieku. Chcę usiąść przy kominku i włączyć Trójkę, przeczytać najnowszy numer „Polityki” i sprawdzić pocztę na laptopie. Chcę wrócić do swojego Świata!

Towarzysze niedoli myślą chyba tak samo. Może za wyjątkiem nastolatków, czekających z radością na kolejne „tsunami”. Aldona, mama małolatów decyduje o rezygnacji. Paweł - ojciec przez chwilę waha się i postanawia płynąć z dzieciakami. Ania i Krzysztof rezygnują:

- Poznałem swoje granice – mówi Krzysztof.



Luch

Nogi uginają się pode mną, gdy wysiadam na wyspie. Nareszcie! Pięknie udekorowany stół. Cudowne, smaczne, kolorowe jedzenie; góry egzotycznych owoców na deser. Ananasy „ufryzowane” na okręty. Ciepła herbata. Jak mi dobrze!
Zaszywam się sama, bo ciągle się waham. Dziś myślę, że decyzja była łatwa, ale wtedy było inaczej. Z jednej strony zagrożenie życia, zmęczenie, zwyczajny strach; z drugiej ciekawość, co kryje się za kolejnym zakrętem; no i chęć pokazania, jaka to jestem strasznie odważna. Pytam Jumę, jak wygląda dalsza trasa.
- Dwie „piątki” i trzy „trójki”.

- A te „piątki” to „łatwe piątki” czy „trudne piątki” – dociekam dalej, choć wiem, ze to najgłupsze pytanie świata.

- Łatwe – Juma wydyma się, z lekka zniecierpliwiony. Chyba mnie nie lubi.
Agata rezygnuje:

- Już wiem co to rafting. Nie muszę sobie niczego udowadniać. Mam dzieci i nie będę narażać życia dla głupiej przygody – to co mówi wydaje mi się bardzo racjonalne.

Koniec lunchu.

- Jaka jest twoja decyzja? – pyta koleś z dredami– Musisz zdecydować teraz i odhaczyć się na liście.

- Płynę – słyszę swój własny głos i od razu zaczynam żałować. Chyba oszalałam! Jestem wariatką!

Płyniemy w piątkę: nastolatki, ich tata, Adam, ja; no i Juma.


Finał

Nie wiem czy może pontonem bez balastu lepiej się kieruje, czy też mieliśmy cholerne szczęście, ale przetrwaliśmy dwie „łatwe piątki” i trzy „trójki” bez wywrotki. Woda wściekle atakowała; ponton ze dwa razy stawał okrakiem, ale w chwilę później, po nieskończenie długiej sekundzie bezruchu, z głośnym pacnięciem opadał… na właściwą stronę. Z czasem poczułam się jak zawodnik drużyny siatkówki. Po każdej udanej szarży przybijamy piątki i kibicujemy pozostałym pontonom.

- Zbliżamy się do „szóstki” – mówi w końcu Juma. – „Szóstki” nikt jeszcze nie przepłynął. Tuż przed, wysiądziemy, przejdziemy pieszo. Wsiadamy po drugiej stronie.
Gorące skały parzą w stopy, ale miło być znowu na brzegu. Wokół sporo mieszkańców. Jesteśmy dla nich atrakcją, codziennym spektaklem na żywo. Może jedynym, w kraju gdzie w mało którym domu jest telewizor. Chyba nie ma też pralek. Półnagie kobiety piorą ubrania na brzegu rzeki. Pralka – tego brakowałoby mi bardziej, niż telewizora. Cały dzień nad rzeką. Dłonie zdarte do krwi.

Ostatnia „piątka”. Zwycięstwo! Za to Hindusi i Koreańczycy wpadają do wody. Po chwili to my wyławiamy z wody obywatela Korei Południowej i razem kończymy eskapadę. Rzucamy się do wody w ubraniach. Tym razem z własnej woli. Chmara dzieciaków pomaga nam zanieść wiosła na skarpę, gdzie czeka bus ze skrzynką piwa.



Wieczorem, jak na „globtroterów z całego świata” przystało, spotykamy się w tawernie. Jemy nilowe ryby i jeszcze raz roztrząsamy każdą falę, każdy wodny próg, każdy lęk, który pojawił się w tego dnia. Większość z nas czuje się, jakby dostała jeszcze jedno życie.





•Baza Aldrift: http://www.surfthesource.com/

•Wybierając się na rafting nie zapomnijcie o obcisłych spodenkach i okularach związywanych sznurkiem.

•Bezużyteczne są sandały, zegarki, aparaty fotograficzne i inne rzeczy, które i tak wymiecie woda.

•Płynąć mogą osoby, które skończyły 16 lat.


Zdjęcia

UGANDA / Kampala / Adrift, knajpa, baza raftingu na źródłach Nilu / Tuż przed raftingowym szaleństwemUGANDA / Kampala / Nil - rafting / Rafting. Tak było!!!UGANDA / Kampala / Adrift - baza riftingu na Nilu / Monkey kibicUGANDA / Uganda / W drodze do Kampali / GlobalizacjaUGANDA / Kampala / Adrift, knajpa, baza raftingu na źródłach Nilu / KENIA / Masai Mara / Wioska Masajów / Dziecko MasajaKENIA / Massai Mara / Park Massai Mara / Drzewo ParasoloweUGANDA / Kampala / Nil - rafting / Juz po... ciągle żywi?UGANDA / Kampala / Adrift, knajpa, baza raftingu na źródłach Nilu / Będą nas wyławiać z kipieli

Dodane komentarze

mroofka dołączył
06.11.2008

mroofka 2012-09-16 14:24:52

Kiwi - dziękuję Ci za ten tekst. BOMBA! Właśnie przygotowuję się do wyjazdu do Ugandy, rafting też jest na mojej liście. Też chyba będę tak walczyć:) z sobą i żywiołem:)

anag dołączył
14.04.2006

anag 2008-10-21 15:11:54

Bylam tam we wrzesniu 2007 i zrobilam rafting dokladnie z ta sama firma (Adrift). Zdecydowalismy sie na trudniejszy wariant (zawsze daja wybor) - zahaczajacych o wiecej "piatek" z wiekszym prawdopodobienstwem wyladowania w wodzie - tak tez sie to skonczylo pare razy :))

Bylo rewelacyjnie - naprawde niezapomniane przezycie i bezpieczne wbrew pozorom, o ile tylko sluchasz sie dobrze przewodnika.

Dla tych, ktorzy sie tam wybieraja, mam zla wiadomosc. W zeszlym roku zaczeli budowac tamy na Nilu w tamtych rejonach, w rezultacie czego "rapidy" mialy sie zredukowac o 2-3 stopnie...

ania_flower dołączył
07.03.2008

ania_flower 2008-03-09 12:44:48

Byłam tam dzień przed powrotem do Polski i wiem, że wróce. Jedyna rzecz jakiej nie moge sobie darowac, to właśnie to, że przeżyłam rafitngu. Ale jeszcze wszystko przede mną. Uganda jest cudowna :)

jachu dołączył
29.10.2006

jachu 2006-12-10 16:45:52

super przygoda. z opisu wyglada ze zapamietacie do konca zycia. moje doswiadczenia z raftingiem pochodza z Nepalu. jest tam okolo 10 rzek ze skala trudnosci od 3+ do 5. pomimo ogromnej adrenaliny nie miałem tak skrajnych wrażen (z granicy życia i śmierci). stąd w pażdzierniku jadę jeszcze raz do Nepalu na rafting 4-5 dniowy. super napisane. pozdrowionka. Jachu :-)

arica dołączył
12.06.2006

arica 2006-12-03 14:47:19

Niesamowita opowiesc, wrazenia pewnie do konca zycia! :) Po tym co przeczytalam chyba nie dam sie namowic na rafting... ;)

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl