Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Z panem Mickiewiczem w Akermanie > UKRAINA


Krajobrazy pełne soczystej zieleni. Tysiące hektarów równin w dywanach pszenicy i żółtych słoneczników, poprzecinanych wstęgami niebieskich rzek. Niekończące się stepy z egzotyczną roślinnością. Porohy tajemnicze i groźne. Miasta pełne wysokich złotych kopuł cerkiewnych i życzliwych ludzi. Oto taką spotkałem Ukrainę nie odpowiadającą krążącym powszechnie stereotypom.
Roku Pańskiego 2004 konstelacje gwiazd przepowiadały rok pełen dynamicznych, nieoczekiwanych zdarzeń, zamachów terrorystycznych na wielką skalę, wojen straszliwych jakich jeszcze świat nie widział i zarazy współczesnej. Miał to być rok zderzenia cywilizacji zachodniej z kulturą islamu. Prognozy agend OZN przedstawiały czarny scenariusz dla Afryki i Azji sprowadzający się do lawinowego rozwoju AIDS oraz szerzącą się chorobę Sars, obie zbierające śmiertelne żniwo. Europę zaś miała opanować na niespotykaną skalę ptasia grypa i dalsza eskalacja BSE, czyli choroby Creuzfelda – Jacoba zwanej też chorobą szalonych krów. Według tajnych raportów Rady Europy miliony osób czekała śmierć. Poufne dane wywiadu amerykańskiego mówiły o dużym ugrupowaniu terrorystycznym, które swoimi zamachami może wysadzić Amerykę z orbity dziejów.
Zima tego roku rzeczywiście była lekka i spokojna. Słoneczko mocno przygrzało w lutym i wszelka szarańcza wyległa na pola i drogi panosząc się bezczelnie. Prym wiodły lisy największe szkodniki dziejowe na które obowiązywał zakaz odstrzału. Barcie puchły, ruszyły roje pszczół czyniąc tumult niesamowity, atakując całymi rodzinami dzieci i starców. Ludzie starsi nie pamiętali tak złośliwych pszczół.
Potem przyszła wiosna niosąc suszę przeogromną, która niszczyła całe zasiewy, nadchodziły zwiastuny klęski.
Lato zaś zaczęło się upałami wielkimi, by nieoczekiwanie przejść w deszcze ciągłe, powodzie od gór wróżące, które lada dzień miały się przetoczyć w widłach Sanu ogarniając doliny Wisły i Odry.
W takiej oto scenerii w lipcu tego szczególnego roku zdezelowanym busem ruszyliśmy na Ukrainę w kierunku Dzikich Pól, podążając ku Akermanowi na spotkanie z Mistrzem Prometejskim Panem Adamem Mickiewiczem, a właściwie tropem jego poezji.
Granicę pokonaliśmy szybko i sprawnie, karton papierosów rozwiązał wszelkie problemy. Przez Wołyń do Dzikich Pól zdążaliśmy, a zagon nasz stanowił jeno stareńki bus pokonujący cierpliwie wąskie stóżyny dróg różnych. Dróg, raz asfaltowych gładkich ja stół, to znów dziurawych jak ser dojrzały pomnych ongiś dobrej nawierzchni, szutrowych na których kurz pokrywał wszystko.
Gdzieś po drodze przecinaliśmy pradawne szlaki tatarskie zbliżając się mozolnie ku sercu Ukrainy - Kijowa, miasta złotych kopuł cerkiewnych. Równinne krajobrazy ciągnące się aż po horyzont pokryte były tysiącami hektarów złotej pszenicy. Niebieskie wstęgi rzek o wodach wyjątkowo czystych przecinały olbrzymie pola słoneczników. Piekielnie grzejące słońce, ciepły wiatr kołyszący łanami zbóż, tańczące słoneczniki i ta wszechobecna cisza, tylko gdzieś w oddali śpiew ptaka, a i człowieka trudno było ujrzeć. Stawaliśmy na popasach przy sporadycznie położonych stacjach benzynowych. Stawialiśmy na noc kosze w tajemniczych uroczyskach, a płonące ogniska wesołymi trzaskami chrustu, igraszkami ognia śmiały się do nas. Step spał, wiatr niósł daleko dźwięki gitary. Czuby nasze dymiły oparami starodawnego mocnego miodu. Rano mijaliśmy miasteczka, które nie zachwycały higieną i porządkiem. Ludzie biedni, ubrani skromnie uśmiechali się życzliwie i chętnie nawiązywali rozmowy, ciekawi obcych. Złoto i wszystkie odcienie żółci , błękit nieba i przejrzystość rzek, szept wiatru, śpiew ptaków w uroczyskach - taka to Ukraina nam się jawiła.
Powoli zbliżaliśmy się do Stepów Akermańskich. Po drodze nie ominęliśmy Chersonia wraz niebywale egzotycznym dziewiętnastowiecznym targiem rybnym. Dalej Odessa witała nas sympatycznym kolorytem. Miasto dynamiczne, wesołe i rozrywkowe.
Pewnego razu wczesnym porankiem gdy jeszcze słońce nie świtało, a pola spowite były gęstymi tumanami mgły wirującej pod dyktando wiatru, tworząc kominy przedziwnych kształtów przesiąknięte wilgocią ruszyliśmy w step. Gdzieś z nad rzeki dobiegały głosy mew stanowiące wyznacznik linii brzegowej Dniestru. Wyruszaliśmy do Białogrodu, miasta położonego w odległości zaledwie 100 kilometrów na wschód od Odessy. Stareńka marszrutka napędzana gazem kolebała się powoli po dziurawej drodze. Umiejscowione na dachu mikrobusu butle gazowe stanowiły potencjalną bombę, której eksplozja mogła zmieść nas w przeciągu kilka sekund. Tym jednak nikt się nie przejmował, perspektywa bliskiego spotkania ze stepem i Akermanem była silniejsza od wszelkich niebezpieczeństw.
Mgły rozwiały się i ujrzeliśmy Twierdzę dumną, przeogromną, której potęga przerosła wszelkie moje wcześniejsze spekulacje. Mury długie, jasne, aż po horyzont morza ciągnące się, wysokie niemal sięgające nieba, szerokie, czyniły ją niedostępną. Nad tym wszystkim górujące baszty w liczbie trzydziestu, z których wrogów widać w odległości wielu, wielu kilometrów. Weszliśmy do środka, brak turystów tak tłumnie obecnych we wszystkich zabytkach zachodu. Cisza, tylko my i te suche trawy wysokie, pachnące latem, mury milczące, strzegące tajemnic nie jednej przygody. Wiele godzin szwendaliśmy się we własnym tempie po tych murach, wieżach, basztach lochach na pół zawalonych. Chłonęliśmy widoki morza, lazur nieba, śpiew ptaków, szept owadów. Człowieka jeno trudno było ujrzeć.
Kiedy miało się ku zmrokowi wyruszyliśmy ku stepowi i tylko lampa Akermanu była przewodnikiem, wskazywała nam drogę. Gdzieś w górze klangor ledwo widocznych lecących żurawi, cisza, step usypiał i my rozłożyliśmy się koszem do snu. Czerwieniejące się niebo było sygnałem do dalszej wędrówki. Ruszyliśmy, a naszym oczom ukazało się z jednej strony Morze Czarne, z drugiej piękny liman. Początkowo jechaliśmy mierzeją wąską po czym wjechaliśmy w głąb lądu i po chwili ukazał nam się step w całej okazałości. Olbrzymi ocean traw falujących w rytm dziwnej muzyki rozgrzanego słońcem powietrza. Traw nie zielonych, lecz suchych, żółtych, złotych, brązowych w tonacji od jasnego brązu do ciemnego przechodzących, niby srebrnych a nie srebrnych. Ten bezmiar kolorowego oceanu napawał nas niepokojem. Nasz bus ledwo dyszał, krztusił, dławił się w tym piekielnie rozgrzanym, przejrzystym powietrzu. Zadawaliśmy sobie pytanie czy cały step tak tylko wygląda? Po wielu kilometrach krajobraz zaczął się zmieniać. Nieśmiało poczęły ukazywać się poletka kukurydzy, które z biegiem kilometrów przechodziły w duże plantacje. Na horyzoncie pojawiły się kombajny koszące kukurydze, których warkot, był jednak obcym głosem stepu. Archaiczne ciężarówki obładowane tonami ziarna jak wielbłądy na pustyni z trudem przedzierały się po bezdrożach stepu, czyniąc hałas niesamowity. Zaczynała się cywilizacja, a może tylko namiastka nieokreślonej cywilizacji.
Dojechaliśmy do wioski, a raczej sioła o nazwie Biały Jar. Kilka rozrzuconych małych domków zbudowanych byle jak z bloków gliny zmieszanej z trzciną, otynkowanych, pobielonych wapnem na biało .Gliniane garnki przed domami, duże drewniane łyżki na stole. Porozrzucane wokół niedbale archaiczne maszyny rolnicze. Sklep o wdzięcznej nazwie Bajka – Skazka. Wchodzimy do pierwszego domeczku. Maleńki ganeczek przykryty zmurszałą płytą eternitową. Pukamy, gdzieś słychać miauczenie kota. Drzwi otwiera maleńka, drobna, mocno pochylona staruszka z włosami białymi jak śnieg. Ubrana była w szeroką spódnice i białą bluzkę.
- Dzień dobry – pozdrawiamy. Oczekujemy odpowiedzi po rosyjsku, a tymczasem słyszymy śpiewną odpowiedź:
- Rodaki nam z nieba spadły o Boże Boże. Juryś Juryś pokaż się panom.
Po chwili z izby wychodzi szczupły czarnowłosy chłopak Jerzyk. Kłania się nisko przedstawiając się:
- Juryś Ziemkiewicz jestem, a to moja babunia Zosia. My tu żywiom, a tam nasze pole – mówi śpiewną polszczyznom podobną do wileńskiej dodając sporadycznie lwowskie narzecza.
W swej istocie dziwny słyszeliśmy język, polski i nie polski, wileński i nie, dużo elementów rosyjskiego. Weszliśmy do izby. Babcia Zosia podała w glinianym naczyniu najprawdziwszy kwas chlebowy. Potem piliśmy czaj. Na półce leżały stare, zaczytane książki. Z opowiadania babci wynikało, że pochodziła z prastarego rodu galicyjskiego Ziemkiewiczów. Część rodziny na skutek koligacji i nabytków posiadała duże dobra ziemskie w okolicach Tarnopola. Ruscy zabrali wszystko, gotując w zamian zsyłkę, łagry, Workutę. Mąż został na zawsze w ziemi nieludzkiej. Koniec wojny. Babcia Zosia wraz z córką po wielu trudach podróży w bydlęcym wagonie z nakazu władz trafiła w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku na Stepy Akermańskie. Tu jest jej dom, chociaż w sercu ma dom lat dziecinnych. Słuchając zaciekawieniem opowiadania Babuni Zosi nie zauważyłem kiedy step zmierzchał. Niebo pełne ognia robiło się blade, coraz bledsze, aż oczom naszym ukazał się księżyc – lampa Akermanu wpadała przez małe okienko do izby oświetlając półkę pełną pożółkłych książek.
Niechcący wziąłem pierwszą, czytam – Adam Mickiewicz „Poezyje”, otwieram i mówię – „Stepy Akermańskie”.
I nagle w tajemniczej poświacie księżyca rozbrzmiewał pełen tęsknoty, żalu, ale i nadziei głos Babci Zosi.
„Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurchanu,
Patrzę w niebo, gwiazd szukam przewodniczek łodzi;
Tam z dala błyszczy obłok? Tam jutrzenka wschodzi?
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu”
Przemierzyłem tysiące kilometrów ukraińskich dróg szukając przygód rozmaitych. Los sprawił mi nieoczekiwaną niespodziankę w postaci najpiękniejszej lekcji polskości, przecudownej interpretacji Sonetów krymskich, w tym Stepów Akermańskich, pełnej miłości żarliwej, czystej i dramatycznej, która została we mnie do dziś. Takie czarujące było moje spotkanie z Adamem Mickiewiczem, takiego wykonania Stepów Akermańskich pewnie już nie usłyszę.
Zima tego roku rzeczywiście była lekka i spokojna. Słoneczko mocno przygrzało w lutym i wszelka szarańcza wyległa na pola i drogi panosząc się bezczelnie. Prym wiodły lisy największe szkodniki dziejowe na które obowiązywał zakaz odstrzału. Barcie puchły, ruszyły roje pszczół czyniąc tumult niesamowity, atakując całymi rodzinami dzieci i starców. Ludzie starsi nie pamiętali tak złośliwych pszczół.
Potem przyszła wiosna niosąc suszę przeogromną, która niszczyła całe zasiewy, nadchodziły zwiastuny klęski.
Lato zaś zaczęło się upałami wielkimi, by nieoczekiwanie przejść w deszcze ciągłe, powodzie od gór wróżące, które lada dzień miały się przetoczyć w widłach Sanu ogarniając doliny Wisły i Odry.
W takiej oto scenerii w lipcu tego szczególnego roku zdezelowanym busem ruszyliśmy na Ukrainę w kierunku Dzikich Pól, podążając ku Akermanowi na spotkanie z Mistrzem Prometejskim Panem Adamem Mickiewiczem, a właściwie tropem jego poezji.
Granicę pokonaliśmy szybko i sprawnie, karton papierosów rozwiązał wszelkie problemy. Przez Wołyń do Dzikich Pól zdążaliśmy, a zagon nasz stanowił jeno stareńki bus pokonujący cierpliwie wąskie stóżyny dróg różnych. Dróg, raz asfaltowych gładkich ja stół, to znów dziurawych jak ser dojrzały pomnych ongiś dobrej nawierzchni, szutrowych na których kurz pokrywał wszystko.
Gdzieś po drodze przecinaliśmy pradawne szlaki tatarskie zbliżając się mozolnie ku sercu Ukrainy - Kijowa, miasta złotych kopuł cerkiewnych. Równinne krajobrazy ciągnące się aż po horyzont pokryte były tysiącami hektarów złotej pszenicy. Niebieskie wstęgi rzek o wodach wyjątkowo czystych przecinały olbrzymie pola słoneczników. Piekielnie grzejące słońce, ciepły wiatr kołyszący łanami zbóż, tańczące słoneczniki i ta wszechobecna cisza, tylko gdzieś w oddali śpiew ptaka, a i człowieka trudno było ujrzeć. Stawaliśmy na popasach przy sporadycznie położonych stacjach benzynowych. Stawialiśmy na noc kosze w tajemniczych uroczyskach, a płonące ogniska wesołymi trzaskami chrustu, igraszkami ognia śmiały się do nas. Step spał, wiatr niósł daleko dźwięki gitary. Czuby nasze dymiły oparami starodawnego mocnego miodu. Rano mijaliśmy miasteczka, które nie zachwycały higieną i porządkiem. Ludzie biedni, ubrani skromnie uśmiechali się życzliwie i chętnie nawiązywali rozmowy, ciekawi obcych. Złoto i wszystkie odcienie żółci , błękit nieba i przejrzystość rzek, szept wiatru, śpiew ptaków w uroczyskach - taka to Ukraina nam się jawiła.
Powoli zbliżaliśmy się do Stepów Akermańskich. Po drodze nie ominęliśmy Chersonia wraz niebywale egzotycznym dziewiętnastowiecznym targiem rybnym. Dalej Odessa witała nas sympatycznym kolorytem. Miasto dynamiczne, wesołe i rozrywkowe.
Pewnego razu wczesnym porankiem gdy jeszcze słońce nie świtało, a pola spowite były gęstymi tumanami mgły wirującej pod dyktando wiatru, tworząc kominy przedziwnych kształtów przesiąknięte wilgocią ruszyliśmy w step. Gdzieś z nad rzeki dobiegały głosy mew stanowiące wyznacznik linii brzegowej Dniestru. Wyruszaliśmy do Białogrodu, miasta położonego w odległości zaledwie 100 kilometrów na wschód od Odessy. Stareńka marszrutka napędzana gazem kolebała się powoli po dziurawej drodze. Umiejscowione na dachu mikrobusu butle gazowe stanowiły potencjalną bombę, której eksplozja mogła zmieść nas w przeciągu kilka sekund. Tym jednak nikt się nie przejmował, perspektywa bliskiego spotkania ze stepem i Akermanem była silniejsza od wszelkich niebezpieczeństw.
Mgły rozwiały się i ujrzeliśmy Twierdzę dumną, przeogromną, której potęga przerosła wszelkie moje wcześniejsze spekulacje. Mury długie, jasne, aż po horyzont morza ciągnące się, wysokie niemal sięgające nieba, szerokie, czyniły ją niedostępną. Nad tym wszystkim górujące baszty w liczbie trzydziestu, z których wrogów widać w odległości wielu, wielu kilometrów. Weszliśmy do środka, brak turystów tak tłumnie obecnych we wszystkich zabytkach zachodu. Cisza, tylko my i te suche trawy wysokie, pachnące latem, mury milczące, strzegące tajemnic nie jednej przygody. Wiele godzin szwendaliśmy się we własnym tempie po tych murach, wieżach, basztach lochach na pół zawalonych. Chłonęliśmy widoki morza, lazur nieba, śpiew ptaków, szept owadów. Człowieka jeno trudno było ujrzeć.
Kiedy miało się ku zmrokowi wyruszyliśmy ku stepowi i tylko lampa Akermanu była przewodnikiem, wskazywała nam drogę. Gdzieś w górze klangor ledwo widocznych lecących żurawi, cisza, step usypiał i my rozłożyliśmy się koszem do snu. Czerwieniejące się niebo było sygnałem do dalszej wędrówki. Ruszyliśmy, a naszym oczom ukazało się z jednej strony Morze Czarne, z drugiej piękny liman. Początkowo jechaliśmy mierzeją wąską po czym wjechaliśmy w głąb lądu i po chwili ukazał nam się step w całej okazałości. Olbrzymi ocean traw falujących w rytm dziwnej muzyki rozgrzanego słońcem powietrza. Traw nie zielonych, lecz suchych, żółtych, złotych, brązowych w tonacji od jasnego brązu do ciemnego przechodzących, niby srebrnych a nie srebrnych. Ten bezmiar kolorowego oceanu napawał nas niepokojem. Nasz bus ledwo dyszał, krztusił, dławił się w tym piekielnie rozgrzanym, przejrzystym powietrzu. Zadawaliśmy sobie pytanie czy cały step tak tylko wygląda? Po wielu kilometrach krajobraz zaczął się zmieniać. Nieśmiało poczęły ukazywać się poletka kukurydzy, które z biegiem kilometrów przechodziły w duże plantacje. Na horyzoncie pojawiły się kombajny koszące kukurydze, których warkot, był jednak obcym głosem stepu. Archaiczne ciężarówki obładowane tonami ziarna jak wielbłądy na pustyni z trudem przedzierały się po bezdrożach stepu, czyniąc hałas niesamowity. Zaczynała się cywilizacja, a może tylko namiastka nieokreślonej cywilizacji.
Dojechaliśmy do wioski, a raczej sioła o nazwie Biały Jar. Kilka rozrzuconych małych domków zbudowanych byle jak z bloków gliny zmieszanej z trzciną, otynkowanych, pobielonych wapnem na biało .Gliniane garnki przed domami, duże drewniane łyżki na stole. Porozrzucane wokół niedbale archaiczne maszyny rolnicze. Sklep o wdzięcznej nazwie Bajka – Skazka. Wchodzimy do pierwszego domeczku. Maleńki ganeczek przykryty zmurszałą płytą eternitową. Pukamy, gdzieś słychać miauczenie kota. Drzwi otwiera maleńka, drobna, mocno pochylona staruszka z włosami białymi jak śnieg. Ubrana była w szeroką spódnice i białą bluzkę.
- Dzień dobry – pozdrawiamy. Oczekujemy odpowiedzi po rosyjsku, a tymczasem słyszymy śpiewną odpowiedź:
- Rodaki nam z nieba spadły o Boże Boże. Juryś Juryś pokaż się panom.
Po chwili z izby wychodzi szczupły czarnowłosy chłopak Jerzyk. Kłania się nisko przedstawiając się:
- Juryś Ziemkiewicz jestem, a to moja babunia Zosia. My tu żywiom, a tam nasze pole – mówi śpiewną polszczyznom podobną do wileńskiej dodając sporadycznie lwowskie narzecza.
W swej istocie dziwny słyszeliśmy język, polski i nie polski, wileński i nie, dużo elementów rosyjskiego. Weszliśmy do izby. Babcia Zosia podała w glinianym naczyniu najprawdziwszy kwas chlebowy. Potem piliśmy czaj. Na półce leżały stare, zaczytane książki. Z opowiadania babci wynikało, że pochodziła z prastarego rodu galicyjskiego Ziemkiewiczów. Część rodziny na skutek koligacji i nabytków posiadała duże dobra ziemskie w okolicach Tarnopola. Ruscy zabrali wszystko, gotując w zamian zsyłkę, łagry, Workutę. Mąż został na zawsze w ziemi nieludzkiej. Koniec wojny. Babcia Zosia wraz z córką po wielu trudach podróży w bydlęcym wagonie z nakazu władz trafiła w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku na Stepy Akermańskie. Tu jest jej dom, chociaż w sercu ma dom lat dziecinnych. Słuchając zaciekawieniem opowiadania Babuni Zosi nie zauważyłem kiedy step zmierzchał. Niebo pełne ognia robiło się blade, coraz bledsze, aż oczom naszym ukazał się księżyc – lampa Akermanu wpadała przez małe okienko do izby oświetlając półkę pełną pożółkłych książek.
Niechcący wziąłem pierwszą, czytam – Adam Mickiewicz „Poezyje”, otwieram i mówię – „Stepy Akermańskie”.
I nagle w tajemniczej poświacie księżyca rozbrzmiewał pełen tęsknoty, żalu, ale i nadziei głos Babci Zosi.
„Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurchanu,
Patrzę w niebo, gwiazd szukam przewodniczek łodzi;
Tam z dala błyszczy obłok? Tam jutrzenka wschodzi?
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu”
Przemierzyłem tysiące kilometrów ukraińskich dróg szukając przygód rozmaitych. Los sprawił mi nieoczekiwaną niespodziankę w postaci najpiękniejszej lekcji polskości, przecudownej interpretacji Sonetów krymskich, w tym Stepów Akermańskich, pełnej miłości żarliwej, czystej i dramatycznej, która została we mnie do dziś. Takie czarujące było moje spotkanie z Adamem Mickiewiczem, takiego wykonania Stepów Akermańskich pewnie już nie usłyszę.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.