Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Wietnamskie migawki > WIETNAM


igebski igebski Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie WIETNAM / Ho Chi Minh / Mekong / Delta MekonguZwiedzanie Ho Chi Minh (Sajgonu), Delty Mekongu oraz pobyt na Phu Quoc

Sobota, 04.03.23
Dzisiaj rano udaliśmy się na pobliskie lotnisko, skąd po bezproblemowej odprawie polecieliśmy Airbusem 320 linii Cambodia Angkor (a swoją drogą Angkor jest w Kambodży eksploatowany do granic możliwości, gdyż ta nazwa znajduje się zarówno na szyldach hoteli i restauracji, jak i na puszkach i butelkach z piwem) do Ho Chi Minh, czyli dawnego Sajgonu. Lot trwał zaledwie godzinę. Lotnisko w Sajgonie słynie z tego, że na jego terenie znajduje się pole golfowe, co jest ewenementem na skalę światową.
Po odprawie paszportowej pojechaliśmy do Świątyni Nefrytowego Cesarza. Pagoda ta jest niewielka, ale niezwykle elegancka zarówno pod względem architektury, jak i otoczenia. Na dziedzińcu znajduje się niewielki basen, w którym pływa stadko dorodnych ryb. Wewnątrz jest ołtarz pięciu Buddów i mnóstwo palących się świec. Przed wejściem należy zdjąć obuwie. Na dziedzińcu rośnie święte dla buddystów drzewo figowe.
Po lunchu poszliśmy na spacer po pierwszym dystrykcie Sajgonu. Obejrzeliśmy z zewnątrz Pałac Zjednoczenia (jego obecna nazwa obowiązuje od 1975 roku, wcześniej był to Pałac Niepodległości) i remontowaną katedrę Notre Dame (Najświętszej Marii Panny). Następnie weszliśmy do gmachu Poczty Centralnej. Jest to dość okazały budynek zaprojektowany w mieszaninie stylu kolonialnego i orientalnego. W jego centralnym miejscu wisi portret Ho Chi Minha, który pracował tu jako siedemnastolatek. Obok poczty znajduje się pasaż z mnóstwem stoisk z książkami. Wietnamczycy lubią bowiem czytać.
Później podeszliśmy pod gmach opery i ratusza. Przed tym ostatnim stoi okazały pomnik Ho Chi Minha. Widać, że Wietnamczycy otaczają tę postać dużą czcią. My jednak nie zajmowaliśmy się bliżej komunistycznym politykiem wietnamskim, gdyż bardziej interesował nas bazar Ben Thanh, do którego szliśmy wśród niesamowitego potoku skuterów i motocykli. A trzeba wiedzieć, że przejście na drugą stronę ulicy w Sajgonie może sprawić, że człowiek nieźle się spoci. Inna sprawa, że dzień był i tak wystarczająco parny. Sam bazar jest ogromny i rzecz jasna – hałaśliwy. Ceny dla turystów są znacznie większe niż w sklepach.
Tym razem nocujemy w hotelu Rang Dong.

Poniedziałek, 06.03.23
Wczorajszy dzień spędziliśmy dość intensywnie. Po śniadaniu wyjechaliśmy z Sajgonu w stronę delty Mekongu. Po drodze obserwowaliśmy najpierw potoki skuterów, a po wyjeździe z miasta plantacje kokosów i rozległe pola ryżowe. Na tych ostatnich często zauważyć można było liczne nagrobki. Okazuje się, że wielu Wietnamczyków chowa swoich bliskich nie na ogólnych cmentarzach, lecz pośrodku pól uprawnych. Na tle zielonych łanów ryżu wygląda to dość oryginalnie, choć nieco makabrycznie.
Na jednej z odnóg Mekongu wsiedliśmy do motorowej łodzi i popłynęliśmy do niewielkiej knajpki, gdzie poczęstowano nas herbatą jaśminową i owocami tropikalnymi. Jednakże główną atrakcją był mini koncert w wykonaniu lokalnego zespołu ludowego. Po jego zakończeniu obejrzeliśmy ogród z drzewami owocowymi, z których największe wrażenie wywarł na mnie chlebowiec (jackfruit). Jest to wiecznie zielone drzewo z ogromnymi bulwami zwisającymi z pnia. Później przesiedliśmy się do małych łódek wiosłowych (sampanów). Są one wydłużone i płytkie. Wioślarz lub wioślarka stoi na rufie i posługuje się dwoma długimi wiosłami zamocowanymi na pionowych wspornikach. Na ławeczkach może usiąść jednocześnie cztery osoby (cięższe z tyłu). Woda w kanale jest dość brudna, ale podobnie jak we wspomnianym parę dni wcześniej jeziorze Tonle Sap w Kambodży, mocno zarybiona. Byliśmy świadkami jak dwóch rybaków wyciągało sieć rozciągniętą wzdłuż jednego z brzegów kanału. Co chwilę wyłuskiwali z niej dorodne ryby i specjalnie unosili je w powietrze, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia.
Z łódek ponownie przesiedliśmy się na naszą łódź motorową, napiliśmy się orzeźwiającego soku prosto ze skorupy kaktusa i popłynęliśmy do niewielkiej manufaktury, gdzie wytwarza się między innymi cukierki kokosowe, ciastka ryżowe oraz wódkę wężową. Tej ostatniej nie próbowaliśmy, ale degustowaliśmy za to zwykłą wódkę ryżową. Jak zwykle po prezentacji i poczęstunku zachęcano nas do robienia zakupów. Nabyliśmy trochę herbaty z dodatkiem jaśminu oraz lotosu (60 tyś. dongów niewielka puszka) oraz nieco ciasteczek kokosowych.
Na lunch popłynęliśmy na drugą stronę Mekongu. Wzdłuż jego brzegów mijaliśmy gęsto rozmieszczone domy na palach. Większość była w dość opłakanym stanie, choć od czasu do czasu, niczym perełki, pojawiały się też okazałe wille. Nie bardzo było gdzie zacumować, więc nasza łódź zatrzymała się na wprost sklepu z trumnami. Przeszliśmy przez jego wnętrze i po przejściu kilkuset metrów wśród mniej lub bardziej zabałaganionych posesji, pełnych kur, psów i kogutów, trafiliśmy do dużej restauracji zlokalizowanej w historycznym domu z 1838 roku (wpisany na listę UNESCO). Tu zaserwowano nam tradycyjną zupę z długim i cienkim makaronem, pieczoną rybę podaną w całości na specjalnym stojaku (zwaną Ucho Słonia), sajgonki, ryż, mięso wieprzowe, krewetki oraz owoce.
W drodze powrotnej do Sajgonu zatrzymaliśmy się w dużym sklepie, w którym oprócz zwykłych pamiątek dominowały wyroby z bambusa, np. ręczniki, koce, ścierki, koszule i bielizna.
Na lotnisku byliśmy prawie dwie godziny przed odlotem. Odprawa biletowa odbyła się z drobnymi perturbacjami. Najpierw wskazano nam niewłaściwe stanowiska, a przy kolejnych nie było akurat personelu. Ale po kilkunastu minutach problem został rozwiązany. Gorzej było przy kontroli bezpieczeństwa. Tu bowiem mojej żonie zginął zegarek. Obsługa bardzo się tym faktem przejęła i prawie do samego odlotu szukała zguby. Jednak bezskutecznie. Potem śmialiśmy się, że z powodu tego felernego zegarka opóźnił się start samolotu. Rzeczywiście bowiem odlecieliśmy 45 minut po planowanym czasie. Sam lot na wyspę Phy Quoc linią VietJet trwał zaledwie 40 minut. Na miejscu naszego zakwaterowania, czyli w Mercury Phu Quoc Resort &Villas, byliśmy o 21.30. Do dyspozycji otrzymaliśmy połowę domku z tarasem i ogródkiem. Restauracja, recepcja i basen oddalone są o około sto metrów. Podobna odległość jest do plaży. Już po pierwszym śniadaniu widać, że karmią tu bardzo dobrze. Bufet jest nie tylko obfity, ale też urozmaicony. Można tu znaleźć potrawy zarówno do śniadania europejskiego (w tym angielskiego), jak i azjatyckiego. Co kto woli i co kto lubi…
W ciągu dnia rozejrzeliśmy się po najbliższej okolicy. Zajrzeliśmy na farmę pereł, a w zasadzie tylko do zlokalizowanego przy niej sklepu z gotowymi wyrobami. Chodziliśmy pomiędzy regałami, a za nami jak cień przesuwała się jedna z ekspedientek. Niezbyt nam się to podobało, więc dość szybko wyszliśmy. W pobliskim sklepie kupiłem piwo Bivina po 10 tysięcy za puszkę o pojemności 0,33 l. To najtańsze jak dotychczas piwo w Wietnamie.
Później było trochę plażowania, kąpieli w oceanie i na basenie. W całym kompleksie Merkury przebywa niewielu gości, a większość z nich to Polacy. Jedna z dziewięciu flag przed recepcją jest oczywiście polska. Kolacja – wbrew naszym nadziejom na bufet – była serwowana. W dodatku na samym początku doszło do drobnego nieporozumienia. Kiedy usiedliśmy przy wybranym stoliku, podeszła kelnerka i wręczyła nam menu z wyszczególnionymi cenami potraw. „Co jest grane?” – pomyślałem, zaś głośno oznajmiłem, że mamy przecież wykupiony pakiet obiadokolacji. Kelnerka nieco się speszyła, zabrała kartę z menu i po chwili przyniosła nową. Tym razem bez cen. Zamówiliśmy zupę z krewetkami i rybę w sosie cebulowym z ryżem, a na deser zestaw owoców. Do tego barman dał nam po kieliszku wina, przypominającego w smaku swojskie wyroby.

Wtorek, 07.03.23
Po śniadaniu odbyłem niewielki spacerek po plaży (11 tyś. kroków). Kierowałem się na lewo od kompleksu Mercury, czyli na południe wyspy. Plaża była niemal całkowicie pusta. Tu i ówdzie snuło się paru turystów, a od czasu do czasu spotykałem drobnych rybaków, którzy przy pomocy ręcznych sieci i podbieraków łowili ryby, stojąc zanurzeni po pas w wodzie. Niby blisko brzegu, a trafiały im się spore okazy. Niedaleko naszego ośrodka mijałem dwa potężne hotele widma. Ktoś rozpoczął dużą inwestycję, ale z jakichś powodów jej nie dokończył. Dalej natrafiłem na pomost z zabawnymi figurkami oraz na umieszczone na palach sylwetki słoni. Kilkaset metrów od brzegu bujało się na wodzie kilkanaście niewielkich łodzi. Jakiś kilometr dalej napotkałem coś w rodzaju wioski na wodzie. Kilka zadaszonych tratw stojących nieruchomo obok siebie było oddalonych od brzegu o jakieś około czterysta metrów, więc trudno było dostrzec wszystkie szczegóły. Mijało południe, więc upał dawał się we znaki. Wróciłem więc poboczem asfaltowej drogi.

Wczesnym popołudniem popływałem nieco w słonej wodzie zatoki, a później poszedłem plażą w przeciwnym kierunku niż przed południem, dochodząc do wspomnianej wczoraj farmy pereł (tym razem tylko 5 tys. kroków). Po powrocie zregenerowałem się nieco w jacuzzi i znowu popływałem, ale tym razem w basenie.

Środa, 08.03.23
Wybrałem się na fakultatywną wycieczkę „Esencja Phu Quoc”. Faktycznie, w niespełna osiem godzin obejrzeliśmy szereg najbardziej charakterystycznych atrakcji tej wyspy. Tu warto nadmienić, że Phu Quoc zajmuje 574 km2 i jest największą z 22 wysp wietnamskich. My zwiedzaliśmy dzisiaj jej część południową i wschodnią.
Rozpoczęliśmy od wizyty w rodzinnej wytwórni wina Sim. Celowo nie piszę winnicy, gdyż to wino (produkowane wyłącznie tutaj), wytwarzane jest nie z winorośli, lecz z mirtu różanego, do którego dodaje się destylat ryżowy. Ten ostatni sprowadza się z delty Mekongu, a mirt różany hoduje się przy domu. Niektóre gatunki wina powstają z dodatkiem miodu lub cukru. Po degustacji zaproponowano nam, jak wszędzie w podobnych miejscach, zrobienie zakupów w przyległym sklepie, z czego wielu z nas ochoczo skorzystało.
Potem przyszła kolej na plantację pieprzu. To również rodzinny biznes. Tu mała dygresja na temat ustroju Wietnamu. Formalnie jest to kraj socjalistyczny, ale gospodarczo bardzo liberalny, więc nikt nikomu nie przeszkadza w rozwoju przedsiębiorczości. A swoją drogą, to po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak rośnie pieprz (jego zielone pędy pną się wokół grubych pali wbitych w ziemię). Generalnie rzecz biorąc, Wietnam jest największym producentem i eksporterem tej przyprawy.
Jadąc do farmy pereł zatrzymaliśmy się na krótko w pasiece. Założyliśmy kapelusze z ochronną siatką i zajrzeliśmy do uli. Pewnie był to nadmiar ostrożności, gdyż pszczoły okazały się być bardzo spokojne. Bardziej groźnie wyglądał pyton, ale ten leżał w szklanym terrarium, więc nikomu nie zagrażał. Tu również była degustacja miodu i zakupy. Natomiast na farmie pereł wysłuchaliśmy najpierw krótkiego wykładu o metodach ich pozyskiwania, a potem zgadywaliśmy, w której muszli znajduje się gotowa perła. Nie jest bowiem tak, że każdy małż może „wyprodukować” perłę. W najlepszym przypadku może to być 40 procent z całej hodowli. Jednak dziwnym trafem każdy z sześciu okazanych nam małży zawierał w swojej skorupce błyszczącą perełkę. Można ją było nabyć za 20 dolarów. Zaś w ogromnym sklepie aż roiło się od setek wyrobów, w których perły odgrywały główną rolę. Osobiście zwróciłem uwagę na naszyjnik wykonany z największych okazów. Wyglądał przepięknie, ale jego cena zmroziła mnie: miliard dongów! A propos cen, to w sklepiku obok farmy pereł chciano ode mnie 20 tysięcy dongów za piwo, które gdzie indziej kupowałem dwa razy taniej…
Ciekawym punktem naszej wycieczki było odwiedzenie buddyjskiej pagody Ho Quoc. Jest to bardzo młoda świątynia, gdyż oddano ją do użytku w 2012 roku. Położona jest na zboczu wzgórza niemal bezpośrednio nad wodami Morza Południowochińskiego. Cały kompleks zajmuje 110 ha. Stojący pod drzewem Bodhi na dziedzińcu trzymetrowy posąg Buddy wykonany jest z jednego kawała jadeitu. Do samej świątyni idzie się po schodach, wzdłuż których rozciąga się pozłacana płaskorzeźba. Przed wejściem do wnętrza należy zdjąć buty i nie stawać na progu. W środku jest mnóstwo złoceń, które pokrywają zarówno figury, jak i słupy. Obok świątyni Buddy wznosi się wysoki posąg Bodhisattwy Awalokiteśwary.
Fabryka sosu rybnego była naszym następnym celem. We wnętrzu hali, w której stoją ogromne kadzie z drewna tekowego, nie pachniało najlepiej. Zresztą, powiedzmy wprost: śmierdziało jak cholera! Z czego powstaje sos rybny? Z dwóch składników: małych tłustych rybek podobnych do anchois i soli. Fermentuje się je przynajmniej przez pół roku. Wychodzi z tego naturalny i całkiem smaczny sos.
Określenie „Więzienie Kokosowe” brzmi raczej niewinnie. W rzeczywistości był to morderczy obóz koncentracyjny, w którym przetrzymywano i torturowano więźniów politycznych. Byli to przede wszystkim komuniści z północnego Wietnamu, których przysyłali tu Amerykanie. Jednym z etapów zmiękczania więźniów było przetrzymywanie ich w tzw. tygrysich klatkach. Były to małe druciane klatki, w których więzień przebywał pod gołym niebem, nie mogąc nawet się wyprostować. Jeżeli to nie skłoniło go do współpracy, trafiał do blaszanego kontenera, w którym upał był jeszcze większy. Lista tortur jest zresztą znacznie dłuższa, ale to nie czas i miejsce, żeby nimi epatować. Wspomnę tylko, że z tego więzienia uciekło wykonanym pod izolatką tunelem 54 więźniów. Przeżył tylko jeden.
Na koniec zajrzeliśmy na najpiękniejszą plażę na Phu Quoc, czyli Sao. Położona ona jest po wschodniej stronie wyspy. Jest tu bardzo przyjemny biały piasek, turkusowa woda i – niestety – straszny brud.

Piątek, 10.03.23
Wczoraj przed południem odbyłem spacer po plaży, dochodząc do hotelu The Palmy, w którym spędziliśmy pierwszą noc na Phu Quoc. Tuż za farmą pereł mijałem olbrzymi szkieletor. Miał tu powstać hotel, ale z powodu sprzeciwu mieszkańców budowa została wstrzymana. Lokalna społeczność chciała, żeby w tym miejscu powstała szkoła. W efekcie nie ma niczego, nie licząc tej kupy zbrojonego betonu. Nad głową co pewien czas przelatują zniżające się do lądowania samoloty. Piasek jest bardzo gorący, więc idąc na bosaka, trzeba trzymać się linii wody, pozwalając by nadchodzące fale schładzały stopy. Na Phu Quoc jest właściwie koniec sezonu, bo w kwietniu zacznie się już pora deszczowa. Można śmiało powiedzieć, że początek marca jest idealną porą do odpoczynku na Phu Quoc. Temperatura utrzymuje się w granicach 30 stopni C. Deszczu jeszcze nie widziałem, choć czasami rano pojawia się parę chmurek. Turystów jest niewielu. Najwięcej oczywiście Polaków, trochę Rosjan i Wietnamczyków.
Po południu darmowym busem sprzed hotelu pojechaliśmy do największego miasta na wyspie – Duong Dong. Jest ono oddalone od naszego aktualnego miejsca pobytu o 7,5 kilometra. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska cesarza (Duong Dong żył i panował w siódmym wieku). Kierowca wysadził nas w centrum, nieopodal stuletniej świątyni, po czym zrobiliśmy rundkę po sklepach, szukając miejscowego pieprzu oraz wietnamskiej herbaty. Na bazar zajrzeliśmy tylko na chwilę, gdyż odór zepsutych ryb i mięsa był tak niesamowity, że trudno było powstrzymać odruchy wymiotne. Zresztą i tak byśmy tam raczej nic nie kupili. Z mostu nad przecinającą miasto Rach Duong Dong obejrzeliśmy długi szereg pomalowanych na niebiesko statków. Wypiliśmy sok ze świeżo otwartego kokosa (zawiera mnóstwo odżywczych składników mineralnych), spróbowaliśmy miejscowych lodów i przez marinę, obok której znajduje się kolejna świątynia (w złoto-zielono-czerwonym kolorze), doszliśmy do latarni morskiej, przy której znajduje się pagoda Dinh Cau. Po trzech godzinach chodzenia (łącznie 23 500 kroków) wróciliśmy na miejsce, z którego ten sam bus co poprzednio zabrał nas do naszego hotelu. Jechały z nami trzy starsze Rosjanki. Wszystkie miały jakieś zakupy. Jedna wiozła nawet szczotkę na kiju…
Dzisiaj znowu zafundowałem sobie darmowy masaż stóp, maszerując przed i po południu po plaży. Maszerowałem chyba nawet zbyt intensywnie, bo dorobiłem się odcisku na śródstopiu lewej nogi. Ale 23 tysiące kroków zaliczone 😊.
Sobota, 11.03.23
Ponownie wybrałem się do Duong Dong. Tym razem na piechotę. Idąc brzegiem plaży od Mercury Villas aż do hotelu The Palm (około 3 km), nie spotkałem ani jednego człowieka. Gęściej zaczęło się robić dopiero w pobliżu centrum miasta. Na wysokości hotelu Victoria musiałem opuścić plażę, gdyż dalej aż do mariny całe wybrzeże jest zabetonowane. Szedłem więc chodnikiem, co wbrew pozorom nie jest wcale takie łatwe. Wietnamczycy generalnie nie lubią chodzić, więc chodniki służą im do zupełnie innych celów. Ot, można po nich jeździć na skuterach, parkować na całej szerokości albo ustawiać stragany czy reklamowe plansze z ofertami masażu. Jeżeli to komuś przeszkadza, to chyba tylko turystom nie znającym miejscowych obyczajów.
Im bliżej końca pobytu na Phu Quoc, tym więcej chodzę. Oczywiście boso! Jeszcze trochę i będę mógł konkurować z Cejrowskim 😊 W tym tygodniu osiągnąłem całkiem niezły wynik: od dziesięciu tysięcy kroków w niedzielę do 27 tysięcy dzisiaj.
Słów kilka o obsłudze kompleksu Mercury Villas and Spa. Przede wszystkim pracownicy są bardzo uprzejmi. Niezależnie czy jest to pokojowa, ogrodnik, recepcjonista, kelnerka czy pracownik obsługi basenu – wszyscy miło się uśmiechają i pozdrawiają napotkanych gości. Do pokoi codziennie dostarczana jest woda, saszetki z kawą i herbatą oraz ciasteczka, nie wspominając już o rzeczach tak oczywistych, jak świeże ręczniki czy papier toaletowy. Również na leżaki przy basenie i na plaży podawana jest herbata i słodycze. Dla jasności – nie jest to formuła all inclusive. Gdyby mnie więc ktoś pytał o zdanie, to śmiało mogę polecić ten obiekt na wypoczynek.

Poniedziałek, 14.03.23
Niedziela była ostatnim dniem naszego pobytu w Mercury Villas &Spa. Wypełniły ją tradycyjnie spacery, kąpiele i opalanie się, czyli standardowe zajęcia urlopowicza.
Dzisiaj pobudka był już o piątej. Potem śniadanie i transfer na pobliskie lotnisko. W trakcie szczegółowej kontroli bezpieczeństwa (kazano zdejmować z nóg nawet klapki) zakwestionowano moje sosy rybne, które przewoziłem w bagażu podręcznym. Były to buteleczki o pojemności 50 ml zapakowane w karton i owinięte folią. Sądziłem więc, że nie będzie przeszkód w ich przewiezieniu. To mylne – jak się okazało – przekonanie kosztowało mnie utratę tej charakterystycznej dla Phu Quoc przyprawy. Trudno, kolejna nauczka…
Lot trwał 12 godzin. Było sporo turbulencji, ale łagodnych. Potem 2,5 godziny w pierwszej klasie pendolino i o 21.40 byliśmy już w domu. Od chwili pobudki, uwzględniając różnicę czasu, upłynęło prawie 23 godziny.
Ireneusz Gębski

Zdj cia

WIETNAM / Ho Chi Minh / Mekong / Delta MekonguWIETNAM / Phu Quoc / Duong Dong / MarinaWIETNAM / Phu Quoc / Duong Dong / MarinaWIETNAM / Ho Chi Minh / Ho Chi Minh / OperaWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / PlażaWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / PlażaWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / Plaża SaoWIETNAM / Ho Chi Minh / Ho Chi Minh / RatuszWIETNAM / Ho Chi Minh / Mekong / RybacyWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / Świątynia Ho QuocWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / Świątynia Ho QuocWIETNAM / Phu Quoc / Phu Quoc / Świątynia Ho QuocWIETNAM / Ho Chi Minh / Mekong / W Delcie Mekongu

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl