Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Namaste! > INDIE, NEPAL


Blaszka Blaszka Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie NEPAL / Sagarmatha National Park / przełęcz ChoLa / Całą ekipą na przełęczyLotnisko w Delhi przywitało nas dźwiękami tabla i sitar, zapachem tanich papierosów bidi i upałem. Na powitanie odpowiedzieliśmy fantastycznymi humorami, dostarczając sporo uciechy zagadywanym hinduskim celnikom. Wkrótce jednak zmęczenie dało się we znaki i usypiani przez folklor dobywający się z głośników zalegliśmy w poczekalni.

Namaste!


3.10.2002.

Wystartowaliśmy o 6 rano ekspresem do Warszawki. Na miejscu znaleźliśmy Bartka i w komplecie pojechaliśmy do znajomych zrzucić garby. Potem do ambasady indyjskiej i trochę po mieście. Wieczorem daliśmy odpocząć nogom przy piwku („Grań Marszałkowskiej” dała się we znaki) snując plany i ostrząc sobie zęby na „Dach świata”.



4.10.2002.

Rano śmignęliśmy na lotnisko taksówką, której kierowca roztaczał przed nami straszne wizje obyczajowości hinduskiej – pilnujcie waszej blondynki! W sklepie wolnocłowym zaopatrzyliśmy się w lekarstwo na dolegliwości żołądkowe. Każdy po pół litra medykamentu.

Wystartowaliśmy. Nie najnowszy TU 154 uniósł się gracko, wciskając nas w siedzenia i po dwugodzinnym locie posadził na moskiewskim Szeremietievo. Nuda dworca lotniczego wywołała bardzo zastanawiające kłopoty żołądkowe, którym trzeba było szybciutko zaradzić. Jeden flakon lekarstwa został natychmiast zaaplikowany. Opóźniający się odlot do Delhi wcale nie poprawiał sytuacji. Wreszcie jednak zajęliśmy miejsca w pokaźnym Iluszynie, gdzie po jakimś czasie dostaliśmy pyszną przekąskę. Zaowocowało to oczywiście głosami rozsądku o kolejną dawkę remedium. Po pewnym czasie znaleźliśmy sympatyczne jazzowe radio. Nie wiedzieć czemu słuchawki działały tylko „na jedno ucho” w związku z czym musieliśmy dość kretyńsko wyglądać zatykając jedną ręką drugie, jednocześnie starając się wolną ręką tworzyć wirtualny akompaniament np. na basie. Nie przejmowaliśmy się tym jednak zupełnie poddając się systematycznie kuracji...



5.10.2002.


Lotnisko w Delhi przywitało nas dźwiękami tabla i sitar, zapachem tanich papierosów bidi i upałem. Na powitanie odpowiedzieliśmy fantastycznymi humorami, dostarczając sporo uciechy zagadywanym hinduskim celnikom. Wkrótce jednak zmęczenie dało się we znaki i usypiani przez folklor dobywający się z głośników zalegliśmy w poczekalni. Obudzeni na samolot do Kathmandu w „złej” fazie snu i prowadzeni przez trzecie oko Shivy przebrnęliśmy ostatni etap podróży. Royal Nepal Airlines zaszczyciło mnie zimnym piwkiem, które jednak przysypiając dałem sobie wypić przez sąsiadkę Jankeskę. Cóż, zdarza się.

Kolejny cios w plecy zaserwowała mi następnie obsługa lotnisk gdzieś na trasie urywając pas biodrowy i rozwalając zamek w dolnej komorze mojego plecaka. Byłem nie lada „zdenerwowany”. A jak miało się później okazać nie była to jedyna niespodzianka, która spotkała nasze bagaże w ciemnych i złowieszczych halach transferu ładunku. Lecz nie wyprzedzając faktów - przeszliśmy bardzo zmęczeni przez odprawę celną i paszportową, nabyliśmy wizy i ...

Nepal, Shangri-La; cudowna kraina Jamesa Hiltona, ojczyzna Szerpów i Yeti, Himalaje w całej swej potędze!
Aż pomieszało mi się we łbie od nadmiaru emocji i skutków ubocznych podniebnej terapii żołądkowej.

Taksówką dojechaliśmy do hotelu Panda na Thamelu, zainstalowaliśmy się tam, poszliśmy coś zjeść i załatwić sprawy związane z trekkingiem a następnie odbyliśmy wstępną rundkę po okolicznych barach. Rekonesans wypadł pozytywnie.



6.10.2002 – 8.10.2002.

Rano, mocno niewyspany, schodzę na dół do portierni z plecakiem z zamiarem znalezienia jakiegoś punktu naprawy sprzętu czy czegoś tej maści. Jeden z kolesi na dole pyta mnie w czym rzecz. Wyłuszczam mu sprawę. „No problem sir!” – i już przedzieramy się przez „dżunglę” Thamelu w poszukiwaniu krawca. No niestety maszyna do szycia nie podoła temu zadaniu. Nic nie szkodzi – za chwilkę znajdujemy szewca, który zręcznie reperuje plecak. W międzyczasie ucinam sobie z umyślnym hotelowym miłą gadkę. Opowiada mi o swojej dziewczynie, o ważnym święcie Bogini Rodzicielki, które właśnie się rozpoczyna no i jak to jest super w Nepalu. Naprawa skończona – należy się 50 rupii (2,5 PLN). Ja mam tylko banknoty 1000 Rs a szewc oczywiście nie ma wydać. Ale od czego przecież jest mój nowy przyjaciel! „Wait here sir, I’ll change money!” Wręczam mu kasę i za sekundę kiedy on znika za rogiem ja już śmieję się z własnej naiwności. Szkoda, że nie zobaczę go już nigdy, żeby chociaż pogratulować podręcznikowego wręcz przykładu wkrętki. Omamił mnie koncertowo aczkolwiek zadanie miał ułatwione bo sam byłem nieźle jeszcze zakręcony po nocy. Pocieszam się tym, że kto wie, jakbym sam biegał rozmieniać kasę, może on zniknąłby tym razem z moim plecakiem. No i trzeba przyznać, że szewc odwalił kawał dobrej roboty, za który w Polsce pewnie przyszłoby mi zapłacić równowartość dość wygórowanego „bakszyszu” mojego pierwszego, przedsiębiorczego nepalskiego przyjaciela...

W hotelu nie pozostawiają na mnie suchej nitki i nadają mi przydomek „tego, który przylepia słonie na czoło”. Dla wyjaśnienia, banknot 1000 Rs posiada wizerunek słonia.

Kolejne dni upłynęły na zwiedzaniu miasta, które zachwyca kolorami i zapachami; urzeka widokiem poplątanych, zatłoczonych i gwarnych uliczek Thamelu czy artyzmem i pięknem świątyń Durbar Square’u, zadziwia natarczywością sklepikarza, i cieszy uśmiechem pięknej dziewczyny ze stoiska z kwiatami. Bogate sklepy z biżuterią kontrastujące z ubóstwem kalekich żebraków. Małpy dziko walczące o zdobyczny kawałek pierożka na schodach prowadzących do gompy Swoyambhu. Setki kafejek internetowych, sklepów ze sprzętem górskim, agencji turystycznych egzystujących w symbiozie ze spowitym w gęsty, słodkawy dym miejscem kremacji zwłok przy świątyni Pashupati nad rzeką. Rzeką w której, kąpią się wieczorem dzieci właściciela kramiku z mięsem, ledwie widocznego zza zasłony kadzideł odstraszających muchy. Miejsce kontrastów i nieustannego przenikania się kultur, religii i obyczajów. Nie dziwi tu posąg Buddy obok statuy tańczącego Shivy czy łysy, uśmiechnięty mnich ustępujący miejsca świętej krowie. Miejsce cudowne i magiczne.

Wieczorami zaś relaksowaliśmy się w najróżniejszych barach, integrując się z miejscową młodzieżą oraz dość nielicznymi (jak na możliwości Nepalu) zagranicznymi turystami. Ograniczenie liczby przyjezdnych podyktowane było dość napiętą sytuacją polityczną w kraju, którą de facto można było zauważyć jedynie po obecności wojska na ulicach i lotnisku. Wojska, które z resztą odnosiło się do nas i do naszych późnych powrotów z knajp nader pobłażliwie. No cóż, turysta jest świętą krową. Czy to dobrze czy źle, to już zupełnie inna historia...

Ostatniego dnia w Kathmandu, w trakcie przepakowywania rzeczy potrzebnych do trekkingu, ze zgrozą uświadomiliśmy sobie, że brakuje nam trochę z bagażu. Łączne straty poniesione przez nas na rzecz pracowników któregoś z lotnisk wyniosły: GPS, okulary lodowcowe, lornetka i 10 filmów. Bolesna nauczka na przyszłość.



9.10.2002.

Raniutko spotkaliśmy się z naszymi tragarzami Bhimsenem i Peamą, załadowaliśmy się do taksówek i pognaliśmy na lotnisko. Tam ważenie bagażu, sporo czekania, odprawa i do samolotu. Przelot dość emocjonujący – maszyna nieduża, ok. 20 osobowa, podatna na turbulencje, kierowana jednak wprawną ręką w 45 minut przeniosła nas na króciutki pas startowy w Lukli.

Będąc już przy sprawach lotniskowych jeszcze jedno spostrzeżenie co do koegzystencji różnych tradycji i zachowań. Nepalskie linie lotnicze są nowoczesne i posiadają w swoich hangarach wielkie Boeingi oraz Airbusy. Każdą nową maszynę chroni się przed wypadkiem poprzez zroszenie jej kół, krwią świeżo zarżniętej kozy… No ale właściwie nie powinno mnie to dziwić skoro u nas święcimy samochody i rowery.

Zaczynamy! Przed nami 2 – 3 godzinki marszu do Phakding. Jest już dość późno więc chmurki siedzą nisko nad nami. Trochę kropi. Na miejscu instalujemy się w sympatycznej lodży, jemy kolację i kładziemy się spać w pokojach dwuosobowych płacąc ok. 12 rupii (60 groszy) od głowy. Cena wręcz nieprzyzwoita...




10.10.2002.
Dzisiaj podejście do Namche Bazar. Z początku łagodnie, wzdłuż rzeki, gdzie powolutku przyzwyczajam nogi do pokonywania wysokości. Można by rzec, że próbuję się, badam grunt i biorę się za bary z moją kondycją. Przecież następne kilkanaście dni będą pełne wysiłku, do którego jestem zdecydowanie nieprzygotowany, cóż; z lenistwa.

Mijamy masę trekkerów – głównie Jankesi, Niemcy, Francuzi, Hiszpanie. I tak już jest dość tłoczno na szlaku z powodu karawan ekspedycyjnych i niesamowicie obładowanych Szerpów. W połowie drogi wejście do Parku Narodowego Sagarmatha, a jakiś czas później dość strome podejście do Namche Bazar.

Wioska jest fantastycznie położona – zajmuje regularną kotlinkę przycupnąwszy w koncentrycznych kręgach domostw i pastwisk, skupiających się wokół targowiska. Na zachodzie kotlina otwiera się odsłaniając całkiem spore i ośnieżone szczyty Thamserku i grupy Kongde-Ri.

Miejsce jest ruchliwym węzłem komunikacyjnym. Tu spotykają się szlaki turystyczne, a co sobotę przeradza się Namche w prawdziwy bazar i targowisko, gdzie kupisz wszystko, panie!



11.10.2002.
Dzień „aklimatyzacji”.

W planie wycieczka do Thamo Gompa – klasztoru na zachód od Namche. Po wyjściu na taras ponad wioską podziwiamy w całej okazałości tą szerpańską stolicę. Przepięknie jest! Potem powolutku do Thamo, gdzie siadamy sobie koło małej lodży i zaczynamy aklimatyzację zamawiając kwaskowe „piwo” cheng, robione na bazie mleka jaków. Widoki pierwsza klasa, piwko smaczne, czego więcej chcieć? – poproszę następne!
Stwierdzamy zgodnie, że klasztor jest zdecydowanie poza naszym zasięgiem na dziś...



12.10.2002.
Namche Bazar – Tengboche

Opuszczamy nasz „Ostatni przyjazny dom” i we wspaniałym słońcu maszerujemy dalej na północ. Ruch na szlaku spory – jestem naprawdę pod wrażeniem twardzielstwa tutejszych górali. Pakunki, które niosą niektórzy z nich są przeogromne. Właściwie trudno się dziwić skoro wszystko co tutaj stoi, wnoszone jest po kawałeczku z Lukli lub nawet z Jiri. Trochę mieszane uczucia; z jednej strony głupio mi strasznie i wstyd patrząc na zasuszonego staruszka, uginającego się pod ciężarem stalowej belki, a z drugiej wiem, że gdyby nie ja i mi podobni, on nie miałby prawdopodobnie co jeść. No ale z trzeciej strony...

Po przekroczeniu rzeki Imja Khola spotykamy trekkerów z polskiego miesięcznika promującego tężyznę fizyczną. Jedna z uczestniczek straszy nas, że u góry jest zimno, makabra, strasznie dmucha, wejścia są „hardcorowe” i generalnie ratunku. Cóż, chyba podołamy.

Podejście pod Tengboche rzeczywiście męczące, no ale idzie mi się nieźle i dość szybko. Na miejscu wbijamy się do pokoików u „Dalajlamy” , jemy coś i idziemy do klasztoru. Znajdują się w nim szczątki Yeti, ręka czy noga, nie wiem, nie pamiętam bo nie widziałem i szczerze mówiąc, (wybacz Yeti) olewam to. Samo miejsce jest tak magiczne, że pochłonęło mnie całkowicie baz pomocy śnieżnego potwora. Spokój i radość modlących się mnichów wypełnia budynek bez reszty i nie ma tam miejsca po prostu na nic ponad, a świadomość tego gdzie jesteśmy i co czujemy oszałamia potężnie. Mógłbym tam siedzieć i siedzieć gdyby nie narastający ból żołądka.

Przeforsowałem się przy wejściu a zjadłszy coś niezbyt lekkiego u Dalajlamy pogorszyłem sytuację i teraz chcąc nie chcąc idę do wychodka. Tam przez okienko, po raz pierwszy w życiu, zobaczyłem w oddali, ozłocony blaskiem zachodzącego słońca Mount Everest. Jakże na miejscu byłoby napisać mi teraz, że niczym pionierzy himalaizmu rozpłakałem się ze wzruszenia. Lecz szczerym będąc kronikarzem prawdę tu kładę: porzygałem się...



13.10.2002.

Rano czuję się już ok., no i dobrze bo przed nami spory kawałek do Dingboche. Droga wiedzie doliną Imja Khola. Na zachodzie cały czas towarzyszy nam widok Ama Dablam o wspaniałym regularnym kształcie iglicy a na wschodzie trochę przysadzisty Cholatse.

Po dotarciu do Dingboche zagaduje mnie jakaś Amerykanka przeprowadzająca badania nad nowym, ziołowym preparatem Ginko, który ma być konkurencją dla Diomaxu. Kilka pytań o moje samopoczucie, czy byłem już na takiej wysokości, dokąd idę, szybki teścik na cukier we krwi, no i czy nie zechciałbym być króliczkiem doświadczalnym. W sumie na początku myślę - czemu nie, ale potem po rozmowie z chłopakami stwierdzamy, że bez sensu jest maskować objawy choroby wysokościowej. Które to objawy z resztą zaczynamy powoli już odczuwać...

Wieczorem rzeczywiście baniak boli mocno, ale herbatka, kilka partyjek w karty i zapominamy o tym. Zapowiada się bardzo zimna noc.



14.10.2002.
Dojście do Chukhung męczące i długie, jednak widoki rekompensują wysiłek – Ama Dablam, Kali Himal, Island Peak, Kongma Tse i wreszcie Nuptse – coś wspaniałego! W wiosce zostawiamy rzeczy i idziemy powolutku pod Chukhung Ri. Dochodzimy gdzieś do 5200 m i zawracamy. Przy zejściu każdy krok odzywa się eksplozją bólu w głowie. No tak, pośpiech w zdobywaniu wysokości daje się wreszcie we znaki. Pocieszam się tym, że każdej, nawet najpoważniejszej polskiej wyprawie górskiej towarzyszy pośpiech, z wiadomych przyczyn.

Kawałek za naszą lodżą tablica pamiątkowa tragicznie zmarłych Rafała Chołdy, Czesława Jakiela i Jerzego Kukuczki.



15.10.2002.
Idziemy na spacer do bazy pod Island Peak. Jest cudownie. Dochodzimy do małej mikowej „pustyni” ze wspaniałym widokiem na grań Nuptse, potem z mozołem i naprawdę powoli do Island Peak Base Camp. Ja zostaję na miejscu. Bartek i Kamil idą dalej zobaczyć Lhotse, które ma ukazać się za kopą Island Peak. Długo czekam; wreszcie wracają. Coś widzieli ale nie wiadomo czy to Shartse, Lhotse Shar, czy ich halucynacje.

Jest późno, a mamy jeszcze zejść z Chukhung do Dingboche. Powrót jest straszny. Głowa boli tak mocno, że nie mogę otworzyć szerzej oczu, co chwilę potykam się ze zmęczenia i brak mi tchu. Nie ma co, po prostu okaz siły i sprawności, żałosne to, hehe.

Wreszcie jednak docieramy do celu! Spokojnie siadam, jem, odbywam miłą pogawędkę z dwoma angielskimi dżentelmenami, podziwiamy grupę naprawdę starszych japońskich trekkerów, potem rżniemy w karty i spać.



16.10.2002.


Zostajemy na jeden dzień w Dingboche. W międzyczasie okazuje się, że gdzieś wcięło mi raki. Pięknie kur… pięknie. To już przestaje być śmieszne – moje straty sięgają około 500 PLN. Dobra, trudno, natychmiast zamawiam chengi aby się uspokoić nie zważając na „niehigieniczne warunki”, w których są przygotowywane. Potem cały dzień byczymy się na słońcu czytając i drzemiąc.

Staram się nawiązać kontakt z Bhimsenem i Peamą. Ciężka przede mną misja ze względu na brak wspólnego języka. Peama w ogóle nie łapie po angielsku. Ponadto jego zachowanie w pierwszych dniach nie było dla nas jasne. Na każde pytanie reagował szaleńczym śmiechem. Raz, podczas ustalania trasy na następny dzień tak nas wyśmiał, że nie wiedzieliśmy czy porywamy się z motyką na słońce wybierając taki odcinek i czy przypadkiem nie zginiemy po drodze. Potem skonstatowaliśmy, że on po prostu nic nie kuma, i po swojemu pokrywa zakłopotanie. Bhimsen mimo, że rozumie więcej i jest w stanie porozumieć się w kilku słowach, także nie ułatwia nam życia. W przeciwieństwie do Peamy jest zawsze przychylny naszym planom i akceptuje pomysły. Na wszystko odpowiada po prostu „Ok. sir”. Nawet jeśli nic nie rozumie. Tworzą więc razem idealną parę zdolną wprowadzić w błąd asów każdego wywiadu.

Mimo to, jak przekonałem się dzisiaj, są bardzo chętni kontaktu. Zaczęli po prostu uczyć mnie z wielkim zapałem Nepalskiego. Poznałem kilka podstawowych zwrotów i słówek, popróbowałem także przekazać coś w ich pięknym piśmie devangari. Mogę już teraz zapytany na szlaku odpowiedzieć:

- Topaj kahan n’dzanundza?

- Sagarmatha dzoj tsu!*



17.10.2002.

Przed nami ok. 500 m. podejścia do Lobuche. Ruszamy. Wbrew pozorom idzie się bardzo dobrze. Po wejściu na przełęcz Thokla rozpościera się przed nami fantastyczny widok na Pumo Ri oraz Nuptse.

W wiosce znajdujemy 5 osobowy pokoik w mocno zatłoczonym guest housie. Są Francuzi, sympatyczna młoda para ze Szkocji, Kanadyjczycy z którymi lecieliśmy do Lukli, Duńczycy i Amerykanin.

Pogoda niestety wypięła się na nas i już od rana niebo jest zachmurzone. Mamy jednak nadzieję, że jutro na Kala Patthar będzie standardowo (słonecznie do 14:00) i zobaczymy Everest w całej okazałości.



18.10.2002.

Na szczęście pogodzie się odmieniło. W nocy spadł śnieg ale już od rana słoneczko operuje. Zabieramy ze sobą Peamę, jeden plecak i idziemy do Gorak Shep. Koło 1,5 godziny i jesteśmy na miejscu. Przed nami Kala Patthar – widokowa kupa kamieni. Podejście bardzo męczące i monotonne. Posuwamy się w ślimaczym tempie. Wreszcie stajemy na łagodnej przełączce pod szczytem i cykamy masę zdjęć – Pumo Ri, cały lodowiec Khumbu, groźne Nuptse, no i oczywiście Everest i Lhotse. Ogólnie przefaza. Potem szybko na szczycik (5550 m.), zdjęcia i zwijamy się na dół bo strasznie wieje.

W Gorak Shep padamy na mordy. Zamawiamy pizzę – jest niesmaczna więc kolejne danie odpada. Właściwie nie wiemy już co innego próbować, nic nam nie smakuje specjalnie, takie z nas wybredne imperialistyczne świnie.

Powolutku schodzimy do Lobuche gdzie grzejemy się przy kozie, opalanej jak zwykle tutaj jaczym łajnem. Chrzcimy wspólnie Kala Patthar jako „Pożeracza mózgów” i bezpieczni już, pod działaniem środków przeciwbólowych, siedząc w ciepełku wygrażamy mu kułakiem...



19.10.2002.
Połowinki trekkingu.

Zwlekamy się późno, jemy śniadanie – hash brown – wbrew ciekawej nazwie jest to placek ziemniaczany z serem. Niby zapowiada się fajnie ale efekt jest żaden. Zdajemy sobie jednak doskonale sprawę, że naprawdę trudno jest zrobić coś dobrego w tak ciężkich warunkach. Niemniej jednak kolejne danie skreślone…
Droga do Dzonghla przebiega nad fantastycznym jeziorem Chola Tsho o prześlicznym szmaragdowym zabarwieniu.

W wiosce zamawiamy sobie w nagrodę ciastka i gorącą czekoladę, a na próbę makaron z serem. Danie jest słabe, więc dawaj, keczupem je. No i dramat, bo keczup zepsuty, tak że w ogóle jest tragicznie ze smakiem. Wszystkie te nasze niepowodzenia kulinarne prowokują rozmowy na temat pysznego żarcia takiego-jak-w-domu.



20.10.2002.
Przejście przez przełęcz Cho La.

Wstajemy o 5 rano, zjadamy szybkie śniadanie i ruszamy w drogę. Ponoć do ostrego podejścia jest 1,5 godziny. Dochodzimy tam w 45 minut ciężkiego marszu. Jest więc coraz lepiej z naszą formą, tak że Bhimsen i Peama nie muszą na nas co chwilę czekać. Następnie 400 m pod górę. Najpierw łagodnie, potem ostrzej, małym kociołkiem. Idzie mi się fantastycznie; równe, szybkie tempo. Jakże inaczej było na Kala Patthar, gdzie przecież wysokość podobna.

Dochodzimy do sporej półki skalnej pod samą przełęczą. Okazje się, że wyżej zalega śnieg ale jest wydeptana ścieżka. No i bardzo ładnie. Gramolimy się do góry w nieznośnym upale. Dookoła biało, wysoko i uroczo.

Zejście jest strome, w śniegu, ale bez większych problemów. Bhimsen szaleje z czekanem wyrąbując sobie schodki. Biedak z trudem łapie równowagę mając bagaż zamocowany pasem na czoło i zajęte ręce, a do tego marne buty. My cwaniaczymy z kijkami i podeszwami z vibramu.

Spotykamy parę Francuzów, którzy radzą nam iść od razu do Gokyo zamiast Dragnagu. Właściwie czemu nie. Potem mijamy młodego Szerpę z wielkim tobołem i robimy sobie razem odpoczynek. Chłopak zaczyna śpiewać jakąś piosenkę pasterską. Siedzimy zasłuchani i zdajemy sobie sprawę, tak bardzo jak tylko się da, wszystkimi zmysłami, że jesteśmy TUTAJ! Chwilo trwaj…

Zejście do Dragnag jest koszmarne, cały czas po gołoborzach w dół. Maksymalne skupienie i napięcie mięśni – nie lubię tego. Zajmuje nam to dwie godziny (Francuzi podchodzili w 2:40 – są nieźli). Wreszcie jesteśmy w wiosce; jemy ciastka i pijemy czekoladę. Jestem mocno zmęczony.

Do Gokyo zostało dwie godziny jednak zaraz na początku mylimy drogę i musimy sporo nadrabiać, żeby przeciąć lodowiec Ngozumpa. Jest biało od chmur. Lodowiec, pofałdowany, grubo pokryty szarym materiałem moreny powierzchniowej, od czasu do czasu zraniony zielonym jeziorkiem. Normalnie jak na księżycu. Jest cicho, trochę groźnie i tajemniczo. Znowu mylimy drogę. Heh, czemu nie, mamy przecież mnóstwo czasu… Wreszcie jednak udaje nam się przejść na drugą stronę, potem przez morenę boczną i dochodzimy do jeziorka zatopionego w chmurach. Jeszcze tylko pół godziny i docieramy do Gokyo. Jestem, szczerze mówiąc, wykończony. Jedenaście godzin marszu, z tego duża część powyżej 5000 m, jak dla mnie starczy…

Znajdujemy fajną lodżę Gokyo Resort i jemy wyśmienitą (!!!) kolację – yak burger z surówkami jest po prostu świetny. Na rozluźnienie herbatka z prądem i spać.




21.10.2002.

Dobrze się wysypiamy, jemy pyszne śniadanie (jakie szczęście, że tu trafiliśmy) i startujemy na Gokyo-Ri. Znowu nic specjalnego jeśli chodzi o sam szczyt, znowu żółwie tempo, znowu zatrzymywanie się co 100 m i myśli z cyklu: ja tam nie wejdę! No ale przynajmniej głowa nie boli. A na szczycie „absolutnie wmurowany stałem, nie wiem, dwie minuty, aż piwo ze szklanki polało się na buty”. Z tym, że staliśmy tak 2 godziny no i naprawdę szkoda, że bez browarka. Widok po prostu oszałamiający; praktycznie cały Park Narodowy Sagarmatha jak na dłoni, cała główna grań Mahalangur Himal z najbliższym Cho Oyu, dalszymi Mt. Everestem, Lhotse i Makalu na horyzoncie. Rewelacja i tyle.
Zejście masakrujące; kolana dostają niezły wycisk, jednak myśl o pysznym obiadku dodaje siły. Na koniec dnia browar i karty.



22.10.2002.

Idziemy z namiotami na biwak gdzieś wzdłuż lodowca Ngozumpa. Planujemy zatrzymać się przy piątym jeziorze Gokyo, albo trochę dalej. Droga powinna być dobra i przyjemna jednak już po godzince wchodzimy na morenę boczną lodowca a tam góra i dół, góra i dół…Wchodzę na grzbiet moreny i wypatruję ścieżkę między nią a zboczem, którą już elegancko posuwam się aż do jeziora. Potem czekam trochę na resztę i decydujemy się rozbić tutaj namiocikiem. Jesteśmy w małej kotlince zaraz na skraju malowniczego jeziora. Będzie to pierwsza noc spędzona powyżej 5000 m.

Jest dość wcześnie więc powolutku przygotowujemy obiad, gadamy, potem gorące kubki i podziwianie okolicy. Przed nami świetne widoki – Cho Oyu i kilka pomniejszych 5 – 6 tysięczników.

Słońce zachodzi i momentalnie robi się zimno. Przed chwilą krótkie rękawki i okulary a teraz zupa zamarza w kubkach. Wchodzimy wszyscy do jednego namiotu, gramy w karty i gadamy o bzdurach.



23.10.2002.
Dzień słabości.

W nocy, w namiocie musiało być grubo poniżej zera, bo wszystko jest zamarznięte i sztywne, a budząc się z zimna czułem igiełki w nosie. Wygrzebanie się z namiotu jest strasznie męczące, a każda najmniejsza czynność w stylu zawiązania butów pozbawia tchu. Mamy tu w końcu o połowę mniej tlenu do dyspozycji niż nad morzem. W związku z tym planowana wycieczka pod jeziorko Gyazumba Tsho staje się ponad moje siły już po godzince marszu. Wracam do obozu, gdzie czekając na resztę ludzików czytam Fantastykę, rysuję, i relaksuję się na maksa.

Wracają – jeziorko ponoć świetne.

Wieczorem robi się jeszcze zimniej niż wczoraj. Ubieram się w kilka warstw i wskakuję do śpiwora. Tym razem nie marznę w nocy i wysypiam się nieźle.



24.10.2002.

Wracamy do Gokyo gdzie z niecierpliwością i cieknącą ślinką czekamy na Yak Burgery w Gokyo Resort…



25.10.2002.

Dzisiaj w planie długi odcinek – od Gokyo do Namche Bazar. Bhimsen i Peama nie są przekonani czy damy radę. Mówię im, że zobaczymy, najwyżej jak będzie późno zatrzymamy się gdzieś po drodze. Jest jednak ciśnienie na Namche.

Schodzimy doliną Gokyo. Wraz z zyskiem odległości i stratą wysokości zagłębiamy się w lasy rododendronowe; roślinność jest bujna, pachnąca i gorąca. Wszyscy stwierdzamy, że dolina Gokyo (właściwie rzeki Dudh Koshi) jest zdecydowanie ładniejsza niż Imja Khola, którą podchodziliśmy przed dwoma tygodniami. Jest upalnie ale idzie nam się bardzo dobrze, tak że nawet dość strome i długie podejścia nie robią żadnego problemu. Fakt, że poruszamy się już na mniejszej wysokości - ok. 3500, też ma duże znaczenie. Jesteśmy już teraz dobrze zaaklimatyzowani i w formie. Szkoda tylko, że właśnie wracamy…

Na godzinkę przed Namche droga idzie do góry, do Khumjung. Chwila niezdecydowania; Agnieszkę boli kolano więc idzie z Wojtkiem, Bhimsenem i Peamą (są zmęczeni) bokiem do Namche. Bartek, Kamil i ja do góry. Dość strome podejście i jesteśmy w wiosce. Jest zdecydowanie większa od Namche i mało „turystyczna”. Znajdujemy szkołę ufundowaną przez Sir Edmunda Hillarego, którą jest, no cóż, mały barak z kamienia. Obok szwajcarska szkoła inżynierów obróbki drewna robi lepsze wrażenie. No ale wiadomo co Hillary to Hillary.

Po drodze pytamy się jakiegoś chłopaka, którędy do Namche. Strasznie męcząc się po angielsku mówi coś, że późno już, niebezpiecznie, że nie można chodzić po zmroku, itp. Wreszcie po dłużej chwili wyduszamy z niego, że prosto. Idziemy. Według mapy jednak wynika, że idziemy dokładnie w przeciwnym kierunku. Hmmm. Pytamy jakąś babunię wypasającą jaki. Tłumaczy po nepalsku ale jakoś dedukujemy że ok.

Potem strome zejście. Gdzieś w oddali wyłaniają się pierwsze zabudowania. Mamy nadzieję, że jeśli to nie Namche to może chociaż nie będzie dalej pod górkę. Ale jednak jest – 10 godzin marszu i na miejscu.

Idziemy na „dzielnię”. Siadamy sobie w kawiarence, zamawiamy ciastka i piwka. Po chwili jednak wracamy do lodży bo Agnieszce chce się spać. Nam nie…

Postanawiamy wyjść do baru. Bhimsen na to, że już po 20:00 i nie można.
- Jak to? Bar przecież otwarty.

- Ale nie można.

- Dlaczego.

- Bo jest stan wyjątkowy i godzina policyjna.

No to niezła jazda. Nie dajemy za wygraną i wręcz zmuszamy go żeby nas wypuścił. Na dworze rzeczywiście żołnierze z dziurkaczami. Pozdrawiamy ich grzecznie i idziemy do baru.
Wchodzimy i faza…

Lokal jest super, świetnie urządzony, masę ozdób na ścianach, pełno podpisanych flag, koszulek, proporczyków z całego świata. Nepalska młodzież zasuwa w bilard, z głośników Led Zeppelin, za barem masę trunków. Jak w domu. Jest sympatycznie i gościnnie. Piwko tanie, haszyk przechodzi na luzie, barman jest w świetnym humorze, a my zaczynamy imprezkę…



26.10.2002.

Postanawiamy zostać w Namche jeszcze jeden dzień, potem zejść do Lukli i tam przesunąć nasz wylot. Idziemy na kawkę i ciastko do holenderskiej kawiarni. Wioska tętni życiem; jest sobota więc odbywa się targ. Przez ponad trzy godziny spaceruję sobie między rozłożonymi na kocach straganami. Przyglądam się wesołej kłótni sprzedawcy kaszmirskich przypraw z młodym mnichem, wącham i próbuję ziół proponowanych przez bezzębną staruszkę, przymierzam chińskie kurtki z gore teksu u handlarza z Tybetu. Jest tłoczno i wesoło, zapachy ziół mieszają się z dymem kadzideł a pobrzękiwania dzwoneczków pasterskich zlewają się z nawoływaniem przekupniów i rozmowami przy straganach.

W lodży spotykamy Polaków. Czwórka kolesi – właśnie przyszli do Namche. Gadka szmatka. Dowiadujemy się, że dostali się tu droga lądową – Turcja, Iran, Pakistan, Indie – ładnie. Od razu zawiązuje się fajny klimat. Widać, że są bardzo wporzo. Opowiadają o swoich przygodach, my o swoich i jest niezły ubaw. Umawiamy się na imprezę w sprawdzonej wczoraj knajpce. Zamawiają coś do żarcia więc mamy czas trochę pogadać. Okazuje się, że są z Gdyni. No proszę! Natychmiast pytania – znacie tego i tamtego? Pojawiają się wspólni znajomi. No i największa beczka – wychodzi, że to najlepsi ziomale mojego kuzyna…Trzeba to opić!

Idziemy do knajpy. W środku zdecydowanie więcej ludzi niż wczoraj. Siadamy przy dużym stole, lecą browarki, gadka i opowieści. Chłopaki dolewają Whisky do piwka, ja wyciągam flagę Polski, którą zaczynamy podpisywać. Piszemy wielkimi literami CHO OYU a pod spodem mniejszymi Base Camp – Pierwsza Wyprawa Szwajcarii Kaszubskiej (wczoraj brali nas za Szwajcarów), lecą naturalnie pieśni Kaszëbsczé, podpisujemy się i bazgrzemy masę innych bzdur. Przypinamy flagę do powały czym wzbudzamy zainteresowanie wszystkich w klubie. Jakaś młoda Włoszka w okularach przypatruje się jej ze zmrużonymi oczami i nagle strasznie zaaferowana szepcze coś kolegom wskazując na nas. Wszyscy podchodzą i gratulują nam – no tak nie zauważyła „Base Camp”… Języki już się trochę plączą a ponadto powstaje taki zgiełk, że nie udaje nam się sprostować pomyłki. Rzeczywiście wyglądamy odpowiednio – zarośnięci, opaleni i strasznie z czegoś weseli. Po sali pada wiadomość – Polacy zdobyli Cho Oyu! No i się zaczyna.

Lecą browary, Piotr przekonuje małego Włocha, żeby spróbował tabaki, ja bełkocząc już trochę komplementuję urodę młodej Nepalki czym wzbudzam (dzięki lekcji Nepali udzielonej przez Bhimsena) jej zachwyt, Kamil tańczy z jakąś Australijką a reszta śpiewa coś ze szlagierów Lady Pank. W międzyczasie pada pomysł wódki. Barman jest rewelacyjny. Jak wiadomo trzeba się targować. Zaczyna się od 1000 Rs za flaszkę. Schodzi do 850. My upieramy się przy 800. Wreszcie mówimy mu, że spoko, ale on musi wypić z nami te ostatnie „50”. W pracy nie pije, więc ze śmiechem wręcza nam butelkę za 800.

Australijczyk o twarzy małego dziecka chce spróbować po naszemu bez zapojki – daje radę i dostaje oklaski. Na parkiecie cały czas pląsy, ktoś bajeruje Amerykankę poznaną na szlaku z okazji preparatu Ginko, wszyscy walą tabakę, ja gdzieś podczas piruetu wykonywanego z przesympatyczną mieszkanką Wysp Brytyjskich wypierniczam się na glebę. Jedna flaszka, druga flaszka, no i trzecia kurde bele leci…

Wytaczamy się z knajpy, żegnani gromko przez wszystkich. Z pieśnią na ustach i stan wyjątkowy mając głęboko w nosie wracamy do lodży.



27.10.2002.

Rano trochę skacowani jemy śniadanie i słuchamy przebojów Pana Witka z Atlantydy. Swojsko jest. Wymiana adresów z chłopakami i wymarsz.

Sporo ludzi w wiosce macha nam na pożegnanie i pyta o samopoczucie. Widać wieść o bibie rozniosła się szybko. Wielka szkoda opuszczać takie miejsce, a odczucie to dobrze obrazuje napis gdzieś po drodze „Never say goodbye to Khumbu area”. Oj, chciałoby się, chciało.

Idzie mi się marnie. Wreszcie jednak po 6 godzinach docieramy do Lukli. Dowiadujemy się, że samolot trzeba załatwić jutro. Bierzemy pokoje w Shangri-La Hotel i odpoczywamy po dziewiętnastym, ostatnim już, niestety, dniu trekkingu.



28.10.2002.
Jest samolot! Szybko zbieramy się i biegiem na lotnisko. Ważenie bagażu, kontrola, odprawa i czekamy na przylot. Wreszcie po prawie godzinie jest. Wychodzimy na płytę lotniska, jednak tu okazuje się, że mamy lecieć następnym. Ale bez obawy, za 5 minut. No i rzeczywiście. Za sterami ładniutka pani pilot, która wyprowadza nas zręcznie ponad kotlinę. Panorama Himalajów rozwija się przed nami a znikając już po jakimś czasie pozostaje jednak na długo w pamięci.
Na lotnisku w Kathmandu taksiarze wciskają nam, że stan wyjątkowy, że nie możemy wyjść z terenu lotniska piechotą i że musimy wziąć kogoś z nich za wygórowaną cenę. Dobra, dobra. Wychodzimy oczywiście bez problemu i łapiemy taksę już w mieście płacąc 3 razy mniej.

Dojeżdżamy do Thamelu, zegnamy się z Bhimsenem, jemy coś i idziemy do naszej agencji trekkingowej powiedzieć, że żyjemy i że było rewelacyjnie. Na miejscu z głupia frant pytamy czy mają coś jeszcze ciekawego w ofercie. Oczywiście, że mają. Na przykład dwudniowy rafting. Za 32$ możemy śmignąć rzeką Trisuli. Hmmm, zastanowimy się.

W hotelu gadka, że płyniemy na rafting. Reakcja: „Ojej, czemu nam nie powiedzieliście? My możemy zorganizować to znacznie taniej!” W efekcie wybieramy u nich ciekawszy wariant spływu, rzeką Seti, za 30 papierów. Jutro mamy być przed hotelikiem skąd zabierze nas autobus.



29.10.2002.


Rano trochę nerwowa sytuacja bo autobus się spóźnia. Zrobili nas w konia czy nie? Po jakimś jednak czasie przychodzi facecik z wąsem i przepraszając nas za spóźnienie prowadzi do autobusu.

Jedziemy w kierunku Pokhary. Droga wiedzie w trudnym, górskim terenie, co czyni ją prawdziwą areną dla popisów tutejszych kierowców. A rzeczywiście jest się czemu napatrzeć. Jeździ się tu szybko, wyprzedzając na trzeciego na zakrętach, mijając się o włos i bezustannie trąbiąc. Wyjazd na trasę jest wielkim sprawdzianem zręczności, refleksu i przede wszystkim żelaznych nerwów. Zdenerwowanie lub chwila wahania mogłyby być katastrofalne w tych warunkach. Wszystkie ciężarówki i autobusy wyglądają niczym wozy cyrkowe przyozdobione światełkami, girlandami i ornamentami oraz pomalowane w najróżniejszy sposób. Na drzwiach, zderzakach, pod oknami, dosłownie wszędzie, widnieją napisy – fragmenty modlitw o pomyślną jazdę, pozdrowienia czy teksty piosenek. Każdy na jezdni chce być zauważony, usłyszany i doceniony, jeśli nie za najbardziej kolorowy wóz czy najładniejszą melodię klaksonu to chociaż za brawurowy wyczyn.

A na horyzoncie majaczy potężny masyw Annapurny obojętny na malutkie sprawy ludzi, tu na dole.

Po około 4 godzinach jazdy docieramy na miejsce. Zatrzymujemy się za mostem gdzie zaczynamy wyładowywać sprzęt i znosić go nad rzekę. Jest z nami dwóch młodych chłopaków, którzy będę naszymi instruktorami, mistrzami ceremonii i kucharzami zarazem. Ostatnią swoją funkcję natychmiast wprowadzają w życie i przygotowują naprędce świetny i sycący lunch. Potem pompowanie pontonu, załadowanie bagaży, krótki kurs wiosłowania i podstaw bezpieczeństwa. Wdziewamy kamizelki i kaski, wiosła w dłoń i płyniemy.

Rzeka Seti odkrywa przed nami zupełnie inne oblicze Nepalu. Przez ostatnie trzy tygodnie przyzwyczailiśmy się do widoku gór i ich surowego piękna. Tym bardziej więc teraz zadziwia i zachwyca otaczająca nas dżungla. Zbocza łagodnego kanionu rzeki porośnięte są gęstą i bujną roślinnością. Przyroda kipi tu życiem w formach u nas widzianych w doniczkach lub ogrodach botanicznych. Fauna natomiast kryjąc się przed wzrokiem daje znać o sobie symfonią skrzeków, pisków, wrzasków, ćwierkania i bzyczenia.

Nurt jest dość bystry, lawiruje wokół wystających kamieni i zmienia się niepostrzeżenie w małe wiry. Co jakiś czas trafiają się małe stopnie wodne, które nasz sternik umiejętnie wykorzystuje do efektownego obrócenia, wybicia czy zanurzenia pontonu. Technicznie rzecz biorąc, trudności na rzece dla doświadczonego „raftingowca” są prawdopodobnie żadne. My jednak dzięki zabawie naszego sternika, zalewani co chwila wodą czy podrzucani na przeszkodach mamy niezły amatorski ubaw.
Czasem wśród drzew daje zauważyć się jakaś chatka z bambusa czy gromadka bawiących się dzieci na brzegu. Na stromym klifie dostrzegamy budynek więzienia z przygotowanym stosem do spalania ciał zmarłych więźniów. Szczątki ich spławiane są w rzece. Oprócz oczywistych, tych o sprawach przemijania, śmierci i religii nasuwa się inna, czysto pragmatyczna refleksja. Będąc w górach nie chcieliśmy pić wody z lodowca w strachu przed amebą, a teraz, nieświadomie nawet, przy każdym manewrze chłepczemy mętną, pełną organicznego życia oraz śmierci, wodę z nizinnej rzeki. O ironio…

Po trzech godzinach zabawy zatrzymujemy się na małej piaszczystej plaży koło niedużej wioski. Nasi „opiekunowie” z pomocą miejscowych dzieciaków rozkładają namioty, przygotowują jedzenie i rozpalają ognisko. Aż głupio czuję się kiedy krzątają się tak wokół nas niczym małych dzieci. Staramy się pomagać im ale na nic nasze chęci, we wszystkim nas wyręczają. No niech im będzie.





Zbieramy się powoli, jemy śniadanie i wskakujemy do pontonu. Dziś, chwilami jest nawet ciekawiej niż wczoraj. Szybszy nurt, więcej spadków i wody w pontonie. Naprawdę świetna zabawa.

Zatrzymujemy się na kamienistej plaży, jemy pokaźnych rozmiarów lunch i zwijamy graty. Łapiemy lokalny autobus i strasznie długo wracamy do Kathmandu.



31.10.2002. – 3.11.2002.
Dni upływają pod znakiem wydawania pieniędzy i przygotowywania się do rozstania z tym cudownym miejscem. Ciężko będzie porzucić tą ukochaną, bo przecież zauroczyłem się tym miejscem do granic możliwości. Ale pora otrzeć łzy i parafrazując terminatora rzec: „Wrócę tu; wrócę i może zostanę na zawsze…”



/*
- Dokąd idziesz?

- Idę na Mt. Everest!


Zdjęcia

NEPAL / Sagarmatha National Park / przełęcz ChoLa / Całą ekipą na przełęczyNEPAL / Sagarmatha National Park / Dolina Gokyo / Dolina GokyoNEPAL / Kathmandu / Thamel / Jak na Krakowskim RynkuNEPAL / Sagarmatha National Park / Jorsale / Mostek nad rzeką Dudh KoshiNEPAL / Patan / Durbar Square / PatanNEPAL / Sagarmatha National Park / Namche Bazar / Sobotnie targowiskoNEPAL / Sagarmatha National Park / na szczycie Kala Patthar / Widok na Mt. Everest i NuptseNEPAL / Sagarmatha National Park / Gokyo-Ri / Widok ze szczytu Gokyo-Ri

Dodane komentarze

[konto usuniete] dołączył
00.00.0000

[konto usuniete] 2016-12-16 22:43:30

Stare, ale bardzo dobrze się czyta :)

edytam dołączył
27.12.2003

edytam 2003-12-30 13:30:43

Uuups! za szybko polecial klawisz. Lekko sie czyta, Paweł wykazujesz sie duzym poczuciem humoru i opanowaniem w trudnych sytuacjach. Świetne towarzystwo do łazikowania! Pozdrawiam!

OVAD dołączył
04.09.2001

OVAD 2003-09-28 21:43:39

Ależ piękne zdjęcia :-) Gratuluje

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl