Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Iran Północny > IRAN
jedrzej relacje z podróży
Iran północny to przede wszystkim góry Alborz z najwyższym szczytem Iranu Damavand i Morze Kaspijskie. My jednak chcieliśmy koniecznie zobaczyć krasową jaskinię Ali Sadr, położoną niedaleko Hamadanu oraz Takt-e Soleiman, (Tron Salomona), w pobliżu Zanjanu. Takt-e Soleiman interesował nas z tego powodu, że był dla Sasanidów tym, czym dla Achemenidów, Persepolis; duchową stolicą imperium. Natomiast Ali Sadr, to największa jaskinia Iranu. Zwiedza się ją pływając po podziemnym jeziorze.
W Qom zostajemy wysadzeni na przedmieściu. Żadnego autobusu miejskiego ani taksówki. Stoimy wraz a pozostałymi pasażerami autobusu bezradni w upale, na ulicy i staramy się zatrzymać cokolwiek, co się porusza. Po dłuższej chwili zatrzymuje się koło nas samochód, ale kierowca nie jest zainteresowany kursem do hotelu „Aria” (może nie wie gdzie to jest). Zmieniamy miejsce, przechodząc kilkadziesiąt metrów wzdłuż ulicy. Teraz stoimy już sami. Poskutkowało łapiemy taksówkę. Tym razem, nauczeni doświadczeniem, tłumaczymy kierowcy, że chcemy jechać do hotelu „Aria”, który znajduje się tuż obok świętego shrinu – najbardziej znanego mauzoleum w Qom. Po przyjeździe do centrum taksówkarz ma kłopot ze znalezieniem naszego hotelu. Kilkakrotnie zatrzymuje samochód i pyta przechodniów. Nawet policjant nie potrafi wskazać drogi. Okazuje się, że nasz hotel stoi bezpośrednio przy mauzoleum, w strefie zamkniętej dla ruchu kołowego.
Hazrat-e Masumeh jest miejscem pogrzebowym Fatemeh – siostry Imama Rezy. Obecnie jest jednym z dwóch najświętszych miejsc dla szyitów w Iranie.
Wbrew temu, co jest napisane w „Lonely Planet” zostajemy wpuszczeni na teren obiektu. Tylko Ania musi założyć czador, który dostaje od strażnika przy wejściu. Hazrat-e Masumeh jest rozległym kompleksem, którego centralnym punktem jest grobowiec umieszczony w meczecie przykrytym pozłacaną kopułą. Spacerujemy po wewnętrznych dziedzińcach, podziwiając kunszt islamskich artystów. Niestety do samego grobowca nie zostajemy wpuszczeni. Wcześnie wracamy do hotelu, jutro musimy wstać o piątej rano.
Na dworcu autobusowym jesteśmy pół do siódmej. W okienku kasowym kupuję bilety. Kasjer pyta mnie o nazwisko, jest to potrzebne do ubezpieczenia podróży. Podaję mu swój paszport, aby je sobie przepisał. Za dwa bilety Qom – Hamadan płacimy 26 000 riali. Czekamy na autobus. W pewnej chwili podchodzi do nas Irańczyk i prosi o pokazanie biletu. Po obejrzeniu informuje mnie, że na bilecie moje nazwisko brzmi: Huseini.
Jedziemy Mercedesem, za oknami pojazdu pola uprawne w oddali, jak zwykle w Iranie, góry. Pomocnik kierowcy idzie wzdłuż autobusu z dzbankiem czystej wody i jednym kubkiem. Spragnieni podróżni piją wodę z tego kubka, jak w dużej rodzinie. Na szczęście mamy butelkę wody mineralnej. Czym bliżej Hamadanu, tym więcej pól uprawnych pojawiają się uprawy rzepaku. Czyżby Iran stawiał na biopaliwa?. Przy obecnej cenie benzyny w Iranie – niecałe cztery grosze za litr, myśl ta wydaje mi się śmieszna.
Na miejscu jesteśmy parę minut po pierwszej w południe. Na dworcu autobusowym kupujemy bilet, na jutro, do Zanjanu i jemy obiad. Koło drugiej jesteśmy gotowi do dalszej podróży. Wynajmujemy taksówkę do jaskini Ali Sadr, największej atrakcji turystycznej zachodniego Iranu. Jaskinia znajduje się około siedemdziesięciu kilometrów od miasta. Z kierowcą ustalamy cenę za przejazd i oczekiwanie na miejscu na 150 000 riali. Najpierw jednak jedziemy „zaklepać” sobie pokój w hotelu „Arian”, który jest polecany przez „Lonely Planet”. Za 52 USD dostajemy duży pokój z wszystkimi dodatkami i pięknym widokiem na ośnieżone szczyty pobliskich gór.
Po godzinnej jeździe prawie pustą szosą przez pagórkowatą okolicę docieramy do celu. Za bilet wstępu do jaskini płacimy bajońską sumę – 150 000 riali. Ale nie żałujemy, jaskinia jest warta tych pieniędzy.
Zwiedzanie zaczyna się od dwudziesto minutowego spływu podziemnym jeziorem. Płyniemy w łódce przywiązanej linką do drugiej łódki. Cały zestaw: trzy łódki jest holowany przez rower wodny. Mijamy, dyskretnie podświetlone, bardzo zróżnicowane formacje wapienne. Miejscami trzeba uważać, żeby nie uderzyć głową w skałę w innym miejscu wysokość groty wynosi kilkadziesiąt metrów. Łukowate sklepienia przypominają katedrę. Następnie podchodzimy schodami na taras widokowy w ogromnej grocie. Znajduje się tam herbaciarnia, pełna komercja. Po zejściu i spacerze długą galerią, którą przechodzimy trzy razy, aby dokładniej zapamiętać piękne „rzeźbione” przez naturę skały, wsiadamy ponownie do łódki. Tym razem spływ jest dłuższy i jeszcze bardziej fascynujący niż poprzedni. Przewodnik, co chwila zwraca naszą uwagę na ciekawsze formacje wapienne: grotę z sufitu, której zwisa tysiąc stalaktytów (nie zdążyłem policzyć), dziesięciometrowej długości krokodyla „wyrzeźbionego” na ścianie groty czy też dwugłowego lwa wystającego z wody. Po półtoragodzinnym pobycie w jaskini wracamy do Hamadanu.
Wieczorem, trochę zmęczeni idziemy na centralny plac miasta – Chomeini Square. W typowej irańskiej restauracji, znajdującej się na pierwszym piętrze, jemy kolację, obserwując życie toczące się na placu.
Po śniadaniu spacer na plac Chomeiniego do Milli Bank, aby wymienić pieniądze. Podobnie jak w banku w Ahvazie jesteśmy traktowani w wyjątkowy sposób: zostajemy zaproszeni na zaplecze i usadowieni w wygodnych fotelach. Urzędnik osobiście zabiera mój paszport i dolary, aby po chwili przynieść riale. Ciekawe, ale ani w Ahvazie ani tutaj nie dostajemy żadnego pokwitowania.
Do Ganjnameh jedziemy „shared taxi” w towarzystwie trzech Irańczyków. Ganjnameh słynie z napisów wykutych w skale w czasie panowania Xerxesa z dynastii Achemenidów. Ponieważ zostały wykute w trzech językach: staroperskim, elamickim i nowobabilońskim, pozwoliły angielskiemu oficerowi, Rawlinsonowi odczytać te najbardziej znane napisy skalne z niedaleko położonego Bisotun. Skalne bloki z napisami znajdują się w parku z wodospadem, mnóstwem herbaciarni i straganów. Z parku można wyruszyć na wycieczkę w pobliskie góry. To przedpołudnie spędziliśmy relaksując się na szerokim łożu w herbaciarni i podziwiając ośnieżone wierzchołki pobliskich gór.
Przed wyjściem z parku usiedliśmy na ławce. Obok, na kocu, wypoczywała irańska rodzina. Nieoczekiwanie Iranka wstała z koca i poczęstowała nas kawałkiem arbuza. Ponieważ był za duży, wróciła na koc i pokroiła go na mniejsze części. Ten zwyczaj dzielenia się pożywieniem i wodą jest wyjątkowo sympatyczny i rozpowszechniony w całym Iranie. Podczas naszego pobytu Ania była wielokrotnie częstowana, głównie w środkach komunikacji, przez Iranki różnymi słodyczami czy owocami. Jeżeli chodzi o mnie to myślę, że kobietom nie wypadało a mężczyźni nie zawracali sobie głowy takimi drobiazgami.
Po powrocie do miasta odwiedziliśmy jeszcze mauzoleum biblijnej Estery I Mordechaja. Oprowadzał nas irański Żyd. Dowiedzieliśmy się od niego, że w chwili obecnej w Hamadanie mieszka tylko dziesięć rodzin żydowskich. Żydzi mieszkali na tym terenie od czasów pokonania Babilonu przez Cyrusa Wielkiego z dynastii Achmenidów w 539 r p.n.e. Jeszcze niedawno byli jedną z liczniejszych mniejszości narodowych w Iranie.
O piętnastej trzydzieści opuszczamy Hamadan, czeka nas pięciogodzinna podróż do Zanjanu. Jedziemy wysłużonym Mercedesem. Po opuszczeniu Hamadanu trasa biegnie niziną wśród uprawnych pól w kierunku Qazvinu. W oddali widać góry. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów przecinamy pasmo górskie. Góry nie są wysokie, ale bardzo malownicze i wielokolorowe. Dzisiaj jedziemy głównie drugorzędnymi drogami. Często przejeżdżamy przez małe miasteczka. Wydłuża to czas podróży, gdyż w każdym mijanym miasteczku znajduje się kilka dużych garbów umieszczonych w poprzek jezdni i pojazd przed każdym z nich musi się niemal zatrzymać. Tak jest w całym Iranie. Myślę, że jest to skuteczny sposób na piratów drogowych.
W Zanjanie jesteśmy wieczorem, po dwudziestej pierwszej. Taksówką jedziemy do hotelu „Park”, który wytypowaliśmy z „Lonely Planet”. Pierwszy zaproponowany przez recepcjonistę pokój wywołuje u Ani łzy w oczach. Jesteśmy gotowi zmienić hotel. Drugi zaproponowany, duży trzyosobowy pokój z wydzieloną częścią sypialną, łazienką, lodówką i telewizorem kosztuje nas tyle samo, co poprzedni, – 324 000 riali. Za 500 000 riali wynajmujemy, za pośrednictwem hotelu, samochód na jutro do Takht-e Soleiman. Jest to trasa licząca 280 kilometrów.
Ponieważ po raz pierwszy w cenę pokoju nie jest wliczone śniadanie, kupiłem wczoraj wieczorem coś, co mi najbardziej przypominało chleb (płaski placek w kształcie elipsy) oraz kubek z białym serkiem. Śniadanie okazało się całkiem smaczne i kaloryczne (serek zawierał 30% tłuszczu).
O dziewiątej wyruszamy do Takht-e Soleiman. Środek transportu to Samand, najnowszy model samochodu osobowego produkowanego przez Iran Khodro. Prowadzić to „cudo techniki” będzie na zmianę dwóch kierowców.
Jedziemy drogą przez Dandy. Jest to trasa dostępna tylko w okresie letnim. Zimą przejazd uniemożliwiają zbyt duże opady śniegu w tym rejonie. Krajobraz księżycowy, mijane góry mienią się barwami: od jasno-zielonych przez żółte do różnych odcieni brązu i ochry. W wyższych partiach gór pojawiają się płaty śniegu. Po dwóch godzinach osiągamy cel.
Takht-e Soleiman (Tron Salomona) był duchowym centrum zoroastryzmu w czasach Sasanidów. W XIII wieku służył khanowi Ilkhanidowi (władca mongolski) jako pałac letni. Obecnie cały kompleks został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po wejściu na, otoczony resztkami potężnego niegdyś muru, teren obiektu można podziwiać jezioro pochodzenia wulkanicznego i pozostałości zoroastryjskich świątyń oraz pałacu Ilkhamida.
Muszę przyznać, że organizacja zwiedzania Takht-e Soleiman trochę mnie rozczarowała. Co prawda przy kasie można było kupić plan obiektu, na którym były podane nazwy poszczególnych świątyń czy pałaców. Ale już rzeczywiste obiekty nie były opisane po angielsku (czasami były opisy w farsi, niestety dla nas nieczytelne). Nie można było również wynająć przewodnika a opisy w „Lonely Planet”, poza historią zabytku, nic nie wyjaśniały. Musieliśmy zdać się na wyobraźnię, aby docenić wielkość i majestat tego miejsca.
Za to znajdujący się niedaleko, fenomen natury, Zendan-e Soleiman (Więzienie Salomona) wprawił mnie w zachwyt. Zendan-e Soleiman jest stożkowym szczytem wystającym na wysokość 100 metrów nad otaczającą go dolinę. Wewnątrz góry znajduje się krater o pionowych ścianach, głęboki na 80 metrów o średnicy 65 metrów. Aby zajrzeć do środka krateru musiałem się podczołgać. Z głębi było czuć zapach siarki, istne piekło. Wrażenie jest rzeczywiście niesamowite.
Po zejściu na dół zostaliśmy poczęstowani, przez naszych kierowców, nanem z serem, herbatą, daktylami i jakimiś suszonymi owocami. Okazało się, że jest to ojciec i syn. Irańczycy pochodzenia tureckiego. Pokazałem im zdjęcia naszej rodziny. Atmosfera stała się całkiem przyjazna. Niestety w drodze powrotnej zaszły dwa zdarzenia, które zmieniły nasz stosunek do tych ludzi. Nie wiem, jakim cudem, przy prędkości 120 km/godz. syn, prowadząc samochód, zauważył przy drodze kuropatwę. Zatrzymał auto, cofnął kilkadziesiąt metrów, wyskoczył z samochodu i zaczął gonić biednego ptaka, rzucając w niego jednocześnie kamieniami. Na szczęście ptak zdołał odlecieć. Ruszyliśmy, po półgodzinnej jeździe ojciec kazał zatrzymać synowi samochód po jakąś fabryką. Nas zaprowadził na portiernię a sam poszedł załatwiać swoje interesy. Gdy po paru minutach pojawił się w towarzystwie pracownika tej fabryki musiałem w ostrych słowach dać mu do zrozumienia, że to my płacimy za ten kurs. Niezadowolony zostawił syna w fabryce a nas, bez słowa, odwiózł do hotelu.
Po południu w agencji turystycznej kupiliśmy bilet na pociąg do Teheranu (34 000 riali/osoba) a następnie poszliśmy obejrzeć dworzec kolejowy. Budynek dworcowy nie wyróżniał się niczym, ale za to prowadziła do niego wspaniała brama, której elementami były: wagon kolejowy i metalowe koło lokomotywy.
Kolację zjedliśmy w stylowej herbaciarni otoczeni przez palaczy nargili. Właściciel bardzo się starał, aby niczego nam nie brakowało
Przedpołudnie przeznaczamy na obejrzenie Zanjanu. Najpierw zabytkowa pralnia miejska. Obecnie coś w rodzaju skansenu. Legitymacje „Teacher” zadziałały, jesteśmy traktowani jak honorowi goście i wpisujemy się do księgi pamiątkowej. W środku spotykamy irańską wycieczkę szkolną, czyli obowiązkowe wspólne zdjęcia. Dopiero potem możemy spokojnie zwiedzić zabytkową pralnię.
W drodze na bazar wstępujemy do cukierni, którą „odkryliśmy” już wczoraj, na lody. W Iranie są sprzedawane bardzo smaczne koktajle: lody śmietankowe w soku wyciśniętym ze świeżych owoców lub marchwi. My preferujemy lody z sokiem bananowym. Jemy dużą porcję a następnie idziemy obejrzeć Jameh Mosgue. Włóczymy się bez celu po bazarze. Musimy wyglądać na zagubionych, gdyż w drodze powrotnej do hotelu dwa razy jesteśmy zagadywani przez Irańczyków, którzy proponują nam swoją pomoc.
Godzinę przed planowym odjazdem pociągu jesteśmy na dworcu. W poczekalni młody policjant sprawdza mój paszport, na kawałku zmiętego papieru zapisuje nazwisko.
Pociąg wjeżdża na stację z 15-to minutowym opóźnieniem. Nasz wagon ma numer trzy, miejsca 29 i 30. Dopiero po wjeździe pociągu, konduktor przykleja na wagonach numery. Okazuje się, że wagon z naszym numerem stoi daleko od nas. Musimy podejść, nie my jedni. Przed wejściem do wagonu konduktor sprawdza każdemu podróżnemu bilet, co powoduje tłok przy drzwiach. Cierpliwie czekamy, ale gdy na peronie zostało parę osób dyżurny ruchu daje znak do odjazdu, wskakujemy z bagażem w ostatniej chwili.
Pociąg typu intercity, wagony bez przedziałów. Podobnie jak w samolocie są monitory oraz indywidualne słuchawki dla podróżnych. Toalety „kucane” spłukiwane podciśnieniowo, czyste z miejscem do przewinięcia niemowlaka. Umieszczony wewnątrz głośnik pozwala podróżnemu nie stracić wątku oglądanego filmu. Zaraz po opuszczeniu stacji powtórna kontrola biletów. Następnie obsługa rozdaje każdemu butelkę wody mineralnej a za chwilę sok owocowy i ciasteczko.
Trasa prowadzi doliną wśród uprawnych pól i sadów. Po obydwu stronach są widoczne góry. Po godzinie jazdy wjechaliśmy na gęsto zamieszkałą, pokrytą polami równinę. Po raz pierwszy podczas naszego pobytu w Iranie nie widziałem żadnych gór. Nie trwało to długo, wkrótce z lewej strony pojawiły się góry tym wyższe im bliżej byliśmy celu, niektóre wierzchołki pokrywał śnieg.
W Teheranie jesteśmy o dziewiętnastej. Ponieważ stacja metra znajduje się dość daleko od dworca, do hotelu bierzemy taksówkę. Po dojechaniu na ulicę Amir Kabir kierowca ma problem ze znalezieniem naszego hotelu położonego na jednej z bocznych uliczek. Wypytuje o drogę przechodniów. Okazuje się, że ulica, przy której stoi hotel Khayyam odchodzi od drugiego końca Amir Kabir niż ten gdzie obecnie jesteśmy. Problem w tym, że Amir Kabir jest ulicą jednokierunkową. Zamiast normalnie skręcić w lewo bądź w prawo i znaleźć równoległą ulicę prowadzącą we właściwą stronę, nasz kierowca jedzie kilkaset metrów tyłem, „pod prąd”. Zmuszany przez jadące samochody do zatrzymania, blokuje im drogę i kłócąc się z kierowcami zajadle zmusza ich do zmiany kierunku jazdy. W końcu znajdujemy hotel.
Hotel Khayyam jest przepełniony. Na tę noc i na noc z czwartku na piątek dostaniemy pokój z łazienką. Niestety na noc ze środy na czwartek będziemy musieli zadowolić się pokojem z umywalką, ale bez łazienki. Po namyśle akceptujemy te warunki.
Wieczorem po kolacji, którą przyniesiono dla nas z pobliskiej kebabiarni (restauracja hotelowa serwowała tylko śniadania) udaliśmy się na poszukiwanie sklepu spożywczego z soczkami dla Ani. Ponieważ w okolicy naszego hotelu znajdowały się wyłącznie sklepy z częściami samochodowymi w poszukiwaniu soczków dotarliśmy aż do ulicy Sadi, około kilometra wzdłuż Amir Kabir. Wszędzie mnóstwo śmieci
Rano po śniadaniu przeprowadzamy się do nowego pokoju. Cały dzień zwiedzamy południowy Teheran. W porównaniu z miastami, które odwiedziliśmy wcześniej w Iranie, Teheran wypada najgorzej. Pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu, przeraźliwie zatłoczony i brudny moloch, sprawia przygnębiające wrażenie. Ulice pełne starych, dymiących samochodów i rozklekotanych motocykli. Tych ostatnich wszędzie jest pełno; nawet chodnik służy im często jako tor rajdowy. Wzdłuż ulic, kanałami płyną ścieki, niosąc papier, plastykowe butelki i inne śmieci. Jedynym pozytywnym elementem są ośnieżone góry Alborz, widoczne z każdego punktu miasta.
Pieszo „przedzieramy się” do leżącego niedaleko naszego hotelu Golestan Palace. Położony w pięknym parku, był siedzibą szachów z dynastii Qajar. Obiekt składa się z kilku budynków o elewacjach wyłożonych ceramicznymi płytkami. Wewnątrz wspaniałe sale wykończone lustrami z namalowanymi motywami roślinnymi oraz akwarelami przedstawiającymi scenki sielskie. Coś w rodzaju perskiego rokoko.
Zatłoczonymi ulicami posuwamy się na północ w kierunku Muzeum Klejnotów, które mieści się w centrali Melli Bank. Niestety od środy do soboty muzeum jest nieczynne. Idziemy z powrotem, w ulicznej jadłodajni zamawiamy posiłek: ja kurczaka z rusztu, Ania omlet z grzybami. Nasz następny cel to Muzeum Narodowe. Po drodze skręcamy w lewo, trochę za wcześnie i wychodzimy na plac. Po jego lewej stronie stoi duży budynek o bogato zdobionej elewacji myśląc, że to muzeum robię zdjęcie. W tym momencie podbiega do mnie tajniak i informuje mnie, ze fotografowanie jest zabronione. Wracamy na główną trasę.
Muzeum Narodowe Iranu ma ekspozycję tylko na jednym piętrze stylowego budynku. Zbiory są podzielone na okresy: przedhistoryczny, elamicki (eksponaty z Choqa Zanbil), achemenidzki (Persepolis i Suza) oraz sasanidzki (Suza). Jest również trochę eksponatów z Kurdystanu i Azerbejdżanu. Szczególne wrażenie robi zetknięcie z prehistorią. Na przykład, zadziwia kunszt wykonania naszyjnika z turmalinów sprzed pięciu tysięcy lat.
Po zwiedzeniu muzeum, idziemy odpocząć i czegoś się napić do pobliskiego parku - Park-e Shakr. Tam oczywiście stajemy się obiektem zainteresowania mieszkańców Teheranu. Najpierw przysiada się do nas staruszek i coś nam tłumaczy w farsi. Nie przeszkadza mu zupełnie, że nic nie rozumiemy. Potem mężczyzna w średnim wieku stara się nas przekonać, że cała władza Iranu to terroryści i powinniśmy szybko z Iranu wyjechać. Ledwo się od niego uwolniliśmy.
Pytamy Irańczyka, siedzącego na ławce i czytającego książkę o miejsce w parku, gdzie można się czegoś napić. Pokazuje nam drogę do pobliskiej herbaciarni a następnie prosi o chwilę rozmowy. Obiecujemy, że gdy tylko się napijemy, wrócimy i będziemy do jego dyspozycji. Herbaciarnia okazuje się być zarówno bardzo stylową jak i bardzo drogą. Za herbatę serwowaną tylko z ciasteczkami płacę 30 000 riali, dla porównania w Yazdzie, też w stylowej herbaciarni, za herbatę podawaną z ciasteczkami i daktylami, zapłaciłem 15 000 riali. Wracamy zgodnie z obietnicą. Irańczyk przedstawia się jako szewc, lubiący czytać książki i przesiadywać w Golestan Palace. Mówi, że dzisiaj widział nas jak zwiedzaliśmy Golestan Palace i chciał z nami porozmawiać, ale nie śmiał przeszkadzać. Wypytuje nas o Polskę i nasze polskie realia. Interesują go głównie zagadnienia społeczne. My staramy się od niego dowiedzieć; jak w Iranie wygląda ceremonia ślubna. Wynika to stąd, że na bazarach widzieliśmy suknie ślubne bardzo wydekoltowane. Z drugiej strony kobieta w takiej sukni na pewno nie mogłaby być oglądana przez obcego mężczyznę. Okazuje się, że w Iranie ceremonia ślubna ma charakter świecki i panna młoda występuje w takiej sukni podczas ceremonii tylko w towarzystwie przyszłego męża a potem podczas przyjęcia weselnego wyłącznie w towarzystwie kobiet.
Do hotelu postanawiamy wrócić metrem. Do przejechania mamy dwa przystanki, ale na placu Chomeiniego trzeba zmienić linię metra. Zjeżdżamy na dół i kupujemy bilety. Jeden bilet kosztuje 650 riali (21 groszy) Peron straszliwie zatłoczony, wybraliśmy chyba najgorszy moment na podróż – czas zamknięcia pobliskiego bazaru.
Organizacja jazdy w teherańskim metrze jest następująca: dwa wagony, jeden z przodu składu drugi z tyłu, są przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Pozostałe wagony są koedukacyjne pod warunkiem, że nie ma w nich tłoku. Jeżeli jest jadą w nich wyłącznie mężczyźni.
W tym przypadku nie mogło być mowy żebyśmy razem mogli jechać w jednym wagonie. Siadamy na peronowych krzesełkach w miejscu gdzie „kończy „się przedni wagon przeznaczony dla kobiet. Przepuszczamy trzy składy, obserwując jak obsługa metra „dopycha” wsiadających mężczyzn, aby można było zamknąć drzwi wagonu. W wagonach dla kobiet nie ma takiego tłoku. Obok nas siedzi młody Irańczyk ze swoją dziewczyną, też chcieliby jechać razem. Zaczynamy rozmowę. Okazuje się, że oni również zauważyli nas rano w Golestan Palace, (jaki ten Teheran jest mały). Chłopak jest studentem biotechnologii i wkrótce wyjeżdża na stypendium do Kanady. W końcu decydujemy się na jazdę. Ania z Iranką wsiadają bez problemu do swojego wagonu. Również mnie i studentowi udaje się jakoś wcisnąć. Po przejechaniu jednego przystanku nie ponawiamy próby powtórnego zdobywania metra i do hotelu wracamy pieszo.
Wieczorem idziemy na Sadi do ulicznej jadłodajni. Zamawiam kebab i wodę mineralną. Nieuczciwy właściciel kasuje mnie na 40 000 riali. Jest to więcej niż zapłaciłbym za to danie w restauracji. Wściekły na siebie za to, że dałem się tak „wrobić” wracam do hotelu. Pierwszy dzień pobytu w Teheranie nie nastroił mnie pozytywnie do tego miasta.
Dzisiaj mamy w planie północną część Teheranu. Podobno jest mniej zatłoczona i bardziej nowoczesna. Z placu Chomeiniego do Tajrish Square jedziemy autobusem. Trasa prowadzi najdłuższą ulicą miasta Valiasr Ave. Rzeczywiście im dalej na północ, tym więcej nowoczesnych wieżowców. Z okien autobusu można zobaczyć eleganckie butiki. Teheran upodabnia się do światowych metropolii.
Z Tajrish Square do Sa’d Abad bierzemy taksówkę. Sa’d Abad, położone u stóp gór Alborz, było siedzibą ostatniego szacha Iranu, Rezi Pahlavi. Kompleks składa się z kilkunastu pałaców położonych w pięknym 102 hektarowym parku, zalesionym imponującymi, kilkusetletnimi platanami. Obecnie większość obiektów została zamieniona na różnego rodzaju muzea. Tylko dwa główne pałace zachowały swój pierwotny charakter: Pałac Biały i Pałac Zielony. Niestety Pałac Biały, w którym szach mieszkał, obecnie nie jest udostępniony publiczności. Można zwiedzać Pałac Zielony, miejsce gdzie Reza Pahlavi przyjmował specjalnych gości. Podczas zwiedzania przypomniała mi się stara piosenka, śpiewana przez Chyłę – „Cysorz to ma klawe życie... Tyle na ten temat.
W cieniu drzew obok niedużego wodospadu, leżąc na perskim dywanie rozesłanym na szerokim łożu, wypiłem herbatę. Starałem się sobie wyobrazić, że jestem gościem szacha i prawie mi się udało, tylko filiżanka, z której piłem nie bardzo przypominała te, które oglądałem przed chwilą w jadalni Zielonego Pałacu.
Zwiedzamy jeszcze muzeum wojskowe. Bardzo interesująca jest w nim wystawa umundurowania żołnierzy irańskich od czasów Achmenidów do wojny irańsko – irackiej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Obiad zjedliśmy w restauracji znajdującej się w olbrzymim namiocie wyłożonym dywanami. Pośrodku namiotu była umieszczona płonąca pochodnia i fontanna. Całość skojarzyła mi się z namiotem tureckiego paszy z okresu Odsieczy Wiedeńskiej.
Było to naprawdę relaksujące i mile spędzone przedpołudnie zorganizowane przez moją żonę. Ale to nie koniec atrakcji. Po obiedzie idziemy pod górę, ulicą Darband. Po przejściu około półtora kilometra dochodzimy do windy, którą wjeżdżamy na platformę umieszczoną kilkadziesiąt metrów nad poziomem ulicy. Stamtąd wyciągiem krzesełkowym prosto w góry Alborz. W ciągu kilkunastu minut znajdujemy się w wysokich górach na szlaku turystycznym. Wspinamy się do najbliższej wioski. Widoki wspaniałe. Po drugiej stronie doliny jest widoczny duży wodospad. Przed nami ośnieżone wierzchołki wydają się być na wyciągnięcie ręki. Niestety musimy wracać. W drodze powrotnej, do stacji wyciągu, mijamy grupy Irańczyków, którzy z plecakami udają się na dwudniowe rajdy w góry. Jutro piątek w Iranie dzień wolny od pracy.
Częściowo pieszo, częściowo autobusem docieramy do Tajrish Square. Stamtąd mamy już bezpośredni autobus na plac Chomeiniego. Trochę się pogubiliśmy, trochę zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez pytanych o przystanek autobusowy Irańczyków, ale zamiast pójść z placu na południowy-zachód, na Valiar Ave., poszliśmy na południowy-wschód ulicą Shariati Ave. Gdy się zorientowaliśmy było już za daleko by wracać. Wsiedliśmy, więc w autobus, który nas dowiózł do końcowej stacji metra, „Mirdamad” a stamtąd już metrem bez przeszkód dojechaliśmy na plac Chomeiniego. Dzisiaj metro nie było już tak przepełnione i jechało się znakomicie (oczywiście w jednym wagonie). Jak zwykle byliśmy dla Irańczyków atrakcją. Wywiązała się zabawna rozmowa, na temat mojej brody, gdyż jeden z pasażerów znał trochę angielski i mógł tłumaczyć. Gdy opuściliśmy stację metra, poczułem się prawie Teherańczykiem. Był to udany dzień i Teheran zaczął mi się trochę podobać.
Wieczorem w hotelu zamawiam posiłek. Oprócz zamówionego kebabu, kelner przynosi litrową butelkę z białym płynem. Recepcjonista, którego pytam o zawartość butelki wyjaśnia mi, że jest to dugh jeden z trzech, oprócz jogurtu i sera, wyrobów z mleka. W Iranie stosowany do popijania kebabu. Napój był nawet smaczny, smakował trochę jak kwaśne mleko z ostrymi przyprawami. Trochę bałem się o swój żołądek, ale jakoś to przetrzymał.
To ostatni dzień naszej wyprawy. Rano jedziemy metrem do południowo-zachodniej części Teheranu, aby obejrzeć Święty Shrine Imama Chomeiniego. Obecnie jest to jedno z najświętszych miejsc w Iranie. Ogromny grobowiec otoczony czterema minaretami, każdy o wysokości 91 metrów (tyle lat żył Chomeini), robi duże wrażenie. Sam grób znajduje się w olbrzymim hangarze. Wewnątrz panuje sielska atmosfera, Irańczycy spędzają tu czas jak na majówce. Siedzą całymi rodzinami na kocach, spożywając przywiezione wiktuały, dzieci biegają, jeżdżą na wrotkach czy też bawią się w berka. Niektórzy, wykorzystując miły chłód ucinają sobie drzemkę. Tylko w bezpośrednim otoczeniu grobu ludzie zachowują się z szacunkiem i powagą. Jest to zgodne z życzeniem ajatollaha, który chciał, aby przy jego grobie toczyło się normalne życie.
Niedaleko mauzoleum Chomeiniego znajduje się Behesht-e Zahra, główny cmentarz żołnierzy poległych w wojnie iracko-irańskiej (1980-88).
W drodze powrotnej do centrum wysiadamy w Rey, małej miejscowości leżącej w obrębie wielkiego Teheranu. W XI wieku Rey było regionalną stolicą znacznie większą od Teheranu. Zniszczone przez Mongołów w XII wieku, już nigdy nie odzyskało dawnej świetności. Obecnie znajduje się tam kilka zabytków godnych uwagi. Jednak upał oraz brak jakiejkolwiek informacji turystycznej sprawiają, że wracamy z powrotem na stację metra i jedziemy odpocząć do naszego hotelu.
Po południu mamy w planie wizytę w muzeum ceramiki. Muzeum to wybraliśmy z dwóch powodów: zawiera interesującą ekspozycję a ponadto mieści się w budynku uznanym za najładniejszy w całym Teheranie. Budynek został wybudowany w stylu Qajar w XIX wieku, jako prywatna rezydencja perskiej rodziny. Następnie mieściła się w nim ambasada Egiptu. W 1976 roku przekształcono go w muzeum. Eksponaty pochodzą z okresu od drugiego tysiąclecia przed Chrystusem do XII wieku naszej ery, głównie z terenów dzisiejszego Iranu, Azerbejdżanu i Gruzji. Podczas zwiedzania naszła mnie myśl, że w dziedzinie zdobnictwa ceramiki Persowie o całe stulecia wyprzedzili Europę. Wiele współczesnych waz, talerzy czy innych naczyń ma wzory w tym samym stylu co te, które wykonano w Persji w X – XII wieku.
Wracając do placu Chomeiniego przechodzimy obok hotelu Naderi, bardzo polecanego przez Lonely Planet. Wchodzimy do środka. Holl recepcyjny zupełnie przeciętny, nie zauważamy żadnego szczególnego wystroju ani atmosfery.
Niedaleko Naderi trafiamy na stylową herbaciarnię. Wystrój wnętrza jest bardzo oryginalny, postanawiamy więc, że zjemy tutaj nasz ostatni w Iranie obiad. Zamawiamy dizi, typową irańską zupę. Kelner przynosi posiłek w naczyniu w kształcie dzbanka. W zestawie znajduje się również miska i tłuczek. Sama potrawa to tłusty rosół, w którym pływają: gotowane ziemniaki, smażone pomidory oraz kawałki baraniny, kurczaka i jakieś podroby. Pokazując na tłuczek pytam kelnera jak mam go użyć. Bez słowa zabiera mi łyżkę z ręki, wyjmuje nią z dzbanka podroby i rozgniata na misce. Następnie kruszy do dzbanka z zupą nan i zaczyna mnie tym karmić. Nie będąc na to przygotowany o mało się nie zakrztusiłem. Ostatecznie potrawę zjadłem samodzielnie. W smaku nie była najgorsza, chociaż jak dla mnie zbyt mocno przyprawiona. Należy ją jeść póki jest gorąca.
Wracamy do hotelu. Ponieważ samolot do Wiednia odlatuje o godzinie drugiej rano, zamawiamy w recepcji taksówkę na lotnisko na dwudziestą drugą. Przed wyjazdem, kontynuując kulinarne tradycje tego dnia, zjadam ostatni kebab w Iranie i wypijam do końca dostarczony mi wczoraj dugh.
W drodze na lotnisko zatrzymujemy się na chwilę na Azadi Square, gdzie znajduje się monumentalny pomnik Azadi. Pomnik został wybudowany, aby uczcić dwadzieścia pięć wieków państwowości Iranu.
Na lotnisku jesteśmy przed jedenastą. Atmosfera raczej senna. Niedużo podróżnych, samoloty startują średnio, co godzinę. Zgodnie z rozkładem odlotów nasz ma być trzeci w kolejności. Dopiero tutaj widać międzynarodową izolację Iranu. Jako jedni z pierwszych przechodzimy odprawę bagażową i kontrolę paszportową. W poczekalni znajdują się dwa sklepy z pamiątkami, bar i oddział banku Melli, gdzie można wymienić riale na walutę. Kupujemy upominki dla dzieci, pudełka w kształcie serca wypełnione różnymi gatunkami orzechów. Ania zdejmuje chustę twierdząc, że po odprawie paszportowej szariat już nie obowiązuje. Widzę zdziwione spojrzenia Irańczyków, ale nikt nam nie zwraca uwagi.
Około pierwszej w nocy przyleciał samolot z Wiednia. Za parę minut przez naszą poczekalnię przeszli pasażerowie tego samolotu. Przypomniało mi się jak dokładnie trzy tygodnie temu sam, idąc w podobnej grupie zastanawiałem się, co nas czeka w tym kraju. A czekało nas wiele wrażeń i wspaniałych dni. Spotkaliśmy wielu przyjaznych ludzi. Ogólnie pobyt w Iranie był OK.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.