Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Parinacota 6342 mnpm Express. > BOLIWIA
izabella relacje z podróży
To miał być miły wyjazd na jeden z piękniejszych końców świata. Bez pośpiechu, bez gonitwy. Wreszcie czas na zdjęcia i spokojne rozmowy. SPOKÓJ I DUŻO CZASU to były hasła, które pojawiały się w mojej głowie najczęściej. No własnie - MIAŁ.
To miał być miły wyjazd na jeden z piękniejszych końców świata. Bez pośpiechu, bez gonitwy. Wreszcie czas na zdjęcia i spokojne rozmowy. SPOKÓJ I DUŻO CZASU to były hasła, które pojawiały się w mojej głowie najczęściej.
Park Narodowy Sajama to rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu widziałam. To jeden z tych niezwykłych zakątków świata gdzie czas się zatrzymuje. Mam wrażenie, że nawet ludzie się tam nie starzeją. Cieszyłam się na myśl o spotkaniu z tymi ludźmi których pamiętam z wyprawy na Sajamę dwa lata wcześniej, cieszyłam się też na myśl, że po ostatnich tygodniach wreszcie będę mieć czas.
Wczesnym rankiem wsiadamy do autobusu który wiezie nas do wioski Patacamaya. Jedząc smażone jajka czekamy na jedynego busa, który zawiezie nas do wioski Sajama. Wreszcie przyjeżdża i wsiadamy. Czekamy godzinę na odjazd, dwie....aż wreszcie jest pełen i ruszamy. Czekanie to pierwsza rzecz której musisz się nauczyć jeśli przyjeżdżasz do Ameryki Południowej. Już się tego nauczyłam więc dwie godziny czekania nie robią na mnie większego wrażenia. Poza tym przecież "mamy czas".
Kiedy docieramy do wioski jest późne popołudnie. Wioska wygląda tak samo. Towarzyszy nam to samo wrażenie, że wioska jest opuszczona. Dopiero kiedy docieramy do tzw. hostalu spotykamy pierwszych ludzi. Witamy się serdecznie i próbujemy zorganizować muły. Plan mamy przewodnikowy. Wynajmujemy muły i rano ruszamy do campo base 4700 mnpm. Dalej już be mułów do campo alto na 5100 mnpm. Rano około 3 chcemy ruszyć na szczyt. Na Parinacotę przeznaczamy 2-3 dni - zgodnie z przewodnikiem i myślą o spokojnym zdobywaniu góry.
Nasz plan jednak staje pod znakiem zapytania kiedy w wiosce nie możemy wynająć mułów. "26 kilometrów w jedną stronę, dużo pyłu wulkanicznego..i jeden muł. Nam się to nie opłaca" - mówią zgodnie arieros. "Poza tym - przekonują nas - z mułami chodzi się tylko do bazy pod Sajamą. Do bazy pod Parinacota i Pomerape jeździ się autem". Rozmowy trwają długo a wynajęcie samochodu terenowego jest bardzo drogie. Negocjacje są twarde bo mamy bardzo ograniczona ilość gotówki. Wreszcie docieramy do jednego z kierowców który wpada na szalony pomysł.
Proponuje nam zdobycie góry w jedną noc. Plan jest taki aby w nocy wyjechać z Sajamy dotrzeć do bazy i atakować szczyt. Kierowca chce czekać na nas w bazie bo powrót do wioski to kolejne koszty.
Pomysł szalony ale chyba realny choć myśl o tym że zaledwie godzinę temu przyjechaliśmy do wioski marząc o tym aby mieć czas a teraz musimy się spieszyć bo za kilka godzin ruszmy na szczyt, trochę mnie frustruje. Jednak cena za takie rozwiązanie jest atrakcyjna więc akceptujemy rozwiązanie. Przygotowujemy sprzęt i idziemy spać. Zaledwie po 3 godzinach dzwoni budzik. Nie mam ochoty wstawać. W śpiworze jest tak ciepło. Pokornie jednak wstaję. Płatki, gorąca herbata i ruszamy. W godzinę docieramy do bazy. Po 2 nad ranem ruszamy. Mamy do pokonania 1600 metrów. Sporo - myślę. Nie łatwo znaleźć drogę. Jarek kierując się bardziej intuicją niż wzrokiem odnajduje właściwy kierunek. Klucząc wśród wielkich kamieni docieramy wreszcie do campo alto. Dalej wspinamy się już na stoki wulkanu. Jest sierpień więc nie oczekuje zbyt szybko śniegu a wchodzenie w grząskim pyle wulkanicznym kosztuje wiele siły. Na górze nie ma nikogo. Nocą świeci księżyc, ale i on nie daje zbyt wiele światła. Jest coraz zimniej i z utęsknieniem czekam na pierwsze słoneczne promienie. Jednak przychodzi mi czekać na nie dość długo bo sporo czasu zabiera słońcu wydostanie się zza olbrzymiej sylwetki Sajamy. Wraz ze wschodem słońca docieramy do pola penitentów. Widać już szczyt a ten widok dodaje mi energii. Myślę, że do szczytu zostało już niewiele ponad 40 minut. Jestem jednak w wielkim błędzie.
Penitenty, czyli śniegi pokutne nazwane tak przez Hiszpanów gdyż z daleka przypominały klęczących pokutników sprawiają, że czas zdobycia szczytu wydłuża się i wydłuża. Przedzieranie się przez te twarde, lodowe formacje jest prawdziwą męczarnią. I znowu myślę o tym, że jest sierpień więc powinnam spodziewać się penitentów, ale nie spodziewałam się, że aż tak utrudnia nam wejście na szczyt. Kiedy docieramy na wysokość 6100 Jarek mówi, że dalej nie wejdzie. Jarek od wielu lat cierpi na poważna astmę. Przebywanie przez długi czas na dużych wysokościach niesie ze sobą poważne konsekwencje. To niestety jeden z tych momentów kiedy płuca odmawiają posłuszeństwa. Jesteśmy tak blisko szczytu i nie chcę przyjąć do wiadomości, że musimy się wycofać. Jarek mówi, że wytrzyma ale nie może wejść wyżej. Biegiem ruszam na szczyt. Potykam się o penitenty. Kamienie obsypują się spod moich stóp ale idę tak szybko jak to tylko możliwe na wysokości 6000 m. Mam wrażenie że mam za małe płuca na pomieszczenie takiej ilości powietrza jakiego potrzebuje przy tym biegu. Wreszcie jednak docieram na szczyt. Zatem to jest Parinacota 6342 mnpm. Olbrzymi krater oznajmia, że jestem na miejscu. Wyciągam aparat, kilka zdjęć krateru, Sajamy i Pomerape. Jeszcze dwa łyki lodowatej wody i cukierek z propolisem. Schodzę. Docieram do Jarka i dalej ruszamy razem szukając drogi powrotnej. W bazie czeka na nas samochód. W ciągu godziny jesteśmy w Sajamie. Gorąca zupa i czas pakować się bo o 4.30 ruszamy z powrotem do La Paz.
Park Narodowy Sajama to rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu widziałam. To jeden z tych niezwykłych zakątków świata gdzie czas się zatrzymuje. Mam wrażenie, że nawet ludzie się tam nie starzeją. Cieszyłam się na myśl o spotkaniu z tymi ludźmi których pamiętam z wyprawy na Sajamę dwa lata wcześniej, cieszyłam się też na myśl, że po ostatnich tygodniach wreszcie będę mieć czas.
Wczesnym rankiem wsiadamy do autobusu który wiezie nas do wioski Patacamaya. Jedząc smażone jajka czekamy na jedynego busa, który zawiezie nas do wioski Sajama. Wreszcie przyjeżdża i wsiadamy. Czekamy godzinę na odjazd, dwie....aż wreszcie jest pełen i ruszamy. Czekanie to pierwsza rzecz której musisz się nauczyć jeśli przyjeżdżasz do Ameryki Południowej. Już się tego nauczyłam więc dwie godziny czekania nie robią na mnie większego wrażenia. Poza tym przecież "mamy czas".
Kiedy docieramy do wioski jest późne popołudnie. Wioska wygląda tak samo. Towarzyszy nam to samo wrażenie, że wioska jest opuszczona. Dopiero kiedy docieramy do tzw. hostalu spotykamy pierwszych ludzi. Witamy się serdecznie i próbujemy zorganizować muły. Plan mamy przewodnikowy. Wynajmujemy muły i rano ruszamy do campo base 4700 mnpm. Dalej już be mułów do campo alto na 5100 mnpm. Rano około 3 chcemy ruszyć na szczyt. Na Parinacotę przeznaczamy 2-3 dni - zgodnie z przewodnikiem i myślą o spokojnym zdobywaniu góry.
Nasz plan jednak staje pod znakiem zapytania kiedy w wiosce nie możemy wynająć mułów. "26 kilometrów w jedną stronę, dużo pyłu wulkanicznego..i jeden muł. Nam się to nie opłaca" - mówią zgodnie arieros. "Poza tym - przekonują nas - z mułami chodzi się tylko do bazy pod Sajamą. Do bazy pod Parinacota i Pomerape jeździ się autem". Rozmowy trwają długo a wynajęcie samochodu terenowego jest bardzo drogie. Negocjacje są twarde bo mamy bardzo ograniczona ilość gotówki. Wreszcie docieramy do jednego z kierowców który wpada na szalony pomysł.
Proponuje nam zdobycie góry w jedną noc. Plan jest taki aby w nocy wyjechać z Sajamy dotrzeć do bazy i atakować szczyt. Kierowca chce czekać na nas w bazie bo powrót do wioski to kolejne koszty.
Pomysł szalony ale chyba realny choć myśl o tym że zaledwie godzinę temu przyjechaliśmy do wioski marząc o tym aby mieć czas a teraz musimy się spieszyć bo za kilka godzin ruszmy na szczyt, trochę mnie frustruje. Jednak cena za takie rozwiązanie jest atrakcyjna więc akceptujemy rozwiązanie. Przygotowujemy sprzęt i idziemy spać. Zaledwie po 3 godzinach dzwoni budzik. Nie mam ochoty wstawać. W śpiworze jest tak ciepło. Pokornie jednak wstaję. Płatki, gorąca herbata i ruszamy. W godzinę docieramy do bazy. Po 2 nad ranem ruszamy. Mamy do pokonania 1600 metrów. Sporo - myślę. Nie łatwo znaleźć drogę. Jarek kierując się bardziej intuicją niż wzrokiem odnajduje właściwy kierunek. Klucząc wśród wielkich kamieni docieramy wreszcie do campo alto. Dalej wspinamy się już na stoki wulkanu. Jest sierpień więc nie oczekuje zbyt szybko śniegu a wchodzenie w grząskim pyle wulkanicznym kosztuje wiele siły. Na górze nie ma nikogo. Nocą świeci księżyc, ale i on nie daje zbyt wiele światła. Jest coraz zimniej i z utęsknieniem czekam na pierwsze słoneczne promienie. Jednak przychodzi mi czekać na nie dość długo bo sporo czasu zabiera słońcu wydostanie się zza olbrzymiej sylwetki Sajamy. Wraz ze wschodem słońca docieramy do pola penitentów. Widać już szczyt a ten widok dodaje mi energii. Myślę, że do szczytu zostało już niewiele ponad 40 minut. Jestem jednak w wielkim błędzie.
Penitenty, czyli śniegi pokutne nazwane tak przez Hiszpanów gdyż z daleka przypominały klęczących pokutników sprawiają, że czas zdobycia szczytu wydłuża się i wydłuża. Przedzieranie się przez te twarde, lodowe formacje jest prawdziwą męczarnią. I znowu myślę o tym, że jest sierpień więc powinnam spodziewać się penitentów, ale nie spodziewałam się, że aż tak utrudnia nam wejście na szczyt. Kiedy docieramy na wysokość 6100 Jarek mówi, że dalej nie wejdzie. Jarek od wielu lat cierpi na poważna astmę. Przebywanie przez długi czas na dużych wysokościach niesie ze sobą poważne konsekwencje. To niestety jeden z tych momentów kiedy płuca odmawiają posłuszeństwa. Jesteśmy tak blisko szczytu i nie chcę przyjąć do wiadomości, że musimy się wycofać. Jarek mówi, że wytrzyma ale nie może wejść wyżej. Biegiem ruszam na szczyt. Potykam się o penitenty. Kamienie obsypują się spod moich stóp ale idę tak szybko jak to tylko możliwe na wysokości 6000 m. Mam wrażenie że mam za małe płuca na pomieszczenie takiej ilości powietrza jakiego potrzebuje przy tym biegu. Wreszcie jednak docieram na szczyt. Zatem to jest Parinacota 6342 mnpm. Olbrzymi krater oznajmia, że jestem na miejscu. Wyciągam aparat, kilka zdjęć krateru, Sajamy i Pomerape. Jeszcze dwa łyki lodowatej wody i cukierek z propolisem. Schodzę. Docieram do Jarka i dalej ruszamy razem szukając drogi powrotnej. W bazie czeka na nas samochód. W ciągu godziny jesteśmy w Sajamie. Gorąca zupa i czas pakować się bo o 4.30 ruszamy z powrotem do La Paz.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
tytuł | licznik | ocena | uwagi |
---|---|---|---|
Odkryte | 531 | Strona opisująca podróże, głownie do Ameryki południowej. Znajdziesz tu opisy podrózy i informacje prakyczne |
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.