Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Monte Roraima > WENEZUELA


5 marzec 2008
Santa Elena de Uairen. Z Andre (Argentyńczyk poznany kilka dni wcześniej w Gujanie, który chciał początkowo jechać bezpośrednio do Caracas, ale zmienił zdanie i chce ze mną iść na Monte Roraima) robimy w punkcie informacji turystycznej rozeznanie odnośnie możliwości samodzielnego dotarcia na szczyt. Nie ma takiej możliwości, bo na szczyt można wchodzić tylko z indiańskim przewodnikiem, którego można zatrudnić w wiosce Paraitepuy. Koszt wynajęcia przewodnika nie jest mały, ale z orientacyjnie podaną kwotą 80 bf za dzień można się jeszcze pogodzić. Teraz pozostaje zasilić kieszenie w pieniądze wenezuelskie i zrobić zakupy jedzenia na kilka dni. Ceny artykułów spożywczych są w miarę przystępne. Do plecaków ładujemy konserwy rybne, bułki, makaron (Andre ma garnek), pomidory, cebulę, mleko w proszku, ciastka i trochę owoców, po czym ruszamy na szosę popróbować autostopu. Do Kumarakapay, z którego odchodzi boczna droga do Paraitepuy, wyjściowego punktu na Monte Roraima, jest 70 km. Dość szybko łapiemy okazję, choć tylko na krótki odcinek. Zaczynają się piękne, zielone, rozległe i prawie puste przestrzenie. Trawiaste pagórki z rzadkimi kępami drzew, wielobarwne miękkie skały, daleko majaczące góry stołowe zwane tutaj tepui i niebrzydka pogoda nastrajają nas optymistycznie. Przy zjeździe do indiańskiej wioski Aqua Fria kończy się nasz dzisiejszy pierwszy kurs. Mamy nadzieję, że wkrótce pojedziemy dalej, choć ruch jest beznadziejnie skromny. Wioska indiańska na sawannie jest bardzo malownicza i te kilkanaście drewnianych chat krytych strzechą ładnie wkomponowuje się w krajobraz. Kolejna okazja to autobus szkolny wożący indiańskie dzieci do szkoły i ze szkoły. Po drodze do Kumarakapay mijamy jeszcze kilka małych wiosek. Dobra szosa, która została zbudowana zaledwie kilka lat temu, wije się wśród pagórków. Na horyzoncie od południa i od północy widać coraz więcej tepui, między innymi również Monte Roraima. Tuż przed Kumarakapay wysiadamy i wchodzimy na czerwoną, gliniasto-żwirową drogą wijącą się lekko pod górę. Do Paraitepuy mamy 25 km i raczej nie mamy co liczyć na autostop. Przechodzimy tylko 5 km, bo robi się ciemno. W tym czasie przejeżdża jeden pickup załadowany Indianami. Przy drodze walają się setki puszek po piwie – na to Indianie wydają chyba najwięcej pieniędzy zarobionych na turystach. Grunt jest dość twardy, a trawa rośnie w kępkach, więc znalezienie znośnego miejsca do spania zajmuje sporą chwilę. (Kumarakapay)
6 marzec 2008
Jest wprawdzie pora sucha, ale niebo jest w dużej mierze zasnute chmurami deszczowymi. Kontynuując marsz widzimy przez chwilę kilka tepui, nawet z daleka robią duże wrażenie. Idziemy na czczo mając nadzieję na jakiś strumyk po drodze, aby móc zrobić mleko. Po półgodzinnym marszu trafiamy na strużkę wody i robimy śniadanie. Dalej nie musimy drałować, bo łapiemy okazję – jakiś jeep jedzie po odbiór grupy turystów. Paraitepuy to niezbyt ładna wioska indiańska. Wysiadamy na centralnym placu, gdzie jest mała wiata i indiańscy strażnicy parku narodowego. Jest spory ruch, bo z gór wraca duża grupa młodych turystów europejskich. Ledwo się wloką, są widocznie zmęczeni, poobijani, podrapani i ubłoceni. Po krótkiej rozmowie ze strażnikiem dowiadujemy się dwóch rzeczy – pierwsza, że najtańszy przewodnik może nas poprowadzić za 150 bf dziennie, co studzi nasze zapały na wędrówkę, druga otrzymana po kwadransie, że niebawem może przybyć jakaś grupa, do której moglibyśmy dołączyć, co oczywiście obniży nasz koszt. Z rozmów z turystami dowiadujemy się, że ich wędrówka na Monte Roraima i z powrotem trwała 5 dni. Gdy nie przyjedzie żadna grupa to postanawiamy zrezygnować z tej kosztownej wędrówki. Jednak niebawem zjawiają się 4 osoby i kierują się od razu do nas. To dwoje Wenezuelczyków Astrid i Edgar, jeden Szwed Andreas i jeden Włoch Damiano (poznali się w Brazylii). Edgar negocjuje cenę za przewodnictwo z dwoma przewodnikami indiańskimi. Rozmowa jest burzliwa, a wynik tej rozmowy to wyjście w góry bez przewodnika z wyjaśnieniem, że nie mamy zamiaru wchodzić na szczyt, a na chodzenie po parku narodowym nie jest potrzebny przewodnik. Edgar był na Monte Roraima już trzykrotnie i zna ten teren. W samo południe ruszamy. Pogoda na wędrówkę jest odpowiednia – nie za ciepło, nie za zimno, ale na podejściach pod górę plecak mocno mi ciąży. Nowopoznana czwórka zostawiła swoje bagaże w Kumarakapay zabierając tylko rzeczy niezbędne w czasie tej wędrówki, więc im jest lżej. Po godzinie marszu w górę i w dół dochodzimy do małej dolinki ze strumykiem zarośniętym gęstymi krzewami. Przepakowuję zbędne w tej wędrówce rzeczy do torby, którą ukrywam w krzakach i od razu idzie się o wiele lepiej. Szlak i krajobraz przypominają mi trochę Bieszczady, tylko że Bieszczady są ładniejsze, ale z kolei nie mają widoków na potężne ostańce. Po 4 godzinach marszu przez wzgórza i doliny z małymi strumykami dochodzimy do pierwszej przeszkody w postaci wartkiej rzeki, którą trzeba przejść w bród. Po zdjęciu butów i spodni, trzymając się liny przechodzimy ostrożnie po śliskich kamieniach na drugą stronę. Długie, łagodne podejście i krótkie ostre zejście i jest kolejna przeszkoda – głębsza i szersza rzeka Kukenan. Przeprawia się przez nią spora grupa – wszyscy w skarpetkach, więc robimy to samo. Okazuje się, że w skarpetkach nie ślizgamy się już po kamieniach i przejście jest prostsze, mimo bardzo wartkiego nurtu. Za rzeką jest spory szałas i tu robimy postój z gotowaniem wspólnego posiłku na ognisku. Spaghetti z rybami i różnymi przyprawami smakuje wyśmienicie. Niebo przejaśnia się, chmury odsłaniają najbliższe tepui Kukenan i Monte Roraima. Jeszcze herbata i choć jest już dość późno, ruszamy dalej, teraz już nieprzerwanie pod górę. Ostatnie pół godziny idziemy w całkowitych ciemnościach osiągając niewielki plac w pobliżu strumyka wśród wysokich traw, głazów i kamieni. Według Edgara będziemy stąd mieli rano doskonały widok na wysoki wodospad Kukenan. (PN Canaima – Rio Kukenan)
7 marzec 2008
Budzimy się przed świtem. Poranek jest dość rześki, a powietrze czyste. Widać całą Monte Roraima oraz Monte Kukenan wraz z kilkusetmetrowym wodospadem o tej samej nazwie. Przygotowujemy wspólne dość urozmaicone śniadanie składające się z ciepłego mleka, bułek z dżemem lub serem, owoców i markizów oraz herbaty na zakończenie. Do ściany tepui jest już niedaleko. Niebawem dochodzimy do obozu bazy będącego u stóp góry. Tu zostawiamy prawie wszystkie bagaże, bo czeka nas strome podejście na szczyt. Na szlaku w górę mijamy się z indiańskim przewodnikiem idącym z jednym Koreańczykiem. Edgar dogaduje się z Indianinem, który godzi się na nasze formalne przyłączenie się na kilkugodzinną wędrówkę po szczycie. Podejście jest bardzo strome. Większa część ścieżki prowadzi przez gęstą dżunglę. Wejście jest możliwe dzięki wystającej, skośnej półce na pionowej ścianie tepui. Szlak to błotnista ścieżka pełna korzeni, błota, oślizłych od wilgoci kamieni, a niekiedy osuwających się piargów. Omszałe drzewa, lejący się na głowę wodospad i posuwanie się wzdłuż pionowej ściany górskiej stanowią dodatkowe atrakcje. Po 2,5 godzinach niemalże nieprzerwanego marszu docieram na szczyt, niestety będący już w chmurach. Niebawem dochodzi Indianin z Koreańczykiem, później Astrid z Edgarem i Damiano. W końcu Andre z Andreasem. Argentyńczyk ma obolałą nogę, zaś Szwed jest tak padnięty, że na zwiedzanie szczytu nie ma już siły. Przesuwające się chmury raz odsłaniają wspaniałe formacje skalne, raz przesłaniają wszystko tak dokładnie, że nie widać nawet ścieżki. Jaki jest szczyt tepui Monte Roraima? Nie jest to płaska równina jaką się widzi z dużej odległości. Jest mocno zróżnicowana z różnorodnymi formacjami skalnymi o czarnym zabarwieniu przeważnie w kształcie kolumn i grzybów, choć można dostrzec kształty przypominające różne zwierzęta. Są pieczary, szczeliny, małe stawy, strumyki, olbrzymie bloki skalne, naturalne kryształy, studnie wodne i szereg innych osobliwości. Jest nie tylko martwa natura, bo głębokie szczeliny zarośnięte są bujną roślinnością tropikalną, można też spotkać drobne zwierzęta. Na szczycie jest dość zimno, bo jesteśmy na wysokości 2800 m npm, a poza tym w chmurach. Po trzech godzinach spacerowania po szczycie wracamy do punktu wyjścia. Jestem bardzo zadowolony z pobytu na wierzchu tepui, bo choć chmury nie pozwalają na dalekie widoki, to spokojnie można podziwiać niemalże nieziemski krajobraz tego miejsca. W trakcie schodzenia w dół chmury niekiedy nikną ukazując dalekie przestrzenie Gran Sabana. Ponownie wspólny posiłek gotowany na ognisku i choć do zmroku można by zejść niżej, fatalny stan stóp Andreasa i opuchnięte kolano Andre powodują, że zostajemy tu na noc. Do wieczora przybywa tu sporo turystów z dołu. (PN Canaima – Campo Base Roraima)
8 marzec 2008
W nocy siąpi deszcz, a o poranku nie tylko cała Monte Roraima jest spowita w chmurach, lecz chmury zalegają również niższe partie sawanny. Pomimo wczesnej pobudki wyjście opóźnia się. Andre otrzymuje zastrzyki z wyciągu koki (w jednej z przybyłych grup jest lekarz z apteczką) na obolałe kolano, ja zaś opatruję poobdzierane i opuchnięte stopy Andreasa. Wyruszamy pojedynczo. Po szybkim marszu w dół dochodzę do Rio Kukenan całkowicie mokry. Siadam pod dachem i rozwieszam mokre ubranie. Przestaje padać. Po godzinie jesteśmy znowu w komplecie. Zaczyna grzać przyjemne słoneczko i z przyjemnością kąpiemy się w Rio Kukenan. Ponownie ruszam pierwszy, aby spokojnie przepakować rzeczy pozostawione w krzakach. Po drodze łapie mnie rzęsista ulewa. Całe ubranie ocieka wodą, a ścieżki zamieniają się w wartkie potoki. W butach chlupoce, mokre spodnie utrudniają marsz, wędrówka w takich warunkach nie sprawia żadnej przyjemności. Dochodzę do mojej torby. Dobrze, że umieściłem ją dość wysoko nad strumykiem, bo niewielka strużka wody zamieniła się w rwącą rzeczkę. Czekam aż przestanie padać, aby się przepakować. Niebawem wychodzi słońce i w trakcie dalszego marszu szybko schnę. Tuż przed wioską przelatuje krótkotrwały deszcz mocząc mnie jeszcze raz. Kolejni kompani wspólnej wędrówki dochodzą w dużych odstępach czasowych ledwo powłócząc nogami, jedynie Damiano i Edgar są w dobrej formie. Gdy wszyscy jesteśmy pod dachem wiaty, przychodzi strażnik z żądaniem zapłaty za przewodnika. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Edgar tłumaczy, że mieliśmy przewodnika, z którym kwestie opłaty zostały uregulowane, czemu strażnik nie dowierza. Początkowo mieliśmy zamiar nocować we wsi, jednak teraz pomimo zapadającego zmroku pragniemy się stąd jak najszybciej wydostać, bo czujemy złowrogą atmosferę. Z Damiano szukamy po wsi jakiegoś samochodu z trzeźwym kierowcą, który by nas zawiózł do Kumarakapay. Większość chce 200 bf, ale znajduje się sympatyczny Indianin, który godzi się zawieźć nas za normalną stawkę 120 bf. Po dojechaniu na miejsce nasze drogi rozchodzą się. Wszyscy oprócz mnie postanawiają jechać nocnym autobusem do Ciudad Bolivar. Astrid i Edgar wracają do Caracas, Andreas pragnie wygrzewać się na plażach Isla de Margarita, Damiano jechać do dżungli nad Orinoko, zaś Andre nie ma sprecyzowanych planów. Wspólnie jemy jeszcze w barze kolację (kurczak z grilla) i żegnamy się. Nasza wędrówka była bardzo przyjemna i prawie nic nie kosztowała. Rozbijam namiot na boisku sportowym w środku wsi. Tutejsi Indianie są bardzo przyjaźni. (Kumarakapay)
Santa Elena de Uairen. Z Andre (Argentyńczyk poznany kilka dni wcześniej w Gujanie, który chciał początkowo jechać bezpośrednio do Caracas, ale zmienił zdanie i chce ze mną iść na Monte Roraima) robimy w punkcie informacji turystycznej rozeznanie odnośnie możliwości samodzielnego dotarcia na szczyt. Nie ma takiej możliwości, bo na szczyt można wchodzić tylko z indiańskim przewodnikiem, którego można zatrudnić w wiosce Paraitepuy. Koszt wynajęcia przewodnika nie jest mały, ale z orientacyjnie podaną kwotą 80 bf za dzień można się jeszcze pogodzić. Teraz pozostaje zasilić kieszenie w pieniądze wenezuelskie i zrobić zakupy jedzenia na kilka dni. Ceny artykułów spożywczych są w miarę przystępne. Do plecaków ładujemy konserwy rybne, bułki, makaron (Andre ma garnek), pomidory, cebulę, mleko w proszku, ciastka i trochę owoców, po czym ruszamy na szosę popróbować autostopu. Do Kumarakapay, z którego odchodzi boczna droga do Paraitepuy, wyjściowego punktu na Monte Roraima, jest 70 km. Dość szybko łapiemy okazję, choć tylko na krótki odcinek. Zaczynają się piękne, zielone, rozległe i prawie puste przestrzenie. Trawiaste pagórki z rzadkimi kępami drzew, wielobarwne miękkie skały, daleko majaczące góry stołowe zwane tutaj tepui i niebrzydka pogoda nastrajają nas optymistycznie. Przy zjeździe do indiańskiej wioski Aqua Fria kończy się nasz dzisiejszy pierwszy kurs. Mamy nadzieję, że wkrótce pojedziemy dalej, choć ruch jest beznadziejnie skromny. Wioska indiańska na sawannie jest bardzo malownicza i te kilkanaście drewnianych chat krytych strzechą ładnie wkomponowuje się w krajobraz. Kolejna okazja to autobus szkolny wożący indiańskie dzieci do szkoły i ze szkoły. Po drodze do Kumarakapay mijamy jeszcze kilka małych wiosek. Dobra szosa, która została zbudowana zaledwie kilka lat temu, wije się wśród pagórków. Na horyzoncie od południa i od północy widać coraz więcej tepui, między innymi również Monte Roraima. Tuż przed Kumarakapay wysiadamy i wchodzimy na czerwoną, gliniasto-żwirową drogą wijącą się lekko pod górę. Do Paraitepuy mamy 25 km i raczej nie mamy co liczyć na autostop. Przechodzimy tylko 5 km, bo robi się ciemno. W tym czasie przejeżdża jeden pickup załadowany Indianami. Przy drodze walają się setki puszek po piwie – na to Indianie wydają chyba najwięcej pieniędzy zarobionych na turystach. Grunt jest dość twardy, a trawa rośnie w kępkach, więc znalezienie znośnego miejsca do spania zajmuje sporą chwilę. (Kumarakapay)
6 marzec 2008
Jest wprawdzie pora sucha, ale niebo jest w dużej mierze zasnute chmurami deszczowymi. Kontynuując marsz widzimy przez chwilę kilka tepui, nawet z daleka robią duże wrażenie. Idziemy na czczo mając nadzieję na jakiś strumyk po drodze, aby móc zrobić mleko. Po półgodzinnym marszu trafiamy na strużkę wody i robimy śniadanie. Dalej nie musimy drałować, bo łapiemy okazję – jakiś jeep jedzie po odbiór grupy turystów. Paraitepuy to niezbyt ładna wioska indiańska. Wysiadamy na centralnym placu, gdzie jest mała wiata i indiańscy strażnicy parku narodowego. Jest spory ruch, bo z gór wraca duża grupa młodych turystów europejskich. Ledwo się wloką, są widocznie zmęczeni, poobijani, podrapani i ubłoceni. Po krótkiej rozmowie ze strażnikiem dowiadujemy się dwóch rzeczy – pierwsza, że najtańszy przewodnik może nas poprowadzić za 150 bf dziennie, co studzi nasze zapały na wędrówkę, druga otrzymana po kwadransie, że niebawem może przybyć jakaś grupa, do której moglibyśmy dołączyć, co oczywiście obniży nasz koszt. Z rozmów z turystami dowiadujemy się, że ich wędrówka na Monte Roraima i z powrotem trwała 5 dni. Gdy nie przyjedzie żadna grupa to postanawiamy zrezygnować z tej kosztownej wędrówki. Jednak niebawem zjawiają się 4 osoby i kierują się od razu do nas. To dwoje Wenezuelczyków Astrid i Edgar, jeden Szwed Andreas i jeden Włoch Damiano (poznali się w Brazylii). Edgar negocjuje cenę za przewodnictwo z dwoma przewodnikami indiańskimi. Rozmowa jest burzliwa, a wynik tej rozmowy to wyjście w góry bez przewodnika z wyjaśnieniem, że nie mamy zamiaru wchodzić na szczyt, a na chodzenie po parku narodowym nie jest potrzebny przewodnik. Edgar był na Monte Roraima już trzykrotnie i zna ten teren. W samo południe ruszamy. Pogoda na wędrówkę jest odpowiednia – nie za ciepło, nie za zimno, ale na podejściach pod górę plecak mocno mi ciąży. Nowopoznana czwórka zostawiła swoje bagaże w Kumarakapay zabierając tylko rzeczy niezbędne w czasie tej wędrówki, więc im jest lżej. Po godzinie marszu w górę i w dół dochodzimy do małej dolinki ze strumykiem zarośniętym gęstymi krzewami. Przepakowuję zbędne w tej wędrówce rzeczy do torby, którą ukrywam w krzakach i od razu idzie się o wiele lepiej. Szlak i krajobraz przypominają mi trochę Bieszczady, tylko że Bieszczady są ładniejsze, ale z kolei nie mają widoków na potężne ostańce. Po 4 godzinach marszu przez wzgórza i doliny z małymi strumykami dochodzimy do pierwszej przeszkody w postaci wartkiej rzeki, którą trzeba przejść w bród. Po zdjęciu butów i spodni, trzymając się liny przechodzimy ostrożnie po śliskich kamieniach na drugą stronę. Długie, łagodne podejście i krótkie ostre zejście i jest kolejna przeszkoda – głębsza i szersza rzeka Kukenan. Przeprawia się przez nią spora grupa – wszyscy w skarpetkach, więc robimy to samo. Okazuje się, że w skarpetkach nie ślizgamy się już po kamieniach i przejście jest prostsze, mimo bardzo wartkiego nurtu. Za rzeką jest spory szałas i tu robimy postój z gotowaniem wspólnego posiłku na ognisku. Spaghetti z rybami i różnymi przyprawami smakuje wyśmienicie. Niebo przejaśnia się, chmury odsłaniają najbliższe tepui Kukenan i Monte Roraima. Jeszcze herbata i choć jest już dość późno, ruszamy dalej, teraz już nieprzerwanie pod górę. Ostatnie pół godziny idziemy w całkowitych ciemnościach osiągając niewielki plac w pobliżu strumyka wśród wysokich traw, głazów i kamieni. Według Edgara będziemy stąd mieli rano doskonały widok na wysoki wodospad Kukenan. (PN Canaima – Rio Kukenan)
7 marzec 2008
Budzimy się przed świtem. Poranek jest dość rześki, a powietrze czyste. Widać całą Monte Roraima oraz Monte Kukenan wraz z kilkusetmetrowym wodospadem o tej samej nazwie. Przygotowujemy wspólne dość urozmaicone śniadanie składające się z ciepłego mleka, bułek z dżemem lub serem, owoców i markizów oraz herbaty na zakończenie. Do ściany tepui jest już niedaleko. Niebawem dochodzimy do obozu bazy będącego u stóp góry. Tu zostawiamy prawie wszystkie bagaże, bo czeka nas strome podejście na szczyt. Na szlaku w górę mijamy się z indiańskim przewodnikiem idącym z jednym Koreańczykiem. Edgar dogaduje się z Indianinem, który godzi się na nasze formalne przyłączenie się na kilkugodzinną wędrówkę po szczycie. Podejście jest bardzo strome. Większa część ścieżki prowadzi przez gęstą dżunglę. Wejście jest możliwe dzięki wystającej, skośnej półce na pionowej ścianie tepui. Szlak to błotnista ścieżka pełna korzeni, błota, oślizłych od wilgoci kamieni, a niekiedy osuwających się piargów. Omszałe drzewa, lejący się na głowę wodospad i posuwanie się wzdłuż pionowej ściany górskiej stanowią dodatkowe atrakcje. Po 2,5 godzinach niemalże nieprzerwanego marszu docieram na szczyt, niestety będący już w chmurach. Niebawem dochodzi Indianin z Koreańczykiem, później Astrid z Edgarem i Damiano. W końcu Andre z Andreasem. Argentyńczyk ma obolałą nogę, zaś Szwed jest tak padnięty, że na zwiedzanie szczytu nie ma już siły. Przesuwające się chmury raz odsłaniają wspaniałe formacje skalne, raz przesłaniają wszystko tak dokładnie, że nie widać nawet ścieżki. Jaki jest szczyt tepui Monte Roraima? Nie jest to płaska równina jaką się widzi z dużej odległości. Jest mocno zróżnicowana z różnorodnymi formacjami skalnymi o czarnym zabarwieniu przeważnie w kształcie kolumn i grzybów, choć można dostrzec kształty przypominające różne zwierzęta. Są pieczary, szczeliny, małe stawy, strumyki, olbrzymie bloki skalne, naturalne kryształy, studnie wodne i szereg innych osobliwości. Jest nie tylko martwa natura, bo głębokie szczeliny zarośnięte są bujną roślinnością tropikalną, można też spotkać drobne zwierzęta. Na szczycie jest dość zimno, bo jesteśmy na wysokości 2800 m npm, a poza tym w chmurach. Po trzech godzinach spacerowania po szczycie wracamy do punktu wyjścia. Jestem bardzo zadowolony z pobytu na wierzchu tepui, bo choć chmury nie pozwalają na dalekie widoki, to spokojnie można podziwiać niemalże nieziemski krajobraz tego miejsca. W trakcie schodzenia w dół chmury niekiedy nikną ukazując dalekie przestrzenie Gran Sabana. Ponownie wspólny posiłek gotowany na ognisku i choć do zmroku można by zejść niżej, fatalny stan stóp Andreasa i opuchnięte kolano Andre powodują, że zostajemy tu na noc. Do wieczora przybywa tu sporo turystów z dołu. (PN Canaima – Campo Base Roraima)
8 marzec 2008
W nocy siąpi deszcz, a o poranku nie tylko cała Monte Roraima jest spowita w chmurach, lecz chmury zalegają również niższe partie sawanny. Pomimo wczesnej pobudki wyjście opóźnia się. Andre otrzymuje zastrzyki z wyciągu koki (w jednej z przybyłych grup jest lekarz z apteczką) na obolałe kolano, ja zaś opatruję poobdzierane i opuchnięte stopy Andreasa. Wyruszamy pojedynczo. Po szybkim marszu w dół dochodzę do Rio Kukenan całkowicie mokry. Siadam pod dachem i rozwieszam mokre ubranie. Przestaje padać. Po godzinie jesteśmy znowu w komplecie. Zaczyna grzać przyjemne słoneczko i z przyjemnością kąpiemy się w Rio Kukenan. Ponownie ruszam pierwszy, aby spokojnie przepakować rzeczy pozostawione w krzakach. Po drodze łapie mnie rzęsista ulewa. Całe ubranie ocieka wodą, a ścieżki zamieniają się w wartkie potoki. W butach chlupoce, mokre spodnie utrudniają marsz, wędrówka w takich warunkach nie sprawia żadnej przyjemności. Dochodzę do mojej torby. Dobrze, że umieściłem ją dość wysoko nad strumykiem, bo niewielka strużka wody zamieniła się w rwącą rzeczkę. Czekam aż przestanie padać, aby się przepakować. Niebawem wychodzi słońce i w trakcie dalszego marszu szybko schnę. Tuż przed wioską przelatuje krótkotrwały deszcz mocząc mnie jeszcze raz. Kolejni kompani wspólnej wędrówki dochodzą w dużych odstępach czasowych ledwo powłócząc nogami, jedynie Damiano i Edgar są w dobrej formie. Gdy wszyscy jesteśmy pod dachem wiaty, przychodzi strażnik z żądaniem zapłaty za przewodnika. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Edgar tłumaczy, że mieliśmy przewodnika, z którym kwestie opłaty zostały uregulowane, czemu strażnik nie dowierza. Początkowo mieliśmy zamiar nocować we wsi, jednak teraz pomimo zapadającego zmroku pragniemy się stąd jak najszybciej wydostać, bo czujemy złowrogą atmosferę. Z Damiano szukamy po wsi jakiegoś samochodu z trzeźwym kierowcą, który by nas zawiózł do Kumarakapay. Większość chce 200 bf, ale znajduje się sympatyczny Indianin, który godzi się zawieźć nas za normalną stawkę 120 bf. Po dojechaniu na miejsce nasze drogi rozchodzą się. Wszyscy oprócz mnie postanawiają jechać nocnym autobusem do Ciudad Bolivar. Astrid i Edgar wracają do Caracas, Andreas pragnie wygrzewać się na plażach Isla de Margarita, Damiano jechać do dżungli nad Orinoko, zaś Andre nie ma sprecyzowanych planów. Wspólnie jemy jeszcze w barze kolację (kurczak z grilla) i żegnamy się. Nasza wędrówka była bardzo przyjemna i prawie nic nie kosztowała. Rozbijam namiot na boisku sportowym w środku wsi. Tutejsi Indianie są bardzo przyjaźni. (Kumarakapay)
Warto. Czy ktoś był na Monte Roraima i nie zmókł choć raz?
Dodane komentarze
mironb 2011-11-06 12:41:10
Niesamowite miejsce :) też zmokliśmy ale warto było :)http://fotostacja.pl/galeria/Podroze/Wenezuela/page/2/
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.