Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Mazistą drogą > BOLIWIA
gastropoda relacje z podróży
Dobrze jest w podróżach mieć sporo czasu, szczególnie przez Boliwię. W trakcie pierwszej mojej podróży przez ten kraj (blisko miesiąc w lutym 2002) zostałem przyhamowany na wiele dni z powodu blokad dróg. Tym razem ...
25 styczeń 2008
Santa Cruz de la Sierra. Dotarcie do granicy z Brazylią to w zasadzie dwie opcje – jedna pociągiem do Quijaro, druga autobusem do San Matias. Po drodze jest obszar z byłymi misjami jezuickimi. Chcąc zwiedzić przynajmniej jedną misję muszę przerwać jazdę na dobę. Na trasie do San Matias jest więcej byłych misji, dlatego wybieram drugą opcję. Pod wieczór trafiam na dworzec autobusowo-kolejowy i kupuję bilet do San Ignacio de Velasco. Na dworcu nieprzebrane tłumy – metysi, biali (mennonici), Indianie i mulaci. Nie ma turystów. Te tłumy to głównie pasażerowie pociągu, który odjeżdża punktualnie. Punktualny jest też wyjazd autobusu. Początkowo jest asfalt i autobus jedzie szybko, niestety nic nie widać, bo jest noc. Tuż za Pailas jest bardzo długi most wieloprzęsłowy. Nie wiem, czy most jest zbudowany nad rozległymi bagnami obecnie pełnymi wody, czy nad rzeką, która po ulewach tak wezbrała. Ponieważ połowa pięćsetkilometrowej trasy to asfalt, dlatego pragnę to wykorzystać i drzemię. (Pailas)
26 styczeń 2008
Jak było do przewidzenia, w połowie trasy, po skończeniu się asfaltu autobus wyraźnie zmniejsza prędkość i wolno telepie się po wybojach i błocie. W ciemności mogę dostrzec przesuwające się za oknem sylwetki niewielkich wzgórz, a bliżej bagna wypełnione do skraju jezdni wodą. Jakby było mało wody, to jeszcze od czasu do czasu rzęsiście leje. Autobus nie robi żadnych przerw w podróży, i do San Ignacio de Velasco przyjeżdża po 12 godzinach. Ku mojemu zaskoczeniu jest to niemałe miasteczko liczące 20 tysięcy mieszkańców. Ulice w centrum są wyłożone płytami betonowymi, zaś poza centrum czerwone drogi toną w błocie. Wszystkie domy są parterowe z dwuspadowymi dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Większość ma arkady, co jest i praktyczne i ładne (chodniki pod arkadami są z desek, tak że idąc wzdłuż domów nie tonie się w błocie). Kwateruję się blisko centrum i zwiedzam główną atrakcję, czyli jezuicki kościół misyjny z XVIII wieku. To bardzo nietypowy i bardzo ładny obiekt z drewna z wieloma zdobieniami. Chętnie zwiedzę jeszcze kilka innych w pobliżu, więc rozglądam się za transportem do kilku osad w promieniu 50 km będących w przeszłości misjami jezuickimi. Wbrew informacjom uzyskanym w Santa Cruz de la Sierra okazuje się, że autobusy lokalne nie kursują często, tylko raz na dzień w jedną stronę, powrót nazajutrz, a i to niepewny, więc rezygnuję z odwiedzenia tych misji. Większym problemem dla mnie jest fakt, iż nie ma stąd autobusów do San Matias, z wyjątkiem przelotowych z Santa Cruz de la Sierra między 5:00 i 6:00 rano. Jeśli będzie miejsce wolne to pojadę dalej, a jeśli nie? W okolicy San Ignacio de Velasco jest dżungla, bagna, sztuczne jezioro i grota. Robię długi spacer. Gospodarz obiecuje, że obudzi mnie o 5:00. Dalekobieżne autobusy boliwijskie jeżdżą przeważnie z kompletem pasażerów i nie ma miejsc stojących. Jak mnie gospodarz nie obudzi będzie kiepsko, jak nie będzie miejsca w autobusie to będzie bardzo kiepsko. (San Ignacio de Velasco)
27 styczeń 2008
Gospodarz budzi mnie o piątej, więc już nie jest kiepsko. Na dworze jest chłodno i jeszcze ciemno. Na przystanku czeka pięciu facetów i niebawem dochodzi jeszcze dwóch młodych turystów belgijskich. Żaden autobus jeszcze nie jechał, choć według twierdzeń wszystkich moich wczorajszych informatorów większość autobusów przejeżdża między 4:00 i 5:00. Biorąc pod uwagę opóźnienia związane z ulewami i błotnistymi drogami nie podejrzewam, że jakiś autobus będzie przed świtem. Wczoraj przyjechałem tu chyba ok. 7:00. Targowisko budzi się do życia i przez niewielki placyk przejeżdżają co chwilę lokalne samochody i motocykle tam i z powrotem i to po wiele razy. Czekamy cierpliwie, a godziny mijają. Ktoś informuje, że most kolejowo-drogowy pod Pailas oraz droga w pobliżu Pailon zostały zalane. Staje się jasne, że żaden autobus nie przyjedzie. Dopiero teraz jem spokojnie śniadanie i z Belgami ruszam na drogę wylotową w kierunku odległego o 320 km San Matias. Może uda się złapać jakąś okazję. Mijają godziny i z wyjątkiem jednego autobusu i dwóch ciężarówek jadących do San Rafael na południe od San Ignacio de Velasco, nic nas nie mija. Żadnego pojazdu w kierunku wschodnim do San Matias. Zgłodniawszy idziemy na targowisko na obiad. Po powrocie to samo – czekanie. Od czasu do czasu pada przelotny deszcz. Nie jest zbyt ciepło i nie muszę chyba dodawać, że całe niebo jest całkowicie zasnute ciemnymi chmurami. Późnym popołudniem zatrzymujemy lokalny autobus jadący z San Ignacio de Velasco do San Vicente – 120 km. Po ustaleniu ceny wsiadamy i ruszamy. Przedpotopowy autobus jedzie bardzo wolno i okropnie trzęsie. Czerwona, błotnista i kręta droga wiedzie przez pofałdowany teren dżungli. Co kilkanaście kilometrów jest jakaś farma i autobus przystaje, aby wysadzić kolejnego pasażera. Dżungla jest raz bardzo gęsta, raz przetrzebiona na pastwiska. Wszędzie mokro i grząsko. Z dodatkowych atrakcji można wymienić jedną przewróconą ciężarówkę brazylijską, która ześliznęła się po głębokim błocie do rowu. W tym miejscu autobus też niebezpiecznie tańczy. Na trasie do San Vicente są dwie maleńkie osady Monte Carlo i Espiritu. Chaty są skromne. Dach tworzy w środku rodzaj werandy, gdzie przesiadują mieszkańcy. W osadach panuje ospała atmosfera. Zapada zmierzch, a autobus dalej posuwa się do przodu. Po ponad 4 godzinach jazdy dojeżdżamy do San Vicente, osady niewiele większej od dwóch pozostałych, choć liczącej ponoć blisko 1000 mieszkańców. Zastanawiam się, z czego ci ludzie tutaj żyją. Jak na taką dziurę, liczba kilku hotelików, restauracji i sklepików wydaje się być mocno przesadzona. Z kilku lokali dobiega głośna muzyka i prawie wszyscy są pijani, więc trudno czegokolwiek się dowiedzieć. Hoteliki okazują się niezwykle drogie, ale trafia się facet oferujący miejsce na namiot na swoim podwórku. Jeden z Belgów i ja mamy namioty, drugi –hamak z tropikiem, więc korzystamy z oferty. (San Vicente)
28 styczeń 2008
Noc mija bez deszczu, ale niebo nadal jest szare od chmur. Wieje wiatr, jest dość chłodno i choć jesteśmy głęboko w dżungli nie odczuwa się specjalnie wilgoci. W całej wsi nie ma pieczywa, więc zadowalam się herbatnikami popijanymi wodą. Problemem nie jest czekanie w niewiadome, ale kończąca się gotówka boliwijska. W kieszeni mam niewiele, a wieś okazuje się dość droga. Oprócz kilku posad rządowych i tartaku jedyną możliwością zarobku są pasażerowie autobusów zatrzymujących się tu prawdopodobnie na posiłek. Najskromniejszy obiad jest trzykrotnie droższy niż w La Paz. Nie wiem czy pieniędzy starczy mi na dojazd do San Matias, a jak przyjdzie tkwić wiele dni? Do wieczora poszczę jedząc tylko jakieś dziko rosnące owoce. Czekamy na posterunku policji. Jest to najlepsze miejsce, bo każdy przejeżdżający pojazd musi się tu zatrzymać i zarejestrować. Policjanci są mili, a my siedzimy na zadaszonej werandzie. W południe bilans pojazdów w kierunku San Matias jest zerowy, zaś w kierunku San Ignatio de Velasco przejeżdżają trzy pojazdy. San Vicente to chaotyczna osada chat otoczona zewsząd dżunglą. Przez centrum wsi przejeżdża od czasu do czasu jakiś gruchot z jednego końca wsi na drugi i tak wiele razy. Panuje dość surrealistyczna atmosfera. Mijają kolejne godziny tkwienia na posterunku i łażenia po wsi. Pod wieczór wzmaga się trochę ruch, ale w kierunku zachodnim. Wieczorem uprzejmy policjant informuje nas, że droga koło Pailas została już otwarta i spodziewa się samochodów ciężarowych około 22:00. Czekamy do tej godziny, a nawet dłużej, jednak bez skutku. Informacja okazuje się fałszywa. Sytuacja, w której się znaleźliśmy przypomina mi sytuację w osadzie z filmu „Cena strachu”. No cóż, po otrzymaniu sprostowania o sytuacji rozbijamy obozowisko przy posterunku. (San Vicente)
29 styczeń 2008
Całą noc pada równo i nieprzerwanie. Droga staje się coraz bardziej mazista. Udaje mi się w jednym ze sklepików wymienić 10 usd zasilając solidnie kieszeń w boliviano. Kto wie, jak długo przyjdzie nam jeszcze tu tkwić. Normalnie, a więc w porze bezdeszczowej przejeżdża tędy 5 autobusów dziennie. Dziwnym jest fakt, że na zachód przejechało już w ciągu tych dwóch dni 5 autobusów i kilka innych pojazdów, a na wschód ani jeden autobus i tylko jedna ciężarówka z napojami. Niebo nie wskazuje na poprawę pogody i do tego jest na tyle zimno, że i w polarze nie jest mi zbyt ciepło. Mijają kolejne godziny, a jedyny ruch robią ciągle te same pojazdy przejeżdżające z jednego końca wsi na drugi. Po południu nadjeżdża pierwszy pojazd – to ciężarówka jadąca do Las Petas po bydło (110 km). Ładujemy się na zagnojoną podłogę. Nadal pada. Warunki do jazdy gorszej niż złe, ale jesteśmy zadowoleni, że jedziemy. Samochód jedzie dość szybko okropnie trzęsąc na dziurach. Spore obszary dżungli są pod wodą. Czerwona droga jest jednak przejezdna. Mijamy dwie osady – San Bartolo i Asencion oraz kilka farm hodowli bydła. W obu osadach są barierki, przy których jest pobierana opłata drogowa. Dżungla raz rzadka, raz gęsta sprawia wrażenie bardzo dzikiej. Pod koniec jazdy przestaje wreszcie padać , więc wspinam się na rusztowanie, skąd można lepiej widzieć mijaną dżunglę. O 16:00 wysiadamy brudni w Las Petas. Wieś nie odbiega charakterem od pozostałych w tym regionie. Chaty z adobe kryte trzciną i taka sama senna atmosfera. Dziękujemy serdecznie kierowcy za podrzucenie. Jedzie jeszcze kawałek dalej do najbliższej farmy po bydło. W centrum wsi jest pod olbrzymim dachem jadłodajnia i sklepik. Jemy obiad (ryż, frytki, jajka i smażone pierogi) i czyścimy plecaki z gnoju. Nadal nic w kierunku wschodnim nie jedzie. Dowiadujemy się, że przejeżdżają tędy autobusy do San Matias z jakiejś wsi nieco na południe od Las Petas, ale od kilku dni nie jeżdżą z powodu braku pasażerów z Santa Cruz de la Sierra, przesiadających się tu na autobusy lokalne. Z dojazdu tu jesteśmy bardzo zadowoleni, bo zmieniliśmy wioskę i jesteśmy bliżej granicy. Do wieczora siedzimy pod dachem będącym barem, sklepem i świetlicą. Wieczorem schodzi się sporo ludzi, aby obejrzeć w telewizji brazylijskie telenowele. Wieś nie ma prądu i tylko dwa gospodarstwa dysponują prądotwórczymi agregatami. O 22:00 wszyscy się rozchodzą, a my na betonie pod tym dachem (oczywiście za przyzwoleniem gospodarzy) rozbijamy obozowisko. Przyroda jest tu wieczorem dość głośna. Jest pełno bzykających owadów, a niektóre wydają głośne dźwięki podobne do uderzeń w drewniane rurki. Za uchem bzyczą komary. (Las Petas)
30 styczeń 2008
Znowu szary poranek z mżawką. Śniadanie to herbata z bułkami i jajkami. Spokój i leniwa atmosfera udzielają się i nam. Tu bawią się dzieci, tam plotkują ludzie, po wsi włóczą się psy i nie ma jeżdżących po wsi pojazdów. Z kolejnych rozmów wyłania się bardziej prawdziwy obraz lokalnego transportu. Autobus z bocznej wsi Candelaria jeździ do San Matias tylko dwa razy w tygodniu. Dziś ma ponoć jechać. Ponieważ za zakrętem jest posterunek wojskowy, gdzie przy szlabanie każdy pojazd musi się zatrzymać, więc zmieniamy miejsce oczekiwania. Przy posterunku na autobus czeka kilka osób. Na rozmowach i żartach z wesołym dowódcą i młodymi żołnierzami (najmłodszy ma 16 lat) czas szybko upływa. Autobus nadjeżdża z godzinnym opóźnieniem i nikogo nie zabiera, bo jest pełny. Rozwiała się nasza nadzieja jazdy autobusem do San Matias. Wieś nie ma żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, bo nie ma tu telefonu. Brak jakiegokolwiek ruchu w naszym kierunku, więc w przerwie między deszczem spaceruję po sąsiedztwie. W centrum wsi jest niewielki barak pełniący rolę kościoła, a poza wsią rzeka i bagna. Z wyjątkiem jednej dziewczyny wszyscy pozostali zrezygnowali z jazdy do San Matias rozchodząc się do domów. My nie mamy wyboru. Czekamy dalej i nic. Głodniejemy, ale na pójście na obiad się nie decydujemy, bo a nuż przegapimy jedyną szansę. Posilamy się bułkami z serem i jakąś ciepłą potrawą otrzymaną od żołnierzy. Ludzie są tu bardzo serdeczni i niewątpliwie czekanie w takim miłym towarzystwie jest mniej dotkliwe. Żołnierze podnoszą od czasu do czasu szlaban, ale dla pojazdów jadących na zachód. Przejeżdżają kolejne autobusy dalekobieżne do Santa Cruz de la Sierra. Ponoć droga i most pod Pailas są już przejezdne. Jeśli ta informacja jest prawdziwa, to możemy jutro wieczorem spodziewać się autobusów z Santa Cruz de la Sierra. Aż tu nagle w strugach ulewnego deszczu, gdy gramy w karty, nie licząc już na wydostanie się stąd dzisiaj, podjeżdża autobus. Ruszamy do San Matias, ostatniego odcinka długiej drogi przez boliwijską dżunglę. Ten odcinek wiedzie właściwie przez bagna Pantanal, najbardziej dzikiego obszaru Ameryki Południowej nigdy nie zasiedlonego i pełnego dzikich zwierząt. Roślinność jest wyraźnie niższa, niż dotąd i zdecydowanie rzadsza. Ani jednej wsi, czy farmy po drodze. W ciemności nocy wysiadamy w błotniste ulice San Matias. Noclegi są drogie, więc za namową pewnej kobiety udajemy się do kościoła. Tam pod zadaszeniem, na terakocie rozbijamy nasze namioty i hamak. Możemy wziąć zimny prysznic. Po 4 dniach jazdy mamy za sobą 320 km błotnistej drogi przez dżunglę. (San Matias)
Santa Cruz de la Sierra. Dotarcie do granicy z Brazylią to w zasadzie dwie opcje – jedna pociągiem do Quijaro, druga autobusem do San Matias. Po drodze jest obszar z byłymi misjami jezuickimi. Chcąc zwiedzić przynajmniej jedną misję muszę przerwać jazdę na dobę. Na trasie do San Matias jest więcej byłych misji, dlatego wybieram drugą opcję. Pod wieczór trafiam na dworzec autobusowo-kolejowy i kupuję bilet do San Ignacio de Velasco. Na dworcu nieprzebrane tłumy – metysi, biali (mennonici), Indianie i mulaci. Nie ma turystów. Te tłumy to głównie pasażerowie pociągu, który odjeżdża punktualnie. Punktualny jest też wyjazd autobusu. Początkowo jest asfalt i autobus jedzie szybko, niestety nic nie widać, bo jest noc. Tuż za Pailas jest bardzo długi most wieloprzęsłowy. Nie wiem, czy most jest zbudowany nad rozległymi bagnami obecnie pełnymi wody, czy nad rzeką, która po ulewach tak wezbrała. Ponieważ połowa pięćsetkilometrowej trasy to asfalt, dlatego pragnę to wykorzystać i drzemię. (Pailas)
26 styczeń 2008
Jak było do przewidzenia, w połowie trasy, po skończeniu się asfaltu autobus wyraźnie zmniejsza prędkość i wolno telepie się po wybojach i błocie. W ciemności mogę dostrzec przesuwające się za oknem sylwetki niewielkich wzgórz, a bliżej bagna wypełnione do skraju jezdni wodą. Jakby było mało wody, to jeszcze od czasu do czasu rzęsiście leje. Autobus nie robi żadnych przerw w podróży, i do San Ignacio de Velasco przyjeżdża po 12 godzinach. Ku mojemu zaskoczeniu jest to niemałe miasteczko liczące 20 tysięcy mieszkańców. Ulice w centrum są wyłożone płytami betonowymi, zaś poza centrum czerwone drogi toną w błocie. Wszystkie domy są parterowe z dwuspadowymi dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Większość ma arkady, co jest i praktyczne i ładne (chodniki pod arkadami są z desek, tak że idąc wzdłuż domów nie tonie się w błocie). Kwateruję się blisko centrum i zwiedzam główną atrakcję, czyli jezuicki kościół misyjny z XVIII wieku. To bardzo nietypowy i bardzo ładny obiekt z drewna z wieloma zdobieniami. Chętnie zwiedzę jeszcze kilka innych w pobliżu, więc rozglądam się za transportem do kilku osad w promieniu 50 km będących w przeszłości misjami jezuickimi. Wbrew informacjom uzyskanym w Santa Cruz de la Sierra okazuje się, że autobusy lokalne nie kursują często, tylko raz na dzień w jedną stronę, powrót nazajutrz, a i to niepewny, więc rezygnuję z odwiedzenia tych misji. Większym problemem dla mnie jest fakt, iż nie ma stąd autobusów do San Matias, z wyjątkiem przelotowych z Santa Cruz de la Sierra między 5:00 i 6:00 rano. Jeśli będzie miejsce wolne to pojadę dalej, a jeśli nie? W okolicy San Ignacio de Velasco jest dżungla, bagna, sztuczne jezioro i grota. Robię długi spacer. Gospodarz obiecuje, że obudzi mnie o 5:00. Dalekobieżne autobusy boliwijskie jeżdżą przeważnie z kompletem pasażerów i nie ma miejsc stojących. Jak mnie gospodarz nie obudzi będzie kiepsko, jak nie będzie miejsca w autobusie to będzie bardzo kiepsko. (San Ignacio de Velasco)
27 styczeń 2008
Gospodarz budzi mnie o piątej, więc już nie jest kiepsko. Na dworze jest chłodno i jeszcze ciemno. Na przystanku czeka pięciu facetów i niebawem dochodzi jeszcze dwóch młodych turystów belgijskich. Żaden autobus jeszcze nie jechał, choć według twierdzeń wszystkich moich wczorajszych informatorów większość autobusów przejeżdża między 4:00 i 5:00. Biorąc pod uwagę opóźnienia związane z ulewami i błotnistymi drogami nie podejrzewam, że jakiś autobus będzie przed świtem. Wczoraj przyjechałem tu chyba ok. 7:00. Targowisko budzi się do życia i przez niewielki placyk przejeżdżają co chwilę lokalne samochody i motocykle tam i z powrotem i to po wiele razy. Czekamy cierpliwie, a godziny mijają. Ktoś informuje, że most kolejowo-drogowy pod Pailas oraz droga w pobliżu Pailon zostały zalane. Staje się jasne, że żaden autobus nie przyjedzie. Dopiero teraz jem spokojnie śniadanie i z Belgami ruszam na drogę wylotową w kierunku odległego o 320 km San Matias. Może uda się złapać jakąś okazję. Mijają godziny i z wyjątkiem jednego autobusu i dwóch ciężarówek jadących do San Rafael na południe od San Ignacio de Velasco, nic nas nie mija. Żadnego pojazdu w kierunku wschodnim do San Matias. Zgłodniawszy idziemy na targowisko na obiad. Po powrocie to samo – czekanie. Od czasu do czasu pada przelotny deszcz. Nie jest zbyt ciepło i nie muszę chyba dodawać, że całe niebo jest całkowicie zasnute ciemnymi chmurami. Późnym popołudniem zatrzymujemy lokalny autobus jadący z San Ignacio de Velasco do San Vicente – 120 km. Po ustaleniu ceny wsiadamy i ruszamy. Przedpotopowy autobus jedzie bardzo wolno i okropnie trzęsie. Czerwona, błotnista i kręta droga wiedzie przez pofałdowany teren dżungli. Co kilkanaście kilometrów jest jakaś farma i autobus przystaje, aby wysadzić kolejnego pasażera. Dżungla jest raz bardzo gęsta, raz przetrzebiona na pastwiska. Wszędzie mokro i grząsko. Z dodatkowych atrakcji można wymienić jedną przewróconą ciężarówkę brazylijską, która ześliznęła się po głębokim błocie do rowu. W tym miejscu autobus też niebezpiecznie tańczy. Na trasie do San Vicente są dwie maleńkie osady Monte Carlo i Espiritu. Chaty są skromne. Dach tworzy w środku rodzaj werandy, gdzie przesiadują mieszkańcy. W osadach panuje ospała atmosfera. Zapada zmierzch, a autobus dalej posuwa się do przodu. Po ponad 4 godzinach jazdy dojeżdżamy do San Vicente, osady niewiele większej od dwóch pozostałych, choć liczącej ponoć blisko 1000 mieszkańców. Zastanawiam się, z czego ci ludzie tutaj żyją. Jak na taką dziurę, liczba kilku hotelików, restauracji i sklepików wydaje się być mocno przesadzona. Z kilku lokali dobiega głośna muzyka i prawie wszyscy są pijani, więc trudno czegokolwiek się dowiedzieć. Hoteliki okazują się niezwykle drogie, ale trafia się facet oferujący miejsce na namiot na swoim podwórku. Jeden z Belgów i ja mamy namioty, drugi –hamak z tropikiem, więc korzystamy z oferty. (San Vicente)
28 styczeń 2008
Noc mija bez deszczu, ale niebo nadal jest szare od chmur. Wieje wiatr, jest dość chłodno i choć jesteśmy głęboko w dżungli nie odczuwa się specjalnie wilgoci. W całej wsi nie ma pieczywa, więc zadowalam się herbatnikami popijanymi wodą. Problemem nie jest czekanie w niewiadome, ale kończąca się gotówka boliwijska. W kieszeni mam niewiele, a wieś okazuje się dość droga. Oprócz kilku posad rządowych i tartaku jedyną możliwością zarobku są pasażerowie autobusów zatrzymujących się tu prawdopodobnie na posiłek. Najskromniejszy obiad jest trzykrotnie droższy niż w La Paz. Nie wiem czy pieniędzy starczy mi na dojazd do San Matias, a jak przyjdzie tkwić wiele dni? Do wieczora poszczę jedząc tylko jakieś dziko rosnące owoce. Czekamy na posterunku policji. Jest to najlepsze miejsce, bo każdy przejeżdżający pojazd musi się tu zatrzymać i zarejestrować. Policjanci są mili, a my siedzimy na zadaszonej werandzie. W południe bilans pojazdów w kierunku San Matias jest zerowy, zaś w kierunku San Ignatio de Velasco przejeżdżają trzy pojazdy. San Vicente to chaotyczna osada chat otoczona zewsząd dżunglą. Przez centrum wsi przejeżdża od czasu do czasu jakiś gruchot z jednego końca wsi na drugi i tak wiele razy. Panuje dość surrealistyczna atmosfera. Mijają kolejne godziny tkwienia na posterunku i łażenia po wsi. Pod wieczór wzmaga się trochę ruch, ale w kierunku zachodnim. Wieczorem uprzejmy policjant informuje nas, że droga koło Pailas została już otwarta i spodziewa się samochodów ciężarowych około 22:00. Czekamy do tej godziny, a nawet dłużej, jednak bez skutku. Informacja okazuje się fałszywa. Sytuacja, w której się znaleźliśmy przypomina mi sytuację w osadzie z filmu „Cena strachu”. No cóż, po otrzymaniu sprostowania o sytuacji rozbijamy obozowisko przy posterunku. (San Vicente)
29 styczeń 2008
Całą noc pada równo i nieprzerwanie. Droga staje się coraz bardziej mazista. Udaje mi się w jednym ze sklepików wymienić 10 usd zasilając solidnie kieszeń w boliviano. Kto wie, jak długo przyjdzie nam jeszcze tu tkwić. Normalnie, a więc w porze bezdeszczowej przejeżdża tędy 5 autobusów dziennie. Dziwnym jest fakt, że na zachód przejechało już w ciągu tych dwóch dni 5 autobusów i kilka innych pojazdów, a na wschód ani jeden autobus i tylko jedna ciężarówka z napojami. Niebo nie wskazuje na poprawę pogody i do tego jest na tyle zimno, że i w polarze nie jest mi zbyt ciepło. Mijają kolejne godziny, a jedyny ruch robią ciągle te same pojazdy przejeżdżające z jednego końca wsi na drugi. Po południu nadjeżdża pierwszy pojazd – to ciężarówka jadąca do Las Petas po bydło (110 km). Ładujemy się na zagnojoną podłogę. Nadal pada. Warunki do jazdy gorszej niż złe, ale jesteśmy zadowoleni, że jedziemy. Samochód jedzie dość szybko okropnie trzęsąc na dziurach. Spore obszary dżungli są pod wodą. Czerwona droga jest jednak przejezdna. Mijamy dwie osady – San Bartolo i Asencion oraz kilka farm hodowli bydła. W obu osadach są barierki, przy których jest pobierana opłata drogowa. Dżungla raz rzadka, raz gęsta sprawia wrażenie bardzo dzikiej. Pod koniec jazdy przestaje wreszcie padać , więc wspinam się na rusztowanie, skąd można lepiej widzieć mijaną dżunglę. O 16:00 wysiadamy brudni w Las Petas. Wieś nie odbiega charakterem od pozostałych w tym regionie. Chaty z adobe kryte trzciną i taka sama senna atmosfera. Dziękujemy serdecznie kierowcy za podrzucenie. Jedzie jeszcze kawałek dalej do najbliższej farmy po bydło. W centrum wsi jest pod olbrzymim dachem jadłodajnia i sklepik. Jemy obiad (ryż, frytki, jajka i smażone pierogi) i czyścimy plecaki z gnoju. Nadal nic w kierunku wschodnim nie jedzie. Dowiadujemy się, że przejeżdżają tędy autobusy do San Matias z jakiejś wsi nieco na południe od Las Petas, ale od kilku dni nie jeżdżą z powodu braku pasażerów z Santa Cruz de la Sierra, przesiadających się tu na autobusy lokalne. Z dojazdu tu jesteśmy bardzo zadowoleni, bo zmieniliśmy wioskę i jesteśmy bliżej granicy. Do wieczora siedzimy pod dachem będącym barem, sklepem i świetlicą. Wieczorem schodzi się sporo ludzi, aby obejrzeć w telewizji brazylijskie telenowele. Wieś nie ma prądu i tylko dwa gospodarstwa dysponują prądotwórczymi agregatami. O 22:00 wszyscy się rozchodzą, a my na betonie pod tym dachem (oczywiście za przyzwoleniem gospodarzy) rozbijamy obozowisko. Przyroda jest tu wieczorem dość głośna. Jest pełno bzykających owadów, a niektóre wydają głośne dźwięki podobne do uderzeń w drewniane rurki. Za uchem bzyczą komary. (Las Petas)
30 styczeń 2008
Znowu szary poranek z mżawką. Śniadanie to herbata z bułkami i jajkami. Spokój i leniwa atmosfera udzielają się i nam. Tu bawią się dzieci, tam plotkują ludzie, po wsi włóczą się psy i nie ma jeżdżących po wsi pojazdów. Z kolejnych rozmów wyłania się bardziej prawdziwy obraz lokalnego transportu. Autobus z bocznej wsi Candelaria jeździ do San Matias tylko dwa razy w tygodniu. Dziś ma ponoć jechać. Ponieważ za zakrętem jest posterunek wojskowy, gdzie przy szlabanie każdy pojazd musi się zatrzymać, więc zmieniamy miejsce oczekiwania. Przy posterunku na autobus czeka kilka osób. Na rozmowach i żartach z wesołym dowódcą i młodymi żołnierzami (najmłodszy ma 16 lat) czas szybko upływa. Autobus nadjeżdża z godzinnym opóźnieniem i nikogo nie zabiera, bo jest pełny. Rozwiała się nasza nadzieja jazdy autobusem do San Matias. Wieś nie ma żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, bo nie ma tu telefonu. Brak jakiegokolwiek ruchu w naszym kierunku, więc w przerwie między deszczem spaceruję po sąsiedztwie. W centrum wsi jest niewielki barak pełniący rolę kościoła, a poza wsią rzeka i bagna. Z wyjątkiem jednej dziewczyny wszyscy pozostali zrezygnowali z jazdy do San Matias rozchodząc się do domów. My nie mamy wyboru. Czekamy dalej i nic. Głodniejemy, ale na pójście na obiad się nie decydujemy, bo a nuż przegapimy jedyną szansę. Posilamy się bułkami z serem i jakąś ciepłą potrawą otrzymaną od żołnierzy. Ludzie są tu bardzo serdeczni i niewątpliwie czekanie w takim miłym towarzystwie jest mniej dotkliwe. Żołnierze podnoszą od czasu do czasu szlaban, ale dla pojazdów jadących na zachód. Przejeżdżają kolejne autobusy dalekobieżne do Santa Cruz de la Sierra. Ponoć droga i most pod Pailas są już przejezdne. Jeśli ta informacja jest prawdziwa, to możemy jutro wieczorem spodziewać się autobusów z Santa Cruz de la Sierra. Aż tu nagle w strugach ulewnego deszczu, gdy gramy w karty, nie licząc już na wydostanie się stąd dzisiaj, podjeżdża autobus. Ruszamy do San Matias, ostatniego odcinka długiej drogi przez boliwijską dżunglę. Ten odcinek wiedzie właściwie przez bagna Pantanal, najbardziej dzikiego obszaru Ameryki Południowej nigdy nie zasiedlonego i pełnego dzikich zwierząt. Roślinność jest wyraźnie niższa, niż dotąd i zdecydowanie rzadsza. Ani jednej wsi, czy farmy po drodze. W ciemności nocy wysiadamy w błotniste ulice San Matias. Noclegi są drogie, więc za namową pewnej kobiety udajemy się do kościoła. Tam pod zadaszeniem, na terakocie rozbijamy nasze namioty i hamak. Możemy wziąć zimny prysznic. Po 4 dniach jazdy mamy za sobą 320 km błotnistej drogi przez dżunglę. (San Matias)
.. .obfite opady deszczu
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.