Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Choquequirao – fort inkaski > PERU



Zgodnie ze wskazówkami autobusem pojechałem w kierunku Abancay. Na pokonanie 150 km autobus potrzebował blisko 5 godzin, jadąc raz w górę, raz w dół bardzo krętymi drogami. Na skrzyżowaniu w chmurach wysiadłem i zszedłem do małej osady Cachora wraz z dwoma Indianami. Można czekać na rzadko kursujący autobus (15 km), można iść ścieżką ostro w dół (1 godzina). W Cachora jest tylko jeden maleńki hotelik na 4 osoby, a właściciel, señor Peña jest jednocześnie najlepszym informatorem. Na nocleg zatrzymałem się u niego i po zrobieniu zakupów w jego sklepiku ruszyłem wcześnie rano w drogę.
Trasa (ścieżka dla koni) ma 32 km i wiedzie z wysokości 2700 m npm najpierw lekko w górę, potem w dół na dno kanionu na wysokość 1550 m npm, by ponownie wspiąć się na wysokość 3033 m npm, na której leży Choquequirao. Po drodze mieszka kilka rodzin indiańskich i dla nich jest ta konna ścieżka oraz most na Rio Apurimac. Upał i cięższy niż zwykle plecak z powodu prowiantu na kilka dni, powoduje, iż często przystaję i odpoczywam. Na dnie kanionu w Playa Rosalina dogania mnie jadący konno Indianin Julio. Jedzie do szwagra w Marampata po kukurydzę i ma w sumie trzy konie. Na jeden z koni ładuję plecak i po spożyciu wspólnego posiłku ruszamy. Ścieżka prowadzi długimi zakosami i nawet idąc bez plecaka ledwo zipię. Nie jestem w stanie nadążyć za równo idącymi końmi i Juliem, robiąc co jakiś czas krótki postój z braku tchu, pocę się niemiłosiernie, piję litry wody z przepływających strumieni. Na wysokości 2115 m npm jest Santa Rosa – mieszka tu w szałasie jedna dość liczna rodzina indiańska. Wokół na kamienistych zboczach jest trochę upraw – kukurydza, ziemniaki, trzcina cukrowa. Mieszkańcy jedzą w zasadzie to, co uprawiają. Zostajemy poczęstowani chacha - przefermentowanym napojem z trzciny cukrowej. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Jest już zupełnie ciemno (19:00), gdy dochodzimy do Marampata, osady trzech domów i kilkunastu mieszkańców. Julio wskazuje mi miejsce na rozbicie namiotu i idzie do rodziny. Po ciemku rozbijam namiot, robię i jem kolację i szybko zasypiam. Jestem na granicy chmur (2915 m npm).
Rano pozostaje mi tylko 6 km do ruin. . Wąska ścieżka wykuta w skałach wiedzie przeważnie nad przepaściami. Ścieżkę przecinają liczne potoki, z których można bez obawy pić wodę. Teren jest prawie dziewiczy. Na stoku dwa kilometry przed ruinami jest przylepionych kilka baraków z suszonej cegły i bambusa – to Raquaypata. Tu mieszka dwóch strażników ruin, a jednocześnie archeologów pracujących przy rekonstruowaniu i wydobywaniu ruin z dżungli. Wstęp jest bezpłatny, ale jest prowadzona księga odwiedzających. Niewiele osób odwiedza to miejsce, najwyżej kilka tygodniowo i korzystają z koni jucznych. Choquequirao jest wielkością zbliżone do Machupicchu. Obecnie odkryte jest 30 % ruin. Budowle są rozmieszczone na dużej powierzchni i sięgają aż do rzeki. To bardzo dobrze ufortyfikowane miejsce i podobnie jak Machupicchu nigdy przez Hiszpanów nie odkryte oraz z niewiadomych przyczyn opuszczone. O 10:00 wchodzę na teren ruin. Oprócz mnie nie ma tu nikogo. Tylko kondor przelatuje niekiedy nad ruinami. Cisza i rozległe widoki na liczne góry poprzecinane głęboko w dole płynącymi rzekami czynią to miejsce wyjątkowo pięknym. Nie widać jak wysoko sięgają góry, bo powyżej wysokości 3200 m npm zalegają chmury. To co widać wprawia zarówno w zachwyt, jak i w podziw dla ludzi, którzy tu mieszkali. Pokonywanie tych gór w górę i w dół jest niesamowicie uciążliwe. Sam fort Choquequirao tchnie dostojnością, spokojem, pięknem i harmonią. Tarasy, schody, domy mieszkalne, świątynie, system kanalizacyjny, cytadela, mury. Po kilku godzinach napawania się tym miejscem muszę niestety wracać – umówiłem się z Juliem na drogę powrotną. Niestety zbyt dużo czasu poświęciłem na pobyt wśród ruin – Julia już nie ma, jego rodzina tłumaczy mi, że czekał na mnie, ale pomyślał, że pewnie zostałem u archeologów. Nawet z plecakiem w dół idzie się znośnie. Do zmroku dochodzę na dno kanionu do Playa Rosalina. Rozbijam namiot i przy szumie szaleńczo płynącej rzeki Apurimac zasypiam. Całą noc pada deszcz. Kilkakrotnie w nocy budzę się z powodu duszności.
Namiot przecieka i rano wszystko mam mokre – wyschnie w trakcie marszu. Świeci słońce i jest upalnie. Przede mną długie podejście do Capuliyoc, jednak lżejsze niż do Marampata, z tym, że teraz dźwigam plecak. Upał daje się porządnie we znaki. Bywają momenty, że przestaję wierzyć, iż dojdę do tej przełęczy. Coraz częściej i na coraz dłużej przystaję. Kiedy w końcu osiągam wycieńczony Capuliyoc padam ze zmęczenia. Pocieszeniem jest fakt, że stąd jest już w miarę prosto. Robię długi postój na posiłek mając od czasu do czasu, dzięki rozsuwającym się chmurom, widoki na pokryte śniegiem szczyty. Ostatnie 10 km to właściwie spacer. Przed zmierzchem dochodzę do Cachora już prawie nie odczuwając zmęczenia. Tu nocuję i następnego dnia przed świtem wyjeżdżam do Cusco.
Trasa (ścieżka dla koni) ma 32 km i wiedzie z wysokości 2700 m npm najpierw lekko w górę, potem w dół na dno kanionu na wysokość 1550 m npm, by ponownie wspiąć się na wysokość 3033 m npm, na której leży Choquequirao. Po drodze mieszka kilka rodzin indiańskich i dla nich jest ta konna ścieżka oraz most na Rio Apurimac. Upał i cięższy niż zwykle plecak z powodu prowiantu na kilka dni, powoduje, iż często przystaję i odpoczywam. Na dnie kanionu w Playa Rosalina dogania mnie jadący konno Indianin Julio. Jedzie do szwagra w Marampata po kukurydzę i ma w sumie trzy konie. Na jeden z koni ładuję plecak i po spożyciu wspólnego posiłku ruszamy. Ścieżka prowadzi długimi zakosami i nawet idąc bez plecaka ledwo zipię. Nie jestem w stanie nadążyć za równo idącymi końmi i Juliem, robiąc co jakiś czas krótki postój z braku tchu, pocę się niemiłosiernie, piję litry wody z przepływających strumieni. Na wysokości 2115 m npm jest Santa Rosa – mieszka tu w szałasie jedna dość liczna rodzina indiańska. Wokół na kamienistych zboczach jest trochę upraw – kukurydza, ziemniaki, trzcina cukrowa. Mieszkańcy jedzą w zasadzie to, co uprawiają. Zostajemy poczęstowani chacha - przefermentowanym napojem z trzciny cukrowej. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Jest już zupełnie ciemno (19:00), gdy dochodzimy do Marampata, osady trzech domów i kilkunastu mieszkańców. Julio wskazuje mi miejsce na rozbicie namiotu i idzie do rodziny. Po ciemku rozbijam namiot, robię i jem kolację i szybko zasypiam. Jestem na granicy chmur (2915 m npm).
Rano pozostaje mi tylko 6 km do ruin. . Wąska ścieżka wykuta w skałach wiedzie przeważnie nad przepaściami. Ścieżkę przecinają liczne potoki, z których można bez obawy pić wodę. Teren jest prawie dziewiczy. Na stoku dwa kilometry przed ruinami jest przylepionych kilka baraków z suszonej cegły i bambusa – to Raquaypata. Tu mieszka dwóch strażników ruin, a jednocześnie archeologów pracujących przy rekonstruowaniu i wydobywaniu ruin z dżungli. Wstęp jest bezpłatny, ale jest prowadzona księga odwiedzających. Niewiele osób odwiedza to miejsce, najwyżej kilka tygodniowo i korzystają z koni jucznych. Choquequirao jest wielkością zbliżone do Machupicchu. Obecnie odkryte jest 30 % ruin. Budowle są rozmieszczone na dużej powierzchni i sięgają aż do rzeki. To bardzo dobrze ufortyfikowane miejsce i podobnie jak Machupicchu nigdy przez Hiszpanów nie odkryte oraz z niewiadomych przyczyn opuszczone. O 10:00 wchodzę na teren ruin. Oprócz mnie nie ma tu nikogo. Tylko kondor przelatuje niekiedy nad ruinami. Cisza i rozległe widoki na liczne góry poprzecinane głęboko w dole płynącymi rzekami czynią to miejsce wyjątkowo pięknym. Nie widać jak wysoko sięgają góry, bo powyżej wysokości 3200 m npm zalegają chmury. To co widać wprawia zarówno w zachwyt, jak i w podziw dla ludzi, którzy tu mieszkali. Pokonywanie tych gór w górę i w dół jest niesamowicie uciążliwe. Sam fort Choquequirao tchnie dostojnością, spokojem, pięknem i harmonią. Tarasy, schody, domy mieszkalne, świątynie, system kanalizacyjny, cytadela, mury. Po kilku godzinach napawania się tym miejscem muszę niestety wracać – umówiłem się z Juliem na drogę powrotną. Niestety zbyt dużo czasu poświęciłem na pobyt wśród ruin – Julia już nie ma, jego rodzina tłumaczy mi, że czekał na mnie, ale pomyślał, że pewnie zostałem u archeologów. Nawet z plecakiem w dół idzie się znośnie. Do zmroku dochodzę na dno kanionu do Playa Rosalina. Rozbijam namiot i przy szumie szaleńczo płynącej rzeki Apurimac zasypiam. Całą noc pada deszcz. Kilkakrotnie w nocy budzę się z powodu duszności.
Namiot przecieka i rano wszystko mam mokre – wyschnie w trakcie marszu. Świeci słońce i jest upalnie. Przede mną długie podejście do Capuliyoc, jednak lżejsze niż do Marampata, z tym, że teraz dźwigam plecak. Upał daje się porządnie we znaki. Bywają momenty, że przestaję wierzyć, iż dojdę do tej przełęczy. Coraz częściej i na coraz dłużej przystaję. Kiedy w końcu osiągam wycieńczony Capuliyoc padam ze zmęczenia. Pocieszeniem jest fakt, że stąd jest już w miarę prosto. Robię długi postój na posiłek mając od czasu do czasu, dzięki rozsuwającym się chmurom, widoki na pokryte śniegiem szczyty. Ostatnie 10 km to właściwie spacer. Przed zmierzchem dochodzę do Cachora już prawie nie odczuwając zmęczenia. Tu nocuję i następnego dnia przed świtem wyjeżdżam do Cusco.
Na całość (Cusco- Choquequirao-Cusco) trzeba przeznaczyć 5 dni.
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.