Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Szlakiem zginionych miast Inków - Operacja Vilcabamba > PERU


Jesteśmy grupka ludzi która poznała się na portalu Globtroter więc czujemy sie jakby ten właśnie portal był naszym ojcem i matką - jesteśmy cząstka Was ( do admina ) Szukamy innych chętnych na wyprawy z nami - zapraszamy do odwiedzenia naszej strony www.penetrator.cba.pl
Hola amigos, como estais? - woła szeroko uśmiechnięty Jurij, imię może mylić, ale to, wraz z bratem Alanem, 100% peruwiańczycy - nasi kucharze. Bus załadowany po dach, a właściwie na dachu po niebo, bo w środku siedzimy my i jeszcze reszta sprzętu, który nie zmieścił się na górze. Ruszamy. Przed nami cztery godziny jazdy. Droga wije się wśród szczytów, po temperaturze odczuwamy, że raz zjeżdżamy niżej, by za chwilę znów się wspinać na 4000mnpm.
- Jurij, quieres cerveca? - pyta JB otwierając kolejną butelkę złocistego napoju, jakoś dziwnie wszyscy dziś spragnieni.
- Si, mi gusto cerveca - bez ociągania sięga po butelkę. Hablais espanol? - chce wiedzieć.
- Poco, no comprende mucho espanol. Hablamos ingles. Entendes ingles?
- No. Rozbrajającym uśmiechem potwierdza, to - co wiemy, że w Ameryce Południowej język angielski jest w zaniku. Może sprawa wyglądałaby inaczej gdyby zamiast Hiszpanów w XV wieku wylądowali tu Anglicy. Cóż, jedynym człowiekiem wśród grupy, który rozmawia po hiszpańsku jest Łukasz. Reszta szybko łapie, ale do znajomości języka daleka droga, wygląda to bardziej jak 'Kali być, Kali mieć'. Cuzco - pakujemy się na treking. Humory dopisują. Zapoznawcze piwko a Allanem i Jurijem.
Luźno rozmawiając i żartując pokonujemy 180 km. Jest piękne popołudnie, słoneczko przygrzewa, można powiedzieć, że po wczorajszym pożegnaniu z cywilizacją (patrz: Penetrator w Cuzco) pozostały tylko wspomnienia i lekki szum w głowie. W dobrych humorach docieramy na wzgórze na wysokości prawie 3500mnpm by z niego ruszyć spacerkiem jako rozgrzewka do wioski, która nazywa się Cachora (2875m npm.) - nasz właściwy punkt startowy do trekingu. Zejście w dół zajmuje nam to troszkę ponad trzy godziny dobrego marszu. Po drodze charakterystyczne domki-śmietniki miejscowych wieśniaków. Wysiadamy na przęłęczy. Bus z bagażami zjeżdża do wioski. My się rozgrzewamy zejściem przed jutrzejszym trekingiem .
Po południu okupujemy jedyny hostal we wsi, Łukasz załatwia mulników i muły, które będą dźwigały bagaże i namioty, kucharze dzielą i rozkładają prowiant na poszczególne dni i przyporządkowane im muły. Niby prosta robota, ale trzeba mądrze podzielić towary, bo jak jeden muł spadnie w przepaść, żeby nie stracić np. wszystkich namiotów. My ładujemy swoje osobiste rzeczy do plecaków, które niesiemy sami, rzeczy niezbędne podczas marszu. Marko oczywiście z najcięższym bagażem, ponieważ jego sprzęt fotograficzny waży tyle, co cała reszta, ale jeśli -chcemy mieć fajne fotki, ktoś musi cierpieć. Wieczorem robimy jeszcze spacerek po wiosce szukając jakiegoś miejsca na kolację. Po raz pierwszy spotykamy się z qui czyli udomowionymi świnkami morskimi. Podobno superprzysmak tutejszego społeczeństwa. Na razie nie mamy odwagi próbować.
Dzień Drugi
Wczesne śniadanko jemy w ... sklepie. Taki tu zwyczaj, kupujesz sobie żarcie i od razu w sklepie go konsumujesz. Nawet są ku temu jakieś stoły pozbijane z desek. W sumie cała nasza ekspedycja liczy 11 osób i 5 mułów. Ruszamy z samego rana, dziś ma być 'po równym' - mówi Łukasz, przewidywane do przejścia - 25km, ewentualnie na końcu ma być bardziej strome podejście. Temperatura koło 20C, świeci słoneczko, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, że coś się w końcu zaczyna dziać. Nasz najbliższy cel to ruiny kamiennego miasta Choqueqirao - mamy kłopoty z wymową (czytaj -CZEKAKIRAO) tam mamy zamiar dojść na następny dzień do Chokquequirao 32 km,
Na początku droga łagodna, spokojna niczym spacer po parku, delikatnie wcina się w pobliskie wzgórza, gdzieś w oddali majaczą ośnieżone szczyty. Podpuszczamy się nawzajem, by iść coraz szybciej. Każdy z nas niesie �swoją� wodę, ok. 2ltr. Im bliżej południa tym temperatura szybciej rośnie, jest już bliska 30C. Woda znika w zastraszającym tempie, a my coraz wyżej i wyżej. Zmieniają się widoki i krajobrazy, spoglądamy za siebie, w dole poletka uprawiane przez miejscowych rolników, wielkie eukaliptusy i korony drzew. Kiedy spojrzymy przed siebie na ośnieżone szczyty masywu Vilcabamby wśród chmur wyłania się sześciotysięcznik Salkantay, jego strome zbocze opadają o ponad 4 tys. metrów, gdzie z mozołem niezmiennie przez wieki przeciska się Apurimac. Największa rzeka Peru, jeden z większych dopływów Amazonki, ale to za parę tysięcy km. Z naszej perspektywy nie wygląda groźnie, ot strumyczek połyskujący w słońcu gdzieś tam w dole.
Docieramy na punkt widokowy Capuliyoc, wysokość ok.3600mnpm, stąd to wszystko nabiera jeszcze lepszego smaczku, a my jakby bardziej głodni połykamy wzrokiem wszystko, co się przed nami roztacza, aż się chce rospostrzec ręce i wznieś się jak ptak. Niestety patrząc po twarzach, nie widać już radosnej bezmyślności, temperatura i 15km w nogach dają się we znaki.
- Kurwa, miało być po równym! A póki co, zrobiliśmy już z 800m przewyższenia od Cachory - ktoś mówi.
- Poczekaj do wieczora - oponuje Lukas,
- Zaraz będziemy schodzić 1900m w dół, a potem wspinać się 1000 m w górę,czyli jak sobie policzysz 800-1900+1000 = 100m, czyli prawie 0,czyli jest po równym.
- Zajebiście, jak tak będziemy liczyć - to wyjście i zejście na Mont Everest - to też jest po równym? - oburza się JB.
- Nie chodzi o to, że nie chcemy chodzić po górkach, ale chcemy wiedzieć, co nas czeka, jakoś tak lepiej się nam wtedy idzie - dodaje.
- Dajcie więcej tych liści - prosi Tomas.
Liście koki, podstawowy składnik miejscowej diety. Daje niezłą siłę i wytrzymałość. Podobno górnicy żując liście potrafią pracować w kopalni przez 2 doby bez jedzenia i picia. My też żujemy, nie są specjalnie smaczne, wciskają się w zęby, oblepiają wargi. Widoki, niesamowita przestrzeń - warta jest każdego potu.
Trawersem schodzimy w dół, pierwsze problemy z żołądkiem odczuwa Marcin - Grande Inka, jak do tej pory był na czele, teraz jest ostatni i co zakręcik to bano. Trzeba uważać na schodzenie, okazuje się że może być bardziej niebezpieczne niż wdrapywanie się pod górę. Chwila nieuwagi, źle postawiona stopa i możesz zostać unieszkodliwiony, co automatycznie wyklucza Cię z dalszej wędrówki. Do zejścia mamy 1930 metrów w dół,j jest coraz gorącej, powietrze drga od temperatury, wydaje się, że wszystko zastygło, nie ma najmniejszego powiewu wiatru. Ziemia spalona słońcem, całe ciała mamy pokryte żółtym pyłem, który wciska się do nosa, ust i oczu. Kończy się woda. Nie ma żadnych strumyków, zresztą nawet jakby były to i tak picie z nich równoznaczne jest z 100% sraczką albo jeszcze innym zatruciem.
Wyczerpani dochodzimy do pierwszego przystanku, jest jakieś obozowisko, można kupić piwo i colę. Kucharze szykują posiłek, my odpoczywamy. Na nogach wyskakują pierwsze bąble. Super buty może zdają egzamin na spacerze w parku z psem, ale tu po 18km marszu zaczyna wychodzić każda niedoskonałość. Po godzinie powoli dochodzimy do siebie, czas jednak ruszać dalej.
Dochodzimy w końcu obozu, całe szczęście, bo już pierwszego dnia ekipa mogłaby się zmniejszyć. ciąg dalszy na naszej stronie i wiele innych opowieści
www.penetrator.cba.pl
- Jurij, quieres cerveca? - pyta JB otwierając kolejną butelkę złocistego napoju, jakoś dziwnie wszyscy dziś spragnieni.
- Si, mi gusto cerveca - bez ociągania sięga po butelkę. Hablais espanol? - chce wiedzieć.
- Poco, no comprende mucho espanol. Hablamos ingles. Entendes ingles?
- No. Rozbrajającym uśmiechem potwierdza, to - co wiemy, że w Ameryce Południowej język angielski jest w zaniku. Może sprawa wyglądałaby inaczej gdyby zamiast Hiszpanów w XV wieku wylądowali tu Anglicy. Cóż, jedynym człowiekiem wśród grupy, który rozmawia po hiszpańsku jest Łukasz. Reszta szybko łapie, ale do znajomości języka daleka droga, wygląda to bardziej jak 'Kali być, Kali mieć'. Cuzco - pakujemy się na treking. Humory dopisują. Zapoznawcze piwko a Allanem i Jurijem.
Luźno rozmawiając i żartując pokonujemy 180 km. Jest piękne popołudnie, słoneczko przygrzewa, można powiedzieć, że po wczorajszym pożegnaniu z cywilizacją (patrz: Penetrator w Cuzco) pozostały tylko wspomnienia i lekki szum w głowie. W dobrych humorach docieramy na wzgórze na wysokości prawie 3500mnpm by z niego ruszyć spacerkiem jako rozgrzewka do wioski, która nazywa się Cachora (2875m npm.) - nasz właściwy punkt startowy do trekingu. Zejście w dół zajmuje nam to troszkę ponad trzy godziny dobrego marszu. Po drodze charakterystyczne domki-śmietniki miejscowych wieśniaków. Wysiadamy na przęłęczy. Bus z bagażami zjeżdża do wioski. My się rozgrzewamy zejściem przed jutrzejszym trekingiem .
Po południu okupujemy jedyny hostal we wsi, Łukasz załatwia mulników i muły, które będą dźwigały bagaże i namioty, kucharze dzielą i rozkładają prowiant na poszczególne dni i przyporządkowane im muły. Niby prosta robota, ale trzeba mądrze podzielić towary, bo jak jeden muł spadnie w przepaść, żeby nie stracić np. wszystkich namiotów. My ładujemy swoje osobiste rzeczy do plecaków, które niesiemy sami, rzeczy niezbędne podczas marszu. Marko oczywiście z najcięższym bagażem, ponieważ jego sprzęt fotograficzny waży tyle, co cała reszta, ale jeśli -chcemy mieć fajne fotki, ktoś musi cierpieć. Wieczorem robimy jeszcze spacerek po wiosce szukając jakiegoś miejsca na kolację. Po raz pierwszy spotykamy się z qui czyli udomowionymi świnkami morskimi. Podobno superprzysmak tutejszego społeczeństwa. Na razie nie mamy odwagi próbować.
Dzień Drugi
Wczesne śniadanko jemy w ... sklepie. Taki tu zwyczaj, kupujesz sobie żarcie i od razu w sklepie go konsumujesz. Nawet są ku temu jakieś stoły pozbijane z desek. W sumie cała nasza ekspedycja liczy 11 osób i 5 mułów. Ruszamy z samego rana, dziś ma być 'po równym' - mówi Łukasz, przewidywane do przejścia - 25km, ewentualnie na końcu ma być bardziej strome podejście. Temperatura koło 20C, świeci słoneczko, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, że coś się w końcu zaczyna dziać. Nasz najbliższy cel to ruiny kamiennego miasta Choqueqirao - mamy kłopoty z wymową (czytaj -CZEKAKIRAO) tam mamy zamiar dojść na następny dzień do Chokquequirao 32 km,
Na początku droga łagodna, spokojna niczym spacer po parku, delikatnie wcina się w pobliskie wzgórza, gdzieś w oddali majaczą ośnieżone szczyty. Podpuszczamy się nawzajem, by iść coraz szybciej. Każdy z nas niesie �swoją� wodę, ok. 2ltr. Im bliżej południa tym temperatura szybciej rośnie, jest już bliska 30C. Woda znika w zastraszającym tempie, a my coraz wyżej i wyżej. Zmieniają się widoki i krajobrazy, spoglądamy za siebie, w dole poletka uprawiane przez miejscowych rolników, wielkie eukaliptusy i korony drzew. Kiedy spojrzymy przed siebie na ośnieżone szczyty masywu Vilcabamby wśród chmur wyłania się sześciotysięcznik Salkantay, jego strome zbocze opadają o ponad 4 tys. metrów, gdzie z mozołem niezmiennie przez wieki przeciska się Apurimac. Największa rzeka Peru, jeden z większych dopływów Amazonki, ale to za parę tysięcy km. Z naszej perspektywy nie wygląda groźnie, ot strumyczek połyskujący w słońcu gdzieś tam w dole.
Docieramy na punkt widokowy Capuliyoc, wysokość ok.3600mnpm, stąd to wszystko nabiera jeszcze lepszego smaczku, a my jakby bardziej głodni połykamy wzrokiem wszystko, co się przed nami roztacza, aż się chce rospostrzec ręce i wznieś się jak ptak. Niestety patrząc po twarzach, nie widać już radosnej bezmyślności, temperatura i 15km w nogach dają się we znaki.
- Kurwa, miało być po równym! A póki co, zrobiliśmy już z 800m przewyższenia od Cachory - ktoś mówi.
- Poczekaj do wieczora - oponuje Lukas,
- Zaraz będziemy schodzić 1900m w dół, a potem wspinać się 1000 m w górę,czyli jak sobie policzysz 800-1900+1000 = 100m, czyli prawie 0,czyli jest po równym.
- Zajebiście, jak tak będziemy liczyć - to wyjście i zejście na Mont Everest - to też jest po równym? - oburza się JB.
- Nie chodzi o to, że nie chcemy chodzić po górkach, ale chcemy wiedzieć, co nas czeka, jakoś tak lepiej się nam wtedy idzie - dodaje.
- Dajcie więcej tych liści - prosi Tomas.
Liście koki, podstawowy składnik miejscowej diety. Daje niezłą siłę i wytrzymałość. Podobno górnicy żując liście potrafią pracować w kopalni przez 2 doby bez jedzenia i picia. My też żujemy, nie są specjalnie smaczne, wciskają się w zęby, oblepiają wargi. Widoki, niesamowita przestrzeń - warta jest każdego potu.
Trawersem schodzimy w dół, pierwsze problemy z żołądkiem odczuwa Marcin - Grande Inka, jak do tej pory był na czele, teraz jest ostatni i co zakręcik to bano. Trzeba uważać na schodzenie, okazuje się że może być bardziej niebezpieczne niż wdrapywanie się pod górę. Chwila nieuwagi, źle postawiona stopa i możesz zostać unieszkodliwiony, co automatycznie wyklucza Cię z dalszej wędrówki. Do zejścia mamy 1930 metrów w dół,j jest coraz gorącej, powietrze drga od temperatury, wydaje się, że wszystko zastygło, nie ma najmniejszego powiewu wiatru. Ziemia spalona słońcem, całe ciała mamy pokryte żółtym pyłem, który wciska się do nosa, ust i oczu. Kończy się woda. Nie ma żadnych strumyków, zresztą nawet jakby były to i tak picie z nich równoznaczne jest z 100% sraczką albo jeszcze innym zatruciem.
Wyczerpani dochodzimy do pierwszego przystanku, jest jakieś obozowisko, można kupić piwo i colę. Kucharze szykują posiłek, my odpoczywamy. Na nogach wyskakują pierwsze bąble. Super buty może zdają egzamin na spacerze w parku z psem, ale tu po 18km marszu zaczyna wychodzić każda niedoskonałość. Po godzinie powoli dochodzimy do siebie, czas jednak ruszać dalej.
Dochodzimy w końcu obozu, całe szczęście, bo już pierwszego dnia ekipa mogłaby się zmniejszyć. ciąg dalszy na naszej stronie i wiele innych opowieści
www.penetrator.cba.pl
Dodane komentarze
markoo 2008-02-24 11:00:30
Uwaga zmiana adresu strony i serwera prawidłowy adres to www.globalpenetrator.pl - jeśli chcesz nas odwiedzić zapraszamgusika 2008-02-18 16:21:25
eej, no stronka jak sie patrzy, ale brakuje mi tam w teamie dla rownowagi...kobiet:)Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.