Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Arequipa białe miasto - Porwanie > PERU
markoo relacje z podróży
Dla większości ludzi białe miasto kojarzy się z kolorem budynków zbudowanych z białego wulkanicznego tufu. Nad białym miastem majestatycznie góruje wulkan Misti. Spogląda cierpliwie na krzątających się w pośpiechu ludzi, niemiłosierna kakofonia dźwięków ; ciągłe klaksony, śmiech, gwar, muzyka...taka jest Arequipa, wesoła, turystyczna, przyjazna - ale nie dla mnie. Dla mnie kolor biały nierozerwalnie będzie już związany ze śmiercią.
Hmmm... ale od początku....
Godz. 19.50
- Tomasz ruszaj się, bo się spóźnimy - pogania Tomasa JB. JB ma pecha do aparatów fotograficznych, zawsze jakiś musi rozwalić albo zgubić.Tak też i stało się w Ice. Jak tylko przyjechaliśmy dziś rano do Arequipy od razu poszedł kupić nowy. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że sprzedawczyni w sklepie fotograficznym była młodą bardzo atrakcyjną dziewczyną. Był razem z Tomasem, coś tam pogadali i podobno się umówili na wieczór. Hmm..niektórzy, to mają z górki.
- A gdzie się mamy spotkać?- pyta Tomas
- Pod katedrą na Plaza - odpowiada JB, ubierając kurtkę. Za chwile już tylko słychać dudniące kroki na schodach. Pobiegli.
- Lukas? Spisz? - pytam, bo od dłuższego czasu Łukasz się nie rusza na łóżku.
- Nie. Żuję. Relaksuję się - odpowiada leniwie.
- Wychodzimy gdzieś?
- Nie wiem, pewnie tak. Jak tylko Seba wyjdzie w końcu z łazienki - dopowiada.
Po chwili Marko i Grande są już gotowi, a w końcu i Seba. Wychodzimy. Pójdziemy coś zjeść.
Godz. 21.40
- Pisco jest dobre!
- Nie, wcale nie!
- Pisco jest dobre! - zaczynam się denerwować, że chłopaki nie chcą się ze mną zgodzić. Seba, gdzie jest ten pieprzony kelner?
Zjedliśmy do syta, a teraz się chcę napić na trawienie. Niby liście są dobre, też i na trawienie, ale najlepiej połączyć oba zbawienne składniki. Pisco i koke.
- Tomas? Co tu robisz? Gdzie JB? - pyta Marko. Nagle pojawił się Tomas.
- Szukam was od dobrej godziny, chodzę po wszystkich knajpach. Już dostaję wixy.
Mała bicz miała przyjść z koleżanką, a była sama. Poszliśmy do jednej knajpy, tam się przysiadła jakaś panna z Kanadyjczykiem. JB zaczął z nimi gadać no i zaczął tankować swojego Balantinesa. A, że ja tam wole dobrego browca, to zatęskniłem do was. Najwyżej, potem do niego wrócimy - zdał nam relację Tomas.
- Senor! Una grande cerveza para mi! - zakończył.
Godz. 22.15
Już wesolutcy postanawiamy odwiedzić JB, zobaczyć jak sobie radzi. Tomas prowadzi. Jest. Siedzą już z całym towarzystwem w tej samej knajpie. JB też jest już bardzo wesolutki. Przysiadamy się, po drinku. Muzyka gra. Jacyś ludzie zaczynają tańczyć. Za nami hałasują Żydzi. Są tak głośni, że zaczyna mnie to drażnić. Chłopaki bawią się w najlepsze, tym bardziej dziwi mnie decyzja o zmianie lokalu.
Godz. 23.50
Nie łączcie ze sobą dużej ilości alkoholu i liści koki. Zaczyna mi się kręcić w głowie od wrażeń, od pisco, od liści. Sam już nie wiem.
- Tomas, wracamy do hotelu? - pytam.
- Czekaj jeszcze chwilę, popatrz na chłopaków, jak się dobrze bawią, zresztą ta stara angielka też robi niezły cyrk.
No tak, ta biedna kobieta ma już zdecydowanie dość. Nie wiem skąd się wzięła przy naszym stoliku, aaaaa... to nie było tak, to my wzieliśmy się przy jej stoliku. JB stwierdził, że tu będzie wygodnie i się po prostu wpakował z resztą. Fakt, że stolik,to może złe słowo, to raczej wielka prawie 15 osobowa loża z blatem w środku, na którym stoi chyba ze 100 pustych szklanek po piwie, drinkach, kolach, soczkach, aperitifach, itd...nikt tego nie sprząta...może czekają na rano.
Pomimo, że to jeden z lepszych i droższych music-pubów w Arequipie to ceny dla nas Polaków są stosunkowo niskie, więc specjalnie się nie oszczędzamy.
Godz. ok. 0.40
Mam dość, nie rozumiem co mówią, a właściwie krzyczą ludzie obok. Chłopaki są już nieźle nawaleni. Nie wiem czy to po koce, czy po alkoholu, ale śmieją się prawie non-stop. Ta angielka znów robi niezłą jazdę, tym razem atakuje Grande Inkę, by poszedł z nią tańczyć. On broni się zaciekle przed nią, jak przed wściekłym psem, a może nosorożcem. Też już słabo widzę...
Postanawiam wracać, do hotelu mam przecież tylko parędziesiąt metrów, mam nadzieję, że w tym stanie jakoś dojdę, to w końcu mały kawałek.
I TU POPEŁNIAM PIERWSZY I NAJWIĘKSZY BŁĄD! Decyduję się wracać sam.
Wychodzę.
Po kilku krokach słyszę za sobą odgłos jadącego samochodu. Rzut oka w tył i uspokojenie. Widząc żółty kolor jestem pewny, że to taksówka. Pieprzone żółte daewoo tico, już wiem gdzie poszła cała produkcja - uśmiecham się w myśli.
TO BYŁ DRUGI BŁĄD! Lekceważenie otoczenia.
Słysząc hamowanie nawet nie odwracam głowy.
I TO BYŁ MÓJ OSTATNI BŁĄD!
Chwilę później jestem już ogłuszony ciosem w tył głowy. Leżę przyduszony z workiem na głowie na tylnej kanapie samochodu. Nie wiem co się dzieje. Samochód pędzi po ulicach. Staram się oswobodzić, lecz dwie lub trzy pary rąk (z których jedna jest zaciśnięta na moim gardle) skutecznie mi to uniemożliwiają. W pewnej chwili samochód zwalnia, uścisk na gardle rośnie, a ja słyszę ciii... ciii... Domyślam się, że przejeżdżamy w pobliżu patrolu albo komisariatu policji.
Po kilkunastu minutach samochód zatrzymuje się i zostaję z niego wywleczony. Ciągną mnie po schodach do wnętrza jakiegoś budynku, a następnie zostaję rzucony na podłogę.
Obszukują mnie, zabierają wszystko co mam - paszport, pieniądze, aparat fotograficzny, telefon. Napastnicy nie znajdują jednak noża w etui zatkniętego z tyłu za pasek spodni. Zostaję dosyć mocno skrępowany linką.
Po chwili rozmowy między napastnikami, której nie rozumiem - grożą mi śmiercią i zwracając się do mnie śpiewnie - Marsin, żądają wydania numeru PIN do karty bankomatowej, którą też mi zabrali.
Mam w głowie tylko jedną myśl: Mają już wszystko oprócz PIN-u, jeżeli go podam to mnie zabiją. Nie będę potrzebny.
Przecząco kiwię głową. Zaczynają mnie bić, kopać, tracę przytomność po raz pierwszy. Kiedy ją odzyskuję, nie bardzo wiem co się dzieje i gdzie jestem. Mija dopiero kilka dobrych sekund, nim dochodzi do mnie groza sytuacji.
- Marsin, gimi number...
- Marsin, gimi nubmer...
- Marsin, numero, como es? - Wscieka się jeden z nich
Postanawiam podać im fałszywy PIN. Dziś myślę, że nie wiem co mnie podkusiło, by im nie powiedzieć prawdziwego numeru, ale w sytuacjach ekstremalnych działa się inaczej.
Słyszę kroki, kilku z nich wychodzi. Zostaje tylko jeden. W głowie powstaje myśl: przecież mam nóż. Końcami palców staram się go wyjąć. Niestety strażnik zauważa to i nóż przepada. Dostaję kilka ciosów i znów tracę świadomość.
Ktoś mnie cuci. Wrócili pozostali i nie są zadowoleni. Grożąc mi moim własnym nożem i wydłubaniem oka ponownie żądają PIN-u. Powtarzam raz już podany (na szczęście go zapamiętałem, bo mieli go zapisany). Znów wychodzą. Ja siedzę otępiały na podłodze i czekam.
Kiedy wracają są naprawdę wściekli. Wpadają pędem do pomieszczenia, a ja od pierwszego dostaję takiego kopa w głowę, że padam nieprzytomny na długi czas. Nie wiem jak długo leżałem bez czucia.
Potem wszystko pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że jakoś mnie docucili i dalej bili, kopali. Ja nie chciałem podać tego cholernego PIN-u. Nagle na mojej szyi pojawiła się pętla z linki. Później pamiętam tylko tunel ze światełkiem.
Obudziłem się prawie nagi na wysypisku śmieci w dzielnicy slumsów. Bandyci myśląc prawdopodobnie, że mnie udusili (musiałem wyglądać jak trup, wszystkie mięśnie duszonego człowieka ulegają rozluźnieniu, domyślni wiedzą, co się wtedy dzieje) porzucili mnie na wysypisku. Zabrali mi polar, buty, pasek do spodni i nawet naszyjnik z Inką,który dziś sobie kupiłem z 10 soli (8zł). Spodnie mam opuszczone do kolan. Brakuje oczywiście też wszystkich cennych rzeczy i pieniędzy. cd na stronie www.globalpenetrator.pl
Godz. 19.50
- Tomasz ruszaj się, bo się spóźnimy - pogania Tomasa JB. JB ma pecha do aparatów fotograficznych, zawsze jakiś musi rozwalić albo zgubić.Tak też i stało się w Ice. Jak tylko przyjechaliśmy dziś rano do Arequipy od razu poszedł kupić nowy. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że sprzedawczyni w sklepie fotograficznym była młodą bardzo atrakcyjną dziewczyną. Był razem z Tomasem, coś tam pogadali i podobno się umówili na wieczór. Hmm..niektórzy, to mają z górki.
- A gdzie się mamy spotkać?- pyta Tomas
- Pod katedrą na Plaza - odpowiada JB, ubierając kurtkę. Za chwile już tylko słychać dudniące kroki na schodach. Pobiegli.
- Lukas? Spisz? - pytam, bo od dłuższego czasu Łukasz się nie rusza na łóżku.
- Nie. Żuję. Relaksuję się - odpowiada leniwie.
- Wychodzimy gdzieś?
- Nie wiem, pewnie tak. Jak tylko Seba wyjdzie w końcu z łazienki - dopowiada.
Po chwili Marko i Grande są już gotowi, a w końcu i Seba. Wychodzimy. Pójdziemy coś zjeść.
Godz. 21.40
- Pisco jest dobre!
- Nie, wcale nie!
- Pisco jest dobre! - zaczynam się denerwować, że chłopaki nie chcą się ze mną zgodzić. Seba, gdzie jest ten pieprzony kelner?
Zjedliśmy do syta, a teraz się chcę napić na trawienie. Niby liście są dobre, też i na trawienie, ale najlepiej połączyć oba zbawienne składniki. Pisco i koke.
- Tomas? Co tu robisz? Gdzie JB? - pyta Marko. Nagle pojawił się Tomas.
- Szukam was od dobrej godziny, chodzę po wszystkich knajpach. Już dostaję wixy.
Mała bicz miała przyjść z koleżanką, a była sama. Poszliśmy do jednej knajpy, tam się przysiadła jakaś panna z Kanadyjczykiem. JB zaczął z nimi gadać no i zaczął tankować swojego Balantinesa. A, że ja tam wole dobrego browca, to zatęskniłem do was. Najwyżej, potem do niego wrócimy - zdał nam relację Tomas.
- Senor! Una grande cerveza para mi! - zakończył.
Godz. 22.15
Już wesolutcy postanawiamy odwiedzić JB, zobaczyć jak sobie radzi. Tomas prowadzi. Jest. Siedzą już z całym towarzystwem w tej samej knajpie. JB też jest już bardzo wesolutki. Przysiadamy się, po drinku. Muzyka gra. Jacyś ludzie zaczynają tańczyć. Za nami hałasują Żydzi. Są tak głośni, że zaczyna mnie to drażnić. Chłopaki bawią się w najlepsze, tym bardziej dziwi mnie decyzja o zmianie lokalu.
Godz. 23.50
Nie łączcie ze sobą dużej ilości alkoholu i liści koki. Zaczyna mi się kręcić w głowie od wrażeń, od pisco, od liści. Sam już nie wiem.
- Tomas, wracamy do hotelu? - pytam.
- Czekaj jeszcze chwilę, popatrz na chłopaków, jak się dobrze bawią, zresztą ta stara angielka też robi niezły cyrk.
No tak, ta biedna kobieta ma już zdecydowanie dość. Nie wiem skąd się wzięła przy naszym stoliku, aaaaa... to nie było tak, to my wzieliśmy się przy jej stoliku. JB stwierdził, że tu będzie wygodnie i się po prostu wpakował z resztą. Fakt, że stolik,to może złe słowo, to raczej wielka prawie 15 osobowa loża z blatem w środku, na którym stoi chyba ze 100 pustych szklanek po piwie, drinkach, kolach, soczkach, aperitifach, itd...nikt tego nie sprząta...może czekają na rano.
Pomimo, że to jeden z lepszych i droższych music-pubów w Arequipie to ceny dla nas Polaków są stosunkowo niskie, więc specjalnie się nie oszczędzamy.
Godz. ok. 0.40
Mam dość, nie rozumiem co mówią, a właściwie krzyczą ludzie obok. Chłopaki są już nieźle nawaleni. Nie wiem czy to po koce, czy po alkoholu, ale śmieją się prawie non-stop. Ta angielka znów robi niezłą jazdę, tym razem atakuje Grande Inkę, by poszedł z nią tańczyć. On broni się zaciekle przed nią, jak przed wściekłym psem, a może nosorożcem. Też już słabo widzę...
Postanawiam wracać, do hotelu mam przecież tylko parędziesiąt metrów, mam nadzieję, że w tym stanie jakoś dojdę, to w końcu mały kawałek.
I TU POPEŁNIAM PIERWSZY I NAJWIĘKSZY BŁĄD! Decyduję się wracać sam.
Wychodzę.
Po kilku krokach słyszę za sobą odgłos jadącego samochodu. Rzut oka w tył i uspokojenie. Widząc żółty kolor jestem pewny, że to taksówka. Pieprzone żółte daewoo tico, już wiem gdzie poszła cała produkcja - uśmiecham się w myśli.
TO BYŁ DRUGI BŁĄD! Lekceważenie otoczenia.
Słysząc hamowanie nawet nie odwracam głowy.
I TO BYŁ MÓJ OSTATNI BŁĄD!
Chwilę później jestem już ogłuszony ciosem w tył głowy. Leżę przyduszony z workiem na głowie na tylnej kanapie samochodu. Nie wiem co się dzieje. Samochód pędzi po ulicach. Staram się oswobodzić, lecz dwie lub trzy pary rąk (z których jedna jest zaciśnięta na moim gardle) skutecznie mi to uniemożliwiają. W pewnej chwili samochód zwalnia, uścisk na gardle rośnie, a ja słyszę ciii... ciii... Domyślam się, że przejeżdżamy w pobliżu patrolu albo komisariatu policji.
Po kilkunastu minutach samochód zatrzymuje się i zostaję z niego wywleczony. Ciągną mnie po schodach do wnętrza jakiegoś budynku, a następnie zostaję rzucony na podłogę.
Obszukują mnie, zabierają wszystko co mam - paszport, pieniądze, aparat fotograficzny, telefon. Napastnicy nie znajdują jednak noża w etui zatkniętego z tyłu za pasek spodni. Zostaję dosyć mocno skrępowany linką.
Po chwili rozmowy między napastnikami, której nie rozumiem - grożą mi śmiercią i zwracając się do mnie śpiewnie - Marsin, żądają wydania numeru PIN do karty bankomatowej, którą też mi zabrali.
Mam w głowie tylko jedną myśl: Mają już wszystko oprócz PIN-u, jeżeli go podam to mnie zabiją. Nie będę potrzebny.
Przecząco kiwię głową. Zaczynają mnie bić, kopać, tracę przytomność po raz pierwszy. Kiedy ją odzyskuję, nie bardzo wiem co się dzieje i gdzie jestem. Mija dopiero kilka dobrych sekund, nim dochodzi do mnie groza sytuacji.
- Marsin, gimi number...
- Marsin, gimi nubmer...
- Marsin, numero, como es? - Wscieka się jeden z nich
Postanawiam podać im fałszywy PIN. Dziś myślę, że nie wiem co mnie podkusiło, by im nie powiedzieć prawdziwego numeru, ale w sytuacjach ekstremalnych działa się inaczej.
Słyszę kroki, kilku z nich wychodzi. Zostaje tylko jeden. W głowie powstaje myśl: przecież mam nóż. Końcami palców staram się go wyjąć. Niestety strażnik zauważa to i nóż przepada. Dostaję kilka ciosów i znów tracę świadomość.
Ktoś mnie cuci. Wrócili pozostali i nie są zadowoleni. Grożąc mi moim własnym nożem i wydłubaniem oka ponownie żądają PIN-u. Powtarzam raz już podany (na szczęście go zapamiętałem, bo mieli go zapisany). Znów wychodzą. Ja siedzę otępiały na podłodze i czekam.
Kiedy wracają są naprawdę wściekli. Wpadają pędem do pomieszczenia, a ja od pierwszego dostaję takiego kopa w głowę, że padam nieprzytomny na długi czas. Nie wiem jak długo leżałem bez czucia.
Potem wszystko pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że jakoś mnie docucili i dalej bili, kopali. Ja nie chciałem podać tego cholernego PIN-u. Nagle na mojej szyi pojawiła się pętla z linki. Później pamiętam tylko tunel ze światełkiem.
Obudziłem się prawie nagi na wysypisku śmieci w dzielnicy slumsów. Bandyci myśląc prawdopodobnie, że mnie udusili (musiałem wyglądać jak trup, wszystkie mięśnie duszonego człowieka ulegają rozluźnieniu, domyślni wiedzą, co się wtedy dzieje) porzucili mnie na wysypisku. Zabrali mi polar, buty, pasek do spodni i nawet naszyjnik z Inką,który dziś sobie kupiłem z 10 soli (8zł). Spodnie mam opuszczone do kolan. Brakuje oczywiście też wszystkich cennych rzeczy i pieniędzy. cd na stronie www.globalpenetrator.pl
Autorem opowiadania i przeżył to na swojej skórze jeden z penetratorów zwany Pequeni Inka (mały Inka) dokończeniue tego i kilka innych historii na stronie klubu : www.globalpenetrator.pl - zapraszamy do odwiedzenia stronki
Dodane komentarze
matt72 2008-03-25 07:44:56
No niezle :) calkiem ciekawe przezycie ale nie polecam :)))pozdro dla wszystkich globtroterow
Bo1 2008-03-17 01:53:31
mogę w zamian opowiedzieć jak się walczy ( pięści na żelazne drążki) z mafią ryksiarzy w Pekinie - jako, że nie wiem, czy to kogokolwiek interesuje nie będ,ę snuć wynurzeń - powiem jedno - ostro było :))))Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.