Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
MAROKAŃSKIE HISTORIE DROGI – CZYLI PIERWSZE KONTAKTY TRZECIEGO STOPNIA > MAROKO



Przed wyjazdem wciąż docierają do nas zabawne historie z życia wzięte. Na przykład ktoś słyszał o Berberysie z Maroka żyjącym w Polsce. Oczywiście chodziło mu o Berbera, rdzennego mieszkańca Maroka – według nieoficjalnych danych należącego do tej większej połowy marokańskiego społeczeństwa. Według oficjalnych danych większą połowę stanowią Arabowie, którzy tu dotarli w VII w. i zadomowili się na dobre, usuwając w cień kulturę berberyjską - dziś wdzięczny produkt dla turystów, dużo mnie wdzięczny problem społeczny.
Tangerskie cocktail party
Port w Tangerze przywitał nas strugami deszczu i zimną nocą. Wciąż jednak białe domki widoczne na wzgórzu medyny wyglądały uroczo. Nie dane nam było spokojnie zanurzyć się w tak kochanych przeze mnie arabskich uliczkach i zakamarkach: pierwsze kwadranse w Maroku spędziłyśmy uciekając przed wyjątkowo przejętymi swoją rolą faux guides (fałszywi przewodnikami). Długo trzeba było czekać w kryjówce, by sobie poszli zniechęceni. Potem był tylko jeden problem: nie miałyśmy pojęcia, dokąd o tej porze pójść.
Pomógł nam chłopak z otwartego jeszcze przed północą warsztatu rzemieślniczego. Tak to trafiłyśmy do starego, opustoszałego hotelu, którego nazwy nie pamiętam i do którego za nic nie trafię po raz drugi w labiryncie tangerskiej medyny. Mocno nadszarpnięte przez czas mozaiki, wyschnięte kwiaty w wielkich donicach i jeszcze bardziej wyschnięta fontanna pozwalały nie tylko wyobrazić sobie wyrafinowany klimat arabskiej rezydencji, ale też wzmacniały grobową atmosferę zapuszczonego hotelu po sezonie.
Chłopak z recepcji, Mohammed, zaprosił nasi na herbatkę. Nie mogłyśmy odmówić nie tylko z ciekawości, ale i z litości – biedak najwyraźniej się nudził. Na herbatce pojawił się też brat Mohammeda i trzej inni mężczyźni z Tangeru. Cóż mogłyśmy począć? Uciekać nie było gdzie, a rozmowa okazała się niezwykle kulturalna. Tym samym, salonowym tonem Mohammed zaczął nas namawiać na drugą szklaneczkę na tarasie na piętrze. Przekonywał, że to miejscowy zwyczaj i jeśli mu uchybimy, na domowników i na gości nie spłynie zasłużone szczęście i fortuna. Poza tym czekają nas piękne widoki z tarasu na nocny Tanger.
Trzej mężczyźni nagle się ulotnili, a my we czwórkę zaczęliśmy wspinać się po coraz bardziej krętych schodach, aż doszliśmy do ciemnego pomieszczenia, zawalonego surowymi belkami. Tak wyglądają miejsca zbrodni – zdążyłam pomyśleć, zanim sparaliżowało mnie ze strachu.
Pięknie wykrojony kształt orientalnego okna wypełniał granat nieba roziskrzony gwiazdami, opadający na dachy medyny. Rozmowa z szklaneczką herbaty w ręku znowu przypominała angielskie cocktail party. Jesteś piękną kobietą i marzę, by się z Tobą kochać- nagle wypalił Mohammed, a ja zaczęłam obawiać się, że mam do czynienia z psychopatą.
Najwyraźniej liberalne prądy zachęcające do smakowania wolnej miłości i cieszenia się życiem nie są obce w krajach muzułmańskich. Moje próby wyprowadzenia go z tak bezpośrednich rewirów spełzły na niczym, odbijane bardzo błyskotliwymi argumentami, m.in. o doświadczaniu innych kultur i końcu epoki ciasnych horyzontów. W tym czasie Agnieszka walczyła z bratem Mohammeda, który obrał inną taktykę i przystępował powoli do działania. Spanikowana widziała już siebie skaczącą przez okno i mknącą po dachach medyny niczym James Bond.
Odwróciłyśmy się na pięcie i pognałyśmy w dół ryglując szybko drzwi naszego pokoju i śpiąc w strachu przez pół nocy. Ktoś jeszcze do nas pukał, ale na szczęście oddalił się zrezygnowany. O brzasku wdychałyśmy już rześkie powietrze, spacerując uliczkami Tangeru w stronę portu. W drzwiach hotelu pożegnałyśmy się jeszcze z Mohammedem, który miał ... bardzo speszoną minę. Wygląda na to, że zwyczajnie zaczepiał zagraniczne turystki.
Magiczna cisza w Fezie
W drodze do Fezu poznałyśmy bardzo dostojną i wciąż urodziwą, starszą Arabkę, która postanowiła zaopiekować się nami na czas podróży, a na dworcu w Fezie wpakowała nas w taksówkę, wrzeszcząc na taksówkarza - najwyraźniej targowała się o naszą zapłatę.
Fez zamknięty za murami medyny oszołamiał – zapachami, kolorami, chaosem, ciasnotą, życiem wylewającym się na ulice. Szybko pod tą warstwą dostrzegłyśmy drugi świat, dużo spokojniejszy, często wręcz wypełniony ciszą. Czasem można było do niego zajrzeć przez otwarte okno, uchylone drzwi prowadzące do domów za grubymi murami, jakiegoś miejsca publicznego, w którym wypoczywali albo modlili się mieszkańcy Fezu.
Nam też było dane przez parę sekund doświadczyć magicznej ciszy, choć innego rodzaju. Na tłocznej ulicy targowej poczułam nagle w kieszeni bluzy czyjąś łapę sięgającą po mój dyktafon. Wciąż wyjątkowo czujna w obcym kraju wrzasnęłam niewspółmiernie głośno. Na parę sekund gwarny targ medyny zamarł – ucichły wszystkie odgłosy, zatrzymał się ruch… Nikt nie zareagował na złodzieja, a my zdziwiłyśmy się tą znieczulicą. Teraz myślę, że po prostu zbytnio zaskoczyłam ich swoim wrzaskiem.
Akcja z King-Kongiem
Następnym punktem podróży była pustynia Erg Schebbi. Nie udało nam się wydostać z Fezu skoro świt, jak to planowałyśmy. Kierowca zaspał i trzeba było czekać do 10-ej. Na dworcowym klepisku stały autobusy z arabskimi napisami. Byłyśmy więc zdane na pomoc wielu chętnych przewodników pracujących tu jako żywe megafony. Szybko zorientowałyśmy się, że bagażowy naciąga nas na podejrzaną opłatę. Serce mu jednak stopniało, bo nie tylko zwrócił nam pieniądze, ale jeszcze położył na przeprosiny po ciasteczku na bagażu podręcznym.
Autobus zapełnił się mężczyznami w turbanach i kobietami w chustach. Pasażerowie zerkali zaciekawieni w naszą stronę. Małżeństwo wesołych staruszków przed nami odwracało się co chwila aż w końcu dziadek nie wytrzymał i zaczął coś na migi pokazywać. Bardzo go rozbawiło, gdy zrozumiałyśmy, że trzeba założyć chustki na głowę. Chciał po prostu powiedzieć, że... mamy ładne włosy.
Droga trwała cały dzień, a w autobusie, dziwnym zbiegiem okoliczności, pojawili się kolejno dwaj mężczyźni - z identycznym folderem oberży na pustyni Erg Schebbi, gdzie zmierzałyśmy. Mówili po angielsku z uśmiechem i luzem prosto z amerykańskiej reklamy. Wypytywali o plany. Drugi z nich zaoferował pomoc w dotarciu rano do Merzugi, gdyż jego znajomy z tamtych stron będzie akurat załatwiał sprawy w Ar-Raszidji, gdzie miałyśmy nocować. Wystarczy, że z nim wysiądziemy na chwilę na najbliższym postoju i zadzwonimy z budki, by nas umówić.
W głowie włączył nam się alarm na te zbiegi okoliczności, ale było już za późno. Zmierzch zapadł, a jeden z szajki koleżków na przystanku tuż przed Ar-Raszidiją otworzył zamaszyście tylne drzwi i wrzeszczał na cały autobus Kaszia!? Agneszka?! Oczywiście pragnął upewnić się, czy skorzystamy z ich podejrzanej pomocy. Zaraz potem na pustym placu, który miał być dworcem, przywitały nas nie tylko ciemności, ale też grupka trzech nerwowych typków o bardzo podejrzanym wyglądzie, z ciemnoskórym King-Kongiem na czele - przynajmniej jeśli chodzi o wzrost. Znali nasze imiona. Wszyscy pragnęli nam pomóc w znalezieniu drogi do hotelu i dograniu porannego transportu. Byłyśmy zgubione. Przetarłyśmy w rozpaczy oczy i - jeszcze nie wierząc własnemu szczęściu - zobaczyłyśmy... dwóch policjantów. Jeden z nich zaprowadził nas do hotelu, zapewniając, że tu jesteśmy bezpieczne. King-kong i szajka patrzyli za nami wściekli - a chłopcy z recepcji oczywiście zapraszali na... herbatę. Dziwili się bardzo, że zamknęłyśmy się w pokoju.
Serce i Fuck off na pustyni
Dzień spędzony samotnie na wydmach Erg Schebbi wynagrodził nam wszystkie trudy. Wiedziałyśmy już, po co przyjechałyśmy do Maroka – by zakosztować tej ciszy i przestrzeni, spokoju pustyni, który uzależnia i każe myśleć o powrocie. Na najwyższym wzniesieniu patrzyłyśmy na zachód słońca, otoczone ze wszystkich stron przez góry Maroka i Algierii.
Upstrzone gwiazdami niebo towarzyszyło nam podczas długiej drogi powrotnej do albergue. W ciszy usłyszałyśmy płacz dziecka i zobaczyłyśmy Nomada biegnącego w naszym kierunku z namiotu widocznego nieopodal. Ujrzał w ciemnościach światło latarki i przejęty zapraszał zagubionych, nocnych wędrowców do siebie, do rodziny, czyniąc przy tym charakterystyczny gest ukłonu z ręką przyłożoną do serca.
Nam wciąż jednak trudno było zaprzyjaźnić się z Marokańczykami, tym bardziej, gdy następnego dnia właściciel drugiej Panoramy w Rissani przeobraził się nagle z dobrego wujka w brutala ogarniętego furią, wykrzykując Fuck off w naszą stronę! Zauważył, jak ostrzegamy przybyłych Anglików przed jego drobnymi kantami.
Biegłyśmy spóźnione i zdenerwowane na jedyny popołudniowy autobus mający nas wywieźć z Rissani. Co z tego? I tak czekałyśmy na odjazd, bo kierowca właśnie postanowił naprawić jeden z lufcików, mocując się pół godziny z jakąś gumeczką. Trzeba jednak przyznać, że - poza skrajnymi przypadkami - autobusy w Maroku są dosyć punktualne.
Wśród pasażerów trafiłyśmy na parę znajomych Hiszpanów. Spotkałyśmy ich w pensjonacie na pustyni, gdy kopcili w sposób bardzo egzystencjalny mnóstwo papierosów. Okazało się, że ich smutek niewiele miał wspólnego z kulturalnymi prądami. Kobieta po prostu była śmiertelnie obrażona na swojego mężczyznę, że ją zabrał do tego okropnego kraju. My za to, wbrew wszelkiej logice, zaczynałyśmy go jednocześnie kochać i nienawidzić.
Uśmiech po powodzi
Gdy już nauczyłyśmy się nieugiętej asertywności wobec mieszkańców Maroka, trafiłyśmy do wąwozu Toudra. Ale Maroko znowu postanowiło nas zaskoczyć: napotkani w wąwozie miejscowi Berberowie byli nie tylko pozbawieniu całkowicie nachalności, ale wręcz emanowali niespotykanym spokojem.
W zielonym gąszczu przy rzece, prowadzącym do wąwozu, Agnieszka czekała na mnie z drobnym, poczciwym dziadusiem i jego osiołkiem. Głęboko i szczerze zasmucił się, że nie ma męża. Ze współczucia kiwał melancholijnie głową i zamyślony patrzył w dal, na swoją piękną, górzystą ziemię, którą zaledwie miesiąc temu zalała powódź. Znalazł szybko rozwiązanie: zaproponował, że ją przygarnie do siebie. Nie przejął się odmową, gdyż na pożegnanie w ciągu paru sekund wspiął się na olbrzymią palmę i zaczął ciskać w nas świeżymi daktylami. Uzbieraliśmy cały worek.
Zaraz potem uśmiechnięty rolnik zawołał nas na herbatkę na polu, pokazując ręką na grządki zniszczone przez wodę. Najwyraźniej nie stracił niezwykłej pogody ducha. Przystojny, młody chłopak, który nagle wyrósł spod ziemi, oprowadzał nas cały dzień dzikimi, krętymi ścieżkami wzdłuż rzeki, pośród wiosek, nie chcąc nic w zamian. Berberyjska rodzina gościła w domu, zwyczajnie ciesząc się z naszego towarzystwa. Wyjechałam święcie wierząc, że Wąwóz Toudra to zaczarowana kraina. W dalszej drodze oczekiwałyśmy powrotu do rzeczywistości.
Gladiator w Paryżu
Wciąż jednak rozmawiałyśmy z miejscowymi ludźmi – zbyt bardzo byłyśmy ciekawe ich kultury, sposobu myślenia. W międzyczasie dołączył do nas Artur z Wrocławia. W drodze do Warzazat słuchałam arabskiej muzyki z odtwarzacza mp3 trzydziestoletniego Mounira. Opowiadał z pasją o swoim życiu, o czarnym pasie z karate, o tym jak był statystą w Gladiatorze, kręconym w pobliskim Ait Benhadou. Za miesiąc miał jechać na rok, dwa do pracy do Francji, by być jednym z tysięcy niedomytych Arabów, dla tych, co nawet nie pokwapią się, by z nim zamienić parę słów, ale z góry go ocenią. Na pożegnanie podarował nam wodę różaną. Zapraszał całą naszą trójkę do Rabatu, do mamy, na kus kus z rybą.
Od tej pory zaproszeniom na herbatkę i kus kus nie było końca. Marokańczycy najwyraźniej pragną kontaktu z ludźmi z Europy. Co nimi kieruje, trudno powiedzieć – czasem zwykła ciekawość, czasem chęć jakiejś korzyści, zareklamowania swojego sklepu, ale w wielu wypadkach jest w tym wiele serdeczności.
Po nocy spędzonej na obskurnym dworcu w Warzazacie, tuż przed świtem wsiedliśmy do autobusu jadącego w stronę Sahary Zachodniej. Wcześniej jednak przyszło nam zaprzyjaźnić się z nocnym towarzystwem z dworcowego baru. Sposób był niezwykle prosty: poczęstowaliśmy wszystkich mandarynkami, co wywołało od razu uśmiechy na męskich, lekko oprychowatych twarzach. Na ekranie migały sceny z jakiegoś krwawego filmu made in USA. Jeden z żywych megafonów biegał niestrudzenie wrzeszcząc Agadir!!! Agadir!!!, choć na hali nie było żywej duszy oprócz paru, głęboko śpiących niedobitków. Tak samo młoda twarz klozetowego, ukryta w kapturze, zatonęła w głębokim śnie.
Kupony od bycia Europejczykiem
Wioska na kamiennej pustyni w okolicach Akki wyglądała na wymarłą. Jest to miejsce, gdzie nasze obce języki na niewiele już się zdają i nie dojeżdżają żadne środki lokomocji. Trafiliśmy tu prosto z autobusu z czarną Berberyjką, Hafidą, ubraną w połyskliwą, kolorową suknię. Taka tu codzienna moda. W domu babcia Hafidy raczy się niezwykle mocną tabaką. Kuzynki spędzają długi wieczór ozdabiając dłonie misternymi wzorkami z henny. Hafida została porzucona przez męża, a starszy synek zachorował na nieuleczalną chorobę. Nie poddała się i razem z przyjaciółką założyły w swojej wiosce ... stowarzyszenie kobiet. Uczą miejscowe kobiety pisać, czytać i szukać możliwości zarobku.
W wiosce na pustyni przyjęto nas z honorami i serdecznością, które długo będziemy pamiętać. Choć byliśmy z innej kultury, okazywali nam sympatię, szacunek i zainteresowanie. Kobietom nie przeszkadzało towarzystwo Artura – śmiały się, żartowały i tańczyły bez najmniejszego skrępowania. Dla odmiany w niedalekim Antyatlasie ubrane na czarno kobiety zakrywają twarz na widok obcych.
Fun z wielbłądami
Na przełomie listopada i grudnia po południowym Maroka krążą jedynie niedobitki turystów i podróżników. Tym bardziej razi cyrk odgrywany na ich potrzeby na głównym placu w Marrakeszu, Dżemaa el-Fna. Dopiero nocą miasto odsłania swoją prawdziwą, fascynującą twarz. Stoiska ze świeżym jedzeniem, opowiadacze, wróżbici, muzycy i tancerze tworzą niesamowitą atmosferę przypominającą stare, arabskie miasta.
Wydaje się to dziwne, ale na naszej drodze przez Maroko nie udało nam się spotkać zadowolonych podróżników, nawet jeśli wcześniej przemierzyli pół świata. Zawsze narzekali choćby na namolność, na żebraków, na sklepikarzy... Dopiero w Sidi Ifni nad oceanem para chilijskich filmowców żegnała się ze smutkiem z tym krajem niezepsutych i serdecznych ludzi. Wracali do domu po półrocznej podróży po Europie, Afryce Północnej i festiwalach filmowych. Czy ich latynoskie korzenie pozwoliły im inaczej odbierać ten świat?
Na promie powrotnym podróż urozmaicała nam podekscytowana Angielka dobiegająca czterdziestki, podróżująca po całym świecie. Żegnała z ulgą ten koszmarny kraj, który nie zapewnił jej a lot of fun, a co gorsza nie zaoferował połączeń z Tunezją, do której pragnęła uciec. Z oburzeniem opowiadała m.in. o tym, jak to w Tangerze biedny, miejscowy chłopak, namolny jak wszyscy, oprowadzał ją po mieście. Przez trzy dni... wydał na nią wszystkie pieniądze, jakie mu dała na samym początku – o czym opowiedziała tonem człowieka, któremu się po prostu należy. Szukała naszego wsparcia w swojej niedoli. Fun zapewniły jej jedynie wielbłądy, na które rzeczywiście wyjątkowo namolnie namawia się turystów. Patrzyłyśmy na nią z kamiennymi twarzami, pragnąc jedynie by sobie już poszła. Może warto by ją wysłać do stowarzyszenia kobiet na pustyni? Wiemy jednak, że nawet my byśmy tam długo pewnie nie wytrzymały.
Katarzyna Wielgomas
Tangerskie cocktail party
Port w Tangerze przywitał nas strugami deszczu i zimną nocą. Wciąż jednak białe domki widoczne na wzgórzu medyny wyglądały uroczo. Nie dane nam było spokojnie zanurzyć się w tak kochanych przeze mnie arabskich uliczkach i zakamarkach: pierwsze kwadranse w Maroku spędziłyśmy uciekając przed wyjątkowo przejętymi swoją rolą faux guides (fałszywi przewodnikami). Długo trzeba było czekać w kryjówce, by sobie poszli zniechęceni. Potem był tylko jeden problem: nie miałyśmy pojęcia, dokąd o tej porze pójść.
Pomógł nam chłopak z otwartego jeszcze przed północą warsztatu rzemieślniczego. Tak to trafiłyśmy do starego, opustoszałego hotelu, którego nazwy nie pamiętam i do którego za nic nie trafię po raz drugi w labiryncie tangerskiej medyny. Mocno nadszarpnięte przez czas mozaiki, wyschnięte kwiaty w wielkich donicach i jeszcze bardziej wyschnięta fontanna pozwalały nie tylko wyobrazić sobie wyrafinowany klimat arabskiej rezydencji, ale też wzmacniały grobową atmosferę zapuszczonego hotelu po sezonie.
Chłopak z recepcji, Mohammed, zaprosił nasi na herbatkę. Nie mogłyśmy odmówić nie tylko z ciekawości, ale i z litości – biedak najwyraźniej się nudził. Na herbatce pojawił się też brat Mohammeda i trzej inni mężczyźni z Tangeru. Cóż mogłyśmy począć? Uciekać nie było gdzie, a rozmowa okazała się niezwykle kulturalna. Tym samym, salonowym tonem Mohammed zaczął nas namawiać na drugą szklaneczkę na tarasie na piętrze. Przekonywał, że to miejscowy zwyczaj i jeśli mu uchybimy, na domowników i na gości nie spłynie zasłużone szczęście i fortuna. Poza tym czekają nas piękne widoki z tarasu na nocny Tanger.
Trzej mężczyźni nagle się ulotnili, a my we czwórkę zaczęliśmy wspinać się po coraz bardziej krętych schodach, aż doszliśmy do ciemnego pomieszczenia, zawalonego surowymi belkami. Tak wyglądają miejsca zbrodni – zdążyłam pomyśleć, zanim sparaliżowało mnie ze strachu.
Pięknie wykrojony kształt orientalnego okna wypełniał granat nieba roziskrzony gwiazdami, opadający na dachy medyny. Rozmowa z szklaneczką herbaty w ręku znowu przypominała angielskie cocktail party. Jesteś piękną kobietą i marzę, by się z Tobą kochać- nagle wypalił Mohammed, a ja zaczęłam obawiać się, że mam do czynienia z psychopatą.
Najwyraźniej liberalne prądy zachęcające do smakowania wolnej miłości i cieszenia się życiem nie są obce w krajach muzułmańskich. Moje próby wyprowadzenia go z tak bezpośrednich rewirów spełzły na niczym, odbijane bardzo błyskotliwymi argumentami, m.in. o doświadczaniu innych kultur i końcu epoki ciasnych horyzontów. W tym czasie Agnieszka walczyła z bratem Mohammeda, który obrał inną taktykę i przystępował powoli do działania. Spanikowana widziała już siebie skaczącą przez okno i mknącą po dachach medyny niczym James Bond.
Odwróciłyśmy się na pięcie i pognałyśmy w dół ryglując szybko drzwi naszego pokoju i śpiąc w strachu przez pół nocy. Ktoś jeszcze do nas pukał, ale na szczęście oddalił się zrezygnowany. O brzasku wdychałyśmy już rześkie powietrze, spacerując uliczkami Tangeru w stronę portu. W drzwiach hotelu pożegnałyśmy się jeszcze z Mohammedem, który miał ... bardzo speszoną minę. Wygląda na to, że zwyczajnie zaczepiał zagraniczne turystki.
Magiczna cisza w Fezie
W drodze do Fezu poznałyśmy bardzo dostojną i wciąż urodziwą, starszą Arabkę, która postanowiła zaopiekować się nami na czas podróży, a na dworcu w Fezie wpakowała nas w taksówkę, wrzeszcząc na taksówkarza - najwyraźniej targowała się o naszą zapłatę.
Fez zamknięty za murami medyny oszołamiał – zapachami, kolorami, chaosem, ciasnotą, życiem wylewającym się na ulice. Szybko pod tą warstwą dostrzegłyśmy drugi świat, dużo spokojniejszy, często wręcz wypełniony ciszą. Czasem można było do niego zajrzeć przez otwarte okno, uchylone drzwi prowadzące do domów za grubymi murami, jakiegoś miejsca publicznego, w którym wypoczywali albo modlili się mieszkańcy Fezu.
Nam też było dane przez parę sekund doświadczyć magicznej ciszy, choć innego rodzaju. Na tłocznej ulicy targowej poczułam nagle w kieszeni bluzy czyjąś łapę sięgającą po mój dyktafon. Wciąż wyjątkowo czujna w obcym kraju wrzasnęłam niewspółmiernie głośno. Na parę sekund gwarny targ medyny zamarł – ucichły wszystkie odgłosy, zatrzymał się ruch… Nikt nie zareagował na złodzieja, a my zdziwiłyśmy się tą znieczulicą. Teraz myślę, że po prostu zbytnio zaskoczyłam ich swoim wrzaskiem.
Akcja z King-Kongiem
Następnym punktem podróży była pustynia Erg Schebbi. Nie udało nam się wydostać z Fezu skoro świt, jak to planowałyśmy. Kierowca zaspał i trzeba było czekać do 10-ej. Na dworcowym klepisku stały autobusy z arabskimi napisami. Byłyśmy więc zdane na pomoc wielu chętnych przewodników pracujących tu jako żywe megafony. Szybko zorientowałyśmy się, że bagażowy naciąga nas na podejrzaną opłatę. Serce mu jednak stopniało, bo nie tylko zwrócił nam pieniądze, ale jeszcze położył na przeprosiny po ciasteczku na bagażu podręcznym.
Autobus zapełnił się mężczyznami w turbanach i kobietami w chustach. Pasażerowie zerkali zaciekawieni w naszą stronę. Małżeństwo wesołych staruszków przed nami odwracało się co chwila aż w końcu dziadek nie wytrzymał i zaczął coś na migi pokazywać. Bardzo go rozbawiło, gdy zrozumiałyśmy, że trzeba założyć chustki na głowę. Chciał po prostu powiedzieć, że... mamy ładne włosy.
Droga trwała cały dzień, a w autobusie, dziwnym zbiegiem okoliczności, pojawili się kolejno dwaj mężczyźni - z identycznym folderem oberży na pustyni Erg Schebbi, gdzie zmierzałyśmy. Mówili po angielsku z uśmiechem i luzem prosto z amerykańskiej reklamy. Wypytywali o plany. Drugi z nich zaoferował pomoc w dotarciu rano do Merzugi, gdyż jego znajomy z tamtych stron będzie akurat załatwiał sprawy w Ar-Raszidji, gdzie miałyśmy nocować. Wystarczy, że z nim wysiądziemy na chwilę na najbliższym postoju i zadzwonimy z budki, by nas umówić.
W głowie włączył nam się alarm na te zbiegi okoliczności, ale było już za późno. Zmierzch zapadł, a jeden z szajki koleżków na przystanku tuż przed Ar-Raszidiją otworzył zamaszyście tylne drzwi i wrzeszczał na cały autobus Kaszia!? Agneszka?! Oczywiście pragnął upewnić się, czy skorzystamy z ich podejrzanej pomocy. Zaraz potem na pustym placu, który miał być dworcem, przywitały nas nie tylko ciemności, ale też grupka trzech nerwowych typków o bardzo podejrzanym wyglądzie, z ciemnoskórym King-Kongiem na czele - przynajmniej jeśli chodzi o wzrost. Znali nasze imiona. Wszyscy pragnęli nam pomóc w znalezieniu drogi do hotelu i dograniu porannego transportu. Byłyśmy zgubione. Przetarłyśmy w rozpaczy oczy i - jeszcze nie wierząc własnemu szczęściu - zobaczyłyśmy... dwóch policjantów. Jeden z nich zaprowadził nas do hotelu, zapewniając, że tu jesteśmy bezpieczne. King-kong i szajka patrzyli za nami wściekli - a chłopcy z recepcji oczywiście zapraszali na... herbatę. Dziwili się bardzo, że zamknęłyśmy się w pokoju.
Serce i Fuck off na pustyni
Dzień spędzony samotnie na wydmach Erg Schebbi wynagrodził nam wszystkie trudy. Wiedziałyśmy już, po co przyjechałyśmy do Maroka – by zakosztować tej ciszy i przestrzeni, spokoju pustyni, który uzależnia i każe myśleć o powrocie. Na najwyższym wzniesieniu patrzyłyśmy na zachód słońca, otoczone ze wszystkich stron przez góry Maroka i Algierii.
Upstrzone gwiazdami niebo towarzyszyło nam podczas długiej drogi powrotnej do albergue. W ciszy usłyszałyśmy płacz dziecka i zobaczyłyśmy Nomada biegnącego w naszym kierunku z namiotu widocznego nieopodal. Ujrzał w ciemnościach światło latarki i przejęty zapraszał zagubionych, nocnych wędrowców do siebie, do rodziny, czyniąc przy tym charakterystyczny gest ukłonu z ręką przyłożoną do serca.
Nam wciąż jednak trudno było zaprzyjaźnić się z Marokańczykami, tym bardziej, gdy następnego dnia właściciel drugiej Panoramy w Rissani przeobraził się nagle z dobrego wujka w brutala ogarniętego furią, wykrzykując Fuck off w naszą stronę! Zauważył, jak ostrzegamy przybyłych Anglików przed jego drobnymi kantami.
Biegłyśmy spóźnione i zdenerwowane na jedyny popołudniowy autobus mający nas wywieźć z Rissani. Co z tego? I tak czekałyśmy na odjazd, bo kierowca właśnie postanowił naprawić jeden z lufcików, mocując się pół godziny z jakąś gumeczką. Trzeba jednak przyznać, że - poza skrajnymi przypadkami - autobusy w Maroku są dosyć punktualne.
Wśród pasażerów trafiłyśmy na parę znajomych Hiszpanów. Spotkałyśmy ich w pensjonacie na pustyni, gdy kopcili w sposób bardzo egzystencjalny mnóstwo papierosów. Okazało się, że ich smutek niewiele miał wspólnego z kulturalnymi prądami. Kobieta po prostu była śmiertelnie obrażona na swojego mężczyznę, że ją zabrał do tego okropnego kraju. My za to, wbrew wszelkiej logice, zaczynałyśmy go jednocześnie kochać i nienawidzić.
Uśmiech po powodzi
Gdy już nauczyłyśmy się nieugiętej asertywności wobec mieszkańców Maroka, trafiłyśmy do wąwozu Toudra. Ale Maroko znowu postanowiło nas zaskoczyć: napotkani w wąwozie miejscowi Berberowie byli nie tylko pozbawieniu całkowicie nachalności, ale wręcz emanowali niespotykanym spokojem.
W zielonym gąszczu przy rzece, prowadzącym do wąwozu, Agnieszka czekała na mnie z drobnym, poczciwym dziadusiem i jego osiołkiem. Głęboko i szczerze zasmucił się, że nie ma męża. Ze współczucia kiwał melancholijnie głową i zamyślony patrzył w dal, na swoją piękną, górzystą ziemię, którą zaledwie miesiąc temu zalała powódź. Znalazł szybko rozwiązanie: zaproponował, że ją przygarnie do siebie. Nie przejął się odmową, gdyż na pożegnanie w ciągu paru sekund wspiął się na olbrzymią palmę i zaczął ciskać w nas świeżymi daktylami. Uzbieraliśmy cały worek.
Zaraz potem uśmiechnięty rolnik zawołał nas na herbatkę na polu, pokazując ręką na grządki zniszczone przez wodę. Najwyraźniej nie stracił niezwykłej pogody ducha. Przystojny, młody chłopak, który nagle wyrósł spod ziemi, oprowadzał nas cały dzień dzikimi, krętymi ścieżkami wzdłuż rzeki, pośród wiosek, nie chcąc nic w zamian. Berberyjska rodzina gościła w domu, zwyczajnie ciesząc się z naszego towarzystwa. Wyjechałam święcie wierząc, że Wąwóz Toudra to zaczarowana kraina. W dalszej drodze oczekiwałyśmy powrotu do rzeczywistości.
Gladiator w Paryżu
Wciąż jednak rozmawiałyśmy z miejscowymi ludźmi – zbyt bardzo byłyśmy ciekawe ich kultury, sposobu myślenia. W międzyczasie dołączył do nas Artur z Wrocławia. W drodze do Warzazat słuchałam arabskiej muzyki z odtwarzacza mp3 trzydziestoletniego Mounira. Opowiadał z pasją o swoim życiu, o czarnym pasie z karate, o tym jak był statystą w Gladiatorze, kręconym w pobliskim Ait Benhadou. Za miesiąc miał jechać na rok, dwa do pracy do Francji, by być jednym z tysięcy niedomytych Arabów, dla tych, co nawet nie pokwapią się, by z nim zamienić parę słów, ale z góry go ocenią. Na pożegnanie podarował nam wodę różaną. Zapraszał całą naszą trójkę do Rabatu, do mamy, na kus kus z rybą.
Od tej pory zaproszeniom na herbatkę i kus kus nie było końca. Marokańczycy najwyraźniej pragną kontaktu z ludźmi z Europy. Co nimi kieruje, trudno powiedzieć – czasem zwykła ciekawość, czasem chęć jakiejś korzyści, zareklamowania swojego sklepu, ale w wielu wypadkach jest w tym wiele serdeczności.
Po nocy spędzonej na obskurnym dworcu w Warzazacie, tuż przed świtem wsiedliśmy do autobusu jadącego w stronę Sahary Zachodniej. Wcześniej jednak przyszło nam zaprzyjaźnić się z nocnym towarzystwem z dworcowego baru. Sposób był niezwykle prosty: poczęstowaliśmy wszystkich mandarynkami, co wywołało od razu uśmiechy na męskich, lekko oprychowatych twarzach. Na ekranie migały sceny z jakiegoś krwawego filmu made in USA. Jeden z żywych megafonów biegał niestrudzenie wrzeszcząc Agadir!!! Agadir!!!, choć na hali nie było żywej duszy oprócz paru, głęboko śpiących niedobitków. Tak samo młoda twarz klozetowego, ukryta w kapturze, zatonęła w głębokim śnie.
Kupony od bycia Europejczykiem
Wioska na kamiennej pustyni w okolicach Akki wyglądała na wymarłą. Jest to miejsce, gdzie nasze obce języki na niewiele już się zdają i nie dojeżdżają żadne środki lokomocji. Trafiliśmy tu prosto z autobusu z czarną Berberyjką, Hafidą, ubraną w połyskliwą, kolorową suknię. Taka tu codzienna moda. W domu babcia Hafidy raczy się niezwykle mocną tabaką. Kuzynki spędzają długi wieczór ozdabiając dłonie misternymi wzorkami z henny. Hafida została porzucona przez męża, a starszy synek zachorował na nieuleczalną chorobę. Nie poddała się i razem z przyjaciółką założyły w swojej wiosce ... stowarzyszenie kobiet. Uczą miejscowe kobiety pisać, czytać i szukać możliwości zarobku.
W wiosce na pustyni przyjęto nas z honorami i serdecznością, które długo będziemy pamiętać. Choć byliśmy z innej kultury, okazywali nam sympatię, szacunek i zainteresowanie. Kobietom nie przeszkadzało towarzystwo Artura – śmiały się, żartowały i tańczyły bez najmniejszego skrępowania. Dla odmiany w niedalekim Antyatlasie ubrane na czarno kobiety zakrywają twarz na widok obcych.
Fun z wielbłądami
Na przełomie listopada i grudnia po południowym Maroka krążą jedynie niedobitki turystów i podróżników. Tym bardziej razi cyrk odgrywany na ich potrzeby na głównym placu w Marrakeszu, Dżemaa el-Fna. Dopiero nocą miasto odsłania swoją prawdziwą, fascynującą twarz. Stoiska ze świeżym jedzeniem, opowiadacze, wróżbici, muzycy i tancerze tworzą niesamowitą atmosferę przypominającą stare, arabskie miasta.
Wydaje się to dziwne, ale na naszej drodze przez Maroko nie udało nam się spotkać zadowolonych podróżników, nawet jeśli wcześniej przemierzyli pół świata. Zawsze narzekali choćby na namolność, na żebraków, na sklepikarzy... Dopiero w Sidi Ifni nad oceanem para chilijskich filmowców żegnała się ze smutkiem z tym krajem niezepsutych i serdecznych ludzi. Wracali do domu po półrocznej podróży po Europie, Afryce Północnej i festiwalach filmowych. Czy ich latynoskie korzenie pozwoliły im inaczej odbierać ten świat?
Na promie powrotnym podróż urozmaicała nam podekscytowana Angielka dobiegająca czterdziestki, podróżująca po całym świecie. Żegnała z ulgą ten koszmarny kraj, który nie zapewnił jej a lot of fun, a co gorsza nie zaoferował połączeń z Tunezją, do której pragnęła uciec. Z oburzeniem opowiadała m.in. o tym, jak to w Tangerze biedny, miejscowy chłopak, namolny jak wszyscy, oprowadzał ją po mieście. Przez trzy dni... wydał na nią wszystkie pieniądze, jakie mu dała na samym początku – o czym opowiedziała tonem człowieka, któremu się po prostu należy. Szukała naszego wsparcia w swojej niedoli. Fun zapewniły jej jedynie wielbłądy, na które rzeczywiście wyjątkowo namolnie namawia się turystów. Patrzyłyśmy na nią z kamiennymi twarzami, pragnąc jedynie by sobie już poszła. Może warto by ją wysłać do stowarzyszenia kobiet na pustyni? Wiemy jednak, że nawet my byśmy tam długo pewnie nie wytrzymały.
Katarzyna Wielgomas
Dodane komentarze
colcolcol 2008-07-02 07:32:29
Witam, bardzo podobała mi sie wasza opowieść. Odnieślismy z rodziną podobne do Waszych wrażenia z podróży po Maroko. Ludzie są tam, oprócz herbaty, mietowej największym skarbem. Nie pozna się Maroko z okien autobusu dodatkowo ukryty za maska cwanego, bogatego i najmądrzejszego na swiecie europejczyka. Nas tez Maroko po raz kolejny uczyło pokory i szacunku dla innych, urzekało witalnością i zapachami, pozwoliło przeżyc jedną z naładniejszych podróży życia.. Maruderom z Europy mówimy zdecydowane NIE!! :) PozdrawiamPrzydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.