Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Andamany czyli w krainie spacerujących muszelek i latających ryb > INDIE
chustka relacje z podróży
ARTYKUŁ o Wyspach, które należą do Indii - w zmienionej formie ukazał się w gazecie GLOBTROTER (numer wakacyjny 2008)
Dyskretny urok minionych dni
Celem naszym były Andamany… kilka dobrych lat temu dotarłam do Indii i Bangladeszu drogą lądową, był to wycieńczający maraton bo czasu i pieniędzy nie miałam za wiele, spędziłam trzy miesiące w nieustannej podróży. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Andamanach. Prawdziwie dziewicze wyspy, jedyne takie w Azji gdzie zupełnie nie dotarła cywilizacja, z żyjącymi tam dzikimi plemionami, które tak jak te ostatnie z ostatnich z amazońskiej dżungli albo wcale nie widziały jeszcze białego człowieka albo odnoszą się do niego wrogo… chciałam zobaczyć nietknięte ludzką ręką tropikalne lasy deszczowe obfitujące w reliktowe i endemiczne gatunki zwierząt i roślin, słowem świat z minionych epok. Gdy usłyszałam o Andamanach po raz pierwszy nie miałam już czasu ani pieniędzy by je zobaczyć. Nie wiedziałam wtedy, że tracę niepowtarzalną szansę zobaczenia czegoś czego już teraz tam nie ma ….
Postanowiłam wrócić do Indii i odwiedzić wyspy latem 2007. Minęło kilka ładnych lat a w tym czasie Andamany zmieniły się… archipelag stał się bardziej otwarty na świat, na masową turystykę, nawiedziło go też tsunami…. Miejsce moich marzeń zmieniło się. Jednak jest tam jakoś inaczej niż w Indiach. Wyspy mimo ogromu zmian jakie przeszły mają wciąż cos z dawnego pierwotnego uroku.
Północ- południe czyli początek podróży
Do Indii lecimy cały dzień, a na pokładzie samolotu dużo jest Polaków, wszyscy opowiadają o planach swojej podróży. A są to plany bogate, naszpikowane odwiedzinami w tysiącu miejsc. Jedni chcą zwiedzić Taj Mahal, Kajuraho, inni święte miasto Varanasi. Wreszcie i nas pytają dokąd jedziemy
- My właściwie tylko na Andamany- odpowiadam. I tu zdziwienie.
- O tej porze roku? Przecież jest monsun, tam nie ma co robić, ciągle pada.. też myśleliśmy, żeby tam pojechać ale zrezygnowaliśmy – mówią Ania i Łukasz z Poznania
No cóż zobaczymy… W końcu moim marzeniem było tam pojechać więc nie dam się tak łatwo zniechęcić.
Wysiadamy w Delhi. Jest pierwsza w nocy. I wszystko przyspiesza. W nozdrza uderza odrażający smród gnijących śmieci zmieszany z suchym gorącym powietrzem, rikszarze tłoczą się przy nas próbując wykroić tylko dla siebie tak smakowity, bo pachnący euro, kąsek. Na ulicach w najdziwniejszych pozycjach i miejscach widać śpiące o tej porze krowy i ludzie, jedynie sfory wyniszczonych psów przemierzają rześko zasypiające miasto.
Następnej nocy wyruszamy już w podróż do Chennai (dawny Madras), za 33 godziny będziemy dużo bliżej Andamanów, na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Tylko woda będzie nas oddzielać od wysp.
Podróż dłuży się niezmiernie (ileż można siedzieć i na przemian leżeć w jednym miejscu) i w końcu z czterema godzinami opóźnienia z powodu kradzieży docieramy do Chennai. Do miasta gdzie, życie toczy się nad brzegiem oceanu, gdzie wiatr od morza chłodzi rozgrzane powietrze. Tutaj do codziennych zwyczajów należy spotykanie się ze znajomymi na plaży, umawiają się narzeczeni i kochankowie, przychodzą też całe rodziny, które nad brzegiem morza urządzają codzienne pikniki. Ludzie toną w stosach własnych śmieci, kolb po zjedzonych kukurydzach, opakowaniach po lodach czy szkieletach po skonsumowanych z apetytem rybach. Ten brud wlewa się ochoczo wprost do oceanu, po to by za chwilę zostać z powrotem wyrzuconym na piasek wraz z siłą kolejnej uderzającej o brzeg fali, a ludzie brodzą w tej pełnej śmieci wodzie…
Raj na ziemi
Świta… spoglądamy przez okienko samolotu i wreszcie widzimy wysepki. Jest ich dużo, jedne samotne i maluteńkie, na których nikt nigdy się nie osiedli, inne większe i ze sobą połączone. Wszystko zatopione w bezmiarze błękitnego oceanu i promieniach wschodzącego słońca. Wąski pas startowy, maluteńki budynek lotniska, tam dostajemy pozwolenie na miesięczny pobyt na Andamanach (kiedyś pozwolenie trzeba było załatwiać stojąc w długich kolejkach w urzędzie w Delhi) i wreszcie jesteśmy w Port Blair- stolicy archipelagu. Pada deszcz ale pagórkowate miasto sprawia na nas pozytywne wrażenie, brak tu koszmarnego hałasu klaksonów i chaosu tak powszechnego na hinduskich ulicach, nie ma też naganiaczy czy namolnych rikszarzy, ludzie jakby spokojniejsi, bardziej wyciszeni. Uff co za ulga, wreszcie można odetchnąć pełną piersią. Pierwsze rozczarowanie przynosi nam dopiero dokument, który otrzymaliśmy po wylądowaniu. Chodzi o pozwolenie na pobyt na Andamanach. Umożliwia on nam jedynie bardzo ograniczone odwiedziny na wyspach. I o ile całkowicie zrozumiały jest zakaz wstępu na obszary zamieszkiwane przez rdzenne plemiona o tyle nie bardzo można zrozumieć dlaczego obcokrajowcy nie mogą odwiedzić archipelagu Nikobarów, a po to by zobaczyć podwodny park narodowy, tropikalny las deszczowy czy też zwiedzić niezamieszkaną wysepkę trzeba opłacać (i to słono!) kolejne pozwolenia, które wcale nie obowiązują Hindusów. W efekcie wyspy, zwłaszcza Port Blair są masowo odwiedzane przez hinduskie rodziny i wycieczki szkolne, dla których największą atrakcją jest zrobienie sobie zdjęcia z białym Europejczykiem! Czasem bywa to równie męczące jak jednostajny ryk ulicznych klaksonów.
Grad strzał i latające ryby
Jeszcze tego samego ranka wyruszamy na Neil Island maluteńką wyspę oddaloną półtorej godziny promem od Port Blair. Płyniemy z samymi Hindusami i możemy mówić o szczęściu bo prom przypływa na tę wyspę jedynie dwa razy w tygodniu. Hindusi zamieszkują wszystkie wysepki archipelagu Andamanów, wyparli oni plemiona Jarawa, Onge, Andamańczyków i Szompenów. To polityka Indii, spowodowała, że plemiona wycofały się w niedostępne rejony wysp a niektóre zintegrowały z hinduską społecznością. Obecnie liczą one zaledwie kilkuset członków, albo nawet, tak jak w przypadku Andamańczyków, tylko kilkadziesiąt (dokładnie 40). Jedynie liczba rdzennych mieszkańców Nikobar nie spada, ponieważ zasymilowali się oni z hinduską społecznością. Natomiast plemiona zamieszkujące North Sentinel Island całkowicie oparły się kontaktom z białym człowiekiem. Wciąż bronią swej małej wyspy wypuszczając z łuków grad strzał. W 2006 dotarli tam łodzią hinduscy rybacy, chcieli się chwilę zatrzymać i naprawić łódź. Spotkał ich ten sam los co wcześniejszych śmiałków. Zostali zabici a ich ciała spalone i zagrzebane płytko w piasku.
Tymczasem nasza podróż promem jest sielska, niebo się rozchmurza, promienie słońca mienią się w bezmiarze oceanu, a ponad powierzchnię wody wzbijają się latające ryby (ryby z rodziny ptaszorowatych), gdzieniegdzie widać też wyskakujące z wody delfiny. Prom kołysze się mocno na falach a hinduscy podróżni przyglądają się nam z wielką uwagą do czasu aż muszą… wystawić głowy za burtę. Niemal wszyscy Hindusi wymiotują z powodu bujania.
Wreszcie ląd. Tam na nas już czekają. Oficer policji skrzętnie spisuje numer i okres pobytu wypisany na pozwoleniu a dookoła nas kłębią się właściciele resortów. Popychają się i kłócą bo każdy z nich próbuje pierwszy wręczyć nam swoją wizytówkę i namówić do obejrzenia miejsca wypoczynku. Kuszą darmowym transportem (na motocyklu) a nawet obiecują zawiezienie z powrotem jeśli miejsce się nam nie spodoba. Podnoszą nam plecaki i bez naszej zgody ładują na motocykl…jedziemy i już po kilku minutach wysiadamy w pięknym otoczeniu. Rząd chatek z bambusa i kilka solidniejszych murowanych domków, a dookoła piękny ogród z mnóstwem tropikalnych kwiatów, palmy kokosowe, las deszczowy i widok na zupełnie pustą plażę. Serdecznie witają nas też pieski mieszkające obok chatek dla turystów, w ogóle sporo jest bezpańskich psów na wyspach. A właściciel błagalnym głosem prosi o wybranie sobie domku, którego lokalizacja nam się najbardziej spodoba. Obniża tez znacznie cenę. Za równowartość 4 i pół dolara za noc dostajemy domek z werandą moskitierą i łazienką! To jasne, że tu zostajemy!
Medytacja w morzu
Pobyt na Neil Island wspominam jako najbardziej sielski okres spędzony na Andamanach. Było trochę tak jakby człowiek został rozbitkiem albo osadnikiem na dzikiej dziewiczej wyspie. Wokół las tropikalny krzyczący ostrym głosem wiecznie kłócących się ze sobą kolorowych papug, pod stopami spacerujące muszelki czyli kraby pustelniki, które chronią się w muszlach dawniej należących do ślimakówi, pod wodą piękne rafy koralowe. Przemierzyliśmy naszą wyspę wzdłuż i wszerz, przedzieraliśmy się z rowerami (były w cenie wynajmu domku) przez gęste zarośla namorzynów w jej najdziksze zakątki, spenetrowaliśmy puste jaskinie, nasłuchiwaliśmy tajemniczych odgłosów tropikalnej puszczy wracając po zapadnięciu zmroku. A jedynym towarzyszem naszych wypraw były Krówka, Lisek i Stary Wyga. Bo tak nazwaliśmy trzy psy, które zamieszkały na werandzie domku w dniu naszego przybycia i nie odstępowały nas na krok, broniły przed atakami innych bezpańskich psów i dostarczały dużej radości. Na wyspie byliśmy jedynymi obcokrajowcami. O ile nie liczyć Japonki, której głowę codziennie po południu w porze odpływu mogliśmy obserwować wystającą z morza. Medytowała tam przez kilka godzin każdego dnia. Nie dziwie się. Neil Island to idealne miejsce na duchowe kontemplacje.
Beach number 7 i śmiercionośne kokosy
To był błąd. Nie trzeba było wyjeżdżać. Od momentu opuszczenia Neil Island wszystko się zmieniło. Na gorsze. Jesteśmy na Havelock Island. Jest tutaj drożej i więcej turystów (są nawet Polacy ale nie chcą z nami rozmawiać). Wyspa jest dużo większa. A w naszym bambusowym domku aż roi się od karaluchów. To nie wszystko. Pierwszego dnia jedziemy motorem na najsłynniejszą plażę na wyspie (wypożyczyliśmy motor chociaż nie mieliśmy ze sobą prawa jazdy, za co zapłaciliśmy mandat ale i tak pozwolono nam jechać dalej). To plaża, numer 7 (na Andamanach nie nazywa się plaż tylko numeruje). Zajęła ona pierwsze miejsce w rankingu opublikowanym przez jakiś angielskie czasopismo na najpiękniejszą plażę w Azji. I rzeczywiście jest piękna, ale nie sposób na niej popływać. Do brzegu pędzą kilkumetrowe fale. Ich szum zagłusza dźwięki tropikalnego lasu, który otacza plażę. To właśnie tam obsiadły nas tysiącami muszki piaskowe (sand flies), już następnego dnia całe nasze ciała były pokryte bardzo swędzącą wysypką, a wskutek niekontrolowanego drapania zrobiły nam się rany. Długo się męczyliśmy żeby się tego pozbyć. To nie koniec nieszczęść. Dość osobliwie rozplanowano położenie bambusowych chatek na terenie naszego „ośrodka”. Obok ławeczek lub też pod prysznicami (były pod gołym niebem) wyrastały ogromne i piękne palmy kokosowe. Nigdy bym nie pomyślała, że mogą one być źródłem takiego stresu. Codziennie, o różnych porach dnia i nocy rozlegał się donośny odgłos uderzenia dojrzałego owocu kokosa o ziemię. Raz nawet widziałam jak owoc omal niż zabił potężnego Włocha, który beztrosko czytał książkę w cieniu palmy. Spadł troszeczkę dalej i nieźle go przestraszył. Od tej pory myjąc głowę nieustannie obserwowałam położenie kokosów na drzewie znajdującym się bezpośrednio nad prysznicem. Na szczęście Havelock to nie tylko złe wspomnienia, to także udane wyprawy na rafy koralowe. Uzbrojeni jedynie w maskę, rurkę i płetwy wybraliśmy się nie tylko na popularne również i dla Hindusów miejsce do snorkellingu (przepiękna Elephant Beach), ale wypłynęliśmy także na szersze wody. Malutką łódeczką płynęliśmy ponad godzinę w jedną stronę po to aby samotnie i startując z łodzi pooglądać podwodny świat u wybrzeży zupełnie niezamieszkanych wysepek. Jak już wszystko sobie dokładnie obejrzeliśmy na wyspie rozpadało się na dobre. Wtedy uciekliśmy do Port Blair.
Tsunami i krokodyle
Do miejscowości Wandoor docieramy rozklekotanym autobusem z Port Blair i dopiero dzięki tej podróży widzimy jakie szkody wyrządziło tu tsunami, które przetoczyło się przez wyspy w 2004 roku. Palmy kokosowe pozbawione są liści, po przejściu fali sterczą tylko smutne kikuty drzew, niektóre domy nadal tkwią w wodzie, bo ich mieszkańcy nie żyją, po prostu nie zdążyli uciec. Na pustych plażach wyrwane z korzeniami palmy zagradzają drogę rozbijającym się o brzeg falom. A ludzie napotkani przygodnie w tej okolicy wciąż wspominają tamte mrożące krew w żyłach chwile, kiedy prawie każdy kogoś stracił. Przyjechaliśmy do Wandoor aby popłynąć statkiem na wyspę Jolly Buoy i zobaczyć kawałek zajmującego ponad 280 km kwadratowych podwodnego parku Mahatma Gandhi Marine National Park. Z nami jadą sami Hindusi. Z kamerami video, niemowlakami i wałówkami. Wysiadamy na maleńkiej wysepce, na której brzegu straszy wielka tablica „Be aware of crocodiles”. Nie jestem pewna czy jest to prawdziwe ostrzeżenie czy tez spełnia rolę turystycznego wabika. Ochoczo zakładamy maski i płetwy i zanurzamy się w podwodnej koralowej krainie. Jesteśmy jedynymi ludźmi, który umieją pływać. Hindusi tez zakładają maski i płetwy oraz… wielkie pomarańczowe koła ratunkowe. Są holowani i asekurowani przez ratowników. Z dala przypomina to widok rozbitków na morzu rozpaczliwie walczących o utrzymanie się na wodzie.
Słona woda morska
Zostajemy na noc w wiosce, wzbudza to małą sensację bo turyści z reguły wracają do Port Blair. Mając czas wychodzimy jeszcze tego samego dnia na popołudniowy spacer i po chwili spotykamy całą grupę ucieszonych naszym widokiem ludzi
- Prędzej, wsiadajcie, macie jedyną okazję popłynąć za grosze na ciekawą wysepkę- pogania nas właściciel łodzi. W łodzi już czeka zniecierpliwiona wielodzietna hinduska rodzina (rodzice i ich dziesięcioro dorosłych dzieci: synów i córek), do opłacalności wycieczki brakuje tylko dwóch osób. Co za szczęście, że los zesłał nas! Ponaglani wsiadamy i płyniemy w zapadającą noc chyboczącą się kiepskiej jakości łódeczką. Do dziś nie bardzo wiem co nas opętało i dlaczego daliśmy się na to namówić. Cała wyprawa wygląda na szaloną. Morze jest wzburzone, w oddali zaczyna się błyskać. Mieliśmy się tylko przejść. Wreszcie, po ponad godzinnej walce z falami mokrzy od rozbryzgujących się fal docieramy na wysepkę, która wygląda jak każda inna. Popłynęliśmy tam tylko po to by za chwilę wrócić (zmierzcha). Na piasku głowa rodziny, starszy mężczyzna dumnie kreśli nam imiona swych synów. Nie zna angielskiego. Jego żona oraz dzieci po praz pierwszy w życiu widzą ocean, kilkukrotnie próbują wodę morską i za każdym razem dziwią się, że jest taka słona. Dowiadujemy się ,że to ich pierwsza podróż w życiu, w nagrodę za dobrą pracę mężczyzna dostał od zakładu pracy bilety na samolot na Andamany. I tak zapamiętam te wyspy. Wszędobylskie hinduskie rodziny i nietknięte ręką człowieka tropikalne lasy deszczowe. Bambusowe chatki dla turystów i skrzeczące papugi. Może to nie jest już raj ale na pewno dobre miejsce do życia.
Celem naszym były Andamany… kilka dobrych lat temu dotarłam do Indii i Bangladeszu drogą lądową, był to wycieńczający maraton bo czasu i pieniędzy nie miałam za wiele, spędziłam trzy miesiące w nieustannej podróży. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Andamanach. Prawdziwie dziewicze wyspy, jedyne takie w Azji gdzie zupełnie nie dotarła cywilizacja, z żyjącymi tam dzikimi plemionami, które tak jak te ostatnie z ostatnich z amazońskiej dżungli albo wcale nie widziały jeszcze białego człowieka albo odnoszą się do niego wrogo… chciałam zobaczyć nietknięte ludzką ręką tropikalne lasy deszczowe obfitujące w reliktowe i endemiczne gatunki zwierząt i roślin, słowem świat z minionych epok. Gdy usłyszałam o Andamanach po raz pierwszy nie miałam już czasu ani pieniędzy by je zobaczyć. Nie wiedziałam wtedy, że tracę niepowtarzalną szansę zobaczenia czegoś czego już teraz tam nie ma ….
Postanowiłam wrócić do Indii i odwiedzić wyspy latem 2007. Minęło kilka ładnych lat a w tym czasie Andamany zmieniły się… archipelag stał się bardziej otwarty na świat, na masową turystykę, nawiedziło go też tsunami…. Miejsce moich marzeń zmieniło się. Jednak jest tam jakoś inaczej niż w Indiach. Wyspy mimo ogromu zmian jakie przeszły mają wciąż cos z dawnego pierwotnego uroku.
Północ- południe czyli początek podróży
Do Indii lecimy cały dzień, a na pokładzie samolotu dużo jest Polaków, wszyscy opowiadają o planach swojej podróży. A są to plany bogate, naszpikowane odwiedzinami w tysiącu miejsc. Jedni chcą zwiedzić Taj Mahal, Kajuraho, inni święte miasto Varanasi. Wreszcie i nas pytają dokąd jedziemy
- My właściwie tylko na Andamany- odpowiadam. I tu zdziwienie.
- O tej porze roku? Przecież jest monsun, tam nie ma co robić, ciągle pada.. też myśleliśmy, żeby tam pojechać ale zrezygnowaliśmy – mówią Ania i Łukasz z Poznania
No cóż zobaczymy… W końcu moim marzeniem było tam pojechać więc nie dam się tak łatwo zniechęcić.
Wysiadamy w Delhi. Jest pierwsza w nocy. I wszystko przyspiesza. W nozdrza uderza odrażający smród gnijących śmieci zmieszany z suchym gorącym powietrzem, rikszarze tłoczą się przy nas próbując wykroić tylko dla siebie tak smakowity, bo pachnący euro, kąsek. Na ulicach w najdziwniejszych pozycjach i miejscach widać śpiące o tej porze krowy i ludzie, jedynie sfory wyniszczonych psów przemierzają rześko zasypiające miasto.
Następnej nocy wyruszamy już w podróż do Chennai (dawny Madras), za 33 godziny będziemy dużo bliżej Andamanów, na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Tylko woda będzie nas oddzielać od wysp.
Podróż dłuży się niezmiernie (ileż można siedzieć i na przemian leżeć w jednym miejscu) i w końcu z czterema godzinami opóźnienia z powodu kradzieży docieramy do Chennai. Do miasta gdzie, życie toczy się nad brzegiem oceanu, gdzie wiatr od morza chłodzi rozgrzane powietrze. Tutaj do codziennych zwyczajów należy spotykanie się ze znajomymi na plaży, umawiają się narzeczeni i kochankowie, przychodzą też całe rodziny, które nad brzegiem morza urządzają codzienne pikniki. Ludzie toną w stosach własnych śmieci, kolb po zjedzonych kukurydzach, opakowaniach po lodach czy szkieletach po skonsumowanych z apetytem rybach. Ten brud wlewa się ochoczo wprost do oceanu, po to by za chwilę zostać z powrotem wyrzuconym na piasek wraz z siłą kolejnej uderzającej o brzeg fali, a ludzie brodzą w tej pełnej śmieci wodzie…
Raj na ziemi
Świta… spoglądamy przez okienko samolotu i wreszcie widzimy wysepki. Jest ich dużo, jedne samotne i maluteńkie, na których nikt nigdy się nie osiedli, inne większe i ze sobą połączone. Wszystko zatopione w bezmiarze błękitnego oceanu i promieniach wschodzącego słońca. Wąski pas startowy, maluteńki budynek lotniska, tam dostajemy pozwolenie na miesięczny pobyt na Andamanach (kiedyś pozwolenie trzeba było załatwiać stojąc w długich kolejkach w urzędzie w Delhi) i wreszcie jesteśmy w Port Blair- stolicy archipelagu. Pada deszcz ale pagórkowate miasto sprawia na nas pozytywne wrażenie, brak tu koszmarnego hałasu klaksonów i chaosu tak powszechnego na hinduskich ulicach, nie ma też naganiaczy czy namolnych rikszarzy, ludzie jakby spokojniejsi, bardziej wyciszeni. Uff co za ulga, wreszcie można odetchnąć pełną piersią. Pierwsze rozczarowanie przynosi nam dopiero dokument, który otrzymaliśmy po wylądowaniu. Chodzi o pozwolenie na pobyt na Andamanach. Umożliwia on nam jedynie bardzo ograniczone odwiedziny na wyspach. I o ile całkowicie zrozumiały jest zakaz wstępu na obszary zamieszkiwane przez rdzenne plemiona o tyle nie bardzo można zrozumieć dlaczego obcokrajowcy nie mogą odwiedzić archipelagu Nikobarów, a po to by zobaczyć podwodny park narodowy, tropikalny las deszczowy czy też zwiedzić niezamieszkaną wysepkę trzeba opłacać (i to słono!) kolejne pozwolenia, które wcale nie obowiązują Hindusów. W efekcie wyspy, zwłaszcza Port Blair są masowo odwiedzane przez hinduskie rodziny i wycieczki szkolne, dla których największą atrakcją jest zrobienie sobie zdjęcia z białym Europejczykiem! Czasem bywa to równie męczące jak jednostajny ryk ulicznych klaksonów.
Grad strzał i latające ryby
Jeszcze tego samego ranka wyruszamy na Neil Island maluteńką wyspę oddaloną półtorej godziny promem od Port Blair. Płyniemy z samymi Hindusami i możemy mówić o szczęściu bo prom przypływa na tę wyspę jedynie dwa razy w tygodniu. Hindusi zamieszkują wszystkie wysepki archipelagu Andamanów, wyparli oni plemiona Jarawa, Onge, Andamańczyków i Szompenów. To polityka Indii, spowodowała, że plemiona wycofały się w niedostępne rejony wysp a niektóre zintegrowały z hinduską społecznością. Obecnie liczą one zaledwie kilkuset członków, albo nawet, tak jak w przypadku Andamańczyków, tylko kilkadziesiąt (dokładnie 40). Jedynie liczba rdzennych mieszkańców Nikobar nie spada, ponieważ zasymilowali się oni z hinduską społecznością. Natomiast plemiona zamieszkujące North Sentinel Island całkowicie oparły się kontaktom z białym człowiekiem. Wciąż bronią swej małej wyspy wypuszczając z łuków grad strzał. W 2006 dotarli tam łodzią hinduscy rybacy, chcieli się chwilę zatrzymać i naprawić łódź. Spotkał ich ten sam los co wcześniejszych śmiałków. Zostali zabici a ich ciała spalone i zagrzebane płytko w piasku.
Tymczasem nasza podróż promem jest sielska, niebo się rozchmurza, promienie słońca mienią się w bezmiarze oceanu, a ponad powierzchnię wody wzbijają się latające ryby (ryby z rodziny ptaszorowatych), gdzieniegdzie widać też wyskakujące z wody delfiny. Prom kołysze się mocno na falach a hinduscy podróżni przyglądają się nam z wielką uwagą do czasu aż muszą… wystawić głowy za burtę. Niemal wszyscy Hindusi wymiotują z powodu bujania.
Wreszcie ląd. Tam na nas już czekają. Oficer policji skrzętnie spisuje numer i okres pobytu wypisany na pozwoleniu a dookoła nas kłębią się właściciele resortów. Popychają się i kłócą bo każdy z nich próbuje pierwszy wręczyć nam swoją wizytówkę i namówić do obejrzenia miejsca wypoczynku. Kuszą darmowym transportem (na motocyklu) a nawet obiecują zawiezienie z powrotem jeśli miejsce się nam nie spodoba. Podnoszą nam plecaki i bez naszej zgody ładują na motocykl…jedziemy i już po kilku minutach wysiadamy w pięknym otoczeniu. Rząd chatek z bambusa i kilka solidniejszych murowanych domków, a dookoła piękny ogród z mnóstwem tropikalnych kwiatów, palmy kokosowe, las deszczowy i widok na zupełnie pustą plażę. Serdecznie witają nas też pieski mieszkające obok chatek dla turystów, w ogóle sporo jest bezpańskich psów na wyspach. A właściciel błagalnym głosem prosi o wybranie sobie domku, którego lokalizacja nam się najbardziej spodoba. Obniża tez znacznie cenę. Za równowartość 4 i pół dolara za noc dostajemy domek z werandą moskitierą i łazienką! To jasne, że tu zostajemy!
Medytacja w morzu
Pobyt na Neil Island wspominam jako najbardziej sielski okres spędzony na Andamanach. Było trochę tak jakby człowiek został rozbitkiem albo osadnikiem na dzikiej dziewiczej wyspie. Wokół las tropikalny krzyczący ostrym głosem wiecznie kłócących się ze sobą kolorowych papug, pod stopami spacerujące muszelki czyli kraby pustelniki, które chronią się w muszlach dawniej należących do ślimakówi, pod wodą piękne rafy koralowe. Przemierzyliśmy naszą wyspę wzdłuż i wszerz, przedzieraliśmy się z rowerami (były w cenie wynajmu domku) przez gęste zarośla namorzynów w jej najdziksze zakątki, spenetrowaliśmy puste jaskinie, nasłuchiwaliśmy tajemniczych odgłosów tropikalnej puszczy wracając po zapadnięciu zmroku. A jedynym towarzyszem naszych wypraw były Krówka, Lisek i Stary Wyga. Bo tak nazwaliśmy trzy psy, które zamieszkały na werandzie domku w dniu naszego przybycia i nie odstępowały nas na krok, broniły przed atakami innych bezpańskich psów i dostarczały dużej radości. Na wyspie byliśmy jedynymi obcokrajowcami. O ile nie liczyć Japonki, której głowę codziennie po południu w porze odpływu mogliśmy obserwować wystającą z morza. Medytowała tam przez kilka godzin każdego dnia. Nie dziwie się. Neil Island to idealne miejsce na duchowe kontemplacje.
Beach number 7 i śmiercionośne kokosy
To był błąd. Nie trzeba było wyjeżdżać. Od momentu opuszczenia Neil Island wszystko się zmieniło. Na gorsze. Jesteśmy na Havelock Island. Jest tutaj drożej i więcej turystów (są nawet Polacy ale nie chcą z nami rozmawiać). Wyspa jest dużo większa. A w naszym bambusowym domku aż roi się od karaluchów. To nie wszystko. Pierwszego dnia jedziemy motorem na najsłynniejszą plażę na wyspie (wypożyczyliśmy motor chociaż nie mieliśmy ze sobą prawa jazdy, za co zapłaciliśmy mandat ale i tak pozwolono nam jechać dalej). To plaża, numer 7 (na Andamanach nie nazywa się plaż tylko numeruje). Zajęła ona pierwsze miejsce w rankingu opublikowanym przez jakiś angielskie czasopismo na najpiękniejszą plażę w Azji. I rzeczywiście jest piękna, ale nie sposób na niej popływać. Do brzegu pędzą kilkumetrowe fale. Ich szum zagłusza dźwięki tropikalnego lasu, który otacza plażę. To właśnie tam obsiadły nas tysiącami muszki piaskowe (sand flies), już następnego dnia całe nasze ciała były pokryte bardzo swędzącą wysypką, a wskutek niekontrolowanego drapania zrobiły nam się rany. Długo się męczyliśmy żeby się tego pozbyć. To nie koniec nieszczęść. Dość osobliwie rozplanowano położenie bambusowych chatek na terenie naszego „ośrodka”. Obok ławeczek lub też pod prysznicami (były pod gołym niebem) wyrastały ogromne i piękne palmy kokosowe. Nigdy bym nie pomyślała, że mogą one być źródłem takiego stresu. Codziennie, o różnych porach dnia i nocy rozlegał się donośny odgłos uderzenia dojrzałego owocu kokosa o ziemię. Raz nawet widziałam jak owoc omal niż zabił potężnego Włocha, który beztrosko czytał książkę w cieniu palmy. Spadł troszeczkę dalej i nieźle go przestraszył. Od tej pory myjąc głowę nieustannie obserwowałam położenie kokosów na drzewie znajdującym się bezpośrednio nad prysznicem. Na szczęście Havelock to nie tylko złe wspomnienia, to także udane wyprawy na rafy koralowe. Uzbrojeni jedynie w maskę, rurkę i płetwy wybraliśmy się nie tylko na popularne również i dla Hindusów miejsce do snorkellingu (przepiękna Elephant Beach), ale wypłynęliśmy także na szersze wody. Malutką łódeczką płynęliśmy ponad godzinę w jedną stronę po to aby samotnie i startując z łodzi pooglądać podwodny świat u wybrzeży zupełnie niezamieszkanych wysepek. Jak już wszystko sobie dokładnie obejrzeliśmy na wyspie rozpadało się na dobre. Wtedy uciekliśmy do Port Blair.
Tsunami i krokodyle
Do miejscowości Wandoor docieramy rozklekotanym autobusem z Port Blair i dopiero dzięki tej podróży widzimy jakie szkody wyrządziło tu tsunami, które przetoczyło się przez wyspy w 2004 roku. Palmy kokosowe pozbawione są liści, po przejściu fali sterczą tylko smutne kikuty drzew, niektóre domy nadal tkwią w wodzie, bo ich mieszkańcy nie żyją, po prostu nie zdążyli uciec. Na pustych plażach wyrwane z korzeniami palmy zagradzają drogę rozbijającym się o brzeg falom. A ludzie napotkani przygodnie w tej okolicy wciąż wspominają tamte mrożące krew w żyłach chwile, kiedy prawie każdy kogoś stracił. Przyjechaliśmy do Wandoor aby popłynąć statkiem na wyspę Jolly Buoy i zobaczyć kawałek zajmującego ponad 280 km kwadratowych podwodnego parku Mahatma Gandhi Marine National Park. Z nami jadą sami Hindusi. Z kamerami video, niemowlakami i wałówkami. Wysiadamy na maleńkiej wysepce, na której brzegu straszy wielka tablica „Be aware of crocodiles”. Nie jestem pewna czy jest to prawdziwe ostrzeżenie czy tez spełnia rolę turystycznego wabika. Ochoczo zakładamy maski i płetwy i zanurzamy się w podwodnej koralowej krainie. Jesteśmy jedynymi ludźmi, który umieją pływać. Hindusi tez zakładają maski i płetwy oraz… wielkie pomarańczowe koła ratunkowe. Są holowani i asekurowani przez ratowników. Z dala przypomina to widok rozbitków na morzu rozpaczliwie walczących o utrzymanie się na wodzie.
Słona woda morska
Zostajemy na noc w wiosce, wzbudza to małą sensację bo turyści z reguły wracają do Port Blair. Mając czas wychodzimy jeszcze tego samego dnia na popołudniowy spacer i po chwili spotykamy całą grupę ucieszonych naszym widokiem ludzi
- Prędzej, wsiadajcie, macie jedyną okazję popłynąć za grosze na ciekawą wysepkę- pogania nas właściciel łodzi. W łodzi już czeka zniecierpliwiona wielodzietna hinduska rodzina (rodzice i ich dziesięcioro dorosłych dzieci: synów i córek), do opłacalności wycieczki brakuje tylko dwóch osób. Co za szczęście, że los zesłał nas! Ponaglani wsiadamy i płyniemy w zapadającą noc chyboczącą się kiepskiej jakości łódeczką. Do dziś nie bardzo wiem co nas opętało i dlaczego daliśmy się na to namówić. Cała wyprawa wygląda na szaloną. Morze jest wzburzone, w oddali zaczyna się błyskać. Mieliśmy się tylko przejść. Wreszcie, po ponad godzinnej walce z falami mokrzy od rozbryzgujących się fal docieramy na wysepkę, która wygląda jak każda inna. Popłynęliśmy tam tylko po to by za chwilę wrócić (zmierzcha). Na piasku głowa rodziny, starszy mężczyzna dumnie kreśli nam imiona swych synów. Nie zna angielskiego. Jego żona oraz dzieci po praz pierwszy w życiu widzą ocean, kilkukrotnie próbują wodę morską i za każdym razem dziwią się, że jest taka słona. Dowiadujemy się ,że to ich pierwsza podróż w życiu, w nagrodę za dobrą pracę mężczyzna dostał od zakładu pracy bilety na samolot na Andamany. I tak zapamiętam te wyspy. Wszędobylskie hinduskie rodziny i nietknięte ręką człowieka tropikalne lasy deszczowe. Bambusowe chatki dla turystów i skrzeczące papugi. Może to nie jest już raj ale na pewno dobre miejsce do życia.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.