Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Rumunia (przez Ukrainę) – sierpień 2007 > RUMUNIA, UKRAINA


Początkiem wyprawy była stacja PKP – Poznań Główny. Pociągiem relacji Szczecin – Przemyśl ruszyliśmy w kierunku Rumunii. Pociąg, który podjechał był prawie pełny, w kilku wagonach siedziały dzieci wracające z kolonii. Po przejściu kilku wagonów udało się znaleźć miejsca w przedziale i tak udaliśmy się w podróż. Noc w pociągu minęła w pozycji siedzącej z małą atrakcją w Katowicach – okazało się, że odłączają nasz wagon i musimy szybko się przesiąść do innego wagonu. Na szczęście udało się znaleźć wolne miejsca i dalszą część trasy spędziliśmy również siedząc. Już czekaliśmy na następną noc, którą mieliśmy spędzić w pociągu do Czerniowiec z miejscami do leżenia.
15.08.2007 Przemyśl – Medyka –Szegini - Lwów
Dotarliśmy do Przemyśla z małym opóźnieniem i byliśmy koło godziny 12. Pogoda była słoneczna, ciepło, ale nie za gorąco. Mieliśmy 2 godziny czasu do przyjazdu Aśki, która jechała z Warszawy, więc udaliśmy się zobaczyć Przemyśl i zjeść obiadek. Bardzo blisko dworca zaczynają się uliczki – deptaki ze starymi kamieniczkami i kościołami. Przeszliśmy na Rynek i tam w restauracji Wyrwigrosz skosztowaliśmy przepysznych pierogów i uraczyliśmy się zimnym piwkiem. Po zaspokojeniu głodu przeszliśmy się na Zamek Kazimierzowski, mijając po drodze zabytkowe kościoły. Liczba kościołów była dla nas sporym zaskoczeniem. Po wdrapaniu się na szczyt obejrzeliśmy panoramę Przemyśla i przeszliśmy na dziedziniec Zamku. Dodatkową atrakcją Przemyśla były liczne procesje, które przechadzały się po mieście. To też było dla nas nieznane. Po spacerze udaliśmy się spowrotem na Dworzec Główny i tam spotkaliśmy się z Aśką. Już w pełnym składzie przeszliśmy przejściem podziemnym w kierunku dworca PKS, u którego wylotu stały busy do Medyki. Po wejściu, wpakowaniu plecaków i uiszczeniu opłaty ruszyliśmy w drogę. Jednak, żeby to zrobić musieliśmy zrzucić się na jedno wolne miejsce, bo kierowca bez kompletu zajętych miejsc nie rusza. W busie skład był mieszany – pięciu Polaków udawało się do Lwowa na parę dni, a resztę stanowili miejscowi Polacy i Ukraińcy.
Dojazd do granicy w Medyce trwał około 20 minut. Bus zatrzymał się pod samym wejściem na pas graniczny, więć już za kilka minut byliśmy w polskim punkcie kontrolnym, który po chwili przekroczyliśmy. Następnym etapem był ukraiński punkt kontrolny i aby go przekroczyć trzeba było wypełnić kartkę wjazdu, na której trzeba było przepisać swoje dane z paszportu i dodatkowo wpisać miejsce na Ukrainie do którego się udawaliśmy. Jako, że celem naszej wyprawy była Rumunia wpisaliśmy – „Tranzyt Rumunia”. Po wręczeniu celnikom owej kartki przeszliśmy na ukraińską stronę.
Jeszcze nie wyszliśmy całkowicie z pasa przygranicznego, a już kilku Ukraińców – busiarzy proponowało transport do Lwowa. Cena wyjściowa była 15 HR, ale udało się stargować do 10 HR. Po chwili uzbierał się pełny skład w busie i wyruszyliśmy w kierunku Lwowa. Nasza podróż trwała koło 2 godzin i wysiedliśmy pod samym dworcem głównym [Holownyj Wagzał].
Dobrze jest porozumiewać się po ukraińsku lub łamanym językiem polsko-ukraińskim, co jest mile widziane przy negocjowaniu cen oraz załatwianiu biletów na dworcu kolejowym. Podejrzewam, że tylko dzięki temu udało nam się w końcu nabyć bilety do upragnionych Czerniowiec. A historia z Biletem wyglądała tak: pierwsza sprawa to umiejętne zlokalizowanie kasy, w której owe bilety można nabyć. Po podejściu do kolejki odczekaliśmy na naszą kolej, a wtedy pani w kasie z nieznanych nam przyczyn zaczęła na swojej kartce coś liczyć i zapisywać cyfry: 1, 2, 112, 12 itp. Nie pomagało grzeczne przepraszanie pani, aby zechciała odpowiedzieć na nasze pytania odnośnie ceny biletu. Pani jak zaczarowana liczyła dalej, choć nikt z nas do tej pory nie rozumie o co chodziło, bo obok siebie miała komputer i liczenie powinno przebiegać przy jego pomocy. I tak zeszło koło 20 minut...Nikt z osób czekających z nami nie protestował, nikt nie próbował nawiązać kontaktu z panią. Wszyscy delikatnie się uśmiechali i cierpliwie czekali. Podejrzewam, że gdyby ktoś z czekających wyraził swój bunt, to pani mogłaby zamknąć okienko i powiedzieć, że biletów nie ma. W końcu przyszła nasza kolej i po zadaniu pytania o ceny biletów do Czerniowiec na poszczególne klasy, pani odpowiedziała, że takich informacji ona nie udziela, tylko pani w informacji. Wobec czego podeszliśmy do informacji, gdzie też trzeba było poczekać na swoją kolej. Krótko przed naszym podejściem do okienka z lady zniknęła karteczka: „Informacja 10 kopiejek” i gdy my podeszliśmy już do pani, uzyskaliśmy informację, że należy się 2 HR. Po uiszczeniu opłaty pani na karteczce napisała nam ceny (ceny były podane z pościelą). Wtedy wróciliśmy do naszej kasy i tam pani od cyferek właśnie rozpoczęła należną jej co 2 godziny przerwę 10 minutową, która trwała grubo ponad to. Kiedy znaleźliśmy się wreszcie przy okienku, pokazaliśmy paszporty, powiedzieliśmy gdzie chcemy jechać i w jakiej klasie i że bez pościeli [bez postili] i otrzymaliśmy nasze upragnione bilety. Wyczerpani biletową batalią wyszliśmy przed dworzec i postanowiliśmy poczekać na pociąg w pobliskim barze. Udaliśmy się do baru, gdzie wypiliśmy zimne lwowskie piwko i zjedliśmy co nieco ukraińskich specjałów. Potem przeszliśmy do sklepu spożywczego oraz do parku przy dworcu i tam oczekiwaliśmy na pociąg. Gdy nadeszła godzina wyjazdu przeszliśmy na dworzec i znaleźliśmy nasz peron. Dworzec we Lwowie jest śliczny, marmury i malowidła na sufitach, doskonałe oznakowanie, porządek i spokój. Na uwagę zasługuje również WC, które jest czyste, można skorzystać z papieru i mydełka. Jest to wprawdzie typ tzw. „wschodni” czyli ceramiczna dziura na podeście, ale zdecydowanie odbiega od innych toalet na Ukrainie. Również perony są zadbane, a porządku pilnują prowadnicy, którzy wpuszczają podróżnych do wagonów. W pociągu był spokój a w naszym wagonie kilka wolnych przedziałów. Nasz przedział kupejny wyglądał przyzwoicie, miał otwierane okno (bardzo ważne!!!) i zamykane wejście. Najważniejsze, że mieliśmy już miejsce, aby się wyleżeć i wyspać. WC w pociągu było podobne do naszych polskich w PKP pospiesznych, ale jedyną różnicą był kurek przy umywalce. Trzeba trochę się pogłowić, aby woda zaczęła lecieć. Po zakrapianej ukraińskimi specyfikami imprezie „zapoznawczej” wyciągnęliśmy się na naszych łóżkach i szybciutko usnęliśmy.
16.08.2007 Czerniowce - Suczawa
Podróż w pociągu upłynęła nam przyjemnie, jednakże maszynista miał problemy przy hamowaniu i delikatnie trzęsło jak zatrzymywaliśmy się na kolejnych stacjach. Nad ranem oglądaliśmy krajobrazy za oknami i znaleźliśmy po drodze bardzo ładny cmentarz. Niestety nie było babuszek na stacjach, ale można to wytłumaczyć zbyt wczesną godziną naszego przejazdu.
Jak tylko wysiedliśmy w Czerniowcach usłyszeliśmy głos człowieka, który oferował przejazd do Suczawy za 8 $. Utargowaliśmy na 5 $, bo była konkurencja i udaliśmy się w kierunku czarnego Mercedesa. Oprócz nas kierowca przewoził liczne pakunki i przesyłki, także my byliśmy tylko załącznikiem do przejazdu. Aby zmieściły się nasze bagaże kierowca zamknął bagażnik na sznurek. Co było w pakunkach – tego nie wie nikt, w jednym z nich podobno była suknia ślubna...Nasz kierowca był uprzejmy i wesoły, opowiadał o tym co przesuwało się za oknami. Podjechaliśmy też do stacji benzynowej, gdzie zatankowaliśmy do pełna. Wkrótce dojechaliśmy do granicy (przejście Pornubnoje – Siret) i tam oczekiwaliśmy około godzinę na odprawę. Spotkaliśmy tam włoską wycieczkę na motorach oraz busa z turystami z Polski. Po odprawie pojechaliśmy dalej i już niedługo byliśmy w Suczawie (Suceava). Czas przejazdu wyniósł około 2 godzin. Udało się dojechać do Rumunii.
Wysiedliśmy w Suczawie w centrum – na parkingu naprzeciwko miejscowego bazaru, niedaleko cerkwi św. Dymitra. Tam w jednym z kilku kantorów wymieniliśmy euro i dolary na leje. Nie było prowizji i kurs był całkiem niezły – 3,19 leja za 1 Euro. Kolejnym punktem programu było znalezienie noclegów. Mieliśmy przewodniki, wiedzieliśmy, że jest Dom Polski i w ten sposób postanowiliśmy poszukać noclegu. W przewodniku Pascala była też informacja o centrum informacji turystycznej na ulicy Eminescu. Przeszliśmy na Piata 22 Decembrie, a potem do knajpki w najbliższym parku i tam podzieliliśmy się na 2 grupy – Magda i Kamil zostali, a Aśka i ja poszłyśmy szukać noclegu. Było gorąco, więc uprzyjemniłyśmy sobie ten czas przepysznymi lodami melonowymi. Okazało się, że informacja turystyczna nie istnieje, i na podstawie informacji uzyskanych w przewodnikach i Domu Polskim znaleźliśmy hotel GIARDINO. W czasie szukania tego miejsca (w przewodniku Pascala był błąd na mapce: zamiast ul. Ghierea jest napisane Shierea) pomógł nam miejscowy listonosz, który podwiózł nas do hotelu. Po negocjacjach cenowych osiągnęliśmy zamierzoną kwotę (z 50 Euro zeszliśmy na 45 - cena za cztery osoby) i zdecydowaliśmy się na to miejsce. Było to najlepsze miejsce, jakie mieliśmy w Rumunii – pokoje 2 osobowe z łazienkami o wysokim standardzie, dostęp do kuchni oraz niedaleko od centrum w zacisznej okolicy. Po zarezerwowaniu miejsc wróciłyśmy do grupy i razem udaliśmy się do naszego miejsca noclegu. Skorzystanie z prysznica było dla każdego zbawienne.
Późnym południem udaliśmy się na podbój Suczawy. Obserwowaliśmy miasto, w którym ruch dopiero co się wzmagał. Przeszliśmy powolnym krokiem przez ulicę Stefan cel Mare i na jej końcu usiedliśmy w jednej z knajpek, gdzie udało nam się skosztować przysmaków rumuńskich – Mamałygi i Mici. Nie było to proste, bo wszędzie królowały restauracje z włoskim jedzeniem lub bary fast food. Kontakt z kelnerką był dość ciężki, bo jej angielski był taki jak nasz rumuński, ale udało się dojść do porozumienia i dostaliśmy to co chcieliśmy. Potem przeszliśmy na dalszy spacerek i zrobiliśmy zakupy w miejscowym Kauflandzie. Wracając do naszego hotelu zatrzymaliśmy się przy kilku fontannach, gdzie chłodziliśmy się popijając miejscowe napoje. Wtedy zobaczyliśmy prawdziwe życie miasta – nareszcie były tłumy.
17.08.2007 Suczawa – Nowy Sołoniec
Po zapakowaniu się i zjedzeniu śniadanka udaliśmy się z całym naszym dobytkiem na zwiedzanie Suczawy. Zaczęliśmy od cerkwi św. Mikołaja, potem przeszliśmy na bazar gdzie obserwowaliśmy i fotografowałyśmy miejscowe specjały i ich sprzedawców. Potem przeszliśmy do cerkwi św. Dymitra, przez Piata 22 Decembrie do Cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego i Domu Polskiego oraz do Monastyru św. Jana Nowego. Tylko tu spotkaliśmy się z turystami – pozostałe miejsca były odwiedzane tylko przez mieszkańców. Kolejnym punktem naszego spaceru był skansen Ziemi Bukowińskiej, dokąd szliśmy przez Parcul Cetatea. Droga prowadziła ścieżkami parkowymi, ale nie należała do najłatwiejszych – było dość stromo w czasie podejścia. Po drodze minęliśmy majestatyczny pomnik Stefana Wielkiego i wkrótce znaleźliśmy się przy wejściu do skansenu. Akurat odbywał się festyn i w związku z tym do atrakcji skansenu należały nie tylko chaty z wyposażeniem, ale też stragany z miejscowymi wyrobami oraz możliwość spróbowania smażonego na grillu Mici i wypicia piwka Bermas. Po odpoczynku przeszliśmy w stronę Zamku Tronowego i po chwili zrobiliśmy sobie przy nim pamiątkową fotkę. Wracając przeszliśmy inną ścieżką przez park i wyszliśmy w okolicy cerkwi Narodzenia św. Jana Chrzciciela. Ta malutka cerkiew jest niezwykła, położona przy ruchliwej ulicy w ogrodzie z owocowymi drzewkami. W środku prawie cała czarna z niezwykłym klimatem. Tak doszliśmy do przystanku autobusowego, z którego udaliśmy się linią nr 2 na dworzec kolejowy – Gara Burdujeni. Bezpośrednio do dworca można też dojechać autobusem nr 3. Z okolicy dworca miał odjeżdżać bus do polskiej wioski - Nowego Sołońca (Solonetu Nou).
Po przyjeździe pod dworzec zobaczyliśmy grupkę oczekujących ludzi. Zaczęliśmy pytać po rumuńsku o Solonetu Nou, a oni odpowiedzieli po polsku, że do Nowego Sołońca zaraz będzie bus. I tak głównie z Polakami udaliśmy się w rejon polskich wiosek. Bus miał to do siebie, że jadąc zabierał wszystkich oczekujących na kolejnych przystankach. Podejrzewam, że w momencie największego ścisku było około 40 osób – wszyscy zgrzani, spoceni i zmęczeni. My jechaliśmy jednorazowo, ale jak tak ludzie codziennie jeżdżą to nie mają lekko. W busie mimo tego było wesoło, napotkany mieszkaniec Nowego Sołońca - Gienek opowiadał historie o swoich siedmiu żonach. Po drodze obserwowaliśmy idących od wioski do wioski ludzi, czasem z inwentarzem. Po wyjściu z busa nie myśleliśmy o niczym innym, jak o zimnym piwku i wkrótce w centrum Nowego Sołońca spotkaliśmy sklep ze stoliczkiem, gdzie rozkoszowaliśmy się zimnym napojem. Mieszkańcy przychodzili do nas i rozmawialiśmy o tym co w Polsce i o tym jak im się życie toczy. Dzieci natomiast mówiły nam „Dzień dobry”. Wkrótce zaczęli wracać ludzie z pola i oglądaliśmy jak jadą całe rodziny na wozach konnych, z grabiami, z kosami, prowadzącymi krowy, zmęczeni, ale radośni. Kamil zasłużył się jako bohater dla dziewczynek, gdyż wyjął im z kanału zabawkę. Właściciel sklepu był bardzo sympatyczny i również opowiadał nam o tutejszym życiu. Wieczorem przenieśliśmy się do Domu Polskiego, gdzie znaleźliśmy miejsce do spania. Ze względu na brak miejsc na łóżkach piętrowych spaliśmy na scenie. W Domu Polskim spotkaliśmy grupę niedowidzących kolarzy z Lublina jeżdżących na tandemach oraz samotnego turystę licealistę z Krakowa. Wieczór spędziliśmy na rozmowach o tym, gdzie kto był i co widział oraz udzielając sobie nawzajem rad i wskazówek co warto zobaczyć.
18.08.2007 Nowy Sołoniec – Gura Humorului
Pobudkę mieliśmy dość wcześnie, bo grupa rowerzystów zbierała się do wyjazdu i dość głośno pakowali swój dobytek. Na śniadanko chcieliśmy zjeść jajecznicę ze świeżych wiejskich jaj oraz napić się mleczka prosto od krowy. Nie było to takie proste. Musieliśmy przejść przez kilka domostw, aby zakupić wymarzone dary. Ale było warto, bo jajeczniczka wypadła wyśmienicie, a dodatkowo przygotowaliśmy sobie kilka jaj na twardo na drogę. Warto mieć ze sobą naczynia, bo w Domu Polskim ich nie było. Skorzystaliśmy z pomocy kolegi z Krakowa i w jego menażce przyrządziliśmy sobie śniadanko. Po zjedzeniu i spakowaniu oddaliśmy klucz do Domu Polskiego pani Wiktorii, zrobiliśmy zakupy w sklepie i udaliśmy się (była 9.15) w kierunku następnej polskiej wioski - Pleszy. Zaraz za Nowym Sołońcem okazało się, że droga asfaltowa się kończy i szykuje się strome podejście. Potem było już tylko w górę aż do Pleszy. Pierwsze domki zobaczyliśmy dopiero na szczycie wzgórza. W Pleszy spotkaliśmy Polaków, którzy wskazali nam właściwą drogę do Gury Humorului, a z panem Eugeniuszem porozmawialiśmy nieco dłużej. Opowiedział nam o swoim codziennym życiu i razem z sąsiadką pozował do zdjęcia. Potem dał nam adres do siebie, bo obiecaliśmy przesłać mu zrobione zdjęcia. Bardzo miło pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. W napotkanym po drodze sklepie zakupiliśmy zimne napoje i zrobiliśmy sobie piknik nad strumykiem. Nad nami oczekiwała na kogoś cyganka na wozie. Po posileniu się schodziliśmy dalej w dół i gdy już byliśmy na równinie pożegnaliśmy się z polskimi wioskami. Ruszyliśmy w kierunku Monastyru Humor, gdzie spotkaliśmy samochód z rejestracją poznańską. Samochód zatrzymał się koło nas, a jedna z jego pasażerek zaczęła nas pytać po angielsku o drogę do Pleszy. Na to my odpowiedzieliśmy, że tez jesteśmy z Poznania i wskazaliśmy drogę w znanym kierunku.
Następna spotkana osada była typową rumuńską wioską. Ogrodzenia do domostw były wysokie, z dachem nad bramą wjazdową, na domach znajdowały się ozdobne rynny, a studnie były rzeźbione. Prawie w każdym ogródku budowały się domy. Droga do Monastyru wiodła przez asfaltową drogę, po której często jeździły furmanki i samochody, także szlak nie był zbyt przyjazny. Po jakimś czasie udało nam się dojść do Monastyru. Droga dochodząca do Monastyru po obu stronach oblepiona była kramikami z miejscowymi pamiątkami. Przy wejściu uiściliśmy opłaty i znaleźliśmy się przy przepięknie malowanej cerkwi. Cerkwią zajmują się mniszki, które można było poobserwować w czasie swoich zajęć. Po duchowym nasyceniu się, udaliśmy się do baszty obronnej, do której wchodzi się przez bardzo wąskie przejścia, co samo w sobie może być już dużą atrakcją. Z baszty można poobserwować okolicę, ale samej cerkwi prawie nie widać ze względu na wysokie i rozłożyste drzewa. W monastyrze spotkaliśmy sporo rumuńskich turystów z kamerami i aparatami, kilku Włochów oraz grupę Polaków z Białegostoku, którzy wracali z Alp Rodniańskich.
Kolejnym celem na naszej trasie była miejscowość Gura Humorului, skąd mieliśmy jechać pociągiem do Sighisoary. Od monastyru było to około 5 kilometrów, które przeszliśmy pieszo. Niestety pogoda była lekko dżdżysta, więc sam spacerek nie sprawił nam już radości. Droga wiodła również asfaltową drogą, po której często jeździły samochody i wozy konne. Po dotarciu do Gura Humorului najpierw udaliśmy się na dworzec, gdzie kupiliśmy bilety. Miłym zaskoczeniem była dla nas pani bileterka, która bardzo ładnie mówiła po angielsku i pomogła nam w znalezieniu dogodnego połączenia. Jednak bardzo przydatną sprawą był dla nas wydrukowany w Polsce rozkład jazdy pociągów CFR, szczególnie na późniejszych stacjach. W rozkładzie podane są numery pociągów, czym panie bileterki są najbardziej zainteresowane i pozwalało to na uniknięcie pomyłek. Mając bilety w garściach poszliśmy do najbliższej restauracyjki, gdzie spróbowaliśmy mamałygi i ciorby (zupy) przy dźwiękach muzyki rumuńskiej. Najedzeni wróciliśmy na dworzec, gdzie oczekiwaliśmy na pociąg. W czasie czekania obserwowaliśmy innych podróżnych i ludzi na weselu, które odbywało się w lokalu obok dworca.
Gdy nadjechał pociąg udaliśmy się do naszych miejscówek (rumuńskie pociągi pospieszne – accelerat – mają miejscówki), gdzie zastaliśmy cały przedział pełny. W przedziale było ciemno, siedziało ośmiu panów o nieciekawej fizjonomii i wyglądali, że się nie ruszą, a i może nam też pokażą, kto tu ma władzę. Łamanym rumuńskim i migowym przekazaliśmy panom informacje, że mamy miejsca w „ich” przedziale, a oni....grzecznie spakowali się, wzięli swoje bagaże i wyszli robiąc dla nas miejsce. Wtedy ulokowaliśmy bagaże na półkach, włączyliśmy światło i siedliśmy na skajowych siedzeniach. Próbowaliśmy usnąć.
19.08.2007 Teius – Sighisoara
Noc w pociągu okazała się niewygodna, bo przez cała drogę był ścisk i nie można było nawet nóg za bardzo wyciągnąć. Magda miała też dodatkowe atrakcje z panem z sąsiedniego przedziału, z którym „walczyła” o podłokietnik. Dziwnym trafem pasażerowie z dwóch sąsiadujących przedziałów używali tych samych podłokietników. Rano wysiedliśmy w Teius, gdzie mieliśmy przesiadkę do Sighisoary. Dworzec tam był z czasów „zamierzchłych”, szczególnie toaleta nie robiła dobrego wrażenia. Jedyne co było dobre na dworcu to kawa z baru – smaczna i postawiła nas na nogi. W ramach porannej sesji zostały obfotografowane pociągi i jednym z nich udaliśmy się w dalszą drogę. Pociąg personal był bardzo podobny do naszych osobowych, ale co najważniejsze było dużo mniej współpasażerów i wreszcie mogliśmy się powyciągać na ławach.
Po przyjeździe do Sighisoary skierowaliśmy się w kierunku centrum, czyli Górnego Miasta, gdzie byliśmy umówieni z Hansem. Przed wyjazdem do Rumunii zapisaliśmy się do organizacji Hospitality Club, dzięki której można korzystać z pomocy ludzi na całym świecie bez opłat, między innymi również z noclegów. Hans należał do tej organizacji, odpisał na naszego maila i zaprosił do siebie. Dojście do Hansa trwało około 20 minut. Po powitaniu Hans zaraz objaśnił co gdzie jest w miejscu gdzie będziemy spać. Jako, że jest bardzo aktywnym członkiem Hospitality Club na miejscu było już kilka osób z różnych stron Europy: para Szwedów oraz dwie Estonki. Jedyną rzeczą, jakiej u Hansa nie było to prysznic, z którego można było skorzystać na pobliskim polu kempingowym przy basenie.
Po kąpieli udaliśmy się na spacerek uliczkami miasteczka. Pogoda była ciężka, bo zbierało się na deszcz, więc schowaliśmy się w przyjemnej kawiarence, gdzie chłodziliśmy się zimnymi kawkami i lodami. W tym czasie trochę pokropiło i pogoda się poprawiła. Po „sjeście” przeszliśmy w kierunku najwyższego punktu w mieście, do którego dochodzi się schodami szkolnymi. Po pokonaniu 176 stopni znaleźliśmy się przed tzw. starą szkołą, a potem doszliśmy do kościoła Na Wzgórzu i dalej na cmentarz Tam popatrzyliśmy na piękne nagrobki i zeszliśmy w dół wąską ścieżką. Gdy znaleźliśmy się spowrotem w centrum spotkało nas miłe zaskoczenie: na ulicy spotkaliśmy panią Wiktorię z Nowego Sołońca, od której braliśmy klucz do Domu Polskiego. Poinformowała nas, że w związku z odbywającym się festiwalem Pro Etnica będzie występować dziś zespół dzieci z Nowego Sołońca. Obiecaliśmy, że przyjdziemy. Po krótkim pobycie u Hansa pochodziliśmy po średniowiecznych uliczkach miasteczka, a potem oglądaliśmy występy zespołów. Kilka zespołów było naprawdę świetnych, ale nikt tak nie porwał publiczności do tańca jak polskie dzieci. Widzowie z różnych stron świata zostali wciągnięci do klaskania i zabawy. Byliśmy naprawdę dumni, że jesteśmy Polakami.
Wieczorem poszliśmy zjeść kolację i udaliśmy się do restauracji o nazwie: „Vlad Drakul”. Niestety nie mieli szpinaku po sighisoarsku, o którym wcześniej czytaliśmy, że jest regionalną specjalnością. Mieli za to dobre ciorby, czyli zupy oraz wino.
20.08.2007 Sighisoara - Sybin
Rano obudziliśmy się wypoczęci i po spakowaniu udaliśmy się na poranny spacerek po wzgórzu by nasycić się średniowiecznym miasteczkiem. Trudno było się nam z nim pożegnać. Potem już zmierzaliśmy w kierunku dworca, skąd chcieliśmy dojechać do Sybina (Sibiu). Zadbanym pociągiem osobowym (personalem) dojechaliśmy do Medias, gdzie mieliśmy przesiadkę i około godziny czasu do pociągu do Sybina. Znaleźliśmy bar blisko dworca i tam spróbowaliśmy miejscowych specjałów. Chłodne piwko było rewelacyjne, natomiast zaintrygowała nas wódka, jaka była serwowana, bowiem była podawana zupełnie nie schłodzona. Kolejną część drogi spędziliśmy w pociągu osobowym, który już nie był taki ładny, ale za to poznaliśmy Angielkę, która również zmierzała w naszym kierunku.
Po przyjeździe do Sybina chcieliśmy znaleźć kantor i w pierwszym napotkanym miejscu wymienić pieniądze, jednak przechodząca mieszkanka po rumuńsku przekazała nam informację, żeby tu nie wymieniać, bo w tym kantorze jest prowizja. Podziękowaliśmy pani i poszliśmy do centrum. Tam szukaliśmy naszego hostelu i pomimo posiadania mapy w przewodniku nie mogliśmy go znaleźć. Kręciliśmy się trochę po uliczkach, aż do momentu, kiedy podszedł do nas miły pan i po angielsku spytał czy może w czymś pomóc. Gdy wyjaśniliśmy mu czego szukamy, zaprowadził nas do hostelu, a potem jeszcze czekał na nas, abyśmy potwierdzili, że są miejsca. Gdyby nie było oferował swoją pomoc w znalezieniu innego miejsca. Mówił, że wrócił właśnie z Grecji i miał tam liczne problemy ze znalezieniem noclegu i wie, jak to jest, dlatego postanowił nam pomóc. Po dojściu i sprawdzeniu okazało się, że są miejsca w Hostelu Leo, więc bardzo podziękowaliśmy panu i weszliśmy do środka. Mieliśmy miejsca w pokoju na poddaszu, razem z dwójką Niemców. Ze względu na wysoką temperaturę, postanowiliśmy odpocząć i dopiero po południu wyszliśmy na spacerek po mieście. Poszliśmy na Piata Mare, a potem znaleźliśmy ogródek, w którym zjedliśmy włoskie specjały. Sybin okazał się bardzo europejskim miastem, ale zdarzały się również średniowieczne zaułki. Bardzo dobrze zachowane były mury miasta, przypominały Bramę Floriańską w Krakowie. Liczne były okiennice o różnych kolorach. Miasto przepięknie wyglądało również po zachodzie słońca. Wieczorem na głównym placu odbywał się koncert. Koło Mostu Kłamców znaleźliśmy knajpkę, gdzie w Menu było „Polskie piwo”. Nie omieszkaliśmy spróbować i okazało się, że to było piwo z sokiem.
21.08.2007 Sybin – Balea Lac
Rano chcieliśmy zrobić zakupy i zobaczyć prawdziwe życie miasta, dlatego poszliśmy na targ. Tam poza fotografowaniem sprzedawców i owoców, kupiliśmy przepyszne sery i paprykę. Po śniadanku skierowaliśmy się na dworzec, skąd odjeżdżał pociąg do miejscowości Cirta. Według informacji znalezionych w naszych przewodnikach miały tam stać busy, które zawożą do samego Balea Lac. W Sybinie wsiedliśmy do pociągu osobowego, który wyglądał lepiej niż mogliśmy myśleć. W środku warunki były lepsze niż w samolocie, czyściusieńko i bardzo wygodne siedzenia. Jadąc w kierunku gór, patrzyliśmy na majaczące wierzchołki i już cieszyliśmy się na zbliżające się spotkanie z nimi. Gdy pociąg zatrzymał się na naszej stacji zobaczyliśmy kilka domów, kilkoro ludzi i nic poza tym. Nie było żadnego samochodu, nie mówić o busie. Rozejrzeliśmy się, spojrzeliśmy na mapę i widoczne w dali góry i ruszyliśmy drogą powoli w ich kierunku. Słońce mocno świeciło i było błękitne niebo, więc szliśmy dalej, myśląc o czymś zimnym do picia. Wkrótce doszliśmy do głównej drogi, po której jeździły tiry i mnóstwo mniejszych samochodów, więc spacer koło niej nie należał do przyjemności. Udało nam się w końcu dojść do drogi prowadzącej do Balea Lac i dodatkowo znaleźliśmy tam przydrożny bar, w którym zatrzymaliśmy się, aby odpocząć. Wkrótce doszliśmy do siebie i wyszliśmy z postanowieniem złapania stopa. Stanęliśmy i próbowaliśmy szczęścia. Po 15 minutach lekko zwątpiliśmy, ale zaraz po tym zatrzymał się samochód, dwoje młodych ludzi i powiedziało, że mogą wziąć 2 osoby i wszystkie plecaki. Tak zrobiliśmy i Aśka z Magdą pojechały. Po kilku minutach my z Kamilem złapaliśmy Dacię. W środku była para, która mówiła po angielsku. Jechali do Balea Lac, więc bardzo się ucieszyliśmy. Po drodze rozmawialiśmy o tym co w Polsce i o tym co ciekawego jest w Rumunii. Nasz kierowca bardzo miło wypowiadał się o Polakach, bo z jednym Polakiem pracuje i dobrze go wspominał. Dojechaliśmy do Cabana Cascada, gdzie zrobiliśmy półgodzinny postój. Tam spotkaliśmy też autobus z polskimi turystami. Potem zaczęła się druga, już ekstremalna część trasy, serpentynami w górę. Dodatkowe obawy mieliśmy dlatego, że nasz pan przewoźnik zapomniał zatankować i miał stale palącą się kontrolkę...Mimo tego udało nam się dojechać do celu i znaleźliśmy się na wysokości 2027 m. n.p.m. Podziękowaliśmy za podwiezienie i pożegnaliśmy się. Chwilę potem znaleźliśmy dziewczyny i razem już udaliśmy się do schronisk pytać o nocleg. Z dwóch, które były Cabana Balea Lac okazało się na naszą kieszeń, drugie Cabana Paltinu miało ceny zaczynające się od 200 lei. Spotkaliśmy tam Polaka, który szedł górami od 3 sierpnia i miał plan przejść całe Karpaty. Porozmawialiśmy o naszych wrażeniach i pożegnaliśmy się, bo Tomek miał plan spać przy jeziorku Lacul Capra w namiocie. Jak już zdecydowaliśmy się na nocleg, zostaliśmy zaprowadzeni do budynku kolei linowej, gdzie była wielosobowa sala z czystymi i zadbanymi łóżkami oraz komfortową łazienką. Dodatkowo było naprawdę ciepło, bo były włączone kaloryfery. Po złożeniu plecaków poszliśmy zrobić ostatnie zakupy na następny dzień oraz siedliśmy w barze, który był przy wjeździe do tunelu, gdzie zjedliśmy Mici i wypiliśmy piwko. Potem przeszliśmy do schroniska, które na dole miało salę z warunkami porządnej restauracji, ale cenami całkiem przyzwoitymi. Tam zjedliśmy ciorbę, klasyczną mamałygę oraz inne smakołyki. Po powrocie do miejsca naszego noclegu, porozmawialiśmy z bardzo sympatycznymi Anglikami. Mieli około 50 lat, chodzili po górach i miło się z nimi rozmawiało. Opowiadali o tym, gdzie byli, jakie są szlaki i ich trudność. Nie wiedzieli nic o wioskach polskich w Rumunii i byli zaskoczenie, że są takie miejsca. Po naszej rozmowie wkrótce położyliśmy się spać, bo przed nami był w perspektywie ciężki dzień.
22.08.2007 Balea Lac – Cabana Podragu
Pobudkę zrobiliśmy sobie o 7, bo chcieliśmy wyjść, a potem się nie spieszyć. Po porannej toalecie, śniadanku i spakowaniu wyszliśmy godzinę później. Pogoda była przepiękna, świeciło słoneczko i niebo było bezchmurne. Po kilku fotkach nad jeziorkiem zaczęło się podejście na Przełęcz Caprei. Droga była stroma, ale byliśmy pełni świeżych sił, więc wkrótce znaleźliśmy się na wysokości 2315 m. n.p.m. Z przełęczy rozciągały się przepiękne widoki na wysokie szczyty Fogaraszy, jeziorko Balea Lac oraz szosę Transfogaraską. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę i po chwili znaleźliśmy się przy następnym jeziorku Lacul Capra. Blisko jeziorka był postument, upamiętniający śmierć kilku osób: doktora, matematyka i dwóch studentów. Po krótkim podejściu w górę zaczęło się znaczne już podchodzenie. Trzeba było mocno chwytać się tego co było na naszej drodze, bo w niektórych miejscach ścieżka była bardzo stroma. Na górze był pomnik ku czci speleologów, którzy zginęli w grudniu 2002 w lawinie. Potem zaczęło się schodzenie w słoneczny kocioł. Na górze pasły się owieczki, a po drugiej stronie kotła był namiot Salvamontu – odpowiednik TOPRu. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę i wkrótce doszliśmy do Okna Smoków, gdzie było rozdzielenie szlaków. Były dwa rozwiązania, czerwony szlak wiódł szczytami, a niebieski odchodził w bok i miał być łatwiejszy. Przy naszej niewielkiej kondycji i dość ciężkich plecakach zdecydowaliśmy się na łatwiejszą opcję. Zejście było całkiem przyjemne, a na dole zobaczyliśmy lodowiec. Była to północna strona gór i śnieg nie miał kiedy stopnieć. Ominęliśmy go i wkrótce zaczęło się kolejne podejście. Po znalezieniu się na szczycie zobaczyliśmy kolejną dolinkę. Przejście przez nią było bardzo ciekawe, bo przecinały ją liczne strumienie, które trzeba było przeskakiwać. Gdy udało nam się dotrzeć na przełęcz, okazało się, że szlak dalej wiedzie bardzo stromo w dół i nie będzie za bardzo czego się trzymać. Wyglądało to tak, jakby przeszła tym szlakiem lawina i pozostałe kamienie ledwo co się trzymały. Ale innej drogi nie było. Pozostało nam zejść tą drogą. Powolutku, delikatnie trzymając się skał po kolei schodziliśmy, ale nie było to łatwe. Szczególnym problemem były ciężkie plecaki, które dociążały przy schodzeniu. W czasie schodzenie zobaczyliśmy przepiękne jeziorko Lacul Podragel, które miało kolor lazurowy i połyskiwało w słońcu. Jednak w tym najpiękniejszym momencie nie udało nam się zrobić zdjęcia, bo za bardzo myśleliśmy, gdzie postawić kolejną nogę. Jak znaleźliśmy się już w dolinie zrobiliśmy kilka fotek, ale efekt już nie był ten sam. Według mapy przed nami wyrastało ostatnie podejście. Ruszyliśmy dalej i w trakcie podchodzenia zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek, aby pooglądać widoki. Było przepięknie. Dodało nam to sił i zaraz ruszyliśmy w dalszą drogę. Faktycznie po niedługim czasie dotarliśmy na ostatnią przełęcz Saua dintre Lacuri i tam zobaczyliśmy najwięcej szczytów. Po odłożeniu plecaków można było pochodzić po przełęczy skąd rozciągały się widoki na okoliczne górki i doliny. A co było dla nas najważniejsze w dole było widać cel naszej wędrówki – schronisko Cabana Podragu. Wkrótce zaczęliśmy schodzić i znaleźliśmy się przy schronisku. Tam czekała na nas Magda, która przez całą drogę miała szybsze tempo i zdążyła już odpocząć. W schronisku zapłaciliśmy za nocleg, zostawiliśmy plecaki i poszliśmy odpocząć na trawce. Spotkaliśmy też naszego kolegę z poprzedniego dnia, Tomka, którego ochrzciliśmy mianem „Królem Karpat”. Teraz szedł z grupą Czechów i każdy z nich rozmawiał w swoim języku, ale doskonale się rozumieli.
Wieczorkiem w schronisku siedzieliśmy i odpoczywaliśmy. Mogliśmy spróbować przysmaków dostępnych na miejscu. Pani, która wydawała jedzonko i generalnie zajmowała się schroniskiem była wyjątkowo niemiła, ale nie zraziło to nas. Jednym z przysmaków była Tuica, czyli miejscowa wódka. W schronisku było dużo ludzi, między innymi grupa Niemców, sporo rumuńskich turystów, a nawet maleńkie dziecię, miało może pół roku. Podsumowaliśmy cały dzień i wysnuliśmy wnioski: Fogarasze są zupełnie nie podobne do Czerwonych Wierchów, choć wcześniej słyszeliśmy taką opinię. Szlaki są dość dobrze oznakowane, ale dzikie, nie ma żadnych ułatwień dla ludzi. Często trzeba chodzić na czworaka lub „na jaszczurkę”. Przewodniki zupełnie mijają się z prawdą, a o niektórych trudnościach nie ma w nich słowa. Trasa nie jest na ciężkie plecaki, bez nich byłoby nam dużo prościej i szybciej. Po podsumowaniu udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
23.08.2007 Cabana Podragu - Braszów
Noc nie należała do najlepszych, ze względu na to, że naszymi „współspaczami” było ośmiu mężczyzn. Sześciu z nich to grupa Niemców, a dwóch pozostałych to ojciec z synem. Niemcy byli wyjątkowymi chrapaczami i uśnięcie przy koncercie na 6 głosów było nie lada sztuką. Schronisko Cabana Podragu jest na wysokości 2136 m. n.p.m. i ta wysokość podobno może też powodować pogłębione chrapanie. W schronisku nie było bieżącej wody, korzystało się jedynie z „toalety”, której zrobiłam zdjęcie. Przed schroniskiem była woda ze strumyka. Po porannej toalecie, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy. We wcześniejszym planie mieliśmy wejść na najwyższy szczyt Fogaraszy – Moldoveanu, jednak byliśmy za bardzo zmęczeni poprzednim dniem, a dodatkowo Magdę chwyciło jakieś przeziębienie. Dlatego zdecydowaliśmy się tego dnia dojść do Victorii, albo i dostać się do Braszowa, gdyby się udało. Wracaliśmy do cywilizacji trasą przez Cabana Turnuri i Cabana Arpasu. Pierwszy etap zejścia minął nam bardzo ciekawie, droga cały czas wiodła w dół, ścieżka była nawet dość prosta. W schronisku Cabana Turnuri, które jest na wysokości 1520 m. n.p.m. zrobiliśmy sobie postój i zjedliśmy śniadanko. Spotkaliśmy tam stado osłów, które wróciło z wypasu.
Po śniadanku ruszyliśmy żwawo do przodu. Trasa wiodła wzdłuż doliny Podragu i przekraczaliśmy kilkakrotnie różne górskie strumyki. Początkowo oznaczało to przechodzenie po wąskich kładkach nad bystrymi potokami, nieco niżej były już dobrze zabezpieczone mostki. Prawie cały czas schodziliśmy w dół, ale było też jedno długie podejście. Szło się miło i przyjemnie, ze spotykanych strumyków piliśmy wodę, a drzewa ochraniały nas przed słońcem. Po drodze mijaliśmy krajobrazy gór: Tatr, Pienin i Gór Świętokrzyskich. Po dojściu do drogi leśnej już nie było tak przyjemnie, słońce za bardzo prażyło, nie było już dostępu do wody. Trasa była męcząca i wydawało się, że nigdy się nie skończy. Nie spotkaliśmy po drodze schroniska Cabana Arpasu – może go nie było, albo też nie było oznakowania. Po 16 dotarliśmy do sklepu, gdzie chcieliśmy wreszcie napić się wody. Niestety sklep był już zamknięty, spóźniliśmy się jakieś 10 minut. Sklep był przy wjeździe do jakiegoś zakładu i na portierni siedział pan, który poczęstował nas wodą z dystrybutora – była wybawieniem. Po chwili ruszyliśmy dalej w stronę miasteczka. Tam miał być dworzec, na którym mieliśmy znaleźć autobus do Braszowa. Gdy znaleźliśmy się już w Victorii, okazało się, ze już dawno nie ma dworca i najbliższa możliwość znalezienia jakiegoś środka komunikacji do Braszowa jest w miejscowości Ucea, skąd odjeżdżają pociągi. Viktoria wyglądała na zadbane miasteczko, ale okazało się, że jest jeden hotel i dość drogi a bankomaty nie działają. Przy blokach na rurach wisiały dywany, a obok nich pasły się konie...Ruszyliśmy w stronę drogi, która prowadziła do Ucea i będą już na drodze złapaliśmy stopa – Dacię, której miły kierowca podwiózł nas pod sam dworzec. W czasie drogi słuchaliśmy rumuńskiej muzyki, która płynęła z głośników. Kierowca nie znał angielskiego, ale na sam koniec na nasze pytanie, czy płacimy powiedział: „today is free”. Na dworcu znaleźliśmy się koło godziny 19. Nie było toalet, była studnia „na korbę” i dużo wolnego czasu do najbliższego pociągu do Braszowa - mieliśmy prawie dwie godziny. Kupiliśmy bilety (kartoniki, jakie kiedyś u nas bywały!) i poszliśmy na pobliską łączkę, gdzie leżąc na trawce odpoczywaliśmy. Było naprawdę sielsko. Zamówiliśmy przez telefon miejsce w Hotelu w Braszowie i czekaliśmy w spokoju na godzinę przyjazdu pociągu.
Gdy pociąg przyjechał, wsiedliśmy i ruszyliśmy w kierunku Braszowa (Brasov). Po drodze rozmawialiśmy z ciemnoskórym Francuzem, który grał w Rumunii w klubie piłkarskim. Opowiadał, że Braszów jest najpiękniejszym miastem w całej Rumunii. Dojechaliśmy na miejsce po godzinie 23. W przewodniku była informacja, że do centrum, gdzie był nas hotel jest z dworca pieszo 20 minut, dlatego postanowiliśmy się przejść ten kawałek. Niestety okazało się, że nasz czas przejścia wyniósł godzinę i już bardzo zmęczeni weszliśmy do Hotelu. Szybciutko usnęliśmy.
24.08.2007 Braszów
Rano pozwoliliśmy sobie na dłuższy sen i wypoczęci ruszyliśmy poznawać miasto. Zrobiliśmy sobie mleczno-jogurtowe zakupy w sklepie spożywczym i zjedliśmy śniadanko w parku., skąd rozciągał się widok na centrum. Potem pochodziliśmy po miasteczku i oglądaliśmy zabytkowe budyneczki, wąskie, brukowane uliczki i dachy z ceglanych dachówek. Niestety było niezwykle gorąco – temperatura osiągnęła 36°C, więc zimna woda była wybawiająca. Po południu chcieliśmy kupić bilety w agencji CFR na następny dzień na pociąg do Bukaresztu, więc poszłyśmy z Aśką zgodnie z wskazówkami w przewodniku Pascal. Niestety okazało się, że agencja już nie jest przy str. Republicii, tylko dużo dalej, przy blvd 15 Noiembrie. Trochę nam zajęło, żeby znaleźć to miejsce i szłyśmy tam około 30 minut, ale w końcu dotarłyśmy i mieliśmy bilety na poranny pociąg. Wieczorkiem wyszliśmy na kolację do jednej z licznych knajpek, gdzie zjedliśmy pyszną kolację i wypiliśmy do tego chłodne piwko. Wtedy też miasto zaczęło żyć i można było poczuć klimat miasta.
25.08.2007 Braszów - Bukareszt
Pobudkę mieliśmy bardzo wcześnie, bo o 6 był pociąg. Pan w recepcji hotelu zamówił nam taksówkę, którą dojechaliśmy pod sam dworzec. Na dworcu trudno było o zakupy na śniadanko, nie było żadnej piekarni, więc uraczyliśmy się rogalikami 7days i zajęliśmy miejsca w pociągu. W naszym przedziale byliśmy sami przez pierwsze dwie godziny jazdy, więc mogliśmy dospać. Potem mieliśmy już współpasażerów i razem dojechaliśmy do stolicy.
W Bukareszcie (Bucuresti) po wyjściu z dworca zobaczyliśmy naprawdę brudne i zaniedbane ulice. Szukaliśmy Hostelu 11, który wcześniej zarezerwowaliśmy i miał on być bardzo blisko dworca. Na naszej mapie była ulica hostelu, ale jakoś nie mogliśmy jej znaleźć. Po drodze spytaliśmy dwie osoby o naszą ulicę, ale jakoś szybko się speszyły i uciekły (bały się?). Potem spytaliśmy o drogę parę młodych ludzi i bez trudu po angielsku wytłumaczyli nam, w którym mamy iść kierunku. Gdy już byliśmy blisko na ulicy siedziało dwóch chłopaków z dzieckiem i po naszych pytaniach powiedzieli coś po rumuńsku, a potem spytali się, czy git? Spytaliśmy się jeszcze raz, co to znaczy git, a wtedy już zrozumieliśmy, że z chęcią nam pomogą, ale za 5 lei. Wobec tego obróciliśmy się na pięcie i poszliśmy dalej. Już za chwilę znaleźliśmy naszą uliczkę, na której zaraz „wyrósł” nasz hostel. Powitała nas właścicielka, Angielka w szlafroku i pokazała nam nasz pokój. Mimo tego, że oficjalnie doba zaczynała się o godzinie 13, mogliśmy wejść, umyć się i rozłożyć na łóżkach. Do naszej dyspozycji była jadalnia, łazienka i prysznic. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do centrum. Kupiliśmy całodzienny bilet na metro i pojechaliśmy na Piata Uniri. Zrobiliśmy zakupy w najbliższym sklepie i zjedliśmy małe co nieco w parku na Piata Uniri - blisko fontann. Wtedy upał stawał się coraz większy, a temperatura wynosiła już 40°C. Potem chodziliśmy już po mieście w myśl zasady – tylko tam gdzie cień i zimna woda. Po drodze przeczytaliśmy temperaturę 51°C. Po długim spacerku wróciliśmy do naszego hostelu, gdzie trochę odpoczęliśmy i spotkaliśmy koleżankę Polkę – Martę z Warszawy. Potem poszliśmy na dworzec po bilet, bo Magda była coraz bardziej chora (zapalenie oskrzeli) i zdecydowała się wracać bezpośrednio do Polski pociągiem relacji Bukareszt – Kraków.
Wieczorkiem pojechaliśmy jeszcze do centrum, aby zakończyć wspólny wyjazd w miłej knajpce. Odkryliśmy wąskie i klimatyczne uliczki w okolicy Piata Uniri, niestety dalej było bardzo duszno i temperatura wynosiła około 40°C. Wróciliśmy taksówką do hostelu, bo metro po 12 już nie jeździło.
26.08.2007 Bukareszt – wyjazd do Suczawy
Pobudkę zrobiliśmy sobie o godzinie dziewiątej, więc mogliśmy się wyspać. Magda miała pociąg o szóstej, więc musiała wstać dużo wcześniej od nas. Po śniadanku poszliśmy na dworzec, gdzie kupiliśmy bilety na wieczorny pociąg do Suczawy i pojechaliśmy do centrum stolicy. Dojechaliśmy do Piata Victoriei, skąd poszliśmy do ponoć najlepszego muzeum w Bukareszcie – Muzeum Rumuńskiego Chłopa. Od rana pogoda była deszczowa, więc chcieliśmy tym razem pozwiedzać od środka. Jednak muzeum nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia, było kilka ciekawych eksponatów, ale nie było nic zachwycającego. Potem przeszliśmy pod Łuk Triumfalny i metrem przejechaliśmy do Piata Uniri. Tam zagłębiliśmy się w uliczki i znaleźliśmy restaurację. Spróbowaliśmy tam miejscowych przysmaków, między innymi ciorba de burta, która była przepyszna. Inne smakołyki jak ciorba de fasole i kaszkawal nie były specjalne. Po obiadku spacerowaliśmy po uliczkach i robiliśmy zdjęcia. Potem pozostało nam tylko wrócić do hostelu, spakować się i udać na pociąg. Wieczorem odjechaliśmy w kierunku Suczawy.
27.08.2007 Suczawa - Czerniowce
W pociągu było ciasno i przez to spało się niewygodnie. Do Suczawy dojechaliśmy przed czwartą rano. Godzina była zbyt wczesna, aby jechać do centrum, więc czekaliśmy na dworcu do wschodu słońca. Tam poznaliśmy Anię z Warszawy i Vincenta z Paryża, z którymi spędziliśmy dalszą część drogi do Przemyśla. Gdy zrobiło się jasno pojechaliśmy razem do centrum Suczawy. Tam zajrzeliśmy do McDonalda, w którym mogliśmy napić się porannej kawki, przekąsić bułeczkę i skorzystać z łazienki. Po śniadanku poszliśmy jeszcze raz do Cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego, Monastyru św. Jana Nowego, a potem już na dworzec autobusowy, gdzie chcieliśmy się dowiedzieć o możliwość transportu do Czerniowiec. Gdy tam podeszliśmy spotkaliśmy parę Polaków ze Szczecina oraz Zdzicha z Kościerzyny, z którym później jechaliśmy. Na dworcu dowiedzieliśmy się, że nie ma żadnych autobusów, dlatego stwierdziliśmy, że najłatwiejszym i najszybszym środkiem transportu będzie podróż samochodem z jakimś przemiłym kierowcą. Razem było nas osiem osób, więc podzieliliśmy się na dwa samochody. My jeszcze na chwilkę odłączyliśmy się i poszliśmy na bazar, gdzie chcieliśmy zrobić zdjęcie w miejscu sprzedaży serów oraz kupić kilka miejscowych specjałów. Podczas naszych zakupów Zdzisław złapał już kierowcę, z którym pojechaliśmy do Czerniowiec. Jechaliśmy czerwonym samochodem, a naszym kierowcą był tzw. „kark”. Podczas jazdy trzymaliśmy dwa z naszych plecaków na kolanach. Na granicy nas kierowca wręczył standardowo odpowiednią sumę każdemu z celników i wkrótce dojechaliśmy do Czerniowiec. Wysiedliśmy na dworcu autobusowym i stamtąd był kawałek do dworca kolejowego. Chcieliśmy jednak przy okazji zobaczyć miasto, więc mieliśmy możliwość spaceru. Po drodze zatrzymaliśmy się w parku koło cerkwi, gdzie odpoczęliśmy w cieniu i porobiliśmy zdjęcia. Potem w krótkim czasie doszliśmy do dworca. Tam kupiliśmy bilety i tym razem nie było żadnych problemów z zakupem. Jedyna niemiła niespodzianka to brak możliwości wzięcia 4 biletów w jednym przedziale, wzięliśmy w dwóch. Pani była miła i uśmiechała się do nas – wielka odmiana po kasjerce ze Lwowa. Gdy już mieliśmy bilety w garściach, poszliśmy do pobliskiej restauracji, gdzie zjedliśmy przepyszny obiad. W skład obiadu wchodziły: pielmieni po koroliwsku (pierogi po królewsku), rosół z pielmieniami, barszcz ukraiński oraz piwko. Po obiadku poszliśmy jeszcze do sklepików blisko dworca po zakupy na drogę, a resztę oczekiwania do pociągu spędziliśmy już na peronie. Tam wreszcie spotkaliśmy się z Anią i Vincentem i parą ze Szczecina. Poopowiadaliśmy sobie nasze wrażenia z dzisiejszego dnia i udaliśmy się do naszych wagonów. Po wejściu do środka okazało się, że nie mamy miejsc w dwóch przedziałach, tylko w trzech. Abyśmy byli w jednym przedziale, musieliśmy to załatwić. Najpierw załatwiliśmy to z prowadnikiem (konduktorem), a potem jak wszedł pasażer do naszego przedziału zamieniliśmy miejsca. Najpierw nie był taki chętny, ale potem bez problemu się zgodził. Drugi bilet załatwił nam już prowadnik. Zajęliśmy już bez problemu cały przedział i zajęliśmy się przygotowaniem do snu: nareszcie upragnione mycie zębów, umycie się chusteczkami dla niemowląt, wyciągnięcie się na łóżku, rozmowy i wreszcie upragniony sen...
28.08.2007 Lwów - Przemyśl
Obudziliśmy się o 8 i po porannej toalecie dojechaliśmy do Lwowa. Na dworcu spotkaliśmy się z cała grupą. Para ze Szczecina zostawała jeszcze we Lwowie, więc się pożegnaliśmy, a Ania i Vincent przyłączyli się do nas. Pod dworcem kolejowym po lewej stronie jest dworzec autobusowy, skąd odjeżdżają busy i autobusy w różnych kierunkach. My znaleźliśmy busa do Szegini, który odjeżdżał z piątego stanowiska. W busie było sporo ludzi i cały czas się dosiadali, ale jechało się przyjemnie i wkrótce byliśmy przy granicy. Tam weszliśmy jeszcze do marketu ukraińskiego, gdzie już za złotówki zrobiliśmy zakupy. Na granicy nie było żadnych problemów, mało ludzi i szybko przeszliśmy na polską stronę. Co było dla nas wielkim niemiłym zaskoczeniem po polskiej stronie to całe masy śmieci, było ich więcej niż na przedmieściach Bukaresztu. Przykry widok jak na pierwszy kraj w tzw. „Europie”. Po wyjściu z pasa granicznego i oczekiwaniu, w końcu przyjechał bus, do którego udało się wejść. Po 20 minutach byliśmy w Przemyślu. Kupiliśmy bilety – każdy w swoją stronę i poszliśmy na rynek, aby zjeść pożegnalny obiad. Po smacznych pierogach w Wyrwigroszu i wspólnym zdjęciu Ani aparatem, pożegnaliśmy się i Ania, Vincent i Zdzichu poszli na zamek, a my udaliśmy się na dworzec. I tak dobiegła nasza wyprawa do końca, każdy z nas pojechał w swoją stronę.
Przewodniki, mapy i słowniki, z których korzystaliśmy w czasie wyprawy:
1. Odrobińska E., Rozmówki rumuńskie, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006.
2. Celer N., Słownik ukraińsko-polski polsko-ukraiński z rozmówkami, Przedsiębiorstwo Wydawnicze Harald G, Warszawa 2003.
3. Korsak W., Tokarski J., Rumunia, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
4. Galusek Ł., Dumitru A., Poller T., Transylwania – twierdza rumuńskich Karpat, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2003.
5. Galusek Ł., Jurecki M., Dumitru A., Rumunia. Mozaika w żywych kolorach...oraz Mołdowa, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2007.
6. Klimek P., Góry Fogaraskie oraz Iezer, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2007.
7. Mapa gór fogaraskich: Muntii Fagarasului – harta turistica, Wydawnictwo DIMAP, 2007. http://www.dimap.hu/cgi-bin/onlineshop_frame.cgi
8. Mapa Rumunii – Rumänien, Wydawnictwo Eurocart.
Ceny i godziny przejazdów – za 1 osobę:
Poznań - Przemyśl – pociąg pospieszny – godz. 23.34-11.25 – Cena: 59 zł
Przemyśl – Medyka – bus – około 25 minut – Cena: 2 zł
Szegini – Lwów – bus – około 2 godz. – Cena: 10 hr
Lwów – Czerniowce – pociąg – wagon kupejny – godz. 21.44-08.44 – Cena: 41 hr (z pościelą by było: kupejnyj: 50,45 hr, płackartnyj: 37,22 hr, a obszczi, czyli ławy drewniane: 13.88 hr)
Czerniowce – Suczawa – podróż ze szmuglerem – około 2-3 godz. – Cena: 5 $
Autobus miejski w Suczawie – przejazd – Cena: 1 lei
Suczawa – Nowy Sołoniec – bus – godz. 15.00-16.20 – Cena: 6 lei
Gura Humorului Oras – Teius - Sighisoara – pociąg accelerat – godz. 22.32-06.14, 08.16-10.31 – Cena: 47,40 lei
Sighisoara – Medias - Sibiu – pociąg personal – godz. 11.21-11.59, 12.42-14.09 – Cena: 8,50 lei
Sibiu – Cirta – pociąg personal – godz. 11.57- 13.18 – Cena: 5 lei
Ucea – Brasov - pociąg personal – godz. 20.54-22.55 – Cena: 8,10 lei
Brasov – taxi z hotelu Aro Sport na dworzec – Cena: 6 lei
Brasov – Bucuresti Nord - pociąg personal – godz. 06.15-10.18 – Cena: 15,50 lei
Bucuresti, całodzienny bilet na metro – Cena: 3,5 lei
Bucuresti, taxi z Piata Uniri na Gara de Nord, taryfa nocna – Cena: 10 lei
Bucuresti Nord – Suceava Nord - pociąg accelerat – godz. 21.00-03.53 – Cena: 49,50 lei
Suczawa – Czerniowce - podróż ze szmuglerem - około 2 godziny – Cena: 7,5 $
Czerniowce – Lwów - wagon kupejny – godz. 20.30-08.05 – Cena: 41 hr
Lwów - Szegini – kursowy bus – Cena: 10 hr
Medyka - Przemyśl – bus - około 25 minut – Cena: 2 zł
Przejazd powrotny Magdy – Bukareszt – Kraków – 310 lei – 6.00 – jechał około 24 godzin
Wybrane i zapamiętane ceny jedzenia:
Knajpka w Suczawie: Mici - 1 lei; Mamaliguta – 1 lei
Restauracja w schronisku Balea Lac: ciorba (zupa) – 8 lei; mamaliguta z jajkiem, serem i śmietaną – 10 lei; kiełbaski kabanosy z frytkami domowymi – 11 lei; piwo – 5 lei
Schronisko Cabana Podragu: ciorba – 8 lei; mamaliguta z jajkiem i śmietaną – 11 lei
Schronisko Cabana Turnuri: ¾ bochenka chleba – 10 lei
Ceny biletów wstępu:
Skansen Ziemi Bukowińskiej: bilet normalny - 2 leje, studencki – 1 lej; taxa foto – 5 lei
Monastyr Humor: bilet normalny - 3 leje, studencki – 1 lej; taxa foto – 5 lei
Ceny noclegów:
Suczawa, Hotel Giardino – 45 Euro (cena za 4 osoby – w pokojach 2 osobowych)
Nowy Sołoniec, Dom Polski - 3 Euro (1 osoba, na scenie); 4 Euro (na łóżkach)
Sighisoara, u Hansa – gratis, ale płatny prysznic na kempingu – 6 lei
Sybin, Hostel Leu – 30 lei (1 osoba w pokoju 6 osobowym)
Cabana Balea Lac – 45 lei (1 osoba w sali wieloosobowej)
Cabana Podragu – 25 lei (1 osoba w sali z pryczami na 12 osób); 30 lei (1 osoba w sali z łóżkami piętrowymi)
Braszów, Hotel Aro Sport – 30 lei (1 osoba w pokoju 2 osobowym)
Bukareszt, Hostel 11 – 45 lei (1 osoba w pokoju 6 osobowym)
Łączny koszt całej wyprawy na 1 osobę: 1000 PLN
Dodane komentarze
drozdze 2008-07-07 11:50:31
Cieszę się, że informacje mogą pomóc ;-)Dodam tą drogą link do zdjęć do relacji.
http://picasaweb.google.pl/Renifoto/WyprawaRumunia2007