Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

SILK ROAD 2009 - AUTEM PRZEZ AZJĘ cz .II > TADŻYKISTAN, KAZACHSTAN, KIRGIZJA, ROSJA


gunia gunia Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie TADŻYKISTAN / brak / Tadżykistan / Główna droga w TadżykistanieCz. II opisu wyjazdu do Azji Centralnej i Rosji samochodem.
W 2009 roku odbyła sie nasza trzymiesięczna podróż samochodem do Rosji i Azji Centralnej. Wróciliśmy w jednym kawałku, przejechaliśmy 25 149 km bez żadnej poważnej usterki, spaliliśmy 2470 litrów paliwa (głównie gazu), mamy pełne plecaki wrażeń po niezliczonych przygodach

C.D.

TADŻYKISTAN

Po kilkudniowej trasie doliną Wakhanu dojeżdżamy do Pamir Highway ale od razu ją opuszczamy i jedziemy jeszcze na parodniowy off road nad słone jeziora JasziKul oraz BulunKul. Niestety brak jest jakiejkolwiek drogi, kluczymy po na wpół wyschniętych słonych jeziorach, momentami Vitarka wydaje się być na skraju możliwości mimo pozapinanych napędów i reduktora. I już już wydawało się że przejechaliśmy bezpiecznie usiane głazami białe solne nabrzeża, aż tu nagle zza skał wyłania się ktoś na osiołku szczelnie opatulony od stóp do głów, ma piękną chustę obszytą cekinami połyskującymi w słońcu, z daleka wygląda jak dyskotekowa kula, widać tylko oczy. Chwila zagapienia i najeżdżam na wielki głaz, na którym Virtarka zawiesza się rozpaczliwie. Zrywamy szpilkę kolektora, uszczelka wysuwa się spod dwururki oprócz tego słychać że coś świszczy - przewód z klimy. Gaz uciekł z instalacji, wiec klimy już nie mamy. Mam za to nadzieję, że nic więcej nie poszło. Odludzie kompletne, słone jeziora i góry, podczas całego dnia spotkaliśmy tylko matkę z dziećmi w jakiejś zrujnowanej osadzie, gdzieś pośrodku księżycowego krajobrazu oraz to dziewczę teraz na osiołku, przez które chyba tu zostaniemy. Stoimy tak z rozdziawionymi gębami, a ona oddala się niczym zjawa na osiołku gdzieś donikąd. Cóż, podrapawszy się po głowie przypominamy sobie że mamy jeszcze całe Russkoje – Igristoje z Petersburga, które nie poszło podczas urodzin :) Dobywamy go z plecaka i rozlewamy do blaszanych kubków. Po takim rozładowaniu atmosfery zabieramy się za przykręcenie obwisłego wydechu, teraz przynajmniej będzie słychać nas z daleka w razie bliskich spotkań z pasterzami i osiołkami gwałtownie wyłaniającymi i się zza zakrętu.
Jak tylko sie da, korzystamy w osadach z gar kuchni oraz wiejskich gospód, żeby poznać jak najwięcej lokalnych specjałów.
Korzystając z kolejnych gorących źródeł tym razem w ogóle nie zagospodarowanych, spotykamy parę Izraelczyków, bardzo utyskują na trudne warunki poruszania sie po Tadżykistanie z powodu braku publicznego transportu w kraju. Rzeczywiście własne terenowe auto w tym rejonie Azji bardzo sprawdza się,. Jesteśmy niezależni, jedziemy gdzie chcemy;)
Nasza wiza tadżycka kończy się dramatycznie szybko. Wjeżdżamy więc teraz już definitywnie na Pamir Highway i jedziemy nią na wschód w stronę Kirgizji. Robimy przystanek w ostatnim w Tadżykistanie miasteczku Murghab, gdzie można już zaobserwować żyjących wielu napływowych Kirgizów. Jesteśmy cali zapyleni i spoceni po ostatnich off roadach szukamy więc publicznej bani. Kluczymy trochę, pytamy milicjantów i w końcu jest! Tak ale zamknięta. Cóż nasza nieśmiertelna miska posłuży nam jako wanna również dzisiaj. Opuszczamy więc szybko miasteczko, i jedziemy dalej „Pamirską Szosą” by po kilku godzinach osiągnąć najwyższy punkt na całej trasie – przełęcz Akbajtal. Na 4650 m.n.p.m. Vitarka troszkę sapie i jest coraz głośniejsza. Jest już wyraźnie chłodniej a nasz GPS nie wiedzieć czemu wskazuje jeszcze większą wysokość niż napisy na oznaczeniach przy drodze. Na przełęczy robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie, podbiegają dzieciaki z pobliskiej chaty, dzielimy więc resztkę polskich cukierków i z podziwem patrzymy na ich harce w tym lekko rozrzedzonym powietrzu.
Na noc docieramy do osady nad pięknym jeziorem Karakol jednym z najwyżej położonych słodkich jezior w Pamirze ( 3915 m.n.p.m.) O kąpieli nie może być jednak mowy, temperatury są niezbyt sprzyjające. Postanawiamy, że jednak tym razem umyjemy się porządnie w bani .
Noc spędzamy w domu miejscowej ludności gdzie gospodarz dumnie trzyma na honorowym miejscu swoje zdjęcie z wojska z 1974 ze służby na terenie dzisiejszej Ukrainy i z rozrzewnieniem wspomina stare dobre czasy. Pełny sukces - jest bania! Co prawda czekamy sporo aż się woda zagrzeje, ale w końcu idziemy do szopy w której zlokalizowana jest cała”aparatura” tzn beczka z gorącą woda, beczka z zimna wodą oraz naczynia do polewania.
Następnego dnia po paru godzinach meldujemy się na granicy z Kirgizją na pięknie położonej przełęczy Torugart (4280m.n.p.m.) Samo przejście to kilka baraków, ale za to w przepięknej scenerii.
Celnicy Tadżyccy to wyluzowane młode chłopaki w ciemnych okularach i lotniczych kożuchach, sprawiają miłe wrażenie. Okazuje się jednak, że to tylko wrażenie. Po wyjściu z jednego z baraków z paszportami i stertą innych papierków oczom Pawła ukazuje się taki widok: trzech chłopa grzebie w aucie, ja stoję na zewnątrz i nie potrafię zbytnio nad tym zapanować. Grzebią we wszystkich torbach i w każdym zakamarku auta, są jednak bardzo mili, trochę stępia nam to czujność. Dostajemy od jednego na pamiątkę piękny wielki róg kozła, którego nie ośmielilibyśmy się wziąć, wiedząc że lokalni wykorzystują je tu do budowy swoich górskich ołtarzy i kapliczek. Celnik twierdzi jednak, że mamy go brać, nie będzie z tym żadnego problemu. Weseli odjeżdżamy w dół przez strefę ziemi niczyjej do Kirgizji, ale po pewnym czasie coś nam się nie zgadza. Cholera, okradli nas! Podwędzili nasz wyprawowy scyzoryk oraz plastikowy pierścionek który dostałam w Uzbekistanie od jednej miejscowej młodej piękności z gar- kuchni. A niech ich!


KIRGIZJA

W pierwszym Kirgiskim mieście Sary-Tasz uzupełniamy zapasy paliwa, już tańszego niż w Tadżykistanie i podziwiamy piękną panoramę Piku Lenina najwyższego szczytu Pamiru. Podobnie jak w Tadżykistanie cały kraj to góry ale jednak inne; krajobrazy alpejskie, mnóstwo zieleni no i Kirgizi mieszkający w swych jurtach, poruszający sie głównie konno. Pogoda również się zmienia, dopadają nas pierwsze ulewy które rozmywają dopiero co utwardzane przez Chińczyków drogi. Obozy rozbijamy na pastwiskach, dzisiejszy przed miastem Osz nad krystalicznie czystą rzeczką. Pomimo niezbyt wysokich temperatur rano nabrawszy do miski wody z górskiej rzeki po godzinie na słońcu jest ona prawie gorąca, możemy się więc dokładnie wraz z autem umyć ze skalnego tadżyckiego pyłu, który jest wszędzie.
Rano Vitarka nie chce odpalić a próby przepchnięcia jej przez pastwisko spełzają na niczym. Dopiero z pomocą gromady dzieci wychodzi odpalenie na pych, co bardzo raduje zarówno młodych pastuszków jak i nas. Akumulator jednak rozładowuje się coraz bardziej i co chwilę mamy problemy z odpalaniem. Dojechawszy do miast Osz postanawiamy poszukać jakiegoś elektryka żeby sprawdził o co chodzi. Zostawiamy samochód na głównej ulicy i udajemy się w poszukiwania warsztatów. Szybko okazuje się że „niet problema” – jest duży warsztat, który będzie mógł nam pomóc. Korzystając z „taniej siły roboczej” naprawiamy też kolektor wydechowy którego nie zdążyliśmy na dobrą sprawę naprawić przed wyjazdem w Polsce. Płacimy kilkakrotnie mniej niż u nas. W Osz spędzamy miłe chwile z Eweliną i Michałem, którzy podróżują podobnym tempem i razem z nimi śpimy u naszego mechanika który widząc że nie bardzo mamy gdzie się podziać, po jego fajrancie zaprosił nas do swojego domu. Nazajutrz Paweł poznaje jeszcze rodzinę drugiego mechanika z warsztatu a ja zna już wszystkich pracujących na placu.
Osz to bardzo miłe miasteczko ale nie ma w nim za dużo do zwiedzania oprócz kolorowego targu w typowo azjatyckim stylu. Gdy auto jest już ponaprawiane wyjeżdżamy w stronę stolicy. Po drodze pokonujemy kilka przełęczy już nie tak wysokich jak w Tadżykistanie, gdzieś na wysokościach 3000-3300 m.n.p.m. z pięknymi widokami na zielone połoniny i ośnieżone szczyty. Krajobrazy jak z bajki do tego jest asfalt na drodze!! Znów przez chwilę czujemy się jak w Austrii czy Szwajcarii. No może nie tak do końca, bo w Europie nie dostaniemy przy drodze kumysu i innych „smacznych inaczej” specjałów z mleka zarówno kobylego jaki owczego. Przyglądamy sie procesowi powstawania kumysu czyli jego pierwszej części: dojenie kobyły, później po dodaniu zjełczałego masła fermentuje to na słońcu w owczej skórze przez parę tygodni. Ja po pierwszym łyku kumysu chce go zwracać, dla Pawła w ostateczności „możiet byt” dziwne uczucie tych paru procent alkoholu w lekko śmierdzącym „koktajlu”. Pani która się wygramoliła z jurty z butelkami tego świeżego lokalnego przysmaku mówimy że jest wspaniały.
Za to ajran – czyli nasze zwykłe zsiadłe mleko bez żadnych dziwnych zjełczałych dodatków jest bardzo dobre. Do tego kosztujemy wyśmienitego miodu górskiego i dżemów od wioskowych gospodyń. Po drodze oglądamy jedenastowieczną wieżę Burana, ale jest mocno przereklamowana. Z braku wielu historycznych obiektów na terenie Kirgistanu każdy obiekt niekoniecznie z wielką historią urasta tu do atrakcji. Na naszej trasie znajdują sie również termalne źródła w Dżalalabad gdzie oczywiście zdążamy ale na miejscu okazuje się, że nie doczytaliśmy zbytnio, owszem źródła są ale woda jest tylko do picia nie do kąpieli.
Stolica nie wydaje sie być dość interesująca, może poza wielkim śmiesznym muzeum w stylu soc- real, w którym całe piętro jest poświęcone rewolucji i jej wodzowi. Wieczorem w centrum miasta gromadzą sie tłumy miejscowych żeby podziwiać wspaniale podświetlone fontanny – odrobina kiczu wśród wielkich post radzieckich prospektów. Przynajmniej w mieście jest duża publiczna bania, z której to często korzystamy, noclegi zaś podobne jak zawsze spędzamy na poboczach dróg pod miastem.
Z Biszkeku obieramy kierunek dalej na wschód nad jedną z głównych atrakcji Kirgizji – nad olbrzymie jezioro Issyk Kul. Słyszeliśmy, że jest ono bardzo malownicze zarówno od północy jak i od południa. Zapuszczamy się więc na obydwa przeciwległe brzegi. Północny okazuje się być okupowany przez nielicznych turystów z Rosji i Kazachstanu za to z ładnymi plażami, południowy zaś bez jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej bardzo przyjemny i spokojny. Widoki nad jeziorem jak z pocztówek wzięte – z nad tafli jeziora w oddali wyrastają całe masywy ośnieżonych szczytów. Znak że zbliżamy sie do kolejnego azjatyckiego pasma Tien Szan.
Jako bazę na wypad w Tien Szan przyjmujemy miasteczko Karakol, gdzie liczymy na liczne atrakcje z racji zbliżającego się głównego święta państwowego - Dnia Niepodległości. W międzyczasie z Karakol udajemy sie na kolejną przygodę off roadową do położonej wysoko w górach osady Altyn Araszan. Zapytani lokalni jak duże widzą szanse, że wjedziemy tam naszym autem odpowiadają – kakaja to maszyna – japońsjkaja? Pojedziesz, niet problema. Spotkany Austriak na quadzie ze swoja żona Kirgizką patrzy jednak krytycznie na nasze auto, nasze AT'ki i mały prześwit, twierdzi że będą problemy szczególnie jak spadnie deszcz. Nie martwimy sie tym zbytnio patrząc na bezchmurne niebo, nie myślimy jednak, że gość będzie miał racje – przecież to góry i pogoda może zmienić sie w ciągu paru minut. Na razie jednak pełni „wiary w Vitary” pół dnia pokonujemy piętnastokilometrowy odcinek po głazach naszą ciągle grzejącą sie maszyną. Na górze uzupełniamy płyny chłodzące (tak w aucie jak i w nas samych:) i oddychamy z ulgą.
Jest już po sezonie więc o żadnych „tłumach” nie ma mowy. Kilku plecakowiczów szykujących się do wyjścia w góry, to wszystko. Zostajemy tu na parę dni, postanawiamy że ja odpocznę w namiocie a Paweł uda się na treking do górskiego jeziora Ala-Kol. Pogoda jest piękna, widoki na Pik Pałatkę i lodowce pod nią są genialne, jak z jakiegoś landszaftu, nitki rzeki Araszan wypływające wysoko spod lodowca i wpadające w dolinę. W dolę polujące świstaki, w powietrzu krążą orły i myszołowy, które co chwilę pikują ostro w dół do doliny.
W dzień temperatura zbliżyła się po raz kolejny do zera wiec znów raczymy się kąpielami w gorących źródłach które ostatni raz podczas tej podróży dane nam jest spotkać. W nocy przetaczają się burze, całą noc wiatr smaga niemiłosiernie namiot w strugach deszczu, parę razy myśleliśmy, że odfruniemy wraz z nim. Nazajutrz cała droga tonie w błotnistych kałużach a wszystkie kamienie i głazy zrobiły sie wstrętnie śliskie. Z ledwością udaje sie nam pokonać drogę w dół, z napędami i reduktorem, Ja cały czas muszę pilotować przed wozem oraz sprawdzać kijem głębokość rozlewisk. Nie obyło się oczywiście bez gięcia blachy, tym razem drzwi nie będą sie już domykały:)
Po wielogodzinnej przeprawie w dół jedziemy znów do Karakol na obchody Dnia Niepodległości.. Miejscowi bawią sie tłumnie w parku w centrum miasta, tzn. większość mężczyzn jest już mocno wstawiona a pozostała część gawiedzi oddaje się masowej konsumpcji wśród licznie rozstawionych gar- kuchni co również i my czynimy. Młodzież niemrawo podryguje pod sceną dyskoteki na powietrzu, mamy okazję przyjrzeć się kirgiskim zalotom.


KAZACHSTAN

Po opuszczeniu Karakol kierujemy się na granice z Kazachstanem gdyż nasza wiza kirgiska ważna jest tylko jeszcze jeden dzień. Tym razem przekroczenie idzie jak z płatka.
Nieopodal granicy znajduje się największa atrakcja kraju, słynny Kanion Czeryn. Po zjechaniu z głównej drogi i dziesięciu kilometrach tarki oczom naszym ukazuje się drugi co do wielkości na świecie kanion. Z góry robi niesamowite wrażenie, olbrzymiej wyrwy w płaskim kamienistym krajobrazie, z niezliczoną ilością fantastycznych formacji skalnych w najdziwniejszych kształtach.
Obieramy kierunek na Alamaty, byłą stolice, malowniczo położoną pod pasmem Ałtaj. Miasto trochę nas przytłacza jest wielkie i nowoczesne – pozbawione jednak uroku, łatwe za to komunikacyjnie, szerokie ulice i prospekty tworzą dość symetryczną siatkę, po licznych odwiedzinach w urzędach i konsulatach łatwo poruszamy sie po tym socjalistycznym gigancie. Musimy tu niestety spędzić kilka dni gdyż kazachskiej biurokracji nie ma końca.
Cały dzień schodzi nam na dokonanie obowiązkowej rejestracji w urzędzie policji emigracyjnej, nie obywa się bez dawno nam zapomnianych kolejek oraz awantur pod okienkami.
W urzędzie emigracyjnym nie przedłużają nam wiz i szybko w trybie expresowym musimy załatwić powrotną rosyjską wizę gdyż na opuszczenie Kazachstanu zostało na tylko dwa dni – tyle jest jeszcze ważna nasza kazachska wiza. Musimy odpuścić sobie zachodnie rubieże kraju, może innym razem, teraz mamy 48 godzin żeby najkrótszą drogą czyli tysiąc kilometrów na północ wydostać sie z kraju. Na początku wydaje się to dość łatwe, ale trochę kluczymy na stepie szukając rysunków na skalnych z VIII wieku - bardzo rzadkich przedstawień Buddy i Sziwy w tym rejonie Azji. Znajdują się one niedaleko olbrzymiego jeziora Balkash, które obumiera podobnie jak jezioro Aralskie - jego sąsiad z zachodu kraju. Ostatni stukilometrowy odcinek do Semipałatyńska niedaleko rosyjskiej granicy jest makabryczny. Zostało nam jeszcze tylko parę godzin a tu międzynarodowa droga głównej kategorii wygląda jakby testy nuklearne miały miejsce na drodze a nie na poligonie pod Semipałatyńskiem. W mieście wpadamy jeszcze na chwile do muzeum by poznać radioaktywną historię tego miejsca, jest to jednak dość przygnębiające więc czym prędzej podążamy w stronę granicy.
Na rogatkach państwa jesteśmy pod wieczór, tempo przekraczania daje nam do myślenia czy wyrobimy się w naszym terminie do północy. Tu znów papierologia, każdy dokument celny auta trzeba ręcznie wypisać w trzech egzemplarzach, kamery do filmowania wjeżdżających są, ale ksera żeby usprawniło cokolwiek to już nie ma. Rosyjscy celnicy wybebeszają nam wszystko z auta i dokopując się do naszego rogu kozła (który dostaliśmy na pamiątkę dwie granice wcześniej) wpadają w lekką konsternacje. Nie wiedząc co z tym fantem począć idą zasięgnąć opinii u jakiegoś wyższej rangi oficera. Po chwili dyskusji oddają nam „podarok” i już za chwilę jesteśmy w „Imperium”.


ROSJA

Po krótkim przeglądzie naszej sytuacji pobytowo – wizowej dochodzimy do wniosku, że skoro wielki brat tyle zażądał od nas za wizę i dał nam całomiesięczną, spróbujemy ją w całości wykorzystać i pojedziemy jeszcze na miesiąc na Syberię. Pogoda nie jest najgorsza (o tym że zaraz drastycznie sie zmieni nie mieliśmy jeszcze pojęcia).
Obieramy śmiały kierunek który jeszcze w Polsce jakiś czas temu chodził nam po głowie – autonomiczna Republika Tuwy we wschodniej Syberii. Dzieli nas od niej jednak szmat drogi, jeśli nie będziemy się już zapuszczać na większe off roady i auto się nam nie rozsypie to damy radę.
Na początek musimy dotrzeć do odległego o kilkaset kilometrów Nowo Sybirska, potem kierować się na północny wschód w stronę rzeki Jenisej, żeby później zmienić kierunek na południowy w stronę Tuwy. Nie ma z granicy kazachskiej drogi bezpośrednio na wschód i żeby tam dojechać musimy zrobić olbrzymi objazd rzędu dwu -trzech tysięcy kilometrów. Temperatura coraz bardziej spada, i mimo że w dzień jest znośnie po kilkanaście stopni to nad ranem budzimy się w oszronionym namiocie. Najpierw jedziemy w góry Ałtaju w stronę granicy mongolskiej, przez Gornyj Ałtajsk w stone najwyższego pięciotysięcznego szczytu Biełuchy. Szybko jednak wracamy na obrany szlak czyli na północ na Nowosybirsk.
Po którejś nocy gdy rano było -4 stopnie i woda pozamarzała w kubkach, trochę nam miny zrzedły zwłaszcza że mamy tylko jeden pożyczony profesjonalny śpiwór a reszta to straszne badziewia – i śpiąc nawet w trzech zwykłych śpiworach i pełnym ubraniu też jest kiepsko. Postanawiamy wiec wypróbować w tej części Azji jak się sprawdza CS i logujemy sie na nim w każdym mieście, przez które przejeżdżamy załatwiając noclegi na dwa trzy dni naprzód. Okazuje się, że tu w Rosji to świetna sprawa, odzew mamy bardzo duży, ludzie są chłonni przybyszów zza „żelaznej” więc na początek w Krasnojarsku nad Jenisejem śpimy u Leny, ciągle sie budząc z nieprzyzwyczajenia do pokojowych temperatur:) Z miasta ruszamy na ostatni tysiąc kilometrowy odcinek przez Republikę Chakasji z całkiem ładną stolica Abakanem do Republiki Tuwy. Tu już prawdziwa Syberia, jak okiem sięgnąć tylko Tajga. Olbrzymie limby syberyjskie i pustka wokół. W Tuwie przy drogach jest mnóstwo kurhanów, dziwnych kamiennych kręgów; większych, mniejszych, szamanizm miesza się tu z buddyzmem. Przed samą stolica Tuwy Kyzyłem trzeba przejechać przez niewysokie przełęcze na około 2000 m.n.p.m. I tu już dopada nas prawdziwa zima. Najpierw wali deszcz ze śniegiem potem juz sam śnieg i wszystko jest w moment zasypane. I tak po dwóch tygodniach od wjazdu na Syberie docieramy do miejsca przeznaczenia – stolicy Autonomicznej Republiki Tuwy – symbolicznego centrum Azji – Kyzyłu.
Tu jest już całkiem inny świat – niby Rosja – ale mało co już ma z nią wspólnego. Ruskich prawie w ogóle, Tuwińczycy to już prawie Mongołowie, język również całkiem inny i nie wszyscy po Rusku „gawariat”. Miasto jest dość zakręcone, jest tu m.in. dom szamana, w którym można wykupić usługę odstraszania złych duchów, odnajdywania zaginionych przedmiotów albo oczyszczania domu ze złych duchów po trefnych gościach. W centrum koło pomnika Lenina stoi wielki młyn modlitewny a buddyjska świątynia sąsiaduje z mini parkiem pamięci z czołgiem na piedestale i popiersiami zasłużonych „tankistów”.
W Kyzyle z powodu mroźnych temperatur i tylko jednej osoby w CS, od której nie dostaliśmy odzewu, lokujemy sie w lekko obskurnym komunistycznym hotelu za ciężkie pieniądze ale za to bez ogrzewania i z ciepłą wodą tylko w określonych porach. Jak większość hoteli tak i ten posiada na każdym piętrze dyżurną, która kontroluje ład i porządek, wydaje klucz do prysznica itp.
Pod miastem bardzo malowniczo wyglądają buddyjskie stupy na tle olbrzymich blokowisk z wielkiej płyty. W centrum miasta nad rzeką jest obelisk potwierdzający, że znajdujesz sie w samym centrum Azji – ale podobno w innych miasteczkach rejonu są takie same:) Jeździmy jeszcze po okolicznych wioskach przyglądając się życiu Tuwińców, które wydaje się być nieco lepsze od życia ludzi w krajach niepodległych byłego ZSRR. Położenie wewnątrz Federacji Rosyjskiej powoduje chyba ciut mniejsze bezrobocie, lepsze szkolnictwo i od czasu do czasu zdarza się, że ktoś połata dziurawą drogę, a to naprawi zerwane druty elektryczne.
Z naszej miesięcznej wizy rosyjskiej zostało jeszcze jakieś dziesięć dni a przed nami około 8000 km do Katowic. W drodze powrotnej śpimy już co chwilę u ludzi z CS, jest już cały czas bardzo zimno, staramy się nie patrzeć nawet w kierunku naszego zwiniętego namiotu. Żeby podróż nie była męcząca i monotonna, jedziemy na zachód wybierając co ciekawsze miejsca w Syberii wschodniej później w zachodniej no i w końcu w Rosji centralnej.
Zatrzymujemy się u znajomych Olgi z CS w Tomsku, mieście słynącym ze wspaniałej drewnianej architektury syberyjskiej.
Po zwiedzeniu Tomska jedziemy do Omska gdzie znowu po jednej zimnej nocy w namiocie korzystamy z zaproszenia ludzi z CS.
W Jaketynburgu odwiedzamy wspaniałe cerkwie wybudowane na miejscu egzekucji rodziny Romanowów. Przybywają tu tłumy wiernych, pielgrzymów i turystów zaś w pięknych podziemiach cerkwi można poznać całą historie ostatniego rodu cesarskiego i jego upadku.
Z Jeketynburga jedziemy dalej na Zachód do Iżewska miasta w którym żyje bohater zarówno Związku Radzieckiego jak i obecnej Rosji - Kałasznikow. W centrum stoi olbrzymi kompleks muzealno-wystawienniczy im. Kałasznikowa, gość ma tam swój odlew z brązu ale jego słynne muzeum jest akurat zamknięte bo to poniedziałek. Trudno, Paweł nie odpuszcza, śpimy znów w namiocie pod miastem żeby rano stawić się punktualnie o godzinie otwarcia muzeum poświęconemu temu najbardziej rozpoznawalnemu radzieckiemu przedmiotowi „powszechnego użytku”
Z Iżewska jadąc w stronę ojczyzny wjeżdżamy do Tatarstanu, republiki gdzie muzułmanizm jest powszechnym wyznaniem co wydaję sie rzeczą dość dziwną jak na Rosję centralną. W stolicy Tatarstanu Kazaniu w centrum jest piękny Kreml, podobno drugi po Moskwie, ze wspaniałym meczetem z białego marmuru wybudowanym parę lat temu. Naprzeciwko meczetu jest stadion miejski, na którym właśnie trwa mecz w rozgrywkach Ligi Mistrzów, Rubin Kazań podejmuje Inter Mediolan. Pierwszą połowę słyszymy zwiedzając Kreml na drugą jedziemy do naszych hostów z CS Mansura i jego żony Faridy i z nimi kibicujemy lokalnej drużynie podczas drugiej połowy.
Mamy jeszcze do Polski jakieś dwa może trzy tysiące kilometrów, aut na drogach coraz więcej, nie jedzie się już tak przyjemnie jak w Syberii, gdzie mijaliśmy ich czasami po kilka dziennie. Przed i za każdym większym miastem zlokalizowane są wielkie punkty kontroli milicyjnej, trzeba zwalniać prawie do zera i ładnie się uśmiechać do licznie zgromadzonych tam milicjantów. Na co niektórych sprawdzają nam dokumenty, wypytują się o trasę podróży i oglądając nasze wizy przypominają wyraźnie że zostało nam jeszcze tylko kilka dni do opuszczenia Rosji.
Po opuszczeniu Tatarstanu, przemierzając kolejne tysiące kilometrów na zachód, zatrzymujemy sie jeszcze u Julii we Władymirze będąc już dwudziestymi piątymi jej gośćmi z CS w te wakacje, następnie nocujemy w mieście Orzeł u Aleny już niedaleko granicy Ukraińskiej.

UKRAINA i Powrót

Następnego dnia przekraczamy całkiem sprawnie granicę i obieramy kierunek na Kijów. Potem jeszcze tylko ostatnia noc w namiocie pod Lwowem – trochę nerwowa gdyż auto zaczyna wydawać dziwne dźwięki a tu już zostało tak niewiele do domu. Odpukać nic sie nie rozsypuje i jeszcze tego samego dnia zatankowawszy do pełna tańszym ukraińskim paliwem przekraczamy granicę nie mogąc sie nadziwić uprzejmości polskich celników, cóż widać że tu już szengen, bo standardy obsługi podróżnych jakby z innej planety w porównaniu z Azja Centralną. Jeszcze tylko parę godzin i już pełną piersią oddychamy, Katowice! Aż głupio się przyznać, wkładamy plecak żeby zanieść go do mieszkania – mamy go pierwszy raz . Trochę samochód nas rozleniwił, ale jesteśmy szczęśliwi, że po trzech miesiącach, po przejechaniu 25147 kilometrów nasza Vitarka bezpiecznie wróciła z nami do domu.




Udało się zrobić zaplanowaną trasę czyli przez Litwę, Łotwę, Estonie do Rosji, Kazachstanu następnie do Uzbekistanu czyli wjechać na Jedwabny Szlak. Mało nam było gór i zdrowego OFF ROADU więc w dalszej kolejności Tadżykistan - góry Pamiru, Dolina Wakhan na granicy z Afganistanem, Pamir Highway z najwyżej położoną przełęczą 4655 m.n.p.m., później Kirgizja nad jezioro Issyk-kul, przez pasmo Tien-szan ponownie do Kazachstanu i dalej na północ do Rosji. Tam już zapuściliśmy się w odmęty Syberyjskie przez Novosybirsk, Krasnojarsk do Republiki Chakasji i do najdalej wysuniętego punktu podróży do Autonomicznej Republiki Tuwy na granicy z Mongolią. W długiej drodze powrotnej do Polski zahaczyliśmy jeszcze o Tatarstan w Rosji centralnej, Ukrainę i szczęśliwie dotarliśmy do Katowic.
Informacje praktyczne dostępne na naszej stronie
http://www.travelagulpawel.yoyo.pl/azjacentr.html

Współautorem relacji jest mój mąż i towarzysz licznych podróży Paweł.

Zdjęcia

TADŻYKISTAN / brak / Tadżykistan / Główna droga w Tadżykistanie

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

tytuł licznik ocena uwagi
Strona podróżnicza Agnieszki Stryczek i Pawła Chudzickiego 1020 Strona podróżnicza zawiera opisy wypraw, informacje praktyczne ( trasa dojazdu, ceny, formalności), zdjęcia.. Dodatkowo zakładka kulinaria ( przepisy na potrawy z wielu stron swiata) + informacje na temat imprez podróżniczych organizowanych przez Śląskie

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl