Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Indie moim okiem > INDIE
alexxx relacje z podróży
Około piątej rano ekipa remontowa zaczyna rozkuwać młotami ściany. Zdaje się, że nie było mi dziś pisane więcej niż pół godziny snu. Zazdroszczę mężowi, który zaopatrzył się w stopery. Po śniadaniu wyruszamy na Main Bazaar z mocnym postanowieniem zwiedzania Delhi. W dzień rojąca się do turystów i handlarzy dzielnica Paharganj sprawia zdecydowanie lepsze wrażenie. Przypadkowo spotkany kierowca autorikszy oferuje pokazać miasto, ale nalega, by zabrać nas do pięciu sklepów po drodze. Taksówkarze w Delhi otrzymują sowite prowizje od właścicieli sklepów za samo przywiezienie zagranicznego turysty, nawet jeśli ten nie zrobi zakupów. Ostatecznie przystajemy na kurs komfortową taksówką gratis i zwiedzanie czterech sklepów po drodze. Po południu oglądamy oszałamiającą Lotus Temple, pilnie strzeżony pałac prezydencki i sąsiednie budynki rządowe. W końcu trafiamy do Ogrodów Lodich, bodajże najbardziej idyllicznego zakątka Delhi. W promieniach zachodzącego słońca grobowce Muhammad'a Shah'a i Sikander'a Lodi'ego prezentują się bardzo okazale. Założony na przełomie 15 i 16-go wieku ogród jest obecnie ulubionym miejscem wypoczynku dyplomatów i notabli. Po pełnym atrakcji dniu czeka nas kolejna bezsenna noc...
O szóstej rano wsiadamy do autobusu, by już po kilku godzinach znaleźć się w Agrze. Miasto zamieszkują niespełna dwa miliony ludzi, jednak smog jest porównywalny od tego w trzynastomilionowym Delhi. Kwaterujemy się w tanim hoteliku z ogromnym okrągłym łożem i widokiem na Taj Mahal. Brak ciepłej wody nie studzi naszego entuzjazmu i już po chwili jesteśmy gotowi do zwiedzania. Kierowca wiezie nas do szesnastowiecznego Fortu Agra. Gigantyczne mury z czerwonego piaskowca prezentują się pięknie, ale tłumy turystów i natrętni handlarze zniechęcają do dłuższego pobytu. Postanawiamy odwiedzić pobliski meczet piątkowy. Niestety spotyka nas kolejne rozczarowanie. Świątynię ze wszystkich stron ściśle otacza niezliczona ilość straganów, tak że trudno dopatrzeć się czegokolwiek poza wierzchołkami kopuł. Co chwilę czujemy na sobie czyjeś ręce. Tłum ludzi, zwierząt, rowerów i riksz napiera z każdej strony. Umorusane dziecko ciągnie mnie za bluzkę, a na plecach czuję oddech znużonej upałem krowy. W końcu docieramy na parking. Kierowca widząc nasze zniechęcenie proponuje, że pokaże swoje ulubione zakątki Agry. Zbliża się zachód słońca, ale nie mamy ochoty wracać do hotelu. Bez większych nadziei postanawiamy dać jeszcze jedną szansę miastu, które dotychczas zrobiło na nas tylko przygnębiające wrażenie. Rytmiczny stukot silnika, szarzejące niebo, chłodny powiew wiatru i szybko zmieniające się za oknem obrazy wprawiają nas w melancholijny nastrój. Kierowca opowiada o swojej wiosce, rodzinie, planach na przyszłość. Marzy, by wykształcić wszystkie dzieci. Jak dotąd uczy się tylko dwoje z pięciorga,dla pozostałych zabrakło pieniędzy. Szkolnictwo w Indiach jest płatne, a wykształcenie należy do luksusów dostępnych nielicznym.
Zatrzymujemy się przy grobie Itimad'a ud-Daulah. Budowla często nazywana jest po prostu „Baby Taj”, ze względu na podobieństwo do słynnego Taj Mahal. Spacerujemy po zielonym, pachnącym kwiatami i wilgotną ziemią ogrodzie. Wokół skaczą wiewiórki, śpiewają ptaki, bawią się małpy. Jesteśmy wprost zachwyceni misterną konstrukcją białego marmuru, inkrustacji i mozaik tworzących ten niezwykły grobowiec. Nasyceni widokiem ruszamy nad brzeg Jamuny, by z plaży podziwiać położony po drugiej stronie rzeki Taj Mahal. Zmrok i mgła zasnuwają okolicę. Jest pusto, woda spokojna, w oddali słychać śpiewy i modlitwy. Mijamy szkielety padłych i spalonych na piasku zwierząt. Taj Mahal niewzruszenie przegląda się w wodach Jamuny, kiedy my znużeni przyciskamy głowy do poduszek. Bezsenność w Indiach staje się już niemal regułą, podgryzające nas mrówki nie ułatwiają zadania. Zasypiamy około czwartej.
Po godzinie wyrywa nas ze snu miarowy głos muezina, nawołującego przez głośniki, kolejno we wszystkie strony świata, do porannej modlitwy. I tak planowaliśmy wcześnie wstać, podobno Taj Mahal najlepiej zwiedzać o wschodzie słońca, kiedy smog jest najmniej widoczny. Wokół ciemności, ale pod wschodnią bramą wejściową ustawiła się już spora kolejka turystów. Kupujemy bilety i zajmujemy swoje miejsca w ogonku, osobno panowie, osobno panie. Przechodzimy przez bramki do wykrywania metalu, później jeszcze kontrola osobista i jesteśmy na miejscu. Taj Mahal widziany z bliska jest ogromny i zachwycający. Aż trudno uwierzyć, że to dzieło rąk ludzkich...i miłości jednego człowieka, cesarza Shah Jahana. Druga, ukochana żona władcy Mumtaz Mahal zmarła rodząc mu czternaste dziecko. Budowę rozpoczęto jeszcze tego samego roku. Cztery symetryczne wieże okalające mauzoleum odchylają się nieco na zewnątrz, by w razie trzęsienia ziemi, zawalając się, nie zagroziły sercu Taj Mahal. Słońce podnosi się na widnokręgu, a my obserwujemy jak biały marmur zaczyna mienić się złotym kolorem. Około dziesiątej smog jest już tak duży, że kontury mauzoleum stają się niewyraźne. Postanawiamy złapać autobus do oddalonego o 40 km od Agry Fatehpur Sikri. Zbudowane przez cesarza Akbara miasto przez kilka lat było stolicą imperium Mogołów. Nagle, być może z powodu braku wody, zostało całkowicie opuszczone. Okoliczni mieszkańcy nazywają go miastem duchów. W części udostępnionej bezpłatnie zwiedzającym trudno jest uniknąć nachalnych samozwańczych przewodników i sprzedawców pamiątek. Kupujemy bilety wstępu, po czym zanurzamy się w plątaninę uliczek, bram i schodów. W tej części panuje błoga cisza i rzeczywiście można niemalże usłyszeć duchy. Nie licząc nas i drzemiącego w cieniu strażnika nie widać tu żywej duszy. W przestronnych komnatach haremu słychać tylko wiatr. Przysiadamy u stóp cesarskiej sypialni, nad sadzawką pełną zielonej wody, która ostro kontrastuje z czerwonym piaskowcem. Aż trudno uwierzyć, że miejsce to kiedyś tętniło życiem, cesarskie żony przechadzały się po dziedzińcu, słudzy doglądali pobliskiej stajni,a słynny muzyk Tansen, jak głosi legenda, zapalał śpiewem lampy oliwne. Po kilku godzinach wracamy do hałaśliwej Agry.
O siódmej rano wsiadamy do pociągu i już po czterech godzinach jesteśmy w Jhansi. Stąd złapiemy autobus do Khajuraho...tak przynajmniej planowaliśmy. Tuż po opuszczeniu wagonu zostajemy otoczeni przez tłum taksówkarzy i naganiaczy. Każdy czuje się w obowiązku, by poinformować nas, że nasz autobus właśnie odjechał, a następny pojawi się dopiero jutro o tej samej porze. Oczywiście możemy skorzystać z taksówki...jeśli zapłacimy dwudziestokrotność ceny biletu autobusowego. Miotamy się po peronie poszukując niezależnego źródła informacji. Natarczywi kierowcy nie odpuszczają, widząc łatwą zdobycz w objuczonych ciężkimi plecakami, zmęczonych turystach. Mężczyzna z rządowej agencji turystycznej potwierdza, że autobus odjechał. Wściekli i zrezygnowani decydujemy się na podróż taksówką.
Opuszczamy miasto i zatapiamy się w hinduskiej prowincji. Mijamy wyschnięte koryta rzek i kobiety w barwnych sari z koszami na głowach. Dzieci w jednakowych błękitnych mundurkach wracają poboczem z pobliskiej szkoły. Mężczyźni pracują na spieczonych słońcem polach. Po sześciu godzinach jesteśmy w Khajuraho.
Rano zwiedzamy niezwykły zachodni kompleks świątynny. Wysokie na trzydzieści metrów budowle zostały w całości pokryte rzeźbami przedstawiającymi tancerki, bogów, walki i sceny erotyczne. Świątynie powstały w IX i X wieku, za czasów panowania dynastii Chandelów. Do dzisiejszych czasów przetrwało zaledwie dwadzieścia pięć z ponad osiemdziesięciu pierwotnie istniejących budowli. Kilka godzin przechadzamy się pośród zadbanych skwerków, idealnie przyciętych klombów i pachnących kwiatów otaczających świątynie. W drodze powrotnej poznajemy czterech młodych mężczyzn pracujących w sąsiednim sklepie. Zapraszają nas do siebie. Rozpoczyna się tradycyjny rytuał sączenia czaju i targowania o cenę pamiątek. Reszta wieczoru upływa nam na rozmowach, żartach i opowieściach. Właściciel sklepu jest dżinistą, jeden z jego pracowników muzułmaninem, drugi hinduistą z trzeciej kasty. Ich przyjaciel, rezolutny dwudziestodwulatek nalega, byśmy opowiedzieli historię zburzenia muru berlińskiego. Chłopak należy do najwyższej grupy społecznej i jako syn bramina odebrał staranne wykształcenie. Jest ciekawy naszej kultury i ma mnóstwo pytań. Obiecujemy, że odwiedzimy go następnego dnia.
Rano korzystamy z zaproszenia jednego z nowych przyjaciół i wybieramy się na tradycyjne hinduskie śniadanie. Mężczyzna prowadzi nas do niewielkiego murowanego domku pokrytego wysuszonymi krowimi odchodami, spełniającymi na wsiach rolę dachówek. Kobiety przygotowują posiłek na maleńkim wewnętrznym dziedzińcu. Ciasto ugniatają wprost na ziemi, po czym pieką na rozgrzanym kamieniu. Po tradycyjnych hinduskich powitaniach zostajemy uraczeni ostro przyprawionym złotym ryżem i czajem, czyli mieszanką herbaty, mleka, imbiru i cukru. Na deser zjadamy dużą porcję bardzo słodkiej kaszki. Sarita, młodsza siostra naszego przyjaciela, ozdabia moje czoło czerwoną tilaką. Kropka jest symbolem mężowskiej opieki, ale też ma zapobiegać utracie energii przez zlokalizowaną w tym miejscu czakrę. Po pamiątkowej sesji zdjęciowej zwiedzamy wieś. Nasze zdumienie wzbudza więzienie dla krów. Podobno zwierzę, które wtargnęło na pole i dokonało zniszczeń, jest zamykane na dobę za kratami. Ciekawe, czy zdarzają się recydywistki... Po południu jedziemy do położonych w pobliżu Khajuraho wodospadów Raneh. Udaje nam się nawet wypatrzeć aligatora w kanionie rzeki Ken. Wieczorem zaprzyjaźniamy się z grupka młodych mężczyzn z kafejki internetowej. Dzięki nim poznaję hinduską wersję muzyki rockowej i uczę się paru nowych słówek. Szef miejscowej gildii złodziei namawia Sebastiana na kilka partyjek gry w karty. Z powodu przerw w dostawach prądu nie możemy wysłać maili, za to pogawędki przeciągają się do nocy.
O świcie wybieramy się na safari do Rezerwatu Panna. Poza gniazdami kobry królewskiej, małpami, kolorowymi ptakami i gigantycznym pająkiem trudno spotkać w rezerwacie egzotyczne okazy. Dominują swojskie jelenie, sarny i orły. Mimo wszystko nie narzekamy, bo sam kontakt z pięknymi krajobrazami, ciszą i czystym powietrzem jest już dużą frajdą. Po południu nasz nowy znajomy i jego przyjaciel zabierają nas do wodospadów Pandav. Schodzimy do głębokiego wąwozu, na dnie którego znajduje się jezioro o krystalicznie czystej wodzie. Stroma skarpa jest pokryta gąszczem roślin i plątaniną korzeni. Na długości kilkudziesięciu metrów ze zboczy wąwozu tryskają miliony kropelek wody tworząc ścianę deszczu. Mieszkańcy pobliskich terenów przypisują tej okolicy niezwykłe właściwości lecznicze. Wodospady Pandav są jednym z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie do tej pory widzieliśmy i długo nie możemy nacieszyć oczu ich widokiem. W drodze powrotnej mąż przypadkiem zdradza, że posiadam prawo jazdy. Chłopcy z niedowierzaniem postanawiają przetestować moją umiejętność prowadzenia hinduskiego gypsy. Na prowincji nie spotyka się kobiet za kółkiem, a widok dwóch Hindusów wiezionych przez Europejkę stanowi dla okolicznych mieszkańców nie lada atrakcję. Mężczyźni przyglądają się zszokowani, matki wychodzą z chat, a dzieci wykrzykują pozdrowienia i próbują dogonić jeepa. Dość szybko przyzwyczajam się do ruchu lewostronnego, a nawet bezkolizyjnie omijam stado krów. Nasi dwaj przyjaciele świetnie się bawią obserwując reakcje miejscowych i całkiem niechętnie wracają na dawne miejsca.
W Khajuraho spędzamy jeszcze jeden dzień zwiedzając pozostałe grupy świątyń. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy... Musimy pożegnać przyjaciół i ruszać w dalszą drogę. Po pięciogodzinnej podróży trafiamy do słynącej z niezwykłego kompleksu świątynno-pałacowego Orchhy. Naszą nocną hotelową rozrywką staje się obserwowanie życia jaszczurek, które tuż nad łóżkiem urządzają polowania na owady. Przez kolejne dni zwiedzamy zabytki i przyglądamy się obchodom Divali, jednego z najważniejszych świąt religijnych w Indiach. Dwie ostatnie noce spędzamy w Delhi, które tym razem nie wydaje się już straszne i przygnębiające. Ulice są pięknie ozdobione lampkami i kolorowymi łańcuchami. Udziela się nam atmosfera wszechobecnej świątecznej życzliwości i dobrego humoru.
Z plecakami pełnymi pamiątek jedziemy na lotnisko. Samolot szybko wznosi się nad stolicą, a ja czuję coraz większy żal. Nie lubię drugi raz wracać w te same miejsca, ale dla Indii zrobię kiedyś wyjątek.