Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

INDIE W TYDZIEŃ > INDIE


brux brux Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie INDIE / Karnataka / Hubli / A to Indie właśnieCzy można zobaczyć Indie w tydzień?
Czy można Indie dotknąć, poczuć, posmakować w 7dni?
Nie. Nie ma takiej możliwości.
Czy więc warto do Indii jechać na tak krótko?
Nie wiem. Ja nie polecam, ale…jeśli ktoś ma niebywałą okazję wyjechać do tego egzotycznego kraju, bo, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, np.: jest mu po drodze, albo znajdzie się tam przypadkowo, albo jest tam w interesach, bądź służbowo i może zostać właśnie ten jeden tydzień dłużej, to powinien to zrobić. Zostać i zwiedzać. Na pewno nie będzie się nudził, a jest duża szansa, że żałować też nie będzie.
Pierwsze co zwraca uwagę Europejczyka w Indiach to ludzie...

... a w zasadzie ich ilość. W Indiach mieszka ponad miliard ludzi, to drugi najbardziej ludny kraj na świecie. I to widać. Trudno, szczególnie w takim mieście jak Mumbaj, znaleźć miejsce, w którym nie byłoby kilkuset samochodów, autoriksz (w innych rejonach Azji nazywanych „tuk-tukami”), skuterów, rowerów, no i oczywiście ludzi. Ludzie są wszędzie. I nie chodzi tu o jednego, dwóch, czy nawet dziesięciu Hindusów – ich wszędzie jest przynajmniej kilkudziesięciu. A co zrobić, gdy setki Hindusów wychodzi ci naprzeciw? Proponuję w takim przypadku zmienić stronę chodnika, którym się poruszasz, bo to prawdopodobnie godziny szczytu, a Ty jesteś gdzieś w pobliżu ważnego węzła transportowego. Choć, żeby być do końca uczciwym, to trzeba powiedzieć, że w centrum Mumbaju, np.: w okolicach popularnego Victoria Train Station, ludzi o każdej porze dnia jest więcej niż na Sopockim molo w długi majowy weekend.
Pewnie stąd się biorą również te wszystkie, nikomu niepotrzebne, zawody typowe dla tego kraju, wykonywane prawdopodobnie za przysłowiową miskę ryżu – chłopiec, którego jedynym zadaniem przez cały wieczór jest roznoszenie chleba w eleganckiej restauracji, choć mógłby robić to którykolwiek z 20 kelnerów tam pracujących, albo zawsze dwóch pracowników obsługujących każdą bramkę wyjazdową z parkingu, czy płatny odcinek drogi – jeden odbiera pieniądze, drugi wydaje paragon. W Polsce taką sama pracę robi jedna osoba, a w Europie Zachodniej automat.

To co zawsze budzi mój niepokój w tym rejonie świata to ruch lewostronny na drodze. Zawsze potrzebuję przynajmniej tygodnia, by się z nim oswoić. Nie jest on dużym problemem na wąskich wiejskich drogach, ale na kilkupasmowych szosach w miastach takich jak Mumbaj nigdy nie wiedziałem, z której strony nadjedzie niebezpieczeństwo. Przez cały mój pobyt w Indiach największym wyzwaniem było dla mnie każdorazowe przejście przez ulicę. Mały problem, gdy było to w godzinach szczytu – wszystkie ulice i tak były zakorkowane, a każdy jeździł i chodził jak chciał. Ale nawet w tak wielkiej metropolii jak Mumbaj korki kiedyś się kończą, a wtedy dla pieszego, niezaprawionego w „bojach ulicznych”, nadchodzi trudny czas walki o przetrwanie. Nawet na przejściu dla pieszych. Nawet na zielonym świetle. Bo jak Indie długi i szerokie, na ulicach i autostradach, szosach i polnych drogach panuje jedna zasada ruchu drogowego: większy ma rację. ZAWSZE. Nawet gdy to oznacza, że pieszy musi na przejściu uciekać spod kół próbującej „ustrzelić” go taksówki. Ta sama zasada dotyczy rowerów i skuterów, które muszą ustępować i zjeżdżać na pobocze, bo właśnie na zakręcie wyprzedzają się dwie ciężarówki, a z przeciwka nadjeżdża trzecia, itd., itp. I tylko nie wiem, kto ma rację w przypadku starcia autobusu pełnego ludzi i załadowanego do granic możliwości tutejszego, malowniczo ozdobionego TIRa. Sądząc po ilości rozbitych i leżących w rowie ciężarówek oraz po popękanej w kilkudziesięciu miejscach przedniej szyby mojego kursowego autobusu na trasie Hubli-Hospet, ten pojedynek nie został jeszcze rozstrzygnięty, a zmagania wciąż trwają. W każdym razie, po takiej kilkugodzinnej przejażdżce, można zmienić zdanie co do tłoku i kultury jazdy naszych kierowców w wakacyjny weekend na krajowej „siódemce” pomiędzy Gdańskiem a Warszawą. Oni przynajmniej w nocy używają świateł i korzystają z bocznych lusterek.

Mój wyjazd pozwolił mi zobaczyć również coś, czego, jako turysta, nie widziałem w żadnym innym azjatyckim kraju – pracę w normalnej, ponoć technicznie mocno rozwiniętej, fabryce dużych urządzeń technicznych. Tego, co tam zobaczyłem, nie można nawet próbować porównywać do podobnych, pod względem asortymentu, fabryk europejskich. Miejsce to bardziej przypominało najgorszy warsztat samochodowy, jaki sobie można wyobrazić. Kto był u „prawdziwego” mechanika, ten wie, o czym mówię. A i tak przy takim porównaniu wygrywa polski warsztat. Dlaczego? Bo przejście z jednego końca na drugi nie grozi porażeniem prądem ze swobodnie leżących na podłodze i niezaizolowanych kabli elektrycznych. Bo z każdej strony nie grozi nam poparzenie przez tych, którzy akurat spawają, albo coś wycinają. Bo nie pracuje tam tylu, wydawałoby się, zbędnych ludzi do każdej, nawet najdrobniejszej czynności zaangażowanych jest zawsze minimum 5, a średnio 7-8 pracowników. Takie same zadania w fabryce niemieckiej wykonuje jedna, czasami dwie osoby. W takich warunkach człowiek marzy o tym, żeby skończyło się „tylko” na oparciu o świeżo malowaną barierkę.

W Mumbaju, w którym oficjalnie obowiązuje trzy języki plus język angielski, spotkałem się z tezą, że o ile w ich kraju nie każdy zna oficjalny język hindi, to na pewno wszędzie będzie można się dogadać po angielsku. Wyjeżdżając z Mumbaju, szybko przekonałem się, że jest to stwierdzenie prawdziwe, ale tylko częściowo. W Indiach, co prawda, prawie wszędzie można się dogadać, ale nie po angielsku, a raczej używając, znanego i akceptowanego na całym świecie, języka migowego, od nadużywania którego często bolą ręce. Przy odrobinie dobrej woli jesteśmy w stanie porozumieć się z każdym, albo przynajmniej udać, że się rozumiemy, żeby nikomu nie było przykro. A że dobrej woli Hindusom nie brakuje, to barier językowych w Indiach nie dostrzegłem.
Hindusi ogólnie są mili i pomocni. Nigdy nie widać u nich złości, a wręcz przeciwnie, wszyscy sprawiają wrażenie pogodzonych ze swoim losem i nie jest ważne, jak nie jest on ciężki. Często miałem wrażenie, ze ci ludzie są po prostu zrezygnowani, bez chęci do zmiany czegokolwiek w swoim życiu. Może to wynika z wciąż obecnego w społeczeństwie podziału na różne stany, a może z ich religii, wiary w reinkarnację i w to, że czym lepiej przeżyjesz swoje teraźniejsze życie, tym lepsze wcielenie czeka na ciebie po reinkarnacji. Ale może się mylę, może mi się tylko wydawało. Nie wiem. Za krótko byłem w Indiach, żeby móc wyciągać zbyt daleko idące wnioski.
Niezależnie jednak od tego, czy moje wnioski są słuszne czy nie, takie zachowanie Hindusów ma bardzo duży wpływ na turystów. Turyści w Indiach są całkowicie bezpieczni. Mało jest miejsc na świecie, w których można się czuć tak bezpiecznie. Aczkolwiek są ponoć takie miejsca, w które turyście lepiej nie zagłębiać się po zmroku.
Jeździłem sam publicznymi autobusami i pociągami, chodziłem po miejskich bazarach, z zaciekawieniem chłonąc zapachy, smaki, odgłosy codziennego życia. Wałęsałem się nocą po takich dzielnicach w Mumbaju, do których w Polsce nawet w samo południe bałbym się zbliżyć. Jeździłem skuterem po zupełnie nieturystycznych wioskach. Najczęściej byłem jedynym białym w promieniu kilku kilometrów i pewnie dlatego czasem robiono sobie ze mną zdjęcia, ale wszędzie czułem się naprawdę bezpiecznie. Owszem, czasem ktoś radził mi, żebym nie wchodził sam w jakąś uliczkę, bo jestem biały, a ktoś inny zasłaniał się przed obiektywem aparatu, ale wtedy odchodziłem bez zrobienia zdjęcia i nie było problemu.
Nie licząc taksówkarzy i innej maści biznesmenów w stylu: „Hallo. I’m 12 years old and I’m businessman” żyjących typowo z turystów i turystyki, codziennie kilka razy byłem zaczepiany, przez 3 grupy ludzi:
- ludzi proszących o pieniądze - w Indiach biedę widać na każdym kroku. Ludzie często mieszkają w tekturowych barakach, słomianych namiotach, albo po prostu śpią na środku chodnika, nie przejmując się tym, co dzieje się wokół nich. Można to w jakiś sposób logicznie wytłumaczyć – skoro mieszka tu tyle ludzi, to i biedy widać tu więcej niż gdzie indziej, tym bardziej, że różnica pomiędzy najbogatszymi i najbiedniejszymi jest naprawdę ogromna. Wszystkim potrzebującym się nie da, nie udawało się to nawet Matce Teresie w Kalkucie. Ale przejść obojętnie obok wszystkich też nie można. Jaki jest więc złoty środek? Nie wiem. Każdemu sumienie podpowiada pewnie co innego.

- sprzedawców narkotyków – haszysz i marihuanę można kupić tu nawet łatwiej niż w osławionym Złotym Trójkącie na granicy Laosu, Birmy i Tajlandii, że już o Red Ligot District w Amsterdamie nie wspomnę. Można odnieść wrażenie, że sprzedaje każdy i wszędzie – w restauracji, guesthousie, taksówce, a nawet na polu u przypadkowo spotkanego chłopa. Wszyscy zadają to samo pytania – Smoke? Haszysz?

- dzieciaków proszących o zdjęcie – można odnieść wrażenie, że każde Hinduskie dziecko z mlekiem matki wyssało podstawy angielskiego. Nie jest tego dużo. Akurat tyle, by Cię zapytać – Mister, what’s your name? Mister, what’s your country?
Po 50-tym zestawie tych samych pytań jednego dnia człowiek stwierdza, że zamiast Sebastian, ma na imię Zdzichu, bo to łatwiej mi się wypowiada, a brzmi jeszcze bardziej egzotycznie, a Pruszcz Gdański zostaje wyniesiony do rangi Wielkiej Europejskiej Potęgi leżącej gdzieś pomiędzy Rosją a Niemcami. W zasadzie to wcale nie są dwa tak błahe pytania, jakby się mogło wydawać. Od odpowiedzi na nie zależy kierunek dalszej rozmowy. Czy może pójdzie w stronę „Mister, mister one photo please”, czy raczej „Mister, mister give me some Money”. Co ciekawe, procent proszących o pieniądze gwałtownie spadł po tym, jak zostałem Zdzichem z Pruszcza. Spotkałem tylko jednego młodego Hindusa, który z niedowierzaniem dopytywał o to nowe i zupełnie nieznane państwo w Europie. Ale on był chyba jakimś prymusem w szkole – nie tylko słyszał o Polsce i Lechu Wałęsie, ale wiedział też, że stolicą jest Warszawa, a walutą złotówka.

Co można zobaczyć w Indiach przez tak krótki czas?
Swoje doświadczenia z dotychczasowych podróży po Tajlandii określiłbym jako szkoła podstawowa turystyki. Podróżowanie po Laosie to było gimnazjum, natomiast Indie to jak dla mnie… szkoła specjalna.
Planując podróżowanie po Indiach, trzeba zaplanować naprawdę dużo czasu. Przejazd z Hampi na Goa, czyli przejechanie nie wielu, bo tylko nieco ponad 300 kilometrów, autobus zaplanował na 12 godzin, a wyszło z tego…20. Zaręczam, że 20 godzin w autobusie wewnątrz przypominającym cele więzienne, które dają ci jakieś 70 cm przestrzeni nad głową (wyżej były łóżka do leżenia, dla szczęśliwców, którzy mogli bilet kupić wcześniej), a przed tobą akurat tyle miejsca, by starać się przekonać twoje nogi, że przecież teraz są prawie wyprostowane, a one przecież nie muszą wiedzieć, że ‘prawie - czyni różnicę’. Grobowy nastrój w autokarze pogłębiała jeszcze ściana z desek, która tak szczelnie odgradzała kierowcę od całej reszty, że przez te 20 godzin obserwować mogłem przed sobą tylko jej biel. Wsiadając do autobusu, mimo że na zewnątrz panował upał, przyszykowałem sobie wszystkie ciepłe ciuchy jakie miałem – to na wypadek, gdyby indyjscy kierowcy, zwyczajem swoich tajskich kolegów po fachu, mieli zamiar imponować pasażerom swoją klimatyzacją i nieznośny upał na dworze chcieliby zastąpić nieznośnym zimnem w środku. Jednak moje obawy nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości – jedyna klimatyzacja, w jaką był wyposażony nasz autobus, to ta naturalna, która wdzierała się do nas przez wszystkie otwarte okna, niosąc, nie tylko ożywczy powiew powietrza, ale jeszcze masę kurzu i brudnego pyłu nieubłaganie osiadającego na całym ciele i wszystkich bagażach.

Ale do Hampi na pewno jechać warto. Wioska, dzięki pozostałościom po średniowiecznych świątyniach, niedawno została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Pewnie dlatego jest tu z każdym rokiem coraz więcej turystów. Na skuterze, rowerze, czy nawet piechotą można w kilka godzin zwiedzić średniowieczne świątynie królestwa Vijayanagara, a w zasadzie to, co z nich pozostało. Można usiąść w ich cieniu na trawie i podziwiać misterne, kłujące w oczy tysiącem kolorów, tradycyjne, ale i powszechnie używane stroje Hinduskich kobiet – sari. Dwa słowa przychodzą mi do głowy, gdy widzę tę feerię barw – kolorowy folklor, ale przecież to nie folklor. Takie są Indie. Mówią, że każdy region ma swój własny sposób noszenia sari, ale mi udało odróżnić się tylko 3 może 4.
Hampi to nie tylko świątynie, to również przepiękne widoki. Szczególnie warto zrobić sobie wycieczkę na drugą stronę rzeki Thungabadra. Tutaj turystów jakby mniej, więc już parę kilometrów dalej okazujemy się jedynymi białymi, których zaczepiają wszystkie napotkane dzieci, pytając o imię, kraj pochodzenia…
W ten sposób można zobaczyć prawdziwe Indie. Ciężką, mozolną pracę na polach ryżowych przy pomocy tylko bardzo prostych narzędzi i bawołów. Ludzi modlących się w hinduistycznych świątyniach. Kobiety piorące w rzece. Roboty drogowe, w których, zamiast buldożerów, rolę wywrotek do transportu piasku spełniają miski noszone na głowach przez kilkudziesięciu robotników – najczęściej młodych chłopców i kobiety. Można wreszcie zobaczyć dzieci – te starsze dziesiątkami wracające ze szkół, zawsze w takich samych mundurkach, a te młodsze spędzające czas na zabawie w gry, które ja znam tylko z opowieści moich dziadków, jak opona samochodowa toczona prze biegnące dziecko. Chciałoby się rzec: życie.
O jednym tylko trzeba pamiętać jeżdżąc skuterem po tej niekończącej się przestrzeni. Należy kontrolować poziom benzyny w baku, bo nie w każdej wiosce, nie w każdym przydrożnym sklepie, oprócz chipsów i gumy do żucia, można kupić petroleum w plastikowych butelkach.
Na deser, a w tym przypadku na zachód słońca, najlepiej wspiąć się na jedną z pobliskich wzgórz świątynnych, z których roztacza się przepiękny widok, na to wszystko, co jeszcze przed chwilą widzieliśmy z bliska, dotykaliśmy, z Czym rozmawialiśmy.

Żal opuszczać Hampi, żal opuszczać prawdziwe Indie, ale w planach mojego krótkiego urlopu jest jeszcze Goa – najmniej indyjskie miejsce na subkontynencie, bo i religia nie ta (30% mieszkańców Goa to chrześcijanie – Goa do lat 50-tych XX wieku było portugalską kolonią), na ulicach ludzi jakby mniej i bieda jakby trochę mniejsza. W zamian turysta zmęczony „prawdziwymi” Indiami dostaje długie, piaszczyste plaże, z palmami kokosowymi na brzegu, z zatopionymi pomiędzy nimi malutkimi Coco huts – domkami, w których za niewielkie pieniądze można całkiem przyzwoicie spędzić kilka dni, a w przypadku niektórych, nawet i kilka miesięcy.
Za namową internetowych forumowiczów kieruję się na plażę Palolem. Skusiły mnie opinie, że to prawdziwy raj na ziemi. Na miejscu szybko okazało się, że może jest to raj, ale Bóg mówi w nim po rosyjsku. Tak jak w Hampi połowa turystów pochodziła z Izraela, tak w Palolem ponad 75% białych to Rosjanie –mają tu swoje restauracje, w sklepach sprzedawcy mówią po rosyjsku, a ogłoszenia wiszące na drzewach wydrukowane są w cyrylicy. Jednak miejscowi nie darzą ich zbyt wielką sympatią, bo jak mawiają: „Rosjanie to tylko vodka, vodka i digi-digi przez całą noc, tak że cały Guesthouse spać nie może”. To tutaj spotykam również krowę w najbardziej zadziwiającym miejscu. Święte krowy widziałem już na polach, w rzekach, czy na środku głównej drogi w całkiem sporym mieście. Ale tutaj zobaczyłem również krowy opalające się pomiędzy turystami na plaży, a nawet krowy-hostessy witające nasz szerokim uśmiechem w eleganckiej restauracji, w której właśnie leżą w głównym wejściu. A skoro leżą i nikomu nie przeszkadzają, to przecież nie ma sensu ich wypraszać. Co innego, gdy zdarza się im wkładać głowy do garnków kucharzy – wtedy ktoś musi zareagować i grzecznie poprosić krowę o opuszczenie lokalu.
Na plaży udaje mi się wytrzymać aż pół dnia. Cały kolejny dzień spędzam tradycyjnie na wypożyczonym skuterze w poszukiwaniu spokojniejszych miejsc. I znajduję – plaża Agonda. To zdecydowanie miejsce dla wszystkich, którzy, bardziej od bujnego życia nocnego Palolem, cenią sobie spokój, ciszę i odrobinę samotności.
Goa żegna mnie wyprawą w poszukiwaniu delfinów o wschodzie słońca. To mój pierwszy raz z delfinami i zapomniałem, że jest zasadnicza różnica pomiędzy oceanarium, a oceanem i pomiędzy delfinarium i swobodnie żyjącymi delfinami. Tutaj one wcale nie jedzą mi z ręki i w ogóle fakt, że wstałem dziś wcześniej specjalnie, by je zobaczyć, nie robi na nich żadnego wrażenia.

Na zakończenie mojej krótkiej podróży zostawiłem sobie, trochę z musu, bo miałem stąd lot powrotny, Mumbaj. Tym razem jestem sam, bez miejscowych przewodników i jak zwykle bez szczegółowego planu zajęć. Chyba to właśnie lubię najbardziej w podróżowaniu na własną rękę. Uprawiając tzw. turystykę niezorganizowaną, mogę pod wpływem nagłego impulsu skręcić w boczną uliczkę, na której trafiam na cotygodniowy nocny mecz krykieta, rozgrywany w zakamarkach jednej z wielu biednych dzielnic metropolii. Mecz o małe pieniądze i duży prestiż na ulicy. Odbite piłki ciągle wpadają na pobliskie dachy, albo, przez otwarte okna, do zwykłych mieszkań – bo mecz toczy się nie na boisku, a na zwykłym placu, trochę większym od naszej piaskownicy, schowanym gdzieś pomiędzy kamienicami. I w tym wszystkim jeden biały, któremu wszyscy pozują do zdjęć i któremu wszyscy szukają jak najlepszego ujęcia z toczącego się „starcia gigantów”. Zdecydowanie najlepszy okazuje się dach, na który prowadzą jedynie zrujnowane schody i który okazuje się być nie tylko trybuną dla kilkudziesięciu dzieciaków, ale również sypialnią dla kilku Hindusów.
To, czego nie dają zorganizowane wycieczki, to również możliwość przemieszczania się komunikacją miejską. W kraju takim jak Indie może trochę przeszkadzać kształt Hinduskich cyferek, które zupełnie nie przypominają cyfr arabskich, ale przecież wystarczy zapytać. Każdy Hindus chętnie pomoże nam dotrzeć do celu. Jeden powie, gdzie jest przystanek, inny przetłumaczy cyfry autobusu, a jeszcze inny pomoże kupić bilet u konduktora. Jest tylko jeden problem- jak im wszystkim wytłumaczyć, że nie mam konkretnego celu, że chcę jechać po prostu przed siebie, aż mi się znudzi? Tej sztuki nie udało mi się opanować. Już łatwiej było nauczyć się wsiadania do jadącego autobusu i wysiadania bez jego zatrzymywania. Dla mnie wysiadanie było akurat trudniejsze. Ale gdy stoisz już na schodkach autobusu i popycha Cię kilku Hindusów pragnących wyskoczyć na najbliższym skrzyżowaniu, to nie masz wyjścia. Musisz wyskoczyć i ty - pamiętaj tylko, że takie nagłe zetknięcie z ziemią może źle się skończyć dla twoich stawów, dlatego nie można się zatrzymywać i trzeba biec, gdy tylko twoje stopy poczują twarde podłoże.
Na deser zostawiłem sobie to, z czego Mumbaj słynie na całym świecie. Niestety Bollywood, w którym powstaje więcej filmów niż w Hollywood, jest zamknięty dla turystów, ale przynajmniej można iść do kina na prawdziwy bollywoodzki przebój. Tytuł filmu: „3 idiots” wyjaśnia wszystko. Najlepiej o poziomie filmu mówi fakt, ze zrozumiałem jakieś 80% wszystkich dialogów, które toczyły się w hindi. Ale nie poziom poszedłem oglądać. Zobaczyłem i poczułem atmosferę prawdziwego indyjskiego kina w niczym nie przypominającego Multipleksów. Hymn narodowy i widzowie stojący na baczność przed rozpoczęciem filmu. Publiczność żywiołowo reagującą na widok swojego ulubionego aktora i wszystkich jego gagów. Antrakt w trakcie seansu, no bo kto by wysiedział 3h na tych niewygodnych krzesełkach bez przerwy. No i sam film – przesłodzony do granic możliwości z fabułą, w której zostają przekroczone wszelki granice absurdu, ale za to zrobiony z olbrzymim rozmachem, kolorowy i taki…inny niż życie, które widać na ulicach Indii.

Tydzień na taki kraj jak Indie to praktycznie tyle co nic. Czym więcej chcesz zobaczyć, tym więcej musisz włożyć energii w przemieszczanie się z miasta do miasta, a nawet z ulicy na ulicę we wszechobecnym i, niestety, dosyć męczącym tłumie. No i jednego po takim urlopie możesz być pewny – na pewno wrócisz z niego bardziej zmęczony, niż przed wyjazdem. Ale wrócisz do Polski, to wypoczniesz…
A jak już wypoczniesz, to zatęsknisz i poprosisz o więcej kolorowego folkloru. O więcej Indii.



www.emuiseba.net

Zdj cia

INDIE / Karnataka / Hubli / A to Indie właśnieINDIE / Karnataka / Hampi / Kolorowy folklorINDIE / Karnataka / Hampi / LudzieINDIE / Karnataka / Hospet / NamasteINDIE / Karnataka / Hampi / Pola ryżowe

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl