Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Magiczne Indie > INDIE
Luti relacje z podróży
Indie, to kraj o wielu twarzach, który zawsze nas czymś zaskoczy. Z jednej strony niebotyczne Himalaje, z drugiej płaskie jak stół równiny nad Gangesem. „Pusty” Ladakh i przeraźliwie zatłoczony Mumbai. Ludzie mówią to ponad 30 językami (w niektórych z nich mówi więcej ludzi niż po polsku) i różnią sie wyglądem znacznie bardziej niż Europejczycy.
Najciekawsze w Indiach ...
Chyba możliwość poruszania się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Kraj ten bowiem ma wiele twarzy. Z jednej strony są Indie XXI, czy nawet XXII w, z drugiej zaś Indie średniowieczne. Na nieszczęście dla wizerunku Indii turysta nie ma możliwości odwiedzenia supernowoczesnych laboratoriów czy centrów obliczeniowych. Bardzo ciekawe architektonicznie Hi-Tech City w Hyderabadzie nie jest dostępne dla zwiedzających. Ale nawet kiedy przejdzie się po kampusie Indian Institute of Technology w New Delhi, widać, że to już inny świat. W New Delhi, w dzielnicy Daria Ganj, niedaleko ogromnego meczetu Jama Masjid, ktorego otoczenie jest niezwykle tradycyjnie, a jatki mięsne przypominają te z czasów Shah Jahana, co niedziela odbywa się targ używanych książek. Ceny niewysokie, stan zachowania raczej średni, ale tytuły robią wrażenie. Głównie informatyka, management i medycyna i to raczej z najwyższej półki. Sprzedawcy natomiast często nie znają nawet angielskiego, ale to wszystko funkcjonuje.
Oglądając wieczorne modły w świętym mieście hinduizmu Varanasi musimy sobie uświadomić, ze te same rytuały odprawiano, gdy Salomon budował Świątynię w Jerozolimie czy krzyżowcy zdobywali Antiochię. Na wsiach kobiety nadal zakrywają twarze przed obcymi, co nie przeszkadza im, jeżeli maja możliwości i szczęście, wysłać dzieci na najlepsze uczelnie świata. Na wsiach woły i nowoczesne traktory. Jestem też pod wrażeniem inteligencji wielbłądów. Ciągnące wózki wielbłądy można uformować w pociąg, przywiązując wielbłąda, to poprzedzającego go wózka. Taki pociąg prowadzony przez jednego woźnicę może zakręcać, czy wykonywać całkiem niełatwe manewry.
Najbardziej chyba Indie obrazuje zdjęcie, które udało mi się zrobić pod Jaisalmerem. Kilkusetletnie grobowce na tle bardzo nowoczesnych wiatraków do generacji energii elektrycznej. Współczesna rodzina indyjska często przy podejmowaniu ważnych decyzji zasięga porad astrologa, który do przygotowania horoskopu posługuje się komputerem.
Pierwszy kontakt z Indiami
Na lotnisku czekał mnie na mnie kolega, miałem więc sprawę ułatwioną. Ktoś, kto przyjeżdża sam, ma większy problem. Zaraz po wyjściu z hali przylotów otaczają go różnego rodzaju „pomocnicy”, a ceny oferowane przez taksówkarzy bynajmniej do umiarkowanych nie należą. Ponadto, niezależnie od pory dnia czy nocy, tłum na ulicy, trąbienie i huk samochodów. Ruch jest uporządkowany według standardów zdecydowanie innych niż w Polsce i przejście na drugą stronę ulicy wydaje się sportem bardzo ekstremalnym, ale szybko można się nauczyć tej sztuki. Po Delhi da się nawet jeździć na rowerze, trzeba tylko “wyczuć” zasady ruchu, jeździć po drogach serwisowych, bądź szukać tych nieco mniej zatłoczonych.
Szokujący wydaje się widok ulicznych garkuchni, ale musimy pamiętać, ze wszystkie potrawy przygotowywane są na bardzo głębokim tłuszczu, który uśmierci wszelkie potencjalne zarazki. „Średniowieczne” jatki mięsne codziennie są myte, a oferowane produkty bardzo świeże. To znaczy kurczak czeka na nabywcę w klatce, bawolina czy koźlęcina zostały “pozyskane” poprzedniego dnia. Osoba dzieląca mięso trzyma nóż rzeźnicki palcami u nogi, a sama czynność przebiega nadzwyczaj sprawnie. Przez 5 lat nigdy nie miałem problemów żołądkowych, chyba że z przejedzenia.
Kiedy jedzie się z lotniska przez południowe Delhi, to co widać z ulicy nie robi pozytywnego wrażenia. Sklepy przypominają garaże, a budynki często wydają się wołać o remont. Za nimi jednak leżą bardzo luksusowe dzielnice, gdzie wielkie mieszkania, czy wille z basenem są raczej codziennością. Częściowo za niezbyt zachęcający wygląd budynków “odpowiedzialna” jest aktywność sejsmiczna w Delhi. Nie są to silne ruchy tektoniczne, ale są. Kolega opowiadał mi, że w jego domu przez 3 lata walczyli z pęknięciami tynków, ale w końcu dali spokój.
Perła w Koronie
Indie w brytyjskiej literaturze i w ich pamięci historycznej zajmują szczególne miejsce. To chyba nie tylko wpływ Kipplinga. Przez przeszło dwa wieki młodzi ludzie przyjeżdżali tu po przygodę swojego życia. Otoczeni służbą, żyli w zbytku, na jaki nigdy nie mogliby pozwolić sobie w Anglii. Często już jako dwudziestokilkulatkowie, posiadali władzę i więcej “poddanych” niż niejeden europejski monarcha. Pałac wicekróla, dziś prezydencki, liczy ponad 300 pokoi; zaś kiedy brytyjski urzędnik lub jego żona podróżowali koleją, zawiadowca pytał ich, czy pociąg może juz ruszać.
Cena jednak za to była wysoka.. W jednym z kościołów w Bombaju znalazłem tylko 3 epitafia osób ponad 60 letnich, kilka 50 letnich, a reszta to 30 i 40. Mnóstwo jest grobów dzieci. Zabijała je malaria, nieznane choroby, czasami zdarzały się “nieszczęśliwe wypadki” jak wąż, tygrys, czy niedźwiedź.
Charakter Imperium (choć może w trochę karykaturalny sposób) przypomina hotel Taj w Mumbaiu. Kiedy na przełomie XIX i XX w w Bombaju przebywał jeden z ówczesnych właścicieli koncernu Tata (wielki indyjski koncern istniejący i odnoszący sukcesy do dzisiaj), nie wpuszczono go do eleganckiego hotelu bo, choć bogaty, był tylko “tubylcem”. Biznesmen tak się rozłościł, że postanowił zbudować najwspanialszy hotel w Indiach i to obok Bramy do Indii, gdzie przybijały statki z Europy. Hotel do dziś stanowi dumę Bombaju, zaś ten do którego go nie wpuszczono choć nadal istnieje, ale do czołówki bynajmniej nie należy.
Święte krowy
Często polscy turyści pytali mnie, „gdzie można zobaczyć święte krowy?”. Przeciętna indyjska krowa nie potrzebuje żadnych specjalnych atrybutów świętości, jest święta i już. Bez problemu przechadzają się ulicami, czasem odpoczywają na pasach zieleni pomiędzy jezdniami. Jedynie w Kalkucie miejscowe władze wyeksmitowały krowy z miasta. Władze Delhi przymierzały się do tego, ale na razie żadne radykalne kroki nie zostały podjęte.
Inna kwestia, to profesja tych krów. Część z nich normalnie „pracuje” na mleko. Mają właścicieli i wieczorem wracają do swoich obór. Inne są na emeryturze, kiedy nie dają już mleka, mogą na ulicy w spokoju dożyć swych dni.
W razie kolizji drogowej ze świętą krową nagle pojawia się inny problem. Okazuje się, że taka krowa miała stu właścicieli i zaraz wyciąga się sto rąk po bakszysz.
Czy Indie są krajem bezpiecznym?
Najlepiej chyba podsumował to mój znajomy: “Tu nie ma łobuzerii”. Faktycznie, nie spotyka się podpitych, szukających zaczepki młodych ludzi. Zdarzają się oczywiście kradzieże kieszonkowe, ale raczej nie napady z pobiciem. Po zmroku na Starym Delhi w labiryncie uliczek turysta z bardzo kosztownym aparatem i przypuszczalnie zasobnym portfelem nie robi na nikim żadnego wrażenia. Czasami co najwyżej ktoś powie mu “dobry wieczór”.
Kiedyś ukradziono mi portfel. Zdarza się. Na moje szczęście zabrano tylko pieniądze, a dokumenty (ID, prawo jazdy) podrzucono z powrotem. Nie powiem, abym ucieszył się z kradzieży, ale odzyskanie dokumentów poprawiło mi humor.
W Indiach istniała kiedyś tradycja złodziejskich bazarów. Za drobne pieniądze (podobno 1/5 wartości) można było odkupić skradzione rzeczy. W Delhi jest również “złodziejska” restauracja, podobno wszystkie znajdujące się w niej przedmioty, z samochodem włącznie, pochodzą z kradzieży.
Byłem w Mumbaju w slumsie Dharavi, znanym ze “Slumdoga”. Musiałem tam wejść, ponieważ inaczej musiałbym robić zdjęcia “pod słonce”. Nikt mnie nie zaczepiał.
Tak naprawdę moje życie w realnym niebezpieczeństwie było tylko raz. Kierowca rikszy próbował przejechać przed nadjeżdżającym autobusem. Autobus zatrąbił, ale bynajmniej nie hamował. Riksiarz w ostatniej chwili zorientował się, że mu się nie uda i niemalże w miejscu zakręcił pod kątem prostym. Gdyby zrobił to o ćwierć sekundy później, biorąc pod uwagę różnice mas, niewiele by z nas zostało.
Moj wymarzony cel podróży to Ladakh.
Byłem już tam dwukrotnie. Kiedy samolot zniża się dolatując do stolicy regionu Leh z ust turystów wydobywa się okrzyk podziwu. Niebotyczne, postrzępione szczyty Himalajów i zimna, nietknięta przez człowieka pustynia. Krajobraz iście księżycowy. Normalnie w samolocie nie wolno używać elektronicznych aparatów i telefonów komórkowych, ale tutaj kapitan robi wyjątek.
Ladakh to piękne buddyjskie klasztory, często niczym plastry miodu “przylepione” do zboczy gór, “klimaciarskie” jak powiedzieliby młodzi ludzie. Jeżeli będziemy mieli, szczęście możemy zobaczyć obrzędowe tańce mnichów. Czasami ci “mnisi” to dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej. W klasztorze uczą się filozofii buddyjskiej, ale również przewidzianych programem szkolnym przedmiotów i w mniejszym lub większym stopniu angielskiego. Ubrani są w tradycyjne purpurowe szaty, choć niektórzy mają całkiem współczesne adidasy. Kiedyś poczęstowano mnie tam obiadem. Nie było to nic wymyślnego, ale było smaczne i pożywne. Widziałem też remont jednego z klasztorów. W celach montowano nowoczesną instalacje wodno-kanalizacyjna, ale w niczym nie naruszało to zewnętrznego “dostojeństwa” obiektu. Najciekawszy jest chyba klasztor w Hemis, wydaje się istnieć poza czasem, w salach modłów czuje się nawet zapach kadzideł, ale ma zainstalowane baterie słoneczne. Latem mnisi rozchodzą się po okolicznych wioskach, co sprawia wrażenie, ze klasztory są nieco “opustoszałe” ale zapełniają się jesienią, kiedy odbywają się różne uroczystości.
Ladakh to fantastyczne możliwości pieszych czy rowerowych wycieczek i spływów. Na pewno wyjątkowa jest możliwość wejścia na Stok Kangri (ponad 6000 m n.p.m.). Zwykle góry tej wysokości dostępne są tylko dla “zawodowców”, ale ta dobra jest i dla “przeciętnego turysty”. To jest chyba największa zaleta Ladakhu - wszystko jest tam dostępne dla dysponującego nawet ograniczonym czasem i budżetem amatora. Bardzo interesujący trekking ze wspinaczką na przełęcz na wysokości 5000 m trwa raptem 4 dni. Słyszałem o możliwości zjazdu rowerowego z przełęczy Khardung La (6.000 m) do Leh (3.500 m), ale nie próbowałem.
Największe wrażenie robi surowość i niegościnność terenu. Dlatego też Ladakh zwany jest “zimną pustynią”. Teoretycznie jest tam dość wody, ale wypłukiwane minerały zabójcze są dla roślinności
Będąc na wycieczce samochodowej przeżyliśmy załamanie pogody na wysokości 5000 m. Śnieg, lód, z jednej strony zbocze, a z drugiej przepaść. Chwilami czuło się, jak samochód „tańczy” na drodze, a tu jeszcze trzeba wymijać nadjeżdżające z naprzeciwka ciężarówki. Zawierzyliśmy umiejętnościom i doświadczeniu kierowcy i nie zwiedliśmy się. Tego dnia wiele samochodów utknęło w zaspach, ale nie odnotowano ani jednego wypadku.
Inne ulubione miejsce:
To Hampi - porzucona dziś stolica potężnego niegdyś (XV-XVI w) imperium Vijayanagar. W swoim czasie, przez ponad 300 lat imperium to powstrzymało pochód muzułmanów na południe. Niestety po upadku miasta w 1565 roku zostało ono zniszczone, ale to co zostało i tak jest imponujące. Położone wśród skał i pól lawy Dekanu, rozrzucone na ogromnym obszarze ruiny robią niesamowite wrażenie. Samo miejsce jest też stosunkowo słabo zaludnione, nie czuje się wiec tłoku, który niestety towarzyszy w prawie wszystkich wędrówkach po Indiach. Musimy jednak pamiętać, że Indie są pełne takich miast duchów. Niegdyś były to stolice potężnych księstw, czy nawet imperiów, dziś mogą to być zapomiane wioski lub miejsca wcale nieznane. Hampi najlepiej zwiedza się na rowerze, samochód nie wszędzie wjedzie, a w hałasie motorowej rikszy czar pryska.
Najbardziej spodobał mi się królewski basen, z dopływem czystej i odpływem zużytej wody i miejscem dla muzykantów. Do wody wrzucano pachnące płatki kwiatów, wiec kąpiel musiała być prawdziwa przyjemnością.
Delhi
To z pewnością serce Indii. Kiedy w 1857 r. zbuntowani żołnierze indyjscy w służbie brytyjskiej, sepoje, opanowali miasto, zwrócili się do króla Delhi o swoisty “patronat”. Tak wielki był autorytet dawnych władców Delhi, mimo ze wówczas nie mieli już żadnej realnej władzy i majątku, a stolicą brytyjskich Indii była Kalkuta. W Delhi “narodził” się język urdu, dziś urzędowy język Pakistanu.
Mimo, że mieszkam tu od ponad pięciu lat, miasto nie przestaje mnie fascynować. Poza miejscami opisywanymi w przewodnikach, Delhi oferuje nieskończenie więcej. Widok chłopców grających w krykieta pośród starych, zapomnianych muzułmańskich grobowców skłania mnie zawsze do refleksji i pytań, czy czuja oni jakąś więź z ich budowniczymi, czy uważają się za spadkobierców wielkiej cywilizacji?
Turyści rzadko odwiedzają ruiny fortu Tughlaqabad. Podobno w czasie jego budowy robotnicy chcieli pomóc słynnemu derwiszowi w budowie studni. Jednak sułtan Ghiyas-ud-Din Tughlaq, który nie był bynajmniej dobrotliwym władcą, zabronił im tego. Derwisz przepowiedział, że w nowym mieście będą zamieszkiwały jedynie szakale, węże i rozbójnicy. Władca został wkrótce zamordowany przez własnego syna, a budowy nigdy nie ukończono. Największe wrażenie, kiedy patrzymy na ogrom fortecy, wzbudza świadomość, że zbudowano ją w przeciągu 5 lat, w czasach Władysława Łokietka, kiedy Kraków czy Gdańsk były drewnianymi grodami.
Wschód najbardziej czuje się, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu na Rynku Przypraw na Starym Delhi. Mieści się w starej haveli (duży budynek z dziedzińcem pośrodku), której właściciel niegdyś zbankrutował i zamienił swój pałac na rynek. Wszędzie wory pieprzu, cynamonu, chilli i innych przypraw. Kulisi, ubrani jak sto lat temu, noszą je, ładują na dwukołowe, bardzo długie wózki i ciągną w sobie tylko wiadome miejsca. Pojemność takiego wózka, to osobna historia, prawdopodobnie dorównuje dobremu pick-upowi. Jedyną koncesją na rzecz nowoczesności są kalkulatory i telefony, a komputery nie zdołały zastąpić tradycyjnego targowania się. Zapach przypraw jest tak silny, że uczestnicy i obsługujący rynek muszą mieć zakryte kawałkiem tkaniny usta.
Dla zainteresowanych kulturą, w Indian Habitat Centre niemal codziennie odbywają się przedstawienia klasycznego tańca indyjskiego czy koncerty muzyki indyjskiej, a niedaleko w Indian International Centre możemy posłuchać prelekcji dotyczących polityki czy nauki.
Kiedyś byłem na bardzo interesującym wykładzie dotyczącym spuścizny Ghandiego. Również jakiś panegiryk wygłosił pewien brahmin. Na to prelegent zapytał go, że skoro Ghandi nie uznawał kast, to czy wydałby on swoją córkę za niedotykalnego. Brahmin najpierw twierdził, że uznaje zwyczaje ojców, ale “przyciśnięty do muru”, ku ogólnej wesołości sali uznał, że „w tym miejscu Ghandi chyba nie miał racji”.
„Slumdog” – czyli slums nie całkiem prawdziwy
Na długo przed premierą Slumdoga zdarzyło mi się odwiedzić słynny slums Dharavi w Mumbaiu, w którym mieszkał bohater filmu. Zagłębiam się w slums i zaskakuje mnie „porządność” domów. Jest w jakiś sposób rozwiązany dostęp do wody. Ścieki spływają rynsztokiem, ale woda płynie wartko, nie ma żadnych nieprzyjemnych zapachów. Wychodzę na ulice sklepów i pierwszym sklepem jest ... jubiler. Kupiłem tam srebrny kieliszek z napisem Dharavi. Zapewne nie byłem tam pierwszym turystą. Trochę denerwują motory, bo jest ich nieco za dużo jak na ubogą dzielnice, a są głośne jak zwykle. Jest szkoła, całkiem normalna, posterunek policji i trochę za dobrze ubrani ludzie. O co właściwie chodzi? „Winne są” bardzo wysokie ceny nieruchomości w Mumbaiu. Wiele firm mieści się na południu miasta, tam ceny mieszkań są makabryczne. Do dzielnic północnych, gdzie jest taniej, trzeba by jechać ponad 2 godziny. W tym klimacie to mordęga. Z tej racji wielu ludzi, szczególnie, kiedy jeszcze nie mają rodzin wybiera życie w Dharavi.
Przed pocztą siedzą dwaj pisarze z przyborami - klejem, nicią i innymi utensyliami. Na moich oczach osoba niepiśmienna wysyłała czek, zapewne rodzinie gdzieś w wiosce. Pisarz przygotował list, pismo przewodnie do czeku, zakleił, zaszył i zalakował kopertę. Potem wystarczyło ją tylko nadać. Nie wiem, na jaką wartość był czek.
Jak poruszać się po Indiach?
Poruszanie się po Indiach to przygoda sama w sobie. Indusi wyznają zasadę “dla jeszcze jednego - miejsce zawsze się znajdzie”. W niektórych pociągach zdarza się, że na naszym miejscu może siedzieć już kilka osób. Pokazujesz bilet z numerem miejsca, współpasażerowie uprzejmie odsuwają się, robią „miejsce”, ale nie opuszczają go. W ten sposób podróżujesz ściśnięty jak korniszon w słoiku. Nikomu (oprócz ciebie) to jednak nie przeszkadza. Współpasażerowie w ogóle nie widzą nic niestosownego w tym, że całą rodziną siedzą na twoim miejscu, a nawet się do ciebie miło uśmiechną i poczęstują rodzinnym posiłkiem.
Najwygodniejszy i niestety najkosztowniejszy, jest samolot. Przy innych środkach transportu proszę nie dać się zwieść odległościami. W Indiach jeździ się bardzo wolno. Na drogach, nawet oznaczonych na mapie jako “highway” można spotkać wszystko: słonie, wielbłądy, kozy, nadjeżdżające po kolizyjnym kursie samochody i inne niespodzianki. Odcinek nieco ponad 300 km można jechać autobusem i 14 godzin. Z Guwaahati do Aizawl (600 km) jechałem przez 30 godzin. Szczególnie zalecam ostrożność osobom o wymiarach ‘ponadgabarytowych”. Sam mierzę 184 cm i nie raz potężnie umęczyłem się w autobusie, kiedy przez całą noc nie mogłem znaleźć oparcia dla głowy. Autobusy są natomiast tanie. I dostarczają niesamowitych wrażeń, szczególnie kiedy jadą przez Himalaje. Drogi najczęściej wycięte są w zboczach gór, lub przebiegają ich grzbietami. Czasami są szerokie na 2 samochody, ale czasami nie. Ponieważ widoczność jest dość dobra z daleka widać nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Pojazdy spotykają się na “mijance”. Mijają się “o grubość lakieru”, a drzwi otwierają się już nad przepaścią.
Zdarzyło mi się też pośrednio „uczestniczyć” w kolizji drogowej. Właściwie, to się nic nie stało, ktoś komuś urwał lusterko. Niemniej kierowcy samochodów zatrzymali swoje pojazdy i zaczęli negocjować, kto jest winien. Inni nie mieli wyboru, też musieli stanąć i aby przyspieszyć sprawę włączyli się do dyskusji. Negocjacje się przeciągały, dyskutantów przybywało. Nie jestem pewien, czy wszyscy wiedzieli o czym mowa. Po jakiś dwu kwadransach porozumienie osiągnięto i ruch wznowiono.
Jezeli jeździmy rowerem po Delhi, czy innym większym mieście, to nie trzeba się przejmować „złapaniem gumy”. Często swoje stanowiska mają specjaliści od łatania dętek. Nie odkręcając koła wydobędą dętkę, błyskawicznie zlokalizują przebicie i w ciągu 2 – 3 minut naprawią.
Indie maja najdłuższą na świecie spójną sieć kolejową. Połączeń jest wiele, pociągi zatrzymują się na licznych stacjach i nawet dość skomplikowane połączenie może się odbyć bez wielu przesiadek. Z Delhi można dojechać praktycznie w każdy zakątek Indii, gdzie są tory, choć czasami trwa to dość długo. W pociągach “sypialnych” mamy aż 4 klasy. Nie zalecam klasy czwartej, tzw. sleeper class. Nie ma tam klimatyzacji, a wagony są nieco “przeładowane”. Normalnie korzystam z klasy 2AC lub 3AC. Przypominają one nieco nasze kuszetki, tyle, że wagony nie są podzielone na przedziały. Wygodniejsza jest oczywiście 2AC. Plagą są niestety spóźnienia pociągów i stan dworców pozostawiający wiele do życzenia. Czasami natomiast wariant kolejowy może być bardzo wygodny. Jeden z pociągów z Delhi do Mumbaju jedzie 16 godzin. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jedzie do samego turystycznego centrum miasta (2-3 godziny taksówką z lotniska), czas oczekiwania na samolot i fakt, ze w pociągu można się wyspać, to jest to całkiem ciekawa opcja.
Problem pojawia się po dojechaniu na miejsce, szczególnie w dużych miastach. W małych najczęściej przystanek autobusowy jest przy dworcu kolejowym. Po przyjeździe na miejsce turystę “opada” tłum riksiarzy i taksówkarzy oferujących podwiezienie za bardzo wygórowaną cenę. Wiekszość dworców ma natomiast tzw. Prepaid Taxi Service, gdzie ceny są urzędowe, ustalone z góry. Mieści się to najczęściej w budce, niestety często w bliżej nie znanym miejscu. Oczywiście riksiarze i naganiacze wołają, że niczego takiego nie ma. Taka sytuacja przydarzyła nam się raz na dworcu w Delhi. Wołania o braku “prepaid” zignorowaliśmy, znaleźliśmy, ale nikt nie chciał jechać na kwit prepaid. Przyszedł policjant, zobaczył pustą rikszę. Pyta, “czyja?”. Nikt się nie zgłasza. Wobec tego rozpoczął spuszczać powietrze. Natychmiast znalazł się właściciel.
Indyjską kolej zaakceptowali nawet hinduscy święci mężowie „sadhu”. Od ponad trzech tysięcy lat przemierzali oni pieszo bezkresne równiny i góry Indii. Dziś mają alternatywę, wielu nadal chodzi pieszo, ale niektórzy wsiadają do „sleeper class”. Następnie kucają lub siedzą „w pozycji lotusu”, najczęściej w przejściu pomiędzy wagonami. Nikt nie pyta ich o bilet, a oni nikomu nie przeszkadzają. Nie radzę jednak ich naśladować. Takie uprawnienia, usankcjonowane tradycją, mają tylko sadhu, a ponadto nie jest to podróż komfortowa.
Dla kilku osób można wynająć samochód, ale tu uwaga. W Indiach samochód wynajmuje się z kierowcą. Ceny mogą być całkiem przyzwoite, ale trzeba ja z góry ustalić.
Moj ulubiony hotel:
Indie oferują bardzo szerokie spektrum hoteli. Od bardzo luksusowych, niestety jeszcze bardziej drogich, po całkiem budżetowe, niektóre w zupełnie przyzwoitym standardzie.
W Delhi z czasów Imperium pochodzą przynajmniej dwa hotele – Maidens Hotel i Imperial. Niegdyś przeznaczone dla wysokich rangą urzędników administracji kolonialnej, dziś otwierają swe podwoje tylko przed posiadaczami raczej zasobnych portfeli.
Najbardziej podobały mi się dwa. Bissau Palace w Jaipurze i w Jaisalmerze w forcie, nazwa niestety uleciała mi z głowy. Hotel w Jaipurze urządzony jest w stylu dawnego bungalowu kolonialnego, z meblami “z epoki” i fotografiami na ścianach obrazującymi czasy Raju i portretami znakomitych gości. Z kolei w Jaisalmerze była to prawdziwa havela. Drzwi i okiennice wydają się nie ruszane od stu lat, a w pokojach poza wielkimi europejskimi łożami można odpocząć lub zjeść na tradycyjnym indyjskim posłaniu na podłodze. Nie zapomiano o naczyniach z woda, w których pływają dające miły zapach kwiaty.
Miłe są niektóre budżetowe hotele na Goa. Położone na granicy plaży, wyposażone we wszystkie podstawowe urządzenia, pozwalają cieszyć się widokiem morza, bądź korzystać z kąpieli kilkanaście metrów od samego hotelu.
Szereg stosunkowo dobrych i niedrogich hoteli oferuje Delhi. Radzę zwrócić uwagę, aby położone były w bliskości metra, co niezmiernie ułatwia poruszanie się po tym wielkim mieście.
Niebo czy ogień?
Nie potrafię powiedzieć jakie dania z indyjskiej kuchni są najlepsze. Może owoce morza na Goa lub w Kerali, może sambar (zupa warzywna), może koźlęcina, a może dostępne wszędzie nany. Przypominają nasze placki. Z masłem, lub czosnkowe, jeżeli dobrze zrobione są naprawdę znakomite.
Najpopularniejszym posiłkiem w północnych Indiach jest ryż i dal. Dal przypomina naszą zupę fasolową, jest jedynie gęstszy. Przyprawy można dobrać według upodobania. Łatwo się też go przygotowuje. Warzywa smaży się na patelni, gotuje fasolę, czy groch i gotowe. Indusi, nawet nie wegetarianie, nie jedzą dużo mięsa. Moi znajomi jedzą mięso raz w tygodniu.
Ogień natomiast można połknąć z przyprawami. Najlepiej od razu prosić o „not spicy”, lub „not hot”. W restauracyjnych menu szczególnie ostre przyprawy zaznacza się papryczką. Czasem jednak wpada się w pułapkę. Potrawa smakuje świetnie, a w nocy lub następnego dnia żołądek protestuje w dwójnasób. Nie ma się co obawiać, to nie ameba, ani żadna zaraza. Wystarczy odcierpieć swoje i po kłopocie.
W gorący dzień bardzo pomaga mleko z niedojrzałych orzechów kokosowych (pije się przez słomkę w orzechu). Może nie jest najlepsze w smaku, ale daje poczucie ochłody i wzmacnia.
Tradycyjne indyjskie słodycze to przede wszystkim przetwory mleka i cukru, wzbogacone o różne przyprawy, nadające im nieznany nam, egzotyczny smak.
Indie to raj dla wegetarian – każda, najskromniejsza restauracja czy jadłodajnia ma zawsze zestawy pysznych dań dla roślinożerców. Popularne są różne teorie, co należy jeść w Indiach, a czego nie. Ja nigdy nie miałem żadnych problemów (he, he he...). Radzę jeść, to co smakuje. A najlepiej się o tym przekonać popróbowawszy wszystkiego.
Co zabrać na wyprawę do Indii?
Aparat fotograficzny i przewodniki. Osobiście używam DK (Eyewitness Travel Guides) , który bardzo dokładnie opisuje miejsca do zwiedzania i Lonely Planet, który podaje informacje bardziej praktyczne. Przede wszystkim komunikację i hotele.
Dla kogoś, kto planuje trekking, buty. Zapewne płaszcz przeciwdeszczowy, jeżeli jedziemy w czasie monsunu. Na pewno przyda się jakiś pas lub inne przemyślne urządzenie na schowanie pieniędzy i paszportu. Resztę można zakupić na miejscu. Znakomite sandały ze skóry wielbłąda, to wydatek rzędu 20-30 PLN, T-shirt nawet 5, więc można naprawdę ograniczyć ekwipunek. Znakomite leki kupimy w Indiach, ale uwaga – przed wyjazdem do Ladakhu i udaniem się na trekking należy posiadać zestaw pierwszej pomocy.
Przede wszystkim należy zabrać dużą dozę optymizmu i tolerancji. Jest to inny kraj i inna kultura. Nie żądajmy od kogoś aby upodobnił się do nas. Wtedy na pewno będzie się podobało i będzie ciekawie.
Ile czasu potrzeba na poznanie Indii?
Czasem musi wystarczyć jeden dzień. Szczególnie, kiedy ktoś jest służbowo. Miałem takie przypadki. W Delhi pokazałem wtedy dzielnice bardzo bogatą, substandard, byliśmy w świątyni hinduskiej, dżinijskiej i sikhijskiej gurudwarze. Na koniec zaklinacz zawiązał; turyście kobrę na szyi. Nie próbowałem powtórzyć tego wyczynu.
Anglicy przyjeżdżali do Indii na 20 lat i dłużej.
Moja noga nigdy więcej tu nie postanie
Nie ma w Indiach takiego miejsca.
Chyba możliwość poruszania się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Kraj ten bowiem ma wiele twarzy. Z jednej strony są Indie XXI, czy nawet XXII w, z drugiej zaś Indie średniowieczne. Na nieszczęście dla wizerunku Indii turysta nie ma możliwości odwiedzenia supernowoczesnych laboratoriów czy centrów obliczeniowych. Bardzo ciekawe architektonicznie Hi-Tech City w Hyderabadzie nie jest dostępne dla zwiedzających. Ale nawet kiedy przejdzie się po kampusie Indian Institute of Technology w New Delhi, widać, że to już inny świat. W New Delhi, w dzielnicy Daria Ganj, niedaleko ogromnego meczetu Jama Masjid, ktorego otoczenie jest niezwykle tradycyjnie, a jatki mięsne przypominają te z czasów Shah Jahana, co niedziela odbywa się targ używanych książek. Ceny niewysokie, stan zachowania raczej średni, ale tytuły robią wrażenie. Głównie informatyka, management i medycyna i to raczej z najwyższej półki. Sprzedawcy natomiast często nie znają nawet angielskiego, ale to wszystko funkcjonuje.
Oglądając wieczorne modły w świętym mieście hinduizmu Varanasi musimy sobie uświadomić, ze te same rytuały odprawiano, gdy Salomon budował Świątynię w Jerozolimie czy krzyżowcy zdobywali Antiochię. Na wsiach kobiety nadal zakrywają twarze przed obcymi, co nie przeszkadza im, jeżeli maja możliwości i szczęście, wysłać dzieci na najlepsze uczelnie świata. Na wsiach woły i nowoczesne traktory. Jestem też pod wrażeniem inteligencji wielbłądów. Ciągnące wózki wielbłądy można uformować w pociąg, przywiązując wielbłąda, to poprzedzającego go wózka. Taki pociąg prowadzony przez jednego woźnicę może zakręcać, czy wykonywać całkiem niełatwe manewry.
Najbardziej chyba Indie obrazuje zdjęcie, które udało mi się zrobić pod Jaisalmerem. Kilkusetletnie grobowce na tle bardzo nowoczesnych wiatraków do generacji energii elektrycznej. Współczesna rodzina indyjska często przy podejmowaniu ważnych decyzji zasięga porad astrologa, który do przygotowania horoskopu posługuje się komputerem.
Pierwszy kontakt z Indiami
Na lotnisku czekał mnie na mnie kolega, miałem więc sprawę ułatwioną. Ktoś, kto przyjeżdża sam, ma większy problem. Zaraz po wyjściu z hali przylotów otaczają go różnego rodzaju „pomocnicy”, a ceny oferowane przez taksówkarzy bynajmniej do umiarkowanych nie należą. Ponadto, niezależnie od pory dnia czy nocy, tłum na ulicy, trąbienie i huk samochodów. Ruch jest uporządkowany według standardów zdecydowanie innych niż w Polsce i przejście na drugą stronę ulicy wydaje się sportem bardzo ekstremalnym, ale szybko można się nauczyć tej sztuki. Po Delhi da się nawet jeździć na rowerze, trzeba tylko “wyczuć” zasady ruchu, jeździć po drogach serwisowych, bądź szukać tych nieco mniej zatłoczonych.
Szokujący wydaje się widok ulicznych garkuchni, ale musimy pamiętać, ze wszystkie potrawy przygotowywane są na bardzo głębokim tłuszczu, który uśmierci wszelkie potencjalne zarazki. „Średniowieczne” jatki mięsne codziennie są myte, a oferowane produkty bardzo świeże. To znaczy kurczak czeka na nabywcę w klatce, bawolina czy koźlęcina zostały “pozyskane” poprzedniego dnia. Osoba dzieląca mięso trzyma nóż rzeźnicki palcami u nogi, a sama czynność przebiega nadzwyczaj sprawnie. Przez 5 lat nigdy nie miałem problemów żołądkowych, chyba że z przejedzenia.
Kiedy jedzie się z lotniska przez południowe Delhi, to co widać z ulicy nie robi pozytywnego wrażenia. Sklepy przypominają garaże, a budynki często wydają się wołać o remont. Za nimi jednak leżą bardzo luksusowe dzielnice, gdzie wielkie mieszkania, czy wille z basenem są raczej codziennością. Częściowo za niezbyt zachęcający wygląd budynków “odpowiedzialna” jest aktywność sejsmiczna w Delhi. Nie są to silne ruchy tektoniczne, ale są. Kolega opowiadał mi, że w jego domu przez 3 lata walczyli z pęknięciami tynków, ale w końcu dali spokój.
Perła w Koronie
Indie w brytyjskiej literaturze i w ich pamięci historycznej zajmują szczególne miejsce. To chyba nie tylko wpływ Kipplinga. Przez przeszło dwa wieki młodzi ludzie przyjeżdżali tu po przygodę swojego życia. Otoczeni służbą, żyli w zbytku, na jaki nigdy nie mogliby pozwolić sobie w Anglii. Często już jako dwudziestokilkulatkowie, posiadali władzę i więcej “poddanych” niż niejeden europejski monarcha. Pałac wicekróla, dziś prezydencki, liczy ponad 300 pokoi; zaś kiedy brytyjski urzędnik lub jego żona podróżowali koleją, zawiadowca pytał ich, czy pociąg może juz ruszać.
Cena jednak za to była wysoka.. W jednym z kościołów w Bombaju znalazłem tylko 3 epitafia osób ponad 60 letnich, kilka 50 letnich, a reszta to 30 i 40. Mnóstwo jest grobów dzieci. Zabijała je malaria, nieznane choroby, czasami zdarzały się “nieszczęśliwe wypadki” jak wąż, tygrys, czy niedźwiedź.
Charakter Imperium (choć może w trochę karykaturalny sposób) przypomina hotel Taj w Mumbaiu. Kiedy na przełomie XIX i XX w w Bombaju przebywał jeden z ówczesnych właścicieli koncernu Tata (wielki indyjski koncern istniejący i odnoszący sukcesy do dzisiaj), nie wpuszczono go do eleganckiego hotelu bo, choć bogaty, był tylko “tubylcem”. Biznesmen tak się rozłościł, że postanowił zbudować najwspanialszy hotel w Indiach i to obok Bramy do Indii, gdzie przybijały statki z Europy. Hotel do dziś stanowi dumę Bombaju, zaś ten do którego go nie wpuszczono choć nadal istnieje, ale do czołówki bynajmniej nie należy.
Święte krowy
Często polscy turyści pytali mnie, „gdzie można zobaczyć święte krowy?”. Przeciętna indyjska krowa nie potrzebuje żadnych specjalnych atrybutów świętości, jest święta i już. Bez problemu przechadzają się ulicami, czasem odpoczywają na pasach zieleni pomiędzy jezdniami. Jedynie w Kalkucie miejscowe władze wyeksmitowały krowy z miasta. Władze Delhi przymierzały się do tego, ale na razie żadne radykalne kroki nie zostały podjęte.
Inna kwestia, to profesja tych krów. Część z nich normalnie „pracuje” na mleko. Mają właścicieli i wieczorem wracają do swoich obór. Inne są na emeryturze, kiedy nie dają już mleka, mogą na ulicy w spokoju dożyć swych dni.
W razie kolizji drogowej ze świętą krową nagle pojawia się inny problem. Okazuje się, że taka krowa miała stu właścicieli i zaraz wyciąga się sto rąk po bakszysz.
Czy Indie są krajem bezpiecznym?
Najlepiej chyba podsumował to mój znajomy: “Tu nie ma łobuzerii”. Faktycznie, nie spotyka się podpitych, szukających zaczepki młodych ludzi. Zdarzają się oczywiście kradzieże kieszonkowe, ale raczej nie napady z pobiciem. Po zmroku na Starym Delhi w labiryncie uliczek turysta z bardzo kosztownym aparatem i przypuszczalnie zasobnym portfelem nie robi na nikim żadnego wrażenia. Czasami co najwyżej ktoś powie mu “dobry wieczór”.
Kiedyś ukradziono mi portfel. Zdarza się. Na moje szczęście zabrano tylko pieniądze, a dokumenty (ID, prawo jazdy) podrzucono z powrotem. Nie powiem, abym ucieszył się z kradzieży, ale odzyskanie dokumentów poprawiło mi humor.
W Indiach istniała kiedyś tradycja złodziejskich bazarów. Za drobne pieniądze (podobno 1/5 wartości) można było odkupić skradzione rzeczy. W Delhi jest również “złodziejska” restauracja, podobno wszystkie znajdujące się w niej przedmioty, z samochodem włącznie, pochodzą z kradzieży.
Byłem w Mumbaju w slumsie Dharavi, znanym ze “Slumdoga”. Musiałem tam wejść, ponieważ inaczej musiałbym robić zdjęcia “pod słonce”. Nikt mnie nie zaczepiał.
Tak naprawdę moje życie w realnym niebezpieczeństwie było tylko raz. Kierowca rikszy próbował przejechać przed nadjeżdżającym autobusem. Autobus zatrąbił, ale bynajmniej nie hamował. Riksiarz w ostatniej chwili zorientował się, że mu się nie uda i niemalże w miejscu zakręcił pod kątem prostym. Gdyby zrobił to o ćwierć sekundy później, biorąc pod uwagę różnice mas, niewiele by z nas zostało.
Moj wymarzony cel podróży to Ladakh.
Byłem już tam dwukrotnie. Kiedy samolot zniża się dolatując do stolicy regionu Leh z ust turystów wydobywa się okrzyk podziwu. Niebotyczne, postrzępione szczyty Himalajów i zimna, nietknięta przez człowieka pustynia. Krajobraz iście księżycowy. Normalnie w samolocie nie wolno używać elektronicznych aparatów i telefonów komórkowych, ale tutaj kapitan robi wyjątek.
Ladakh to piękne buddyjskie klasztory, często niczym plastry miodu “przylepione” do zboczy gór, “klimaciarskie” jak powiedzieliby młodzi ludzie. Jeżeli będziemy mieli, szczęście możemy zobaczyć obrzędowe tańce mnichów. Czasami ci “mnisi” to dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej. W klasztorze uczą się filozofii buddyjskiej, ale również przewidzianych programem szkolnym przedmiotów i w mniejszym lub większym stopniu angielskiego. Ubrani są w tradycyjne purpurowe szaty, choć niektórzy mają całkiem współczesne adidasy. Kiedyś poczęstowano mnie tam obiadem. Nie było to nic wymyślnego, ale było smaczne i pożywne. Widziałem też remont jednego z klasztorów. W celach montowano nowoczesną instalacje wodno-kanalizacyjna, ale w niczym nie naruszało to zewnętrznego “dostojeństwa” obiektu. Najciekawszy jest chyba klasztor w Hemis, wydaje się istnieć poza czasem, w salach modłów czuje się nawet zapach kadzideł, ale ma zainstalowane baterie słoneczne. Latem mnisi rozchodzą się po okolicznych wioskach, co sprawia wrażenie, ze klasztory są nieco “opustoszałe” ale zapełniają się jesienią, kiedy odbywają się różne uroczystości.
Ladakh to fantastyczne możliwości pieszych czy rowerowych wycieczek i spływów. Na pewno wyjątkowa jest możliwość wejścia na Stok Kangri (ponad 6000 m n.p.m.). Zwykle góry tej wysokości dostępne są tylko dla “zawodowców”, ale ta dobra jest i dla “przeciętnego turysty”. To jest chyba największa zaleta Ladakhu - wszystko jest tam dostępne dla dysponującego nawet ograniczonym czasem i budżetem amatora. Bardzo interesujący trekking ze wspinaczką na przełęcz na wysokości 5000 m trwa raptem 4 dni. Słyszałem o możliwości zjazdu rowerowego z przełęczy Khardung La (6.000 m) do Leh (3.500 m), ale nie próbowałem.
Największe wrażenie robi surowość i niegościnność terenu. Dlatego też Ladakh zwany jest “zimną pustynią”. Teoretycznie jest tam dość wody, ale wypłukiwane minerały zabójcze są dla roślinności
Będąc na wycieczce samochodowej przeżyliśmy załamanie pogody na wysokości 5000 m. Śnieg, lód, z jednej strony zbocze, a z drugiej przepaść. Chwilami czuło się, jak samochód „tańczy” na drodze, a tu jeszcze trzeba wymijać nadjeżdżające z naprzeciwka ciężarówki. Zawierzyliśmy umiejętnościom i doświadczeniu kierowcy i nie zwiedliśmy się. Tego dnia wiele samochodów utknęło w zaspach, ale nie odnotowano ani jednego wypadku.
Inne ulubione miejsce:
To Hampi - porzucona dziś stolica potężnego niegdyś (XV-XVI w) imperium Vijayanagar. W swoim czasie, przez ponad 300 lat imperium to powstrzymało pochód muzułmanów na południe. Niestety po upadku miasta w 1565 roku zostało ono zniszczone, ale to co zostało i tak jest imponujące. Położone wśród skał i pól lawy Dekanu, rozrzucone na ogromnym obszarze ruiny robią niesamowite wrażenie. Samo miejsce jest też stosunkowo słabo zaludnione, nie czuje się wiec tłoku, który niestety towarzyszy w prawie wszystkich wędrówkach po Indiach. Musimy jednak pamiętać, że Indie są pełne takich miast duchów. Niegdyś były to stolice potężnych księstw, czy nawet imperiów, dziś mogą to być zapomiane wioski lub miejsca wcale nieznane. Hampi najlepiej zwiedza się na rowerze, samochód nie wszędzie wjedzie, a w hałasie motorowej rikszy czar pryska.
Najbardziej spodobał mi się królewski basen, z dopływem czystej i odpływem zużytej wody i miejscem dla muzykantów. Do wody wrzucano pachnące płatki kwiatów, wiec kąpiel musiała być prawdziwa przyjemnością.
Delhi
To z pewnością serce Indii. Kiedy w 1857 r. zbuntowani żołnierze indyjscy w służbie brytyjskiej, sepoje, opanowali miasto, zwrócili się do króla Delhi o swoisty “patronat”. Tak wielki był autorytet dawnych władców Delhi, mimo ze wówczas nie mieli już żadnej realnej władzy i majątku, a stolicą brytyjskich Indii była Kalkuta. W Delhi “narodził” się język urdu, dziś urzędowy język Pakistanu.
Mimo, że mieszkam tu od ponad pięciu lat, miasto nie przestaje mnie fascynować. Poza miejscami opisywanymi w przewodnikach, Delhi oferuje nieskończenie więcej. Widok chłopców grających w krykieta pośród starych, zapomnianych muzułmańskich grobowców skłania mnie zawsze do refleksji i pytań, czy czuja oni jakąś więź z ich budowniczymi, czy uważają się za spadkobierców wielkiej cywilizacji?
Turyści rzadko odwiedzają ruiny fortu Tughlaqabad. Podobno w czasie jego budowy robotnicy chcieli pomóc słynnemu derwiszowi w budowie studni. Jednak sułtan Ghiyas-ud-Din Tughlaq, który nie był bynajmniej dobrotliwym władcą, zabronił im tego. Derwisz przepowiedział, że w nowym mieście będą zamieszkiwały jedynie szakale, węże i rozbójnicy. Władca został wkrótce zamordowany przez własnego syna, a budowy nigdy nie ukończono. Największe wrażenie, kiedy patrzymy na ogrom fortecy, wzbudza świadomość, że zbudowano ją w przeciągu 5 lat, w czasach Władysława Łokietka, kiedy Kraków czy Gdańsk były drewnianymi grodami.
Wschód najbardziej czuje się, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu na Rynku Przypraw na Starym Delhi. Mieści się w starej haveli (duży budynek z dziedzińcem pośrodku), której właściciel niegdyś zbankrutował i zamienił swój pałac na rynek. Wszędzie wory pieprzu, cynamonu, chilli i innych przypraw. Kulisi, ubrani jak sto lat temu, noszą je, ładują na dwukołowe, bardzo długie wózki i ciągną w sobie tylko wiadome miejsca. Pojemność takiego wózka, to osobna historia, prawdopodobnie dorównuje dobremu pick-upowi. Jedyną koncesją na rzecz nowoczesności są kalkulatory i telefony, a komputery nie zdołały zastąpić tradycyjnego targowania się. Zapach przypraw jest tak silny, że uczestnicy i obsługujący rynek muszą mieć zakryte kawałkiem tkaniny usta.
Dla zainteresowanych kulturą, w Indian Habitat Centre niemal codziennie odbywają się przedstawienia klasycznego tańca indyjskiego czy koncerty muzyki indyjskiej, a niedaleko w Indian International Centre możemy posłuchać prelekcji dotyczących polityki czy nauki.
Kiedyś byłem na bardzo interesującym wykładzie dotyczącym spuścizny Ghandiego. Również jakiś panegiryk wygłosił pewien brahmin. Na to prelegent zapytał go, że skoro Ghandi nie uznawał kast, to czy wydałby on swoją córkę za niedotykalnego. Brahmin najpierw twierdził, że uznaje zwyczaje ojców, ale “przyciśnięty do muru”, ku ogólnej wesołości sali uznał, że „w tym miejscu Ghandi chyba nie miał racji”.
„Slumdog” – czyli slums nie całkiem prawdziwy
Na długo przed premierą Slumdoga zdarzyło mi się odwiedzić słynny slums Dharavi w Mumbaiu, w którym mieszkał bohater filmu. Zagłębiam się w slums i zaskakuje mnie „porządność” domów. Jest w jakiś sposób rozwiązany dostęp do wody. Ścieki spływają rynsztokiem, ale woda płynie wartko, nie ma żadnych nieprzyjemnych zapachów. Wychodzę na ulice sklepów i pierwszym sklepem jest ... jubiler. Kupiłem tam srebrny kieliszek z napisem Dharavi. Zapewne nie byłem tam pierwszym turystą. Trochę denerwują motory, bo jest ich nieco za dużo jak na ubogą dzielnice, a są głośne jak zwykle. Jest szkoła, całkiem normalna, posterunek policji i trochę za dobrze ubrani ludzie. O co właściwie chodzi? „Winne są” bardzo wysokie ceny nieruchomości w Mumbaiu. Wiele firm mieści się na południu miasta, tam ceny mieszkań są makabryczne. Do dzielnic północnych, gdzie jest taniej, trzeba by jechać ponad 2 godziny. W tym klimacie to mordęga. Z tej racji wielu ludzi, szczególnie, kiedy jeszcze nie mają rodzin wybiera życie w Dharavi.
Przed pocztą siedzą dwaj pisarze z przyborami - klejem, nicią i innymi utensyliami. Na moich oczach osoba niepiśmienna wysyłała czek, zapewne rodzinie gdzieś w wiosce. Pisarz przygotował list, pismo przewodnie do czeku, zakleił, zaszył i zalakował kopertę. Potem wystarczyło ją tylko nadać. Nie wiem, na jaką wartość był czek.
Jak poruszać się po Indiach?
Poruszanie się po Indiach to przygoda sama w sobie. Indusi wyznają zasadę “dla jeszcze jednego - miejsce zawsze się znajdzie”. W niektórych pociągach zdarza się, że na naszym miejscu może siedzieć już kilka osób. Pokazujesz bilet z numerem miejsca, współpasażerowie uprzejmie odsuwają się, robią „miejsce”, ale nie opuszczają go. W ten sposób podróżujesz ściśnięty jak korniszon w słoiku. Nikomu (oprócz ciebie) to jednak nie przeszkadza. Współpasażerowie w ogóle nie widzą nic niestosownego w tym, że całą rodziną siedzą na twoim miejscu, a nawet się do ciebie miło uśmiechną i poczęstują rodzinnym posiłkiem.
Najwygodniejszy i niestety najkosztowniejszy, jest samolot. Przy innych środkach transportu proszę nie dać się zwieść odległościami. W Indiach jeździ się bardzo wolno. Na drogach, nawet oznaczonych na mapie jako “highway” można spotkać wszystko: słonie, wielbłądy, kozy, nadjeżdżające po kolizyjnym kursie samochody i inne niespodzianki. Odcinek nieco ponad 300 km można jechać autobusem i 14 godzin. Z Guwaahati do Aizawl (600 km) jechałem przez 30 godzin. Szczególnie zalecam ostrożność osobom o wymiarach ‘ponadgabarytowych”. Sam mierzę 184 cm i nie raz potężnie umęczyłem się w autobusie, kiedy przez całą noc nie mogłem znaleźć oparcia dla głowy. Autobusy są natomiast tanie. I dostarczają niesamowitych wrażeń, szczególnie kiedy jadą przez Himalaje. Drogi najczęściej wycięte są w zboczach gór, lub przebiegają ich grzbietami. Czasami są szerokie na 2 samochody, ale czasami nie. Ponieważ widoczność jest dość dobra z daleka widać nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Pojazdy spotykają się na “mijance”. Mijają się “o grubość lakieru”, a drzwi otwierają się już nad przepaścią.
Zdarzyło mi się też pośrednio „uczestniczyć” w kolizji drogowej. Właściwie, to się nic nie stało, ktoś komuś urwał lusterko. Niemniej kierowcy samochodów zatrzymali swoje pojazdy i zaczęli negocjować, kto jest winien. Inni nie mieli wyboru, też musieli stanąć i aby przyspieszyć sprawę włączyli się do dyskusji. Negocjacje się przeciągały, dyskutantów przybywało. Nie jestem pewien, czy wszyscy wiedzieli o czym mowa. Po jakiś dwu kwadransach porozumienie osiągnięto i ruch wznowiono.
Jezeli jeździmy rowerem po Delhi, czy innym większym mieście, to nie trzeba się przejmować „złapaniem gumy”. Często swoje stanowiska mają specjaliści od łatania dętek. Nie odkręcając koła wydobędą dętkę, błyskawicznie zlokalizują przebicie i w ciągu 2 – 3 minut naprawią.
Indie maja najdłuższą na świecie spójną sieć kolejową. Połączeń jest wiele, pociągi zatrzymują się na licznych stacjach i nawet dość skomplikowane połączenie może się odbyć bez wielu przesiadek. Z Delhi można dojechać praktycznie w każdy zakątek Indii, gdzie są tory, choć czasami trwa to dość długo. W pociągach “sypialnych” mamy aż 4 klasy. Nie zalecam klasy czwartej, tzw. sleeper class. Nie ma tam klimatyzacji, a wagony są nieco “przeładowane”. Normalnie korzystam z klasy 2AC lub 3AC. Przypominają one nieco nasze kuszetki, tyle, że wagony nie są podzielone na przedziały. Wygodniejsza jest oczywiście 2AC. Plagą są niestety spóźnienia pociągów i stan dworców pozostawiający wiele do życzenia. Czasami natomiast wariant kolejowy może być bardzo wygodny. Jeden z pociągów z Delhi do Mumbaju jedzie 16 godzin. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jedzie do samego turystycznego centrum miasta (2-3 godziny taksówką z lotniska), czas oczekiwania na samolot i fakt, ze w pociągu można się wyspać, to jest to całkiem ciekawa opcja.
Problem pojawia się po dojechaniu na miejsce, szczególnie w dużych miastach. W małych najczęściej przystanek autobusowy jest przy dworcu kolejowym. Po przyjeździe na miejsce turystę “opada” tłum riksiarzy i taksówkarzy oferujących podwiezienie za bardzo wygórowaną cenę. Wiekszość dworców ma natomiast tzw. Prepaid Taxi Service, gdzie ceny są urzędowe, ustalone z góry. Mieści się to najczęściej w budce, niestety często w bliżej nie znanym miejscu. Oczywiście riksiarze i naganiacze wołają, że niczego takiego nie ma. Taka sytuacja przydarzyła nam się raz na dworcu w Delhi. Wołania o braku “prepaid” zignorowaliśmy, znaleźliśmy, ale nikt nie chciał jechać na kwit prepaid. Przyszedł policjant, zobaczył pustą rikszę. Pyta, “czyja?”. Nikt się nie zgłasza. Wobec tego rozpoczął spuszczać powietrze. Natychmiast znalazł się właściciel.
Indyjską kolej zaakceptowali nawet hinduscy święci mężowie „sadhu”. Od ponad trzech tysięcy lat przemierzali oni pieszo bezkresne równiny i góry Indii. Dziś mają alternatywę, wielu nadal chodzi pieszo, ale niektórzy wsiadają do „sleeper class”. Następnie kucają lub siedzą „w pozycji lotusu”, najczęściej w przejściu pomiędzy wagonami. Nikt nie pyta ich o bilet, a oni nikomu nie przeszkadzają. Nie radzę jednak ich naśladować. Takie uprawnienia, usankcjonowane tradycją, mają tylko sadhu, a ponadto nie jest to podróż komfortowa.
Dla kilku osób można wynająć samochód, ale tu uwaga. W Indiach samochód wynajmuje się z kierowcą. Ceny mogą być całkiem przyzwoite, ale trzeba ja z góry ustalić.
Moj ulubiony hotel:
Indie oferują bardzo szerokie spektrum hoteli. Od bardzo luksusowych, niestety jeszcze bardziej drogich, po całkiem budżetowe, niektóre w zupełnie przyzwoitym standardzie.
W Delhi z czasów Imperium pochodzą przynajmniej dwa hotele – Maidens Hotel i Imperial. Niegdyś przeznaczone dla wysokich rangą urzędników administracji kolonialnej, dziś otwierają swe podwoje tylko przed posiadaczami raczej zasobnych portfeli.
Najbardziej podobały mi się dwa. Bissau Palace w Jaipurze i w Jaisalmerze w forcie, nazwa niestety uleciała mi z głowy. Hotel w Jaipurze urządzony jest w stylu dawnego bungalowu kolonialnego, z meblami “z epoki” i fotografiami na ścianach obrazującymi czasy Raju i portretami znakomitych gości. Z kolei w Jaisalmerze była to prawdziwa havela. Drzwi i okiennice wydają się nie ruszane od stu lat, a w pokojach poza wielkimi europejskimi łożami można odpocząć lub zjeść na tradycyjnym indyjskim posłaniu na podłodze. Nie zapomiano o naczyniach z woda, w których pływają dające miły zapach kwiaty.
Miłe są niektóre budżetowe hotele na Goa. Położone na granicy plaży, wyposażone we wszystkie podstawowe urządzenia, pozwalają cieszyć się widokiem morza, bądź korzystać z kąpieli kilkanaście metrów od samego hotelu.
Szereg stosunkowo dobrych i niedrogich hoteli oferuje Delhi. Radzę zwrócić uwagę, aby położone były w bliskości metra, co niezmiernie ułatwia poruszanie się po tym wielkim mieście.
Niebo czy ogień?
Nie potrafię powiedzieć jakie dania z indyjskiej kuchni są najlepsze. Może owoce morza na Goa lub w Kerali, może sambar (zupa warzywna), może koźlęcina, a może dostępne wszędzie nany. Przypominają nasze placki. Z masłem, lub czosnkowe, jeżeli dobrze zrobione są naprawdę znakomite.
Najpopularniejszym posiłkiem w północnych Indiach jest ryż i dal. Dal przypomina naszą zupę fasolową, jest jedynie gęstszy. Przyprawy można dobrać według upodobania. Łatwo się też go przygotowuje. Warzywa smaży się na patelni, gotuje fasolę, czy groch i gotowe. Indusi, nawet nie wegetarianie, nie jedzą dużo mięsa. Moi znajomi jedzą mięso raz w tygodniu.
Ogień natomiast można połknąć z przyprawami. Najlepiej od razu prosić o „not spicy”, lub „not hot”. W restauracyjnych menu szczególnie ostre przyprawy zaznacza się papryczką. Czasem jednak wpada się w pułapkę. Potrawa smakuje świetnie, a w nocy lub następnego dnia żołądek protestuje w dwójnasób. Nie ma się co obawiać, to nie ameba, ani żadna zaraza. Wystarczy odcierpieć swoje i po kłopocie.
W gorący dzień bardzo pomaga mleko z niedojrzałych orzechów kokosowych (pije się przez słomkę w orzechu). Może nie jest najlepsze w smaku, ale daje poczucie ochłody i wzmacnia.
Tradycyjne indyjskie słodycze to przede wszystkim przetwory mleka i cukru, wzbogacone o różne przyprawy, nadające im nieznany nam, egzotyczny smak.
Indie to raj dla wegetarian – każda, najskromniejsza restauracja czy jadłodajnia ma zawsze zestawy pysznych dań dla roślinożerców. Popularne są różne teorie, co należy jeść w Indiach, a czego nie. Ja nigdy nie miałem żadnych problemów (he, he he...). Radzę jeść, to co smakuje. A najlepiej się o tym przekonać popróbowawszy wszystkiego.
Co zabrać na wyprawę do Indii?
Aparat fotograficzny i przewodniki. Osobiście używam DK (Eyewitness Travel Guides) , który bardzo dokładnie opisuje miejsca do zwiedzania i Lonely Planet, który podaje informacje bardziej praktyczne. Przede wszystkim komunikację i hotele.
Dla kogoś, kto planuje trekking, buty. Zapewne płaszcz przeciwdeszczowy, jeżeli jedziemy w czasie monsunu. Na pewno przyda się jakiś pas lub inne przemyślne urządzenie na schowanie pieniędzy i paszportu. Resztę można zakupić na miejscu. Znakomite sandały ze skóry wielbłąda, to wydatek rzędu 20-30 PLN, T-shirt nawet 5, więc można naprawdę ograniczyć ekwipunek. Znakomite leki kupimy w Indiach, ale uwaga – przed wyjazdem do Ladakhu i udaniem się na trekking należy posiadać zestaw pierwszej pomocy.
Przede wszystkim należy zabrać dużą dozę optymizmu i tolerancji. Jest to inny kraj i inna kultura. Nie żądajmy od kogoś aby upodobnił się do nas. Wtedy na pewno będzie się podobało i będzie ciekawie.
Ile czasu potrzeba na poznanie Indii?
Czasem musi wystarczyć jeden dzień. Szczególnie, kiedy ktoś jest służbowo. Miałem takie przypadki. W Delhi pokazałem wtedy dzielnice bardzo bogatą, substandard, byliśmy w świątyni hinduskiej, dżinijskiej i sikhijskiej gurudwarze. Na koniec zaklinacz zawiązał; turyście kobrę na szyi. Nie próbowałem powtórzyć tego wyczynu.
Anglicy przyjeżdżali do Indii na 20 lat i dłużej.
Moja noga nigdy więcej tu nie postanie
Nie ma w Indiach takiego miejsca.
To, że jest to kraj bardzo ciekawy, to oczywiste. Każdy znajdzie tu coś dla siebie: okazję do wędrówek, nurkowania, sporty ekstremalne (najprotszym jest jazda na rowerze w mieście), wioski, gdzie ludzie żyją w niezmieniony sposób od wieków, taniec czy jogę.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
tytu | licznik | ocena | uwagi |
---|---|---|---|
Wyprawy do Indii | 581 | Strona firmy prowadzonej przez polsko-indyjskie małżeństwo organizującej wyprawy do Indii. Wiele informacji o tym kraju, jego atrakcjach turystycznych, polityce i kulturze. |
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.