Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Wigilia w Himalajach > NEPAL
jedrzej relacje z podróży
Zaraz po wylądowaniu w Kathmandu zaczęliśmy rozglądać się za agencją, która zorganizowałaby nam trekking w Himalajach. Ostatecznie wybraliśmy ofertę Unique Path Trek. Był to pięciodniowy trekking w masywie Annapurny, na północny zachód od Pokhary. Trasa prowadziła do punktu widokowego Poon Hill, położonego na wysokości 3200 m npm. Jest to jedna z najładniejszych w Nepalu panoram górskich. Obejmuje ona widok na masywy ośmiotysięczników: Dhaulagiri i Annapurny przedzielone najgłębszym wąwozem świata, wąwozem rzeki Kali Gandaki. Właściciel agencji ostrzegł nas, że w tym rejonie istnieje możliwość spotkania maoistowskich partyzantów.
Wigilia w Himalajach
Wyruszyliśmy o świcie 21 grudnia. Towarzyszyli nam Ram, nasz przewodnik oraz Babu, tragarz. Dwustu kilometrowa trasa łącząca Kathmandu z Pokharą początkowo prowadzi wzdłuż rzeki Trisuli do Mugling a następnie wąwozem rzeki Seti. Jest to wąska droga pokryta kiedyś asfaltem, po którym zostało już tylko wspomnienie. Niemal na całej długości biegnie na skalnej półce kilkadziesiąt metrów nad rwącą, górską rzeką. Czasami pół jezdni jest „ścięte” przez lawinę kamieni, która po jakimś deszczu zeszła z gór. Na całej trasie widziałem tylko jednego pracownika wyposażonego w łopatę i taczki, który starał się naprawić szkody wyrządzone przez taką lawinę. Obraz drogi dopełniają wraki rozbitych ciężarówek stojących na poboczu, których nikt nie ma zamiaru usunąć. Ruch nie był duży ale za to każde minięcie pojazdu nadjeżdżającego z przeciwka powodowało, że koła naszego autobusu znajdowały się niemal na samej krawędzi przepaści. Natomiast widoki na wąwóz i okoliczne góry były naprawdę wspaniałe. Po ośmiu godzinach osiągnęliśmy cel naszej podróży -Pokharę.
Zaraz po zakwaterowaniu się w hotelu Ram zaproponował nam wycieczkę łódką po jeziorze Fewa. Podczas przejażdżki odwiedziliśmy znajdującą się na małej wysepce Varahi Temple, świątynię poświęconą Wisznu. Również wówczas miałem sposobność obserwacji jak o zachodzie słońca widoczne w oddali, pokryte śniegiem, wierzchołki gór przybierają intensywną pomarańczową barwę.
Nazajutrz po wczesnym śniadaniu, wynajętą taksówką, dojechaliśmy do Nayapul gdzie znajdował się punkt startowy naszego trekkingu. Przechodząc przez wioskę kupiliśmy trochę świeżych mandarynek zerwanych dla nas przez sprzedawcę wprost z drzewa. Po krótkim marszu i pokonaniu potoku po wiszącej kładce osiągnęliśmy wioskę Birethanti gdzie zrobiliśmy krótki postój na herbatę w „teahouse”. Z Birethanti droga prowadzi wśród poletek uprawnych położonych na dość stromym stoku. Znajdują się one na półkach o powierzchni od kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Po kilku godzinach marszu pod górę minęliśmy osadę Hille i osiągnąwszy wysokość ponad 1500 m npm dotarliśmy do Tikedungi, miejsca naszego pierwszego noclegu. Nocowaliśmy w typowym „teahouse”. Jest to rodzinny pensjonat, składający się z kilku pokoików dla turystów oraz wspólnej jadalni gdzie można posiedzieć wieczorem i zjeść posiłek. Posiłki są przygotowywane przez personel i wszędzie mają tę samą cenę. Jest to rygorystycznie egzekwowane przez władze ACAP (Annapurna Conservation Area Project) w celu wyeliminowania konkurencji. Standard pokoi jest bardzo prymitywny: na wyposażeniu znajdują się dwa łóżka, szafka oraz kilka haków wbitych w ściany. Drzwi są zamykane na skobel. Jeżeli chce się zabezpieczyć swoje rzeczy lepiej mieć własną kłódkę. Ponadto dostaje się prześcieradło i poduszkę. Spać należy we własnym śpiworze. Toalety są z reguły wspólne. W prysznicach często brak ciepłej wody. Niemniej atmosfera panująca w schronisku jest naprawdę wspaniała.
Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy na szlak. Najpierw trasa prowadziła w dół aż do rzeki Bhurunghi, po przekroczeniu której należało podejść ostro pod górę. Następnie minąwszy miejscowość Ulleri weszliśmy w las dębowo-rododendronowy. Dochodząc do wioski Banthanti nagle zauważyliśmy dwie dziewczyny idące z naprzeciwka. Były uzbrojone w karabiny. Długie czarne włosy miały przewiązane czerwonymi opaskami. Wyglądały bardzo malowniczo. Nasz przewodnik poszarzał na twarzy i bardzo zdenerwowanym głosem uprzedził nas, że za chwilę spotkamy się z maoistowskimi partyzantami. Prosił nas również, abyśmy zachowywali się spokojnie i wykonywali wszystkie ich polecenia. Rzeczywiście po przejściu kilkuset metrów, na polanie po prawej stronie ścieżki, zauważyliśmy stolik, za którym siedział młody mężczyzna przypominający Guevarę. Za nim stały dwie bojowniczki z taśmami nabojów przewieszonymi przez piersi. Na stole leżał rewolwer. Partyzant skinął ręką, abyśmy podeszli jednocześnie każąc Ramowi pozostać z tyłu. Poprawną angielszczyzną zapytał nas z jakiego kraju pochodzimy a uzyskawszy odpowiedź, zapytał czy jesteśmy chętni „dobrowolnie” wesprzeć ich walkę datkiem w wysokości 1000 rupii (15 USD) od osoby. Na nasze pytanie, co nas czeka, jeśli odmówimy uśmiechnął się tajemniczo. W tej sytuacji poparliśmy ich sprawę i otrzymaliśmy stosowne pokwitowanie.
Już po powrocie do Pokhary, przeczytałem w lokalnej gazecie, że w dwa dni po naszym spotkaniu w tym samym rejonie wywiązała się potyczka między wojskiem a partyzantami, w której zginęło pięciu terrorystów.
Dalsza droga upłynęła bez żadnych przygód. Schronisko w Ghorepani składało się z kilku bungalowów oraz dużego budynku. W bungalowach były pokoje dla turystów wyposażone w prywatne łazienki. W głównym budynku, na piętrze, znajdowała się jadalnia. Było to duże pomieszczenie, pośrodku którego stał metalowy piec opalany drzewem. Dookoła były poustawiane ławy dalej stoliki z krzesłami. Wieczór spędziliśmy w towarzystwie grupy Malezyjczyków, których przewodnikiem był przyjaciel Rama. Chociaż szli tą samą trasą, niedługo po nas, nie spotkali już maoistów. Spotkaliśmy tam też angielską rodzinę, która zjechała się z całego świata, aby wspólnie spędzić Święta w Himalajach. Rodzice przybyli z Londynu natomiast troje ich dorosłych dzieci z różnych krajów Afryki i Azji gdzie pracowali jako wolontariusze. Opowieści o ich pracy wypełniły nam cały wieczór.
W wigilię 24 grudnia zostałem obudzony o wpół do szóstej. Czekała mnie wspinaczka na punkt widokowy Poon Hill skąd miałem obserwować wschód słońca. Ponieważ różnica poziomów wynosiła 450 metrów, na krótkim odcinku, podejście było dość męczące. Po osiągnięciu celu zdążyłem wypić kubek herbaty zanim rozpoczęło się widowisko. Promienie wschodzącego słońca zaczęły oświetlać ośnieżone wierzchołki masywów Dhaulagiri, Annapurny oraz Machhapuchhre, świętej góry Nepalu. W miarę jak słońce wędrowało w górę po niebie, kolor śniegu na szczytach zmieniał się od intensywnego pomarańczowego do oślepiającej bieli. Przejrzystość powietrza sprawiała, że widok zapierał dech w piersiach. W końcu spektakl dobiegł końca i rozpoczęliśmy schodzenie do schroniska.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Początkowo wspinaliśmy się na sąsiednie wzgórze skąd roztaczała się panorama na Ghorepani i znajdującą się nieco powyżej świątynię buddyjską. Następnie rozpoczęliśmy schodzenie do Tadapani, miejsca kolejnego noclegu. Ścieżka prowadziła dębowo-rododendronowym lasem o bardzo gęstym poszyciu. Również drzewa były porośnięte gęstym mchem, co sprawiało niesamowite wrażenie. Miejscami schodziliśmy po schodkach ułożonych z kamieni. Czasami szliśmy wzdłuż potoków górskich płynących wśród kamieni i tworzących gdzieniegdzie małe wodospady. Tam gdzie las tworzył polany mijaliśmy małe osady. Ich mieszkańcy, odcięci od świata, prowadzili proste życie niezmienne od wieków. Chociaż i tu widać było zmiany. Dawniej pozbawieni dostępu do wody i elektryczności mieli duże trudności w prowadzeniu swoich małych gospodarstw, częste były również przypadki śmierci z powodu dyzenterii. Od kilku lat rząd nepalski przy silnym wsparciu rządów państw Unii Europejskiej buduje w tym regionie ujęcia wody pitnej, ekologiczne oczyszczalnie i sieć elektryczną. Poprawie życia mieszkańców służą również wprowadzone dla turystów opłaty ACAP. Po kilku godzinnym marszu dotarliśmy do celu.
Teahouse w Tadapani składał się z kilku pokoików dla turystów oraz dużej prostokątnej sali, na środku, której znajdował się długi stół otoczony ławami. Pod stołem umieszczono metalową rynnę wypełnioną rozżarzonym węglem drzewnym. Podczas wieczoru gospodarze często uzupełniali węgiel. Jednocześnie z tyłu przez nieszczelne okna do pomieszczenia dostawało się chłodne powietrze. Powodowało to dla siedzących uczucie chłodu na plecach i żaru z przodu. Tego dnia w schronisku oprócz nas nocowali „nasi” Malezyjczycy, para Szwajcarów oraz trzech Australijczyków. Po południu spadło parę płatków śniegu, wywołując entuzjazm naszych przyjaciół z Kuala Lumpur. Okazało się, że był to pierwszy śnieg w ich życiu, który widzieli w naturze. Wigilię zaczęliśmy tradycyjnie, dzieląc się jeszcze w pokoju, przywiezionym z Polski opłatkiem. Następnie udaliśmy się na wspólny posiłek przyrządzony przez gospodynię. Kolację zaczęliśmy od złożenia sobie życzeń. Nawet Malezyjczycy, będąc buddystami, chętnie się przyłączyli. Po uroczystym posiłku każdy miał za zadanie zaśpiewać kolędę ze swojego kraju. Nam, Szwajcarom i Australijczykom nie sprawiło to żadnego kłopotu, gorzej było z Malezyjczykami, ale i oni wywiązali się z tego obowiązku. Resztę wieczoru spędziliśmy dzieląc się wrażeniami z pobytu w Nepalu. Ponieważ jutro drogi nasze i grupy z Malezji się rozchodziły pożegnanie „wzmocniliśmy” kilkoma łykami rumu. Żeby oddać nastrój należy wspomnieć, że wigilia upłynęła w blasku świec z powodu awarii instalacji elektrycznej, która miała miejsce miesiąc wcześniej.
Nazajutrz po wyjściu z pokoju moim oczom ukazała się panorama Machhapuchhre. Widok ośnieżonego szczytu na tle bezchmurnego nieba był na tyle atrakcyjny, że poprosiłem o przyniesienie śniadania na, zewnątrz aby się nim dostatecznie nacieszyć.
Po wyruszeniu kontynuowaliśmy schodzenie w kierunku Ghandruk – miejsca naszego ostatniego noclegu. Trasa podobnie jak wczoraj prowadziła przez las z tą różnicą, że dzisiaj las był mniej gęsty i często napotykaliśmy rozległe polany. Można było zaobserwować uganiające się po drzewach nieduże małpy odniosłem również wrażenie, że i ptaków było jak gdyby więcej. Ram powiedział nam, że w okresie monsunów (lato) trasa ta słynie z dużych pijawek, które z drzew wpadają przechodzącym za kołnierz. Po kilku godzinnym marszu zatrzymaliśmy się na obiad. Poprosiłem o coś ciepłego do picia i po chwili dostałem kubek herbaty. Gdy upiłem łyk poczułem ostro – cierpki smak. Okazało się, że jest to typowo nepalska herbata parzona ze świeżych liści imbiru. W smaku może nie była najlepsza, ale rozgrzewała znakomicie.
Do Ghandruku dotarliśmy na krótko przed zachodem słońca. Jest stosunkowo duża miejscowość, w której znajduje się szkoła i szpital. Ostatni nocleg na trekkingu spędziliśmy w hotelu Annapurna. Jak na warunki nepalskie był to w miarę komfortowy hotel z ciepłą wodą w łazienkach. Podczas pożegnalnej kolacji, którą zorganizował nam Ram, dostaliśmy od niego i od Babu drobne upominki oraz kartki z życzeniami. Charakterystyczne było to, że dziękował On głównie swojemu szefowi za to, że dał mu szansę przebywania w naszym towarzystwie. Wieczór upłynął w miłej atmosferze.
Ostatniego dnia trasa prowadziła w dół zboczem wąwozu, na którego dnie płynęła niewielka rzeczka. Różnica poziomów, które mieliśmy pokonać, aby osiągnąć Birethanti, wynosiła około tysiąca metrów. Po drugiej stronie wąwozu było widać szlak prowadzący dookoła masywu Annapurny, którego przejście zajmuje ponad trzy tygodnie. Często mijaliśmy karawany objuczonych osiołków dostarczających zaprowiantowanie do Ghandruk. Miejscami zbocze wąwozu było pokryte maleńkimi poletkami. Na jednym z nich zauważyłem rolnika, który orał je drewnianą sochą ciągniętą przez dwa woły. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Birethanti a za chwilę do Nayapul. Skąd wynajętą taksówką wróciliśmy do hotelu w Pokharze. Wieczór spędziliśmy spacerując po mieście. Rano następnego dnia pożegnaliśmy naszych „opiekunów”, którzy wracali do Kathmandu. My postanowiliśmy spędzić ten dzień na zwiedzaniu Pokhary a następnie wyruszyć na południe do Narodowego Parku Chitwan na spotkanie tygrysów i nosorożców.
Wyruszyliśmy o świcie 21 grudnia. Towarzyszyli nam Ram, nasz przewodnik oraz Babu, tragarz. Dwustu kilometrowa trasa łącząca Kathmandu z Pokharą początkowo prowadzi wzdłuż rzeki Trisuli do Mugling a następnie wąwozem rzeki Seti. Jest to wąska droga pokryta kiedyś asfaltem, po którym zostało już tylko wspomnienie. Niemal na całej długości biegnie na skalnej półce kilkadziesiąt metrów nad rwącą, górską rzeką. Czasami pół jezdni jest „ścięte” przez lawinę kamieni, która po jakimś deszczu zeszła z gór. Na całej trasie widziałem tylko jednego pracownika wyposażonego w łopatę i taczki, który starał się naprawić szkody wyrządzone przez taką lawinę. Obraz drogi dopełniają wraki rozbitych ciężarówek stojących na poboczu, których nikt nie ma zamiaru usunąć. Ruch nie był duży ale za to każde minięcie pojazdu nadjeżdżającego z przeciwka powodowało, że koła naszego autobusu znajdowały się niemal na samej krawędzi przepaści. Natomiast widoki na wąwóz i okoliczne góry były naprawdę wspaniałe. Po ośmiu godzinach osiągnęliśmy cel naszej podróży -Pokharę.
Zaraz po zakwaterowaniu się w hotelu Ram zaproponował nam wycieczkę łódką po jeziorze Fewa. Podczas przejażdżki odwiedziliśmy znajdującą się na małej wysepce Varahi Temple, świątynię poświęconą Wisznu. Również wówczas miałem sposobność obserwacji jak o zachodzie słońca widoczne w oddali, pokryte śniegiem, wierzchołki gór przybierają intensywną pomarańczową barwę.
Nazajutrz po wczesnym śniadaniu, wynajętą taksówką, dojechaliśmy do Nayapul gdzie znajdował się punkt startowy naszego trekkingu. Przechodząc przez wioskę kupiliśmy trochę świeżych mandarynek zerwanych dla nas przez sprzedawcę wprost z drzewa. Po krótkim marszu i pokonaniu potoku po wiszącej kładce osiągnęliśmy wioskę Birethanti gdzie zrobiliśmy krótki postój na herbatę w „teahouse”. Z Birethanti droga prowadzi wśród poletek uprawnych położonych na dość stromym stoku. Znajdują się one na półkach o powierzchni od kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Po kilku godzinach marszu pod górę minęliśmy osadę Hille i osiągnąwszy wysokość ponad 1500 m npm dotarliśmy do Tikedungi, miejsca naszego pierwszego noclegu. Nocowaliśmy w typowym „teahouse”. Jest to rodzinny pensjonat, składający się z kilku pokoików dla turystów oraz wspólnej jadalni gdzie można posiedzieć wieczorem i zjeść posiłek. Posiłki są przygotowywane przez personel i wszędzie mają tę samą cenę. Jest to rygorystycznie egzekwowane przez władze ACAP (Annapurna Conservation Area Project) w celu wyeliminowania konkurencji. Standard pokoi jest bardzo prymitywny: na wyposażeniu znajdują się dwa łóżka, szafka oraz kilka haków wbitych w ściany. Drzwi są zamykane na skobel. Jeżeli chce się zabezpieczyć swoje rzeczy lepiej mieć własną kłódkę. Ponadto dostaje się prześcieradło i poduszkę. Spać należy we własnym śpiworze. Toalety są z reguły wspólne. W prysznicach często brak ciepłej wody. Niemniej atmosfera panująca w schronisku jest naprawdę wspaniała.
Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy na szlak. Najpierw trasa prowadziła w dół aż do rzeki Bhurunghi, po przekroczeniu której należało podejść ostro pod górę. Następnie minąwszy miejscowość Ulleri weszliśmy w las dębowo-rododendronowy. Dochodząc do wioski Banthanti nagle zauważyliśmy dwie dziewczyny idące z naprzeciwka. Były uzbrojone w karabiny. Długie czarne włosy miały przewiązane czerwonymi opaskami. Wyglądały bardzo malowniczo. Nasz przewodnik poszarzał na twarzy i bardzo zdenerwowanym głosem uprzedził nas, że za chwilę spotkamy się z maoistowskimi partyzantami. Prosił nas również, abyśmy zachowywali się spokojnie i wykonywali wszystkie ich polecenia. Rzeczywiście po przejściu kilkuset metrów, na polanie po prawej stronie ścieżki, zauważyliśmy stolik, za którym siedział młody mężczyzna przypominający Guevarę. Za nim stały dwie bojowniczki z taśmami nabojów przewieszonymi przez piersi. Na stole leżał rewolwer. Partyzant skinął ręką, abyśmy podeszli jednocześnie każąc Ramowi pozostać z tyłu. Poprawną angielszczyzną zapytał nas z jakiego kraju pochodzimy a uzyskawszy odpowiedź, zapytał czy jesteśmy chętni „dobrowolnie” wesprzeć ich walkę datkiem w wysokości 1000 rupii (15 USD) od osoby. Na nasze pytanie, co nas czeka, jeśli odmówimy uśmiechnął się tajemniczo. W tej sytuacji poparliśmy ich sprawę i otrzymaliśmy stosowne pokwitowanie.
Już po powrocie do Pokhary, przeczytałem w lokalnej gazecie, że w dwa dni po naszym spotkaniu w tym samym rejonie wywiązała się potyczka między wojskiem a partyzantami, w której zginęło pięciu terrorystów.
Dalsza droga upłynęła bez żadnych przygód. Schronisko w Ghorepani składało się z kilku bungalowów oraz dużego budynku. W bungalowach były pokoje dla turystów wyposażone w prywatne łazienki. W głównym budynku, na piętrze, znajdowała się jadalnia. Było to duże pomieszczenie, pośrodku którego stał metalowy piec opalany drzewem. Dookoła były poustawiane ławy dalej stoliki z krzesłami. Wieczór spędziliśmy w towarzystwie grupy Malezyjczyków, których przewodnikiem był przyjaciel Rama. Chociaż szli tą samą trasą, niedługo po nas, nie spotkali już maoistów. Spotkaliśmy tam też angielską rodzinę, która zjechała się z całego świata, aby wspólnie spędzić Święta w Himalajach. Rodzice przybyli z Londynu natomiast troje ich dorosłych dzieci z różnych krajów Afryki i Azji gdzie pracowali jako wolontariusze. Opowieści o ich pracy wypełniły nam cały wieczór.
W wigilię 24 grudnia zostałem obudzony o wpół do szóstej. Czekała mnie wspinaczka na punkt widokowy Poon Hill skąd miałem obserwować wschód słońca. Ponieważ różnica poziomów wynosiła 450 metrów, na krótkim odcinku, podejście było dość męczące. Po osiągnięciu celu zdążyłem wypić kubek herbaty zanim rozpoczęło się widowisko. Promienie wschodzącego słońca zaczęły oświetlać ośnieżone wierzchołki masywów Dhaulagiri, Annapurny oraz Machhapuchhre, świętej góry Nepalu. W miarę jak słońce wędrowało w górę po niebie, kolor śniegu na szczytach zmieniał się od intensywnego pomarańczowego do oślepiającej bieli. Przejrzystość powietrza sprawiała, że widok zapierał dech w piersiach. W końcu spektakl dobiegł końca i rozpoczęliśmy schodzenie do schroniska.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Początkowo wspinaliśmy się na sąsiednie wzgórze skąd roztaczała się panorama na Ghorepani i znajdującą się nieco powyżej świątynię buddyjską. Następnie rozpoczęliśmy schodzenie do Tadapani, miejsca kolejnego noclegu. Ścieżka prowadziła dębowo-rododendronowym lasem o bardzo gęstym poszyciu. Również drzewa były porośnięte gęstym mchem, co sprawiało niesamowite wrażenie. Miejscami schodziliśmy po schodkach ułożonych z kamieni. Czasami szliśmy wzdłuż potoków górskich płynących wśród kamieni i tworzących gdzieniegdzie małe wodospady. Tam gdzie las tworzył polany mijaliśmy małe osady. Ich mieszkańcy, odcięci od świata, prowadzili proste życie niezmienne od wieków. Chociaż i tu widać było zmiany. Dawniej pozbawieni dostępu do wody i elektryczności mieli duże trudności w prowadzeniu swoich małych gospodarstw, częste były również przypadki śmierci z powodu dyzenterii. Od kilku lat rząd nepalski przy silnym wsparciu rządów państw Unii Europejskiej buduje w tym regionie ujęcia wody pitnej, ekologiczne oczyszczalnie i sieć elektryczną. Poprawie życia mieszkańców służą również wprowadzone dla turystów opłaty ACAP. Po kilku godzinnym marszu dotarliśmy do celu.
Teahouse w Tadapani składał się z kilku pokoików dla turystów oraz dużej prostokątnej sali, na środku, której znajdował się długi stół otoczony ławami. Pod stołem umieszczono metalową rynnę wypełnioną rozżarzonym węglem drzewnym. Podczas wieczoru gospodarze często uzupełniali węgiel. Jednocześnie z tyłu przez nieszczelne okna do pomieszczenia dostawało się chłodne powietrze. Powodowało to dla siedzących uczucie chłodu na plecach i żaru z przodu. Tego dnia w schronisku oprócz nas nocowali „nasi” Malezyjczycy, para Szwajcarów oraz trzech Australijczyków. Po południu spadło parę płatków śniegu, wywołując entuzjazm naszych przyjaciół z Kuala Lumpur. Okazało się, że był to pierwszy śnieg w ich życiu, który widzieli w naturze. Wigilię zaczęliśmy tradycyjnie, dzieląc się jeszcze w pokoju, przywiezionym z Polski opłatkiem. Następnie udaliśmy się na wspólny posiłek przyrządzony przez gospodynię. Kolację zaczęliśmy od złożenia sobie życzeń. Nawet Malezyjczycy, będąc buddystami, chętnie się przyłączyli. Po uroczystym posiłku każdy miał za zadanie zaśpiewać kolędę ze swojego kraju. Nam, Szwajcarom i Australijczykom nie sprawiło to żadnego kłopotu, gorzej było z Malezyjczykami, ale i oni wywiązali się z tego obowiązku. Resztę wieczoru spędziliśmy dzieląc się wrażeniami z pobytu w Nepalu. Ponieważ jutro drogi nasze i grupy z Malezji się rozchodziły pożegnanie „wzmocniliśmy” kilkoma łykami rumu. Żeby oddać nastrój należy wspomnieć, że wigilia upłynęła w blasku świec z powodu awarii instalacji elektrycznej, która miała miejsce miesiąc wcześniej.
Nazajutrz po wyjściu z pokoju moim oczom ukazała się panorama Machhapuchhre. Widok ośnieżonego szczytu na tle bezchmurnego nieba był na tyle atrakcyjny, że poprosiłem o przyniesienie śniadania na, zewnątrz aby się nim dostatecznie nacieszyć.
Po wyruszeniu kontynuowaliśmy schodzenie w kierunku Ghandruk – miejsca naszego ostatniego noclegu. Trasa podobnie jak wczoraj prowadziła przez las z tą różnicą, że dzisiaj las był mniej gęsty i często napotykaliśmy rozległe polany. Można było zaobserwować uganiające się po drzewach nieduże małpy odniosłem również wrażenie, że i ptaków było jak gdyby więcej. Ram powiedział nam, że w okresie monsunów (lato) trasa ta słynie z dużych pijawek, które z drzew wpadają przechodzącym za kołnierz. Po kilku godzinnym marszu zatrzymaliśmy się na obiad. Poprosiłem o coś ciepłego do picia i po chwili dostałem kubek herbaty. Gdy upiłem łyk poczułem ostro – cierpki smak. Okazało się, że jest to typowo nepalska herbata parzona ze świeżych liści imbiru. W smaku może nie była najlepsza, ale rozgrzewała znakomicie.
Do Ghandruku dotarliśmy na krótko przed zachodem słońca. Jest stosunkowo duża miejscowość, w której znajduje się szkoła i szpital. Ostatni nocleg na trekkingu spędziliśmy w hotelu Annapurna. Jak na warunki nepalskie był to w miarę komfortowy hotel z ciepłą wodą w łazienkach. Podczas pożegnalnej kolacji, którą zorganizował nam Ram, dostaliśmy od niego i od Babu drobne upominki oraz kartki z życzeniami. Charakterystyczne było to, że dziękował On głównie swojemu szefowi za to, że dał mu szansę przebywania w naszym towarzystwie. Wieczór upłynął w miłej atmosferze.
Ostatniego dnia trasa prowadziła w dół zboczem wąwozu, na którego dnie płynęła niewielka rzeczka. Różnica poziomów, które mieliśmy pokonać, aby osiągnąć Birethanti, wynosiła około tysiąca metrów. Po drugiej stronie wąwozu było widać szlak prowadzący dookoła masywu Annapurny, którego przejście zajmuje ponad trzy tygodnie. Często mijaliśmy karawany objuczonych osiołków dostarczających zaprowiantowanie do Ghandruk. Miejscami zbocze wąwozu było pokryte maleńkimi poletkami. Na jednym z nich zauważyłem rolnika, który orał je drewnianą sochą ciągniętą przez dwa woły. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Birethanti a za chwilę do Nayapul. Skąd wynajętą taksówką wróciliśmy do hotelu w Pokharze. Wieczór spędziliśmy spacerując po mieście. Rano następnego dnia pożegnaliśmy naszych „opiekunów”, którzy wracali do Kathmandu. My postanowiliśmy spędzić ten dzień na zwiedzaniu Pokhary a następnie wyruszyć na południe do Narodowego Parku Chitwan na spotkanie tygrysów i nosorożców.
Dodane komentarze
Przydatne adresy
tytuł | licznik | ocena | uwagi |
---|---|---|---|
dzienniki z podróży | 849 | Zdjęcia oraz opisy wypraw, które odbyliśmy do wielu krajów głónie Azji i Afryki |
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.