Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Zima w Wietnamie > WIETNAM, HONG KONG


iloveyourmici.blox.pl iloveyourmici.blox.pl Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Witnamie 1na szybko przez Wietnam

Wybierając się do Wietnamu musiałem wyczerpać cały limit szczęścia na ten rok. 10 dni w lutym, z okazji chińskiego nowego roku było moim pierwszym urlopem po 4 miesiącach pracy w Pekinie. Do ostatniej chwili myślałem, że nigdzie nie wyjadę. W tym czasie, Chińczycy wykupują bilety, na wszystkie dostępne środki transportu. Dziesiątki, setki milionów ludzi muszą w to najważniejsze dla nich święto spotkać się z rodziną. Na dzień przed urlopem, z powodów niejako osobistych postanowiłem wykorzystać okazję i pojechać gdziekolwiek, byle ciepło, byle na południe. Po godzinie w Internecie znalazłem za 1000 zł lot do Hanoi z między lądowaniem w Hong Kongu. Teraz wiza, potrzebna czy nie? Znalezione w google myvietnamesevisa.com informuje mnie, że do Wietnamu potrzebna jest wiza. Nie można jej normalnie dostać przy wjeździe do kraju, jednak ich firma, zapewnia za 30$ dolarów list polecający, dzięki któremu, za kolejne 25$ będę mógł kupić wizę na lotnisku. W tym momencie, jeszcze się nie zastanawiałem czy powinienem im zaufać. Wypełniam formularz, płace karta i mimo soboty po 3 godzinach mam już skan listu polecającego. Czas na bilet. Strona przy próbie płatności się sypie. Mimo terminu w biurze poświęcam na to większość dnia, próbuję kilkaset razy i kiedy w końcu mi się udaje nie dostaję elektronicznego biletu. Telefony do biura linii lotniczych, telefony do banku, problemy z kartą, zmiany cen, w końcu na 4 godziny przed odlotem w poniedziałek dostaję upragniony bilet. Mam tylko czas, żeby kupić tabletki na sraczkę, sprej na komary i wrzucić trochę ubrań do torby. Nie mam nawet plecaka. Z powodu braku informacji na bilecie, dojeżdżam do złego terminalu, kolejne pół godziny w autobusie i juz przy odprawie pracownicy linii lotniczych pytają sie mnie o wizę. Okazuje się, że nigdy nie słyszeli o liście polecającym. Muszą go gdzieś przefaksować żeby sprawdzić czy to naprawdę działa. Czekam kolejne półgodziny na ławce. Przed wyjazdem wypiłem melisę i całe zamieszanie nie wzbudza we mnie żadnych emocji, pełen relaks. Wszystko ok, 3h lotu do Hong Kongu, przesiadka i o północy jestem w Hanoi. O Wietnamie nie wiem nic, do dyspozycji mam tylko 12 letni przewodnik po Hanoi, który znalazłem w hostelu.

Po wylądowaniu, czekając na wizę, poznaję Kanadyjczyka. Umawiamy się, że weźmiemy razem taksówkę. Pierwsze wrażenia z Wietnamu z okna taksówki: jest przed północą, na autostradzie pędzą ludzie na skuterach, taksówkarz praktycznie bez przerwy musi na kogoś trąbić. Mijamy totalnie niezorganizowane przedmieścia, ogromny targ z kwiatami, który nawet o tej porze tętni życiem, kilkukondygnacyjne estakady. Po zameldowaniu sie w hostelu kupujemy po piwie i idziemy zwiedzić okolicę. Hanoi ma niesamowity nastrój, niektóre uliczki, zastawione stolikami pełne są ludzi. Po chwili okazuje się, że droga, którą wybraliśmy otacza bazę wojskową, położoną w centrum miasta. Przy każdej bramie stoją młodzi żołnierze, w białych rękawiczkach z kałasznikowami. Widząc nas, każdy z nich mówi hello i macha ręką, widać brakuje im dyscypliny.

Znaczna większość turystów przyjeżdżających do Hanoi trafia do starej dzielnicy w centrum. 50 wąskich uliczek, gęsto zabudowanych kamieniczkami pamiętającymi rządy Francuzów, których szerokość rzadko przekracza 5 metrów. Rozbudowywane były w niekontrolowany sposób, ich wysokość często sięga siedmiu kondygnacji, każda z osobna jest potwornie brzydka, wykończona innym materiałem, ozdobiona tandetnymi detalami, lampionami, wyblakłymi markizami, kolorowymi szyldami, sznurami z praniem i zwojami kabli. Razem tworzą bardzo spójny krajobraz architektoniczny, niepowtarzalną atmosferę – radosny chaos. Przy jednej z uliczek jest mój hostel, trzy razy mijam go, niezauważając szyldu wśród setek reklam.



Z okazji nowego roku, całe miasto przyozdobione jest czerwonymi flagami z żółtą gwiazdą i świecącą, świąteczną wersją sierpa i młota,. Pomiędzy budynkami, na skuterach, poruszają się setki Wietnamczyków. Każdy sie gdzieś śpieszy, jakby miał coś bardzo ważnego do załatwienia, wszyscy trąbią i pokrzykują. Na chodniku siedzą kobiety i rąbią tasakami mięso. Zawsze chętnie próbuję lokalne specjały, tu mam poważne wątpliwości. Szukając czegokolwiek innego do zjedzenia niż Pho (zupa z makaronem dostępna na każdym rogu) widzę liczne kawiarenki. Na malutkich plastikowych krzesełkach, wśród otaczającego zgiełku, siedzą spokojnie wietnamscy mężczyźni. Piją bardzo mocną kawę, czasem z lodem, zawsze potwornie przesłodzoną. Filiżanka małej czarnej podawana jest w miseczce z gorącą wodą, żeby za szybko nie wystygła. Między stolikami kręcą się sprzedawcy wszystkiego, kobiety z ciężkimi koszami i czyściciele butów, którzy na czas wykonywania usługi oferują plastikowe klapki. Kilku z nich wtyka palec w dziury w moich butach oferując sklejenie, próbuję tłumaczyć, że wolałbym nowe. Jedna z kobiet do kosza na bambusowym kiju ma przywiązanego na króciutkim sznurku kota, który strasznie biadoli. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie uratować mu życia, cena wywoławcza 7 dolarów. Dziki, zapuszczony azjatycki mikro Paryż, mikro kawiarenki, a w nich mikro ludzie.

Jestem mocno zawiedziony pogodą, temperatura 13st plus deszcze. Nie na takie wakacje liczyłem. Wieczorem kupuję bilet lotniczy do Sajgonu na następny dzień. Po zimie w Pekinie potrzebuję słońca za wszelką cenę.

Znajdujący się na południe od KM park Lenina jest dziś zupełnie opustoszały. Nie wiem czy z okazji zimy, czy po prostu wtorkowego przedpołudnia. Wzdłuż ogrodzenia, jeden przy drugim rozstawili się sprzedawcy drzewek mandarynkowych, odpowiednika naszych choinek. Pomiędzy drzewami stoją nieczynne karuzele. Centralnym punktem parku jest jezioro, na zamkniętej dla zwiedzających wyspie stoi pomnik. Z daleka wydaje mi się, że przedstawia wujka Ho podającego rękę Leninowi.



Siadam na jednym z miniaturowych krzesełek. Mimo loga Coca Coli nie wierzę że to produkt firmowy. Sprzedawca podaje mi piwo i brudną szklankę, po czym siada na murku, 2 metry ode mnie i się bezczelnie gapi. Leniwa atmosfera, z głośników płynie wietnamska muzyka z hawajskimi akcentami. Kolega barmana złowił coś w jeziorze, ten pędzi mu na pomoc z połową plastikowej butelki. Obaj są wyjątkowo podekscytowani. Chwilę walczą z przywiązanym do bambusowego kija durszlakiem. Po chwili wracają z może pięcio centymetrową rybką w butelce. Barman jedzie na skuterze do sklepu po warzywa.

Szukając restauracji czuję się jak upośledzony, oprócz hoteli i stoisk z Pho nie mogę znaleźć nic miejscowego. Myślami jestem już w Sajgonie, kiedy nagle wszystko wokół cichnie. Z ulic znikają skutery, milkną klaksony, sprzedawcy zasuwają metalowe rolety, za 6 godzin azjatycki Nowy Rok.

Pięć kolejnych autobusów na lotnisko nie przyjeżdża, czasu coraz mniej, zastanawiam się już czy nie dać się namówić i za 10 dolarów nie pokonać godzinnej trasy na lotnisko z taksówkarzem na skuterze. Czekające na ten sam autobus młode Wietnamki namawiają mnie i Koreankę, żeby razem wziąć taksówkę. Wysiadają gdzieś po drodze. Wychodzi drożej i dłużej niż jakbyśmy wzięli taksówkę we dwójkę.

W hali odlotów sami starsi europejczycy, niespecjalnie ekstremalny ten Wietnam. Gabloty na bezcłówce zapełniają wyblakłe pudełka z lego i Barbie, stare kolekcje firmowych perfum i miejscowe słodycze, wśród których znajduję polskie śliwki w czekoladzie. Samolot linii JetStar Pacific nie jest nawet w 30% pełny. Nic dziwnego, że na dzień przed odlotem udało mi się kupić bilet za 50$. Powoli rodzi się plan na resztę pobytu, oparty na pirackiej kopii przewodnika Lonely Planet. Rezygnuję z wyjazdu do Kambodży, połowę wyjazdu spędzę w samolocie, potrzebne są jakieś konkrety. Chcę wynająć skuter i pojeździć po Wietnamie na własną rękę.

Taksówkę dzielę z Anglikiem i Amerykanką. Każdy z nas naczytał się o czyhającej na nas na lotnisku mafii taksówkowej. Amerykanka pyta o cenę za kurs do centrum, taksówkarz mówi, że nie wie, zobaczymy co wyjdzie na liczniku, Amerykanka mówi, że nie ma mowy, nie zapłacimy więcej niż 8$, taksówkarz mówi ok. Na miejscu licznik pokazuje 5$. Jest 22.30, wszyscy podekscytowani nowym rokiem, 3 pasmowe ulice są totalnie zakorkowane tysiącami skuterów. W hostelu okazuje się, że wszystkie złe opinie na hostelworld były prawdziwe, zaradna właścicielka wynajęła już wszystkie pokoje mimo rezerwacji. 23.00 stoję dość zrezygnowany wśród świętującego tłumu, kiedy ku mojemu zdziwieniu zaczepia mnie mini staruszka i mówi mi “free room”. W wąskiej uliczce, wewnątrz kwartału stłoczone są Wietnamskie “kamienice”, parter jest otwarty także można zajrzeć do środka. Każdy dom składa się z 4 pokoików, jeden nad drugim z bardzo wąską spiralną klatką schodową. Za cenę równą hostelowemu dormitorium dostaję pokój z podwójnym łóżkiem, własną łazienką, telewizorem i klimatyzacją. Uliczka jest tak wąska, że z balkonu mogę dotknąć ściany przeciwległego domu.

Szybki prysznic, 10 minut przed północą wychodzę na ulicę i nie wierzę! Po drugiej stronie ulicy widzę Jessiego, Amerykanina, którego 3 miesiące temu poznałem w moim hostelu w Pekinie kiedy zaczynał, ze swoją koleżanką podróż po Azji. Mam z nimi kontakt na fb i przed wyjazdem myślałem, żeby się skontaktować i sprawdzić gdzie są, ale do ostatniej chwili nie wiedziałem czy pojadę, a szansa na to, że akurat będą w Wietnamie była nikła. Okazało się, że rozdzielili się w Hanoi. On, kilka godzin temu przyjechał do Sajgonu z trzema Holendrami po 3 tygodniowej podróży na Hondach Win. Wietnam to praktycznie jedno bardzo długie wybrzeże. Wielu podróżujących po Azji, jeśli ma czas i odwagę decyduje się na zwiedzanie tego kraju na dwóch kółkach. Kupuje się dorżnięty, wiekowy minimotorek na jednym końcu kraju i w ślimaczym tempie pełznie się na drugi koniec. Koszt takiego pojazdu, to w zależności od umiejętności walki o dobrą cenę, 150-300$, do tego dochodzi koszt napraw. Honda Jessiego psuła się średnio raz dziennie, warsztaty, w których za kilka dolarów można reanimować motocykl, rozsiane są po całym kraju co kilkaset metrów.

Mam już z kim świętować Nowy Rok. Późno w nocy, wiele piw później, siadamy na krawężniku i zamawiamy smażony makaron z jajkiem. Dwa metry dalej na chodniku stoi trumna ze zdjęciem. W niej, ciało zmarłego tego samego dnia w pożarze Wietnamczyka, wokół rodzina w żałobie wyleguje się na leżakach. Plączemy się po dzielnicy do piątej rano. Wietnamczycy już dawno przestali świętować. Postanawiam rano wynająć skuter.

Od kursu na prawo jazdy pół roku temu nie siedziałem na motorze. Dodatkowo jestem zawiany po wczorajszej nocy. Zwlekam z wynajęciem skutera ile się da, pytam o ceny, kupuję linki do mocowania bagażu, które pamiętam z dzieciństwa na dachach samochodów, pije dwie kawy, wykupuję dwudniową wycieczkę w deltę Mekongu na za trzy dni, z nerwów zapominam o jedzeniu. W jednym ze sklepików zaczepia mnie Polak, który rozpoznał rodaka po akcencie, straszne. W końcu o 15 dochodzę do siebie i jestem gotowy do wyjazdu. Czekając na załatwienie formalności rozmawiam z młodym Wietnamczykiem Mangiem, który proponuje, że poprowadzi mnie przez miasto. Jeszcze przed opuszczeniem miasta zdaję sobie sprawę z tego jakiego trupa wynająłem. Moja Honda Future to bardzo dziwny pojazd. Ani to skuter, ani motor. Motorynka? Może była szczytem marzeń Wietnamczyków dziesięć lat temu dziś jest to jeden z gorszych pojazdów na trasie. Jest w kiepskim stanie, ale dzięki temu nie czuję się za nią tak odpowiedzialny. Według właścicielki biegi można tylko zmieniać do góry, jak sie zatrzymam mogę zrzucić z czwórki na luz, światła nie działają, po przekroczeniu 60km/h silnik wyje. Co chwilę słyszę jakieś dźwięki, ale mówię sobie, że to nie mój pojazd. Na skraju miasta wymieniam się z Mangiem numerami telefonów. Mówi, że może jutro przyjedzie nad morze ze znajomymi.

Jedynka, dwójka, trójka, czwórka i już pędzę autostradą 40km/h. Jazda nie stwarza większych problemów. Stosunek aut do motorynek to może 1:100. Mimo pozornego chaosu wszyscy utrzymują bezpieczny dystans i ostrzegają się klaksonami. Moim pierwszym celem jest odległe od Sajgonu o 150 km nadmorskie Vung Tao. Kask, który dostałem ze skuterem przypomina styropianowy kask na rower dla dzieci. Przy jednym z przydrożnych stoisk kupuje nowy za 10$, najlepszy jaki jest dostępny, a jednocześnie jedyny, który się mieści na moją głowę. Po próbie targowania się dostaję za darmo maskę na twarz i gogle. Gogle bardzo ograniczają pole widzenia, w masce się pocę i nie mogę oddychać, po chwili je zdejmuję i wkładam z powrotem moje podrabiane Ray bany. Piasek w ustach, łzy od wiatru w oczach, easy rider. Praktycznie cała droga to dwa pasy w jedną stronę i dwa pasy w druga. Krajobrazu nie widać bo na całej długości ciągną się parterowe budynki. Wyblakły chaos. Grzeje słońce, jest kolorowo i pozytywnie, w porównaniu z tym chińska prowincja sprawia bardzo przygnębiające wrażenie, niewykończone ceglane magazyny, betonowe ogrodzenia i brak drzew.



Jest 16 a ja jeszcze nic nie jadłem. Cieszy mnie, że przy drodze jest cała masa bardzo klimatycznych knajpek. Duże wiaty, kryte palmowymi liśćmi, między słupami rozpięte są hamaki, na których wylegują się Wietnamczycy popijający mrożoną kawę. Zatrzymuję się, przy jednej z nich i okazuje się, że nic do jedzenia tam nie dostanę. Może godzinę później trafiam na odcinek drogi przy którym rozstawili się sprzedawcy z jedzeniem. Do wyboru jest tylko nadziewana jajkiem i mięsem bułka na parze. Dom-restauracja, przy którym się zatrzymałem to bardzo dziwny twór. W betonowej konstrukcji, położonej na dwóch poziomach nie widać żadnej logiki. Pomieszczenia są duże i puste, częściowo otwarte, gołe ściany, samotne stoliki, ogromna toaleta z pojedynczym kranikiem. Oceniam apetyt na co najmniej 3 bułki, jednak po tym jak widzę, że mięso jest na wpół surowe, wyrażam tylko zachwyt i szybko wracam na trasę.

Po godzinie jazdy motorynka staje się integralną częścią mojego tyłka. Przestaje mi się to podobać. Brak świateł miał nie być problemem, zamierzałem dotrzeć na miejsce przed zmrokiem, ale już widzę że to się nie uda. Przed Vung Tao jest już ciemno, nie mogę zdjąć okularów przeciwsłonecznych bo wiatr będzie przeszkadzał w jeździe. Na miejscu zaglądam do przewodnika, żeby sprawdzić gdzie dojechałem. Zapowiada się Wietnamskie Cannes, nie do końca tego oczekiwałem, zmieniam plan i odbijam do Long Hai. Ma to być dzika rybacka wioska, piękna plaża i spokój. Na stacji benzynowej upewniam się czy dobrze jadę, 3 osobowa rodzina na skuterze, proponuje mi, żeby jechał za nimi. Po drodze mijamy tyle motocykli, że już po chwili nie jestem pewien czy dalej jadę za “moją” rodziną. Longhai okazuje się rozczarowaniem. Rybacka wioseczka, przeżyła prawdziwy bum i niesamowicie się rozrosła. Przy kilku ulicach stoją rzędy betonowych domów. Zatrzymuję się przy głównym placu, położonym na skraju plaży. Przy stolikach siedzą, jeszcze ludzie. Widzę tylko jednego białego, około 50 letni Anglik w towarzystwie dwóch Wietnamek. Pytam się go o hotel, jest dość opryskliwy, jakby nie był zadowolony, ze ktoś go tu znalazł. Nie dziwię się, przecież właśnie w tej okolicy aresztowano Garrego Glittera za pedofilię. Nabija się ze mnie, że szukam czegoś tańszego niż jego hotel za 11$. Ceny w Long Hai okazują się być wyższe niż się spodziewałem. W końcu zatrzymuję sie w hotelu, gdzie płacę 10$ za noc. Pokój wyłożony pod sufit białymi kafelkami wygląda jak łazienka, jest telewizor i klimatyzacja, w oknach tylko okiennice, nie ma szyb.

Wygląda na to, że LongHai nie jest jeszcze specjalnie popularne, wśród zachodnich turystów. Wietnamczycy jeśli nie powiedzą hello, to przynajmniej pogapią się na białą małpę. Plaża jest bardzo brudna, wszędzie latają styropianowe pudełka po jedzeniu na wynos. Idąc wzdłuż morza trafiam na obiecaną rybacką wioskę. W świetle księżyca wygląda niesamowicie. Zbudowane z tego co morze wyrzuciło domy ciągną się, aż do samej wody, przez szpary przebija się niebieskie światło telewizorów . Wygląda na to, że w Wietnamie, dostęp do plaży wcale nie jest luksusem, wręcz przeciwnie, im bliżej wody, tym biedniej wyglądają chałupki. Pierwszy raz żałuję, że nie mam statywu i cyfrowego aparatu.

Wracam tam z samego rana. W dzień, rybacka wioska wygląda równie radośnie jak cały Wietnam. Przy brzegu stoją kolorowe łodzie rybackie, ich właściciele czyszczą sieci. Nie ma kanalizacji, wszyscy mieszkańcy załatwiają swoje potrzeby na plaży. Mieszkańcy jednego z domów wołają mnie do siebie. Siedzą na czymś, co bardzo naciągając można nazwać tarasem. Zbudowana z patyków konstrukcja, zwieszona 2 metry nad plażą, wygląda bardziej jak więzienie Wietkongu. Wypijam z nimi kieliszek cienkiej wódki, do zagryzienia dostaję suchy placek. 100 metrów dalej, dwóch rybaków zaprasza mnie, żeby się przysiadł do ich stolika. Nie mówią po angielsku, ale na migi się dogadujemy. Wiem, że pierwsze pytanie, jakie zadają Wietnamczycy to ile masz lat, pokazując biust i długie włosy pytają się gdzie jest moja dziewczyna.. Piejmy razem kawę z lodem, do której podają czajniczek z zieloną herbatą. Gdy kawy ubywa, dolewa się do szklanki herbaty.



Jadę 30 km na wschód wzdłuż morza. Plaże wciąż wyglądają dziewiczo, ale szybko się to zmieni. Co kilka kilometrów stoi tablica przedstawiająca zaplanowany w tym miejscu ośrodek wypoczynkowy lub osiedle willi. Zatrzymuję się przy jednej z publicznych plaż. Kobieta, którą proszę o przypilnowanie moich rzeczy okazuje się mówić płynnie po angielsku. Mieszka od wielu lat w Stanach, przyjechała odwiedzić rodzinę. Mówi, że wszystko w Wietnamie jest dla niej tanie jak piasek. Zanim udaje mi się zanurzyć w wodzie po szyję słyszę jak gwiżdże na mnie ratownik. Nie spodziewałem się takiego nadzoru, na końcu świata. Młodzi Wietnamczycy kapią się w długich dżinsach. Na brzegu przysiada się do mnie starszy pan, pokazuje mi że ma 50 lat, odpisuję mu na komórce, że mam 26. Rozmowa się urywa. W milczeniu palimy papierosy. Piszę smsa do Manga, bardzo przydało by mi się towarzystwo kogoś, kto nie będzie się na mnie bez przerwy gapił, obawiam się jednak, że smsy z polskiego numeru, nie dochodzą do Wietnamu. Najbardziej dziką plażą jaką po drodze znalazłem, jest o dziwo plac budowy osiedla willowego. Sięga ona w głąb lądu na kilkaset metrów. Pośrodku stoi parterowy budynek, w którym mieści się makieta i centrum sprzedaży. Podjeżdżam piaszczystą drogą do strażników i pytam czy mogę zaparkować motorynkę pod dachem. Nie mają nic przeciwko temu, ale gdy tylko wchodzę do wody, krzyczą i machają rękami, żebym natychmiast wyszedł bo są duże fale. Topielec turysta, na jego zmianie oznaczałby koniec kariery. Po drodze trafiam jeszcze do położonego na odludziu, dużego portu. Przy brzegu stoją zacumowane, kolorowe kutry rybackie. Jest bardzo gorąco, wszyscy pochowali sie w swoich drewnianych chatkach, na środku parkingu stoi śmietnik w kształcie pingwina.

Kolejny wieczór na placu, przy plaży w Long Hai. Jestem tu jedynym obcym, obawiam się, że znów z braku towarzystwa, położę się wcześnie spać. Niedaleko mnie siedzi trójka młodych Wietnamczyków. Spoglądają w moją stronę, śmieją się, machają, wołają hello i w końcu zapraszają mnie do swojego stolika. Long ma 23 lata, jego żona, będąca w 7 miesiącu ciąży, 19, urocza siostra ma lat 18, ale wszyscy wyglądają na 6 lat mniej. Z jednego kieliszka pijemy alkohol, który smakuje jak rozcieńczona nalewka. Każda półlitrowa, plastikowa butelka, w której można go kupić jest inna, prawdopodobnie jest to jakaś domowa produkcja. Zamawiam kolejną butelkę, jedyne co rozumiem z etykiety to 29%. Lang potrafi po angielsku powiedzieć tylko “ok, mather i father”. Pomagamy sobie w rozmowie rysując w moim notatniku. Jego żona, Nang, co chwile pokazuje mi, że jest już pijany. Nie podoba mi się brzmienie wietnamskiego języka, kojarzy mi się z dźwiękami, które wydają osoby głuchonieme. Robi się chłodno, Lang proponuje żebyśmy dokończyli butelkę u nich w domu. Cieszy mnie, że nie planuje prowadzić. Jego żona najpierw odwozi siostrę, a potem wraca po nas. Jedziemy w trójkę na skuterze, przez puste, strome uliczki. Mieszkają niedaleko mojego hotelu. Ich dom, mimo, że na południu Azji przypomina, te które widziałem na Mauritiusie czy w Maroku. Jest prostą żelbetową bryłą, ozdobioną betonowymi tralkami z dachu widać morze. Na razie 2 kondygnację, ale na górze zaczynają się już schody dla przyszłego pokolenia. Poznaję ich rodziców, siadamy wszyscy na podłodze i niby rozmawiamy. Myślę, że jesteśmy dla siebie na wzajem podobną atrakcją. Dostaję na pamiątkę jedno ze zdjęć ze ślubu, który odbył się zaledwie miesiąc temu. Long pokazuje, że jak mam pójdzie w końcu spać to dokończymy nalewkę. Pijemy jeszcze po rozchodniaku i umawiamy się na jutrzejsze śniadanie. Mama na pożegnanie wręcza mi czerwoną kopertę. Według azjatyckiego zwyczaju, wręcza się w niej pieniądze na nowy rok. W środku jest równowartość 1$, próbuję ją zwrócić Langowi przy drzwiach, ale odpowiada, że to jest Wietnam i musze ją przyjąć. Nie udaje mi się ich przekonać, że mogę wrócić na piechotę, znowu w trójkę jedziemy na skuterze do hotelu.

Rano z trudem odnajduję ich dom. Siadamy razem w sieni na macie i pijemy herbatę. Co chwilę zagląda, któryś z sąsiadów, żeby zobaczyć dziwo. Jeden z nich przynosi butelkę po Napoleonie, wypełnioną jakimś białym alkoholem. Próbuję wytłumaczyć, że prowadzę, ale w końcu muszę chociaż zamoczyć usta. Long pokazuje mi duży słój wypełniony resztkami fermentujących owoców, tak chyba powstaje to co pijemy. Chwilę później przed nami pojawia się wielki gar wypełniony ugotowanymi skorupiakami. Połowa z nich to kraby, pozostałych nigdy wcześniej nie widziałem. Początkowo każdy podaje mi obrane mięso, ale proszę ich, żeby nauczyli mnie jak to się robi. Jako przyprawa służy sól ugnieciona z kawałkami czili. Mama proponuje mi, żebym ożenił się z jej córką, śmieję się widząc przerażenie w oczach ślicznej dziewczyny. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, które niestety nie wyjdą, Dostaję dane wszystkich członków rodziny: imiona, nazwiska, numery telefonów, poprawiają mnie jak je wymawiać. Dostaję też zaadresowaną już kopertę. Wiem jak ciężko mi potem jest się zebrać, żeby napisać poznanym na wakacjach ludziom list. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Zbieram swoje rzeczy, żegnamy się i jadę do Vung Tao zobaczyć 36 metrowego Jezusa na szczycie wzgórza. Ile ma ten w Polsce? Miasto okazuje się być bardzo malownicze, zajmuje cały półwysep. Główna droga prowadzi wzdłuż nabrzeża, wokół wzgórza na którym rozsiane są małe domki. Myślę, że Jezus z Vung Tao, nawet jeśli nie jest najwyższy na świecie, zasługuje na kilka metrów ekstra, ze względu na stojącą nieopodal olbrzymią betonową Maryjkę. Objeżdżam cały półwysep, robię przerwę na mrożona kawę i wracam do Sajgonu.



Następnego dnia jadę na zorganizowaną wycieczkę w deltę Mekongu. Nikomu nie polecam tego wyjazdu. Nic co zobaczycie w ciągu 2-3 dni nie jest prawdziwe, wszystko sprawia wrażenie ubogiego disneylandu zbudowanego dla turystów. Kolejne wyspy, na których się zatrzymujemy przedzielone są na pół drucianym płotem. Części, w której mieszkają Wietnamczycy nie widzimy, prowadzeni jesteśmy tylko od drogiej restauracji z nieświeżym jedzeniem, do sklepiku z tandetnymi pamiątkami, chińscy turyści kupują wszystko co się im zaproponuje. Sprzedawcy są opryskliwi i poganiają grupy, od których wyciągnęli juz pieniądze, żeby zrobili miejsce dla następnych. W mieście gdzie mięliśmy sie zatrzymać na noc, wynikają jakieś problemy z hotelem. Prowadzą nas z jednego budynku do drugiego, w poszukiwaniu wolnych pokoi.

Umawiam się na nocne zwiedzanie miasta z parą Australijczyków, których poznałem w autobusie. Pijemy piwo pod ich hotelem, kiedy z budynku wychodzi Anglik, z którym dzieliłem taksówkę z lotniska. Włócząc się po nabrzeżu, kupujemy wódkę bananową. Zmieszana ze sprzedawanym wszędzie napojem z prasowanej trzciny cukrowej, smakuje świetnie, wyszedł bardzo tropikalny drink. Przenosząc się z miejsca na miejsce, od piwa do piwa, w końcu siedzimy w jakiejś ciemnej uliczce na krawężniku. Na przeciwko nas, przy miniaturowych stolikach i stoisku z owocami, siedzą trzy osoby. Zapraszają nas do stolika. Dwie, dziewczyny, jak to Wietnamki wyglądają na 15 lat, siedzący z nimi mężczyzna przedstawia się jako ich brat. Mówią trochę po angielsku, pytają się skąd jesteśmy, czy jesteśmy żonaci, po chwili jedna z nich karmi mnie dorianem z lodami – owocem o smaku cebuli. Australijczycy po jakimś czasie wracają do hostelu, a my się umawiamy na zwiedzanie okolicy na skuterach. Analizujemy z Anglikiem jakie są szanse, że poznane przez nas dziewczyny są prostytutkami, najbardziej wskazuje na to nieodłączny “brat”. Próbujemy jeszcze sobie wmówić, że spotkaliśmy je przypadkiem, niczego nie szukaliśmy, po prostu obcokrajowcy są dla nich atrakcyjni. Gdy pytają się do którego hotelu chcemy jechać poddajemy się. Najgrzeczniej jak się da mówimy, że nie będziemy za nic płacić i możemy je zaprosić na pożegnalną kolacje. Siedzimy w otwartej restauracji na nabrzeżu, pijemy piwo z “bratem”, a ja karmię moją prostytutkę krewetkami. Po posiłku szybko odjechały na swoich skuterkach w głuchą noc.



Po kolejnym dniu w delcie i nocy w Sajgonie wracam do Hanoi. Ostatnie co chcę zrobić przed wyjazdem to kupić wietnamską kawę. W Chinach nie ma nic co by się jej równało. Czarna jak smoła, z lekkim czekoladowym aromatem. Jest 23, biegam po wąskich uliczkach Hanoi w poszukiwaniu kawy, wszystkie miejsca, w których widziałem sprzedawców kawy, są już zamknięte. Zaczepia mnie uliczny sprzedawca książek. Mówię mu, że książki nie potrzebuję, ale może wie gdzie mógłbym kupić kawę. Po kilku bezowocnych próbach, mówi, że moglibyśmy spróbować w jego dzielnicy, którą oddziela od części turystycznej estakada. Wszystko wygląda podobnie do Hoan Kiem, ale estakada okazuje się granicą niemożliwą do przekroczenia dla turystów. Nie ma szyldów, białych, ulicznych sprzedawców. Jest bardziej ciemno, brudno i cicho. W pierwszym sklepiku znajduje kawę, której szukałem. Nie chce ode mnie żadnych pieniędzy za pomoc, wiec zapraszam go na piwo. Kiedy przed zbitymi z desek drzwiami, proponuje, żebyśmy się napili u jego znajomego, mam już poważne wątpliwości czy powinienem mu ufać. Ma może 1,5m wzrostu, ale jestem tu jedynym obcokrajowcem. W końcu siadamy, przy stoisku z Pho. Dołącza do nas jego znajomy, w czarnym dresie i z grubym łańcuchem na szyi, który zostaje mi przedstawiony jako posiadacz dwójki dzieci i pistoletu. Śmieje się, że jest największy w okolicy, a przy mnie wygląda jak karzeł. Mówi, że nie jest gangsterem, ale jakbym potrzebował kupić narkotyki, to mogę się do niego zgłosić. Obaj odprowadzają mnie do estakady i po drodze pytają jeszcze czy nie mam ochoty iść z nimi na masaż z bum-bum. Zastanawiam się, czy mnie puszczą wolno, jeden z nich ma pistolet, a ja przy sobie tylko 10$. Zginąć za takie pieniądze trochę wstyd. Nic się jednak nie dzieje, wymieniamy się numerami telefonów i wracam do hostelu. Jutro będę w Hong Kongu.

 Po zjednoczeniu kraju, w mentalności Wietnamczyków pozostał podział. Ci z południa uważani są za tych, którzy pędzą za pieniędzmi, ci z północy wierzą w jakieś swoje dawne wartości. Patrząc na nich jako obcy, wydaje mi się, że ci z okolic Sajgonu są bardziej zrelaksowani, pewnie ma na to duży wpływ pogoda, ale nigdy nie zapomnę tych ludzi w hamakach, sączących mrożoną kawę w czasie największego upału. Wydaje mi się też, że na północy częściej dawałem się naciągnąć. To śmieszne uczucie kiedy kupując kolejny raz bagietkę z jajecznicą na ulicy, okazuje się, że za pierwszym razem zapłaciłeś trzykrotność normalnej ceny, która i tak wydawała ci się dość tania.

www.iloveyoumici.blox.pl

Zdj cia

WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Witnamie 1WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Wietnamie 2WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Wietnamie 3WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Wietnamie 4WIETNAM / Azja / Wietnam / Zima w Wietnamie 5

Dodane komentarze

iloveyourmici.blox.pl do czy
13.02.2012

iloveyourmici.blox.pl 2012-02-13 18:53:54

dziekuje:* za tydzien bedzie korea polnocna i Bali jak sie uda

Naturell do czy
14.09.2009

Naturell 2012-02-13 18:40:35

Bardzo dobry artykuł, swietnie się czyta, zachęca do podrózy w tamte strony.

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl