Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Gruzja wino lub miecz > GRUZJA



Gruzja, kraj o długiej i burzliwej historii oraz zróżnicowanej przyrodzie, interesowała nas od dawna. Już w 1973 roku, będąc w sąsiedniej Armenii obiecaliśmy sobie, że odwiedzimy również Gruzję. Niestety realizacja tego zamiaru musiała poczekać prawie czterdzieści lat. W końcu powzięliśmy decyzję, kupiliśmy bilety lotnicze i 14-go sierpnia około czwartej rano wylądowaliśmy na tbiliskim lotnisku. Zaraz po opuszczeniu samolotu spotkaliśmy znajomych z naszego osiedla. W lokalnym biurze turystycznym wykupili przez Internet dwutygodniowy objazd Gruzji wynajętym samochodem z kierowcą. Nasz pobyt nie był tak dokładnie sprecyzowany. Wiedzieliśmy oczywiście co chcemy zobaczyć, ale nie mieliśmy żadnej rezerwacji, tylko namierzone hotele. A nasze plany, jak się później okazało, też częściowo uległy zmianie. Jedno było pewne; prosto z lotniska zamierzaliśmy jechać nad morze do Ureki, gdzie planowaliśmy spędzić cztery dni. W kantorze wymieniliśmy sześćset dolarów (po kursie 1USD = 1,6 GEL) a następnie odebraliśmy bagaż. W informacji turystycznej otrzymaliśmy komplet map regionów Gruzji i inne materiały. Dowiedzieliśmy się również, że na pociąg do Batumi odjeżdżający z Tbilisi rano nie ma już biletów.
Z przewodnika wiedzieliśmy że niedaleko jest stacja kolejowa, z której odjeżdżają pociągi do Tbilisi. Rzeczywiście, po wyjściu z terminala, zauważyliśmy oddalony o trzysta metrów oświetlony budynek. Ania została z bagażami a ja poszedłem zobaczyć czy mamy jakieś połączenia. Niestety dworzec był nieczynny. Gdy wróciłem zastałem moją żonę w towarzystwie dwóch zarośniętych Gruzinów, namawiających ją aby skorzystała z ich taksówki. Ponieważ Ania nie przejawiała większego zainteresowania ich propozycją, zaczęli obiecywać, że policzą normalną cenę. W końcu zdecydowaliśmy się za 20 GEL (lari) wynająć ich wehikuł (mercedes „babcia”). Mieli nas zawieźć na miejsce, skąd o 6.30 rano odjeżdża marszrutka do Batumi przez Ureki.
Przejazd pustymi o tej porze ulicami miasta zajął wysłużonej maszynie ponad pół godziny. Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że dalszą podróż odbędziemy dwudziestoletnim Fordem Transitem. Za przejazd 350 kilometrów płacimy po 20 GEL. Niestety na odjazd musimy trochę poczekać, ale kierowca obiecuje, że w Ureki będziemy około południa. W końcu zebrała się wystarczająca ilość osób i możemy ruszać. Pierwsze czterdzieści kilometrów (do Gori) jedziemy gruzińską autostradą. Potem droga staje się jeszcze bardziej dziurawa a ponadto wąska. Kierowcy to najwyraźniej nie przeszkadza, tak że często prawe koła Forda zjeżdżają na pobocze. Powoduje to duże wstrząsy wewnątrz pojazdu. Ponieważ moje siedzenie jest, delikatnie mówiąc, mocno zużyte i nie bardzo mogę się oprzeć o żadnej drzemce nie ma mowy. Z drugiej strony po nieprzespanej nocy jestem przemęczony. Sumując pierwsza część podróży upłynęła mi w pewnego rodzaju letargu: nie bardzo wiedziałem co się dookoła mnie dzieje.
Około dziewiątej zatrzymaliśmy się na śniadanie w przydrożnej restauracji. Przy jednym ze stolików biesiadowali Gruzini. My razem z kierowcą i jego pomocnikiem usiedliśmy w pobliżu. Oczywiście zamówiliśmy chaczapuri; gruziński placek z serem sulguni w środku. Natomiast nasi współbiesiadnicy rozpoczęli prawdziwą suprę. Na stole pojawiło się mnóstwo talerzy z różnymi potrawami: warzywa, ryby, mięsiwa, marynaty, pieczywo i.t.d. Wyglądało na to, że spędzimy tu czas co najmniej do południa. Tym bardziej, że podróżujący naszą marszrutką Amerykanin został zaproszony do „gruzińskiego” stolika i często wznosił toasty czaczą. Niemniej po godzinie byliśmy gotowi do dalszej drogi. Należy jeszcze wspomnieć, że wioska, w której zatrzymaliśmy się na posiłek słynęła z wyrobu chaczapuri: przed każdym domem znajdował się stragan z wyłożonymi plackami różnej wielkości i kształtu. Kierowca powiedział nam, że każda zagroda wypieka chaczapuri o niepowtarzalnym smaku. Niedługo potem minęliśmy Kutaisi i koło południa dojechaliśmy do Ureki.
Zostaliśmy wysadzeni przy dworcu kolejowym, trzy kilometry od centrum. Za 5 GEL wynajęliśmy taksówkę, wyjaśniłem kierowcy nasze wymagania, a on zobowiązał się do znalezienia odpowiadającego nam hotelu. Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed trzypiętrowym budynkiem położonym bezpośrednio przy plaży. Okazało się, że jest to rodzinny pensjonat. Właścicielka proponuje nam nieduży pokój z łazienką za 40 GEL. Twierdzi, że jest chłodno i klimatyzacja nie jest potrzebna. Decydujemy się jednak na wynajęcie ładnego, dużego pokoju z łazienką, klimatyzacją, lodówką oraz balkonem w cenie 70 GEL za dobę. Po rozpakowaniu bagażu schodzimy na obiad do znajdującej się na parterze restauracji. Oczywiście zamawiam czinkali, narodową potrawę Gruzinów. Są to pierogi w kształcie sakiewek wypełnione nadzieniem. Najpopularniejszym nadzieniem jest mięso, ale również może to być ser sulguni, ziemniaki, grzyby i.t.p. Charakterystyczny jest sposób spożywania czinkali: należy chwycić ręką za górną część pieroga i delikatnie nadgryźć spód tak, aby można było wypić sos zawarty wewnątrz. Dopiero potem używa się (lub nie) sztućców. Następnie przebraliśmy się i ruszyliśmy na plażę. Ureki jest jedyną miejscowością na gruzińskim wybrzeżu, posiadającą szerokie piaszczyste plaże. Piasek zawiera związki magnetycznego żelaza i w związku z tym jest czarny. Podobno ma działanie lecznicze. Teorię tę potwierdzają liczni kuracjusze, leżąc przysypani piaskiem z wystającą na zewnątrz głową. Plaża jest zagospodarowana, można wypożyczyć łóżka z parasolem są prysznice oraz kawiarenka z fast foodami i piciem. Całe popołudnie spędzamy na plaży opalając się i skacząc po falach. Zbyt wysokie fale uniemożliwiały pływanie. Ja tradycyjnie, zalany przez falę, tracę bezpowrotnie swój czepek.
Wieczorem idziemy na spacer. Ureki przypomina polskie nadmorskie miasteczka z lat siedemdziesiątych. Równolegle do brzegu morza ciągnie się wśród sosen asfaltowa droga bez chodników. Po obu jej stronach znajdują się pensjonaty, restauracje i stragany. Widać jednak tutaj wyraźny wpływ prywatyzacji: wiele hotelików nie różni się standardem od zachodnioeuropejskich. Wszędzie pełno samochodów. Zaparkowane między drzewami i na poboczu uniemożliwiają przejście, jadące starają się cię przejechać. Jest strasznie głośno, w każdej restauracji gra zespół muzyczny najczęściej z solistką, która nie żałuje swojego gardła. „Aleja” kończy się poprzeczną ulicą prowadzącą z jednej strony do stacji kolejowej i głównej drogi a z drugiej w kierunku morza. Na odcinku prowadzącym w kierunku morza jest usytuowany kilkudziesięciometrowy deptak tzn. są położone płyty chodnikowe i stoi kilka ławek. Obok deptaku stoi wielki budynek sanatoryjny z czasów radzieckich obecnie nieczynny i popadający w ruinę. Przy tej ulicy znajduje się też centrum handlowe tzn. parę sklepików i straganów. Aby opis centrum Ureki był kompletny należy zaznaczyć, że na skrzyżowaniu, po prawej stronie w kierunku stacji kolejowej mieści się skwer z fontanną pośrodku, otoczony knajpkami i barami. Tam zamierzamy zjeść kolację. Wybieramy restaurację z zespołem grającym głównie rock and roll. Po złożeniu zamówienia zapraszam Anię na parkiet. Zaczynamy tańczyć tak jak się tańczyło rock and roll w latach gdy byliśmy młodzi. Po chwili zauważam kątem oka, że jesteśmy sami na parkiecie, dookoła którego stoją Gruzini i klaszczą rytmicznie w dłonie. Po zakończeniu utworu dostaliśmy gromkie brawa i mogliśmy zjeść zasłużoną kolację. W nocy głośna muzyka z hotelowej restauracji przeszkadzała mi w zaśnięciu w końcu zmęczenie wzięło górę i zapadłem w głęboki sen.
Następny dzień w całości spędziliśmy na plaży. Piękna, słoneczna pogoda i spokojne morze sprzyjały pływaniu, tym bardziej, że temperatura wody wynosiła około 24 – 25 stopni. Na obiad idziemy do restauracji w naszym pensjonacie. Nie wiem dlaczego ale kelner nie ma zamiaru przyjąć od nas zamówienia. Po półgodzinnym oczekiwaniu obrażam się i zmieniamy lokal. I dobrze się stało, gdyż czinkali, które zamówiłem były dużo smaczniejsze niż wczoraj. Odżapuri tj. gulasz duszony z ziemniakami, cebulą i czosnkiem zamówiony przez Anię też był wyśmienity. Wieczorem spacerujemy po kurorcie. Odwiedzamy sanatorium Kolchida jedno z najbardziej eleganckich i drogich w Ureki. Nocleg z wyżywieniem dla dwóch osób kosztuje 240 GEL. Pokoje są małe i skromnie umeblowane ale za to budynek stoi w dużym ogrodzie i ma prywatną plażę.
Następnego dnia ranek był pochmurny. Postanowiliśmy zatem pojechać do Batumi. Do głównej drogi dojechaliśmy oryginalnym transportem miejskim. Był to jaskrawo pomalowany, otwarty pojazd, przykryty dachem, przypominający nieco wóz amerykańskich zdobywców Dzikiego Zachodu. Po kilku minutach oczekiwania zatrzymaliśmy marszrutkę jadącą do Sarpi na granicy gruzińsko – tureckiej. Tuż przed Batumi samochód wspina się na bardzo malownicze wzgórza pokryte bujną podzwrotnikową roślinnością. W latach siedemdziesiątych popularna była w Polsce piosenka, wykonywana przez Filipinki, pt. „Herbaciane pola Batumi”. Niemniej ani wówczas ani obecnie herbata tam nie rośnie za to widoki są rzeczywiście zapierające dech w piersiach.
W Batumi wysiadamy niedaleko promenady nadmorskiej. Jest to deptak zbudowany z desek ciągnący się wzdłuż wybrzeża na długości trzech kilometrów. Z jednej strony wąskie kamieniste plaże z drugiej park wysadzany palmami. Co kilkaset metrów plażę przecina rów wypełniony dziwnie pachnącą cieczą. Tym niemniej można spędzić czas w eleganckim klubie plażowym z własnym basenem, restauracją i leżakami. Opłata za korzystanie z basenu i leżaka jest astronomicznie wysoka. Naprzeciw głównego zejścia do miasta plaża jest dobrze zagospodarowana i pomimo nie najlepszej pogody zatłoczona. Dochodzimy do końca promenady, podziwiamy latarnię morską wielkie koło-karuzelę i port pasażerski a następnie wracamy do miasta.
Sumując, część uzdrowiskowa robi na mnie pejoratywne wrażenie, nie chciałbym tu wypoczywać nawet za darmo. Wąskie kamieniste plaże niewygodne zejście do morza nie mówiąc już rowach z cieczą niewiadomego pochodzenia.
Miasto też niczym nie zachwyca. Nowe budynki budowane z wielkim rozmachem ale bez żadnego stylu, starówka bardziej przyjemna podobna do starego miasta w Jałcie. Piętrowe domy z balkonami porośnięte winoroślą. Jedynym miejscem w Batumi, które zrobiło na mnie wrażenie była dzielnica turecka. Pełna straganów, kantorów knajpek i zaaferowanych swoimi sprawami ludzi stanowiła pewnego rodzaju „wyspę orientu” . Na straganie kupujemy kwas chlebowy a w piekarni dwa pszenne placki pieczone na bieżąco w tandoor tj. piecu w kształcie dzbana zbudowanego z cegieł i gliny. Placki wypiekane są na wewnętrznej ściance pieca w bardzo wysokiej temperaturze. Wyglądem przypominają łabędzia i dlatego nazywają się lebiedi, są bardzo smaczne.
Po powrocie jemy kolację w restauracji położonej obok naszego pensjonatu. Nie ma dancingu obserwujemy tylko solowy taniec Gruzinki. W nocy znowu nie mogę zasnąć z powodu głośnej muzyki. Po północy wyłączają światło i gdy wydaje mi się, że nareszcie będzie cisza właściciel restauracji włącza agregat umieszczony pod naszym oknem.
To już ostatni dzień nad gruzińskim morzem. Pogoda się ustabilizowała, świeci słońce i wieje lekki wiaterek. Za 12 GEL wynajmujemy na cały dzień dwa łóżka i parasol. Praktycznie nie schodzimy z plaży. Wieczorem łamię tradycję i na kolację zamawiam odżapuri a Ania rybę. Moje danie zawiera trochę za dużo oliwy w konsekwencji pobyt nad morzem kończę drobną niedyspozycją żołądkową.
Z samego rana opuszczamy hotel. Przy pomocy poznanego przed chwilą Gruzina łapiemy, za cenę marszrutki, osobowego mercedesa. Jedziemy do stolicy Imeretii, Kutaisi. Planujemy spędzenie tam dwóch dni. Już po przybyciu na miejsce nasz znajomy pomaga nam w znalezieniu noclegu. Dzięki niemu lądujemy w rodzinnym pensjonacie położonym w centrum miasta. Ciekawe, że pensjonat nie ma żadnego szyldu, gdyby nie nasz znajomy i taksówkarz nigdy byśmy go nie znaleźli. Pokój kosztuje 60 GEL za dobę. Jest bardzo duży wyposażony w lodówkę i klimatyzację. Posiada prywatną toaletę. Na uwagę zasługuje piękna sztukateria na suficie oraz stylowe meble.
Kutaisi jest jednym z najstarszych miast świata. W starożytności było stolicą Kolchidy. To tutaj Jazon z Argonautami zdobywali złote runo. Obecnie jest to miejscowość zabudowana niewysokimi domami z XIX i XX wieku. Punktem centralnym jest duży plac. Z jednej strony stoi budynek teatru miejskiego, idąc dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara, mija się wieżę zegarową, postument na którym był chyba umieszczony jakiś pomnik, muzeum miejskie i kilka budynków mieszkalnych. Na kolejnej ścianie znajduje się bank Gruzji. Ostatnia ściana stanowi granicę parku miejskiego. Wśród drzew widać białą kolumnadę wygląda na Grób Nieznanego Żołnierza. Sam park nie jest duży ale dwie fontanny oraz porastające go platany zapewniają przyjemny chłód. Za parkiem stoi nowoczesny budynek Opery.
Zwiedzanie zaczynamy od katedry Bagrati. Aby się tam dostać musimy przejść na drugi brzeg rzeki Rioni. Katedra usytuowana jest na szczycie wzgórza. Dojeżdżamy tam zbiorczą taksówką.
Zbudowana w XI wieku przez króla Bagrata katedra stała się jednym z symboli potęgi i niezawisłości narodu gruzińskiego. Niszczona podczas licznych wojen najpierw przez Turków a potem przez Rosjan obecnie jest w ruinie. Niemniej widok potężnych murów robi duże wrażenie. Niestety nie możemy wejść do środka, gdyż trwa remont i mury są pokryte rusztowaniami. Wierni mogą pomodlić się w małej kapliczce umieszczonej we wieży stojącej przed katedrą. Podziwiamy widok na leżące wśród podzwrotnikowej roślinności Kutaisi jaki rozciąga się ze wzgórza. Zwiedzamy położone tuż obok katedry ruiny twierdzy z VI wieku i wracamy do miasta.
Po południu idziemy na spacer do dawnej dzielnicy żydowskiej. Oglądamy z zewnątrz dwie synagogi z XIX wieku. Idąc dalej dochodzimy do chrześcijańskiego monastyru Mtsvane Kvavila (Zielonego Kwiatu). Wchodzimy do jednego z kościołów i podziwiamy ikonostas oraz freski, którymi są pokryte ściany i sufit.
W IV wieku n.e. oficjalną religią w Gruzji stało się chrześcijaństwo. Obecnie głównym Kościołem jest Gruziński Kościół Ortodoksyjny obrządku prawosławnego, którego Patriarchat znajduje się w Tbilisi. Architektura kościołów budowanych na terenie Gruzji jest wzorowana na kościele Dżwari (Krzyża) zbudowanym w VI wieku w ówczesnej stolicy Mcchecie. Budowla jest stawiana na planie równoramiennego krzyża, pośrodku którego umieszcza się wysoki tambur przykryty kopułą. Z reguły trzy ramiona krzyża są zakończone półokrągłymi absydami z ołtarzami w czwartym jest wejście. Samo wejście może być poprzedzone przedsionkiem o stromym dwu spadzistym dachu. Wewnątrz kościoła, naprzeciw wejścia, znajduje się ikonostas. Pierwsza ikona po prawej stronie drzwi ikonostasu przedstawia zawsze Chrystusa Pantokratora, natomiast ostatnia Patrona danego kościoła. Ściany i sufity są zdobione freskami obrazującymi sceny biblijne, Świętych czy też postaci Matki Boskiej ewentualnie Chrystusa. W katedrach pośrodku kościoła znajduje się tron biskupi.
Wracamy do centrum. Chwilę odpoczywamy na ławce w parku, robimy zakupy na kolację, którą dzisiaj zamierzamy zjeść w pokoju i wracamy do hotelu. Wejście do naszego pokoju prowadzi z małego dziedzińca, wchodząc na niego zauważamy siedzące w altance dwie Gruzinki. Przysiadamy się do nich i staramy się czegoś dowiedzieć o realiach życia w Gruzji. Oczywiście rozmawiamy po rosyjsku.
Zauważyłem, że władze Gruzji starają się „wyeliminować” język rosyjski z użycia. Na przykład w wielu miejscowościach nazwy ulic są napisane w języku gruzińskim, co jest oczywiste, i po angielsku. W restauracjach menu jest też po gruzińsku i angielsku, ale zamówienie, gdy nie zna się gruzińskiego, można złożyć tylko po rosyjsku. Starsi Gruzini dość dobrze mówią po rosyjsku (młodzi rzadko znają jakikolwiek obcy język). W kilku sklepach sprzedawca wydając resztę używał sformułowania: np. 5 rubli zamiast 5 lari. I nie ma się co dziwić 200 lat okupacji pozostawiło swoje ślady.
Wcześnie rano opuszczamy pokój. W małej cukierni zamawiamy na śniadanie cappuccino i rogaliki. Po chwili dostajemy niespodziewanie dobrą kawę, na dodatek podaną w bardzo oryginalnie zaprojektowanych filiżankach i świeże bułeczki. Po tak udanym początku dnia, za 9 GEL, wynajmujemy taksówkę do oddalonego o 6 kilometrów klasztoru Motsameta.
W Gruzji większość klasztorów znajduje się poza miejscowościami i nie ma do nich żadnej komunikacji. Są to często zabytki wpisane na listę UNESCO, mające po 1500 i więcej lat a jedynym sposobem dotarcia to taksówka lub własne nogi. I nie zawsze są to odległości kilku kilometrów, aby zwiedzić klasztory David Garedża musieliśmy wynająć taksówkę na dystans 160 kilometrów w jedną stronę.
Taksówkarz wysadza nas przy drodze do klasztoru dalej nie ma wjazdu i musimy dojść pieszo około kilometra. Dzisiaj jest to przyjemny spacer. Z jednej strony mijamy cmentarz z drugiej mamy widok na kanion rzeki Tskhaltsitela (Czerwona Woda), której nazwa pochodzi od krwi ofiar masakry arabskiej w VIII wieku. Sam klasztor usytuowany jest na wysokim klifie nad rzeką. Znajduje się w nim grób Dawida i Konstantyna, gruzińskich książąt Argveti, zabitych podczas masakry.
Naszym następnym celem jest klasztor Gelati. Do pokonania mamy kilka kilometrów. Wracamy na główną drogę i kontynuujemy marsz. Po chwili zatrzymuje się wyprzedzające nas BMW i kierowca pyta dokąd idziemy. Proponuje, że nas podrzuci na miejsce. Bardzo chętnie korzystamy z jego propozycji. Okazuje się, że jest to miejscowy policjant. Po drodze zatrzymuje się na parę minut pod komisariatem a następnie podwozi nas pod samą bramę klasztoru. Dzięki jego uprzejmości zaoszczędziliśmy co najmniej dwie godziny.
Kompleks Gelati został ufundowany w XII wieku przez króla Davida Budowniczego jako centrum zarówno chrześcijańskiej jak i neo-platonistycznej nauki. Wybudowana tu Akademia aż do XVI wieku odgrywała dużą rolę w rozwoju nauki gruzińskiej. W Średniowieczu była nazywana „drugą Jerozolimą”. Cały kompleks składa się oprócz Akademii z trzech kościołów: katedry Dziewicy Maryi, Św. Mikołaja i Św. Grzegorza oraz dzwonnicy. Poza tym w bramie południowej znajduje się grób Davida Budowniczego. Katedra i kościół Św. Grzegorza są pokryte freskami namalowanymi pomiędzy XII a XVIII wiekiem. Na szczególną uwagę zasługują freski znajdujące się w północnym transepcie katedry a przedstawiające między innymi fundatora Davida Budowniczego z kościołem w ręku oraz Króla Bagrata III.
Zwiedzenie kompleksu Gelati zajmuje nam około dwóch godzin. Tak że z powrotem w Kutaisi jesteśmy w południe i mamy czas na wycieczką do Rezerwatu Sataphia znajdującego się 9 kilometrów od miasta. Marszrutki do rezerwatu odjeżdżają z północno-zachodniego krańca Kutaisi, żeby się tam dostać korzystamy z komunikacji miejskiej. Uprzejmy Gruzin idzie z nami parę przecznic, prowadząc nas na odpowiedni przystanek. Informuje kierowcę autobusu skąd jesteśmy i dokąd chcemy jechać. Również kierowca jest bardzo uprzejmy, razem z biletem wręcza mi wizytówkę z napisami w alfabecie gruzińskim i fotografią pieska. Do tej pory nie wiem czy jest to wizytówka jego czy też jego psa. Zaraz po ruszeniu z przystanku jesteśmy, przez kierowcę, przedstawieni pozostałym pasażerom i na naszą cześć zostaje puszczona piosenka gruzińska, nota bene bardzo melodyjna. Po kilkunastu minutach jazdy, żegnani przez kierowcę wysiadamy na dużym placu. Do odjazdu marszrutki mamy pół godziny. W oczekiwaniu na odjazd spacerujemy wzdłuż ulicy zabudowanej wysokimi blokami z płyty. Myślę, że na całym świecie istnieją identyczne blokowiska.
Około pierwszej jesteśmy na miejscu. W kasie kupujemy bilety i czekamy wraz z innymi na przewodnika.
Rezerwat Sataplia jest znany z zachowanych w skalnym podłożu śladów dinozaurów, pięknej krasowej jaskini w zboczu wygasłego wulkanu Sataplia oraz dużej różnorodności roślin porastających teren parku.
Punktualnie o pierwszej pojawia się nasz przewodnik. Wygłasza długie wprowadzenie niestety po gruzińsku a następnie kilka zdań po rosyjsku i możemy ruszać. Po przejściu kilkudziesięciu metrów wchodzimy do oszklonego pawilonu. Wewnątrz, w skale są odciśnięte ślady podobne do śladów ptaka tylko dużo większe. Następna część trasy prowadzi przez tzw. Kolchidowy Las. Po lewej stronie ścieżki zostały umieszczone kilkumetrowej wysokości modele, różnych gatunków dinozaurów, będące atrakcją dla dzieci i doskonałym tłem dla zdjęć. Dalej droga przechodzi w wąską ścieżkę wiodącą wzdłuż klifu. Po lewej stronie ściana skalna z umieszczonymi w zakamarkach rojami pszczół (Sataplia znaczy „miejsce miodu”) po prawej widok na wzgórza pokryte lasem. Podchodzimy po śliskich i wąskich schodkach i osiągamy wejście do jaskini. Wewnątrz jaskini została wytyczona trasa turystyczna o długości około trzystu metrów. Idąc podziwiamy liczne stalaktyty i stalagmity. Szczególną atrakcją jest wielki głaz w kształcie serca. Po wyjściu odwiedzamy jeszcze pawilon, w którym eksponowany jest całkowity szkielet dinozaura oraz platformę widokową. Platforma została zbudowana nad przepaścią i ma szklaną podłogę. Wrażenie jest niesamowite. Wracamy do wejścia. Mamy szczęście, marszrutka właśnie podjechała, kupujemy bilety (0,5 GEL od osoby) i za parę minut odjeżdżamy. Okazuje się, że ta marszrutka jedzie aż do centrum. Wysiadamy na małym placu w pobliżu budynku opery.
Pierwszą rzeczą, którą zauważamy jest nowoczesny pawilon informacji turystycznej. Zdziwiło nas to trochę, gdyż Lonely Planet, przewodnik z którego korzystamy podczas tej podróży po Gruzji, nic nie wspomina o informacji turystycznej w Kutaisi. Oczywiście wstępujemy do środka. Upewniamy się czy nie przeoczyliśmy jakiejś atrakcji w okolicy i prosimy o polecenie dobrej restauracji. W odpowiedzi pani wskazuje nam budynek stojący naprzeciw. Znajduje się w nim restauracja „Mirzaani”, jedna z kilku takich restauracji w Gruzji. Zamawiam kharcho (ostro doprawiona zupa z wołowiną i ryżem) i czinkali „Kalakuri” a Ania „Kupati” pieczone w ceramicznej misce. Po obiedzie robimy zakupy na kolację i idziemy odpocząć do hotelu.
Wieczorem pożegnalny spacer. Jeszcze raz odwiedzamy park miejski. Chwilę siedzimy na ławce obok fontanny, obserwując dzieci jeżdżące na akumulatorowych motorkach. Wychodząc ze skweru zauważamy mały placyk, na którym została ustawiona grupa współczesnych rzeźb. Szczególnie jedna z nich budzi nasze zainteresowanie. Jest to kamienna, ustawiona pionowa płyta o wysokości trzech metrów, na której wykuto pięcioramienną gwiazdę oraz sierp i młot; symbole ZSRR. U jej podnóża umieszczono stertę gruzu. Ania interpretuje rzeźbę jako symbol upadku komunizmu. Około dziesiątej wracamy do pokoju. Jutro wyjeżdżamy do Gori.
Rano opuszczamy pokój. Śniadanie jemy w „naszej” cukierni a następnie jedziemy na dworzec marszrutek. Parę minut po dziesiątej opuszczamy stolicę Imeretii. Przed nami dwie i pół godziny podróży. Najpierw trasa prowadzi wzdłuż wzgórz pokrytych gęstą podzwrotnikową roślinnością. Często mijamy małe wioski. Domy o werandach oplecionych winoroślą porozrzucane są wśród sadów. Mniej więcej w połowie drogi krajobraz zmienia się radykalnie. Pojawiają się rozległe stepowe obszary porośnięte trawą i małymi krzakami. Wjeżdżamy w strefę klimatu kontynentalnego. Kierowca robi przerwę na kawę. Podchodzę do szosy, chcąc zrobić zdjęcie. Uderza mnie kontrast; po prawej stronie widzę wioskę położoną w otoczeniu bujnej roślinności, po lewej aż po horyzont ciągnie się step.
Przed pierwszą jesteśmy na miejscu. Niestety nasza marszrutka nie wjeżdża do miasta. Zostajemy wysadzeni na skrzyżowaniu pięć kilometrów od centrum. Za 5 GEL wynajmujemy taksówkę. Jedziemy okrężną drogą, aby uniknąć korków. Mamy więc okazję obserwować przez okna samochodu, takie Gori jakie widział w dzieciństwie, jego najbardziej znany mieszkaniec, Stalin. Kierowca pokazuje nam dom matki Stalina oraz inne miejsca XIX wiecznego Gori. Zwiedzanie miasta „by window” kończymy w centrum oczywiście przy bulwarze Stalina, przed hotelem Inturist, gdzie Ania planowała noclegi. Niestety hotel jest w remoncie. Musimy przejść do sąsiedniego budynku, w którym mieści się hotel Georgia. Za 70 GEL za dobę wynajmujemy duży ładny pokój z prywatną łazienką, wyposażony w klimatyzację i lodówkę. Jego umeblowanie składa się z podwójnego łoża, kompletu wypoczynkowego, stołu z krzesłami, komody i szafy. Mogłaby w nim mieszkać cała rodzina. W budynku hotelu, na parterze, znajduje się ponadto restauracja, w której mamy śniadania.
Zwiedzanie Gori zaczynamy, od leżącego po drugiej stronie ulicy, muzeum Stalina. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest obudowana potężnym pawilonem chatka szewca Dżugaszwili, ojca Stalina. Można ją oglądać tylko z zewnątrz. Mijając chatkę dochodzimy do właściwego muzeum, które mieści się w potężnym budynku zbudowanym przez Berię w latach trzydziestych XX wieku. Przed budynkiem stoi, chyba już ostatni, pomnik Stalina. Zwiedzaniem samego muzeum nie jesteśmy zbytnio zainteresowani. Kupujemy więc tylko bilety uprawniające do zwiedzenia wagonu kolejowego, w którym generalissimus podróżował do Jałty a potem do Poczdamu. W ramach biletu jesteśmy po wagonie oprowadzani przez przewodniczkę. Pokazuje nam przedział, w którym Stalin mieszkał, jego łazienkę, salę konferencyjną a także kuchnię i pomieszczenia ochrony wodza. Sam wagon należał do carskiego ministra i został zaadoptowany dla potrzeb Stalina.
Z muzeum idziemy prosto na dworzec marszrutek. Chcemy się dostać do oddalonego o 12 kilometrów od Gori kościółka Ateni Sioni. Ten kościół położony w dolinie Tana, wśród klifów i wapiennych wzgórz, został zbudowany w VII wieku i jest polecany z powodu XI wiecznych fresków przedstawiających sceny biblijne i władców średniowiecznej Gruzji. Po przybyciu na miejsce musimy jeszcze podejść kilkaset metrów. Towarzyszy nam poznany w marszrutce młody Gruzin i grupa wiernych. Sam kościół zbudowany z piaskowca prezentuje się na tle okolicznych wzgórz bardzo malowniczo. Na ścianach zewnętrznych znajdują się płaskorzeźby przedstawiające sceny myśliwskie oraz postaci rycerzy. Ciemne wnętrze jest wypełnione freskami w tonacji granatowo-brązowej. Trafiamy na nabożeństwo. Mamy zatem okazję uczestniczyć w liturgii kościoła gruzińskiego. Przebieg nabożeństwa jest zupełnie odmienny od tego w kościele katolickim. W chwili gdy się pojawiliśmy nie było w ogóle księdza. Jedna z zakonnic czytała jakiś tekst. Stanęliśmy skromnie pod ścianą. Po paru minutach pojawił się ksiądz i zaczął się modlić, stojąc twarzą do ikonostasu a wierni zaczęli śpiewać. W pewnej chwili stojąca obok Gruzinka chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na środek kościoła. Zauważyłem, że wszyscy pozostali przesunęli się w tym samym kierunku. Gdy uczestniczy nabożeństwa stali już pośrodku ksiądz odwrócił się i kilkakrotnie obszedł grupę wiernych dookoła, błogosławiąc ich. Następnie wszedł za ikonostas wierni wrócili na swoje miejsca a zakonnica zaczęła ponownie czytać. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze co najmniej dwa razy. Charakterystyczne było również to, że podczas trwania nabożeństwa ludzie zachowywali się bardzo swobodnie; rozmawiali, oczywiście szeptem, wychodzili z kościoła wracali. My również po kilkunastu minutach wyszliśmy na zewnątrz, pokręciliśmy się w najbliższej okolicy kościoła, czekając na koniec nabożeństwa, gdyż chciałem zrobić parę zdjęć wnętrza. Niestety termin odjazdu marszrutki zbliżał się nieubłaganie a ponieważ nie uśmiechał się nam 12 kilometrowy spacer wróciliśmy na przystanek. Nie przewidzieliśmy, że kierowca będzie czekał na koniec nabożeństwa. Ruszyliśmy dopiero wtedy, gdy wszyscy wierni wrócili. Jedyną pozytywną rzeczą w tym wszystkim było to, że mieliśmy siedzące miejsca.
Po powrocie do Gori zamierzamy jeszcze zdobyć wzgórze, położone w centrum miasta, na którym znajduje się antyczna twierdza. Zbudowana w 65 r.n.e. Wielokrotnie niszczona i przebudowywana obecnie imponuje rozmiarami murów. Ze szczytu wzgórza roztacza się piękna panorama miasta, rzeki Mtkwari (Kury) i okolicznych gór. W oddali widać kolonię domków, zamieszkałych przez uchodźców z Południowej Osetii. Patrząc na te domki nie sposób zapomnieć, że trzy lata temu Gori było terenem działań wojennych. Zostajemy na szczycie do zachodu słońca. Potem schodzimy do miasta. W sklepie naprzeciw naszego hotelu robimy zakupy na kolację. Chwilę odpoczywamy na ławce, obserwując podświetloną fontannę i biegające dookoła niej dzieci a następnie wracamy do pokoju. Był to męczący, ale dobrze wykorzystany dzień. Już po kolacji z okna obserwuję podświetloną twierdzę. Jest zbyt daleko żeby zrobić dobre zdjęcia, ale nie mam siły aby zejść jedno piętro i podejść trochę bliżej.
Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy wizytę w Upliscyche, skalnym mieście położonym 10 kilometrów na wschód od Gori. Tak jak do większości zabytków w Gruzji nie ma tam bezpośredniego dojazdu. Żeby się dostać do Upliscyche musimy dojechać marszrutką do wioski Kvakhvreli, leżącej po drugiej stronie rzeki Mtkwari a następnie przejść pieszo dwa kilometry. Podróż zabiera nam pół godziny. Zostajemy wysadzeni w wiosce, przy starym moście. W oddali, po drugiej stronie rzeki, widać cel naszej podróży.
Upliscyche jest jednym z najstarszych ludzkich osiedli na Kaukazie. Zostało założone w epoce brązu w drugim tysiącleciu przed naszą erą. Swój największy rozkwit przeżywało pomiędzy VI wiekiem p.n.e. a III wiekiem n.e. W czasach arabskich biegł tędy główny szlak karawanowy łączący Azję z Europą. Zagładę przyniósł miastu najazd Mongołów w XIII wieku. Następnie przez stulecia zostało przysypane piaskiem i całkowicie zapomniane. Dopiero w 1957 roku odrestaurowano miasto i udostępniono turystom.
Dojście do kasy biletowej zajęło nam ponad pół godziny. Kupujemy bilety i za 15 GEL wynajmujemy rosyjskojęzycznego przewodnika. Był to dobry pomysł. Podczas godzinnego zwiedzania zostaliśmy oprowadzeni po najciekawszych zabytkach miasta. Przewodnik zwracał naszą uwagę na najbardziej ciekawe detale poszczególnych zabytków oraz opowiadał o ich historii. Następną godzinę już sami spacerujemy po obiekcie. Opuszczamy miasto tajnym szybem prowadzącym nad samą rzekę, wykutym przez starożytnych mieszkańców na wypadek zagrożenia. W kawiarni obok kas biletowych wypijam kawę i zaczynamy powrót do Gori.
Pierwszy odcinek do starego mostu nad Mtkwari pokonujemy pieszo. Przekraczamy most a następnie skręcamy w prawo w kierunku Gori. Nie wiemy kiedy i gdzie przyjedzie marszrutka kontynuujemy zatem marsz, licząc, że po drodze uda się nam coś złapać. Wieś, przez którą idziemy wygląda jak skansen. Wszędzie pełno błota i krowich placków. Stare odrapane domy o charakterystycznych dla tego regionu werandach porośniętych winoroślą. Przy drodze leżące lub wałęsające się psy i pasące się krowy. Myślę, że była to autentyczna gruzińska wioska. Zresztą bardzo podobne wsie spotkaliśmy w innych rejonach Gruzji. Gruzja jest biednym krajem a bieda zawsze najbardziej jest widoczna na wsi i dotyczy to wszystkich krajów na świecie, w każdym razie na pewno tych, które ja odwiedziłem. Po półgodzinnym marszu łapiemy w końcu prywatny samochód i docieramy do Gori na obiad.
Po obiedzie wybieramy się na pieszą wycieczkę do kościółka Goridżwari (Krzyż Gori), znajdującego się na wysokim wzgórzu na południowo-zachodnich przedmieściach . Kościół ten widoczny z centrum Gori wzbudził moje zainteresowanie już wczoraj. Nazwa kościoła pochodzi od krzyża wykonanego w XV wieku z okazji wyzdrowienia króla Gruzji Aleksandra I po ciężkiej chorobie. Przedstawiono na nim 15 scen z życia i męczeńskiej śmierci Św. Grzegorza. Krzyż uważany za arcydzieło średniowiecznej sztuki rytowniczej w Gruzji, obejrzeliśmy tydzień później w skarbcu Muzeum Sztuki w Tbilisi.
Aleją Stalina dochodzimy do mostu nad Mtkwari, przekraczamy most a następnie skręcamy w prawo. Idziemy wzdłuż ulicy zabudowanej parterowymi domkami, stojącymi za wysokimi płotami o metalowych, pomalowanych na zielono bramach. Niektóre domy stoją bezpośrednio przy ulicy wówczas obok drzwi wejściowych znajdują się małe ławeczki. Jezdnia ograniczona jest dość głębokim obmurowanym kanałem, w którym płynie woda. Przy wejściach do budynków, nad kanałem, są przerzucone betonowe płyty. Zarówno płoty jak i domy nie są w najlepszym stanie technicznym. Widok robi raczej przygnębiające wrażenie. Po pewnym czasie wychodzimy za miasto. Szosa prowadzi równolegle do rzeki. W oddali widać Gori i wzgórze z twierdzą leżące pośrodku miasta. Bliżej między drogą a rzeką biegną tory. Jest to główna linia kolejowa w Gruzji, łącząca Tbilisi z Batumi. Dochodzimy do znaku z rysunkiem kościoła, skręcamy w lewo i zaczynamy podejście. Podchodzimy piaszczystą drogą z resztkami asfaltu. W połowie wzgórza mijamy wioskę jest chyba jeszcze bardziej zaniedbana niż ta, którą odwiedziliśmy poprzednio. Na szczycie jesteśmy przed zachodem słońca. Oglądamy kościółek z zewnątrz, do środka można zajrzeć tylko przez okno. Za to widok na okolice jest naprawdę imponujący. W promieniach zachodzącego słońca Gori i okoliczne góry nabierają zupełnie innego kolorytu. Musimy się pośpieszyć, jeżeli chcemy zdążyć do hotelu przed nocą. Schodzimy krótszą drogą, mijając wioskę po prawej stronie. Po lewej jest widoczny cmentarz. Gruzińskie cmentarze są dość specyficzne; na nagrobkach znajdują się fotografie zmarłych z ulubionymi przedmiotami najczęściej jest to motocykl czy samochód.
Idąc główną szosą widzimy nadjeżdżającą z przeciwka terenową Toyotę na polskich numerach. Mijając nas samochód się zatrzymuje. Wewnątrz pojazdu widzę młode małżeństwo z kilkunastoletnim synem. Pytają nas, po angielsku, o drogę do Upliscyche. Bardzo się ucieszyli gdy okazało się, że jesteśmy Polakami. Wskazujemy im właściwą drogę jednocześnie sugerując, żeby odwiedzili, skoro już tu są, Goridżwari. Stosują się do naszej sugestii. Do centrum docieramy po zmroku bardzo zmęczeni ale również bardzo zadowoleni z wycieczki.
Wstajemy wcześnie rano. W hotelowej restauracji jemy śniadanie i pieszo, ciągnąc bagaż, idziemy na dworzec autobusowy. Dzisiaj chcemy dotrzeć do Kazbegi, turystycznej wioski położonej w sercu Kaukazu. Nie ma bezpośredniego dojazdu z Gori, musimy przesiąść się w Tbilisi. Gdy dochodzimy na miejsce autobus do Tbilisi stoi już na stanowisku. Jest to linia państwowa, zatem bilety muszę kupić w kasie. Z Gori do stolicy Gruzji prowadzi autostrada, tak że za godzinę jesteśmy na dworcu Didube. Jest to największy dworzec autobusów i marszrutek w Gruzji, na olbrzymim placu stoją setki pojazdów brak peronów czy opisanych stanowisk. Nie ma najmniejszej szansy, że poradzimy sobie sami. Prosimy młodego mężczyznę o pomoc, każe nam iść za sobą i wypytuje kierowców mijanych marszrutek. Kłopot z tym, że pytani Gruzini też nie bardzo wiedzą, z którego miejsca odjeżdżają marszrutki do Kazbegi. W końcu trafiamy na kompetentną osobę i znajdujemy właściwy pojazd. Mamy szczęście są jeszcze dwa wolne miejsca. Podróż odbędziemy w międzynarodowym towarzystwie. Obok nas zajął miejsce Francuz, z tyłu Australijczycy, ojciec z synem, obok kierowcy siedzi młoda dziewczyna z Iranu. Pozostali pasażerowie to Gruzini. Po kilku minutach ruszamy. Sam wyjazd z placu wymaga od kierowcy niezwykłych umiejętności w manewrowaniu.
Opuszczamy Tbilisi, mamy do pokonania ponad 150 kilometrów. Pierwsza część trasy prowadzi autostradą w kierunku Gori, mijamy Mcchetę, dawną stolicę Gruzji, a następnie skręcamy na północ. Dalej będziemy jechać „Gruzińską Drogą Wojenną”, łączącą Gruzję z leżącym w Rosji, po drugiej stronie Kaukazu, Władykaukazem. Droga, zbudowana przez Rosjan na początku XIX wieku, umożliwiła Rosji podbój Gruzji. Jej nazwa pochodzi z powodu ciężkich walk, które się wówczas toczyły w tym rejonie. Obecnie ze względu na piękne widoki jest jedną z głównych atrakcji turystycznych Gruzji.
Teren staje się coraz bardziej górzysty. Po przejechaniu 60 kilometrów dojeżdżamy do sztucznego zbiornika wodnego i położonej na jego brzegu fortecy Ananuri. Iranka prosi kierowcę żeby się zatrzymał na parę minut. Korzystam z okazji i wchodzę w obręb murów gdzie znajdują się dwa XVII wieczne kościoły. Większy z nich ma bogato zdobiony portal oraz przepięknie rzeźbione krzyże na każdej ścianie. Wnętrze kościoła jest pokryte freskami, z których największy przedstawia Sąd Ostateczny. Niestety nie mam czasu aby wejść na wieżę.
Dalsza trasa prowadzi przez góry. Na początku o trawiastych zboczach porośniętych częściowo lasami. Im wyżej się wspinamy, tym mniej drzew potem zostaje już tylko trawa. Pojawiają się strome skaliste żleby. Góry stają się coraz bardziej majestatyczne, wjeżdżamy w Wysoki Kaukaz. Dojeżdżamy do narciarskiego resortu Gudauri, tutaj kończy się asfalt dalej jedziemy drogą szutrową. Miejscami równolegle do szosy ciągną się długie betonowe tunele. Zastanawiam się, czy zostały zbudowane w celu ukrycia kolumny pojazdów przed atakiem powietrznym, czy stanowią ochronę przed lawinami. Po lewej stronie mijamy ciekawostkę biologiczną. Jest to duże pole lodowe położone na stromym zboczu. Lód ma kolor brązowy. Wewnątrz marszrutki robi się duszno (okna musieliśmy zamknąć ze względu na kurz jaki wznoszą mijające nas ciężarówki) a ponadto strasznie trzęsie, jedynie widok na góry rekompensuje niewygody podróży. Myślę, że niezależnie od atrakcji pobytu w Kazbegi, a tylko dla tych widoków warto jest przejechać tę trasę. Wczesnym popołudniem jesteśmy na miejscu.
Zostajemy wysadzeni na centralnym placu miasteczka, przed hotelem Stepantsminda. Zaraz po wyjściu z pojazdu otacza nas tłum tubylców oferujących pokoje. Jeszcze podczas jazdy kierowca oferował nam kwaterę u swojego znajomego, zapewniając, że jest to pokój z prywatną łazienką położony w centrum Kazbegi. Zaakceptowaliśmy tę ofertę i kierowca telefonicznie dokonał rezerwacji. Niestety na miejscu się okazało, że pokój ani nie jest w centrum ani nie ma prywatnej łazienki. W tej sytuacji wybieramy hotel. Na recepcji zostajemy poinformowani, że możemy wynająć pokój ale tylko na jedną noc, jednocześnie recepcjonistka umawia nas z zaprzyjaźnioną właścicielką kwatery prywatnej. Proponowana kwatera jest taka sama jak poprzednia. Decydujemy się zapłacić za jedną noc. Hotel jest cały pusty i możemy przebierać w pokojach. Wybieramy duży trzyosobowy pokój z pięknym widokiem na szeroką dolinę rzeki Tergi i leżącą powyżej wioskę Gergeti. Zostawiamy bagaże i idziemy zaklepać kwaterę na jutrzejszą noc oraz zjeść obiad. Lonely Planet poleca, położony w centrum, pensjonat Nunu Maisuradze. Wstępnie umawiamy się z właścicielką. Obiad jemy na tarasie małego hoteliku Lomo usytuowanego tuż obok naszego hotelu, też dysponuje pokojami ze wspólną łazienką w cenie 60 GEL z wyżywieniem.
Po obiedzie wyruszamy na pierwszą z zaplanowanych wycieczek w góry. Chcemy dzisiaj dotrzeć do położonego kilkaset metrów nad poziomem Kazbegi kościoła, Tsminda Sameba (Św. Trójcy). Kościół ten jest poniekąd symbolem Gruzji, jego fotografie zdobią wiele różnych folderów turystycznych reklamujących ten kraj.
Początkowo trasa prowadzi na północ wzdłuż rzeki. Po przejściu kilkuset metrów skręcamy na zachód, przechodzimy przez most i docieramy do wsi Gergeti. Mijając wioskę spotykamy naszą znajomą z Iranu. Niestety musi już wracać do Tbilisi, przyjechała tylko na dwie godziny. Zostawiamy z tyłu Gergeti i zaczynamy ostre podejście. Podchodzimy wśród drzew, przecinając co jakiś czas drogę dla jeepów, która szerokimi zakosami prowadzi również do góry. Po pewnym czasie zmęczeni, rezygnujemy z ostrego podejścia i kontynuujemy wędrówkę tą drogą. Dopiero przed samym końcem trasy skręcamy ponownie na pieszy szlak.
Wychodzimy na halę w oddali widać cel naszej wędrówki; Tsmindę Samebę. Pierwszymi osobami, które spotykamy jest polskie małżeństwo. Za chwilę podchodzi do nas Francuz, nasz współtowarzysz z dzisiejszej podróży. Co ciekawe okazuje się, że Państwo się znają, spotkali się już wcześniej, w Svaneti. Chwilę wymieniamy wrażenia z Gruzji a następnie Ania i ja idziemy zwiedzić kościół. U podnóża wzniesienia, na którym jest usytuowany zabytek odpoczywa spora grupa ludzi, są to sami Polacy. Nie jest to wycieczka, wszyscy podróżują indywidualnie a spotkanie jest całkowicie przypadkowe. W źródełku znajdującym się obok myję twarz i ręce i zaczynamy ostatnie kilkudziesięciometrowe podejście.
Tsminda Sameba jest niedużym kościołem zbudowanym w XIV wieku z piaskowca. Na teren obiektu wchodzimy głęboką bramą umiejscowioną w otaczającym go murze. Wewnątrz bramy, na ścianie, wisi ikona a pod nią stoi metalowy okrągły świecznik z zapalonymi świecami. Sam budynek prezentuje typowo gruziński styl i niczym się specjalnie nie wyróżnia. To co czyni go wyjątkowym to jego położenie na trudno dostępnym terenie oraz to że jest uważany za święte miejsce.
Kiedy w 1988 roku władze radzieckie wybudowały kolejkę liniową łączącą Kazbegi z Tsmindą Samebą miejscowa ludność potraktowała to jako profanację świętego miejsca. Zaraz po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję kolejka została rozebrana. Obecnie są widoczne tylko ruiny stacji początkowej i końcowej. Ania postawiła hipotezę, że w rozbiórce mieli swój udział właściciele jeepów, którzy za słoną opłatą wwożą turystów na górę.
Tutaj Gruzini uroczyście święcą zakupione w sklepach ikony. Zwiedzamy kościół, podziwiamy panoramę leżących w dolinie Gergeti oraz Kazbegi i zaczynamy powrót. Schodzimy szeroką drogą dla jeepów, która jest znacznie dłuższa ale mniej stroma. W pewnej chwili widzimy nadjeżdżającą z przeciwka Toyotę, to nasi znajomi z Gori. Pozdrawiamy się serdecznie. W hotelu jesteśmy przed dziewiętnastą, zmieniamy obuwie i idziemy kupić coś na kolację. Centrum handlowe Kazbegi to trzy sklepy spożywcze i jeden warzywniak. Robimy zakupy a następnie wracamy do pokoju. Wieczór spędzamy w hotelu.
Budzę się przed siódmą rano, wstaję i odsłaniam zasłonę. Przed moimi oczami wyrasta pięciotysięcznik Kazbek pokryty lodowcem. Lód, w promieniach wschodzącego słońca, ma pomarańczowy kolor. Widok jest niesamowity, tym bardziej, że zupełnie niespodziewany. Wczoraj, przy pięknej słonecznej pogodzie, szczyt był niewidoczny. Obecnie na tle błękitnego nieba potężna pomarańczowa góra i maleńki kościółek Tsminda Sameba robią piorunujące wrażenie. Wraz ze zmianą kąta padania promieni słonecznych, kolor śniegu pokrywającego zbocze góry zmienia się na biały. Szczyt możemy podziwiać około dwóch godzin potem zakrywają go chmury. Myślę, że dla takich widoków warto znosić niewygody podróży.
Po zejściu do recepcji okazuje się, że możemy zostać w hotelu na następną noc. Myślę, że wczoraj recepcjonistka chciała nas „upchnąć” swojej znajomej a może kuzynce. Płacimy za kolejną noc i schodzimy na śniadanie do hotelowej restauracji.
Cały dzisiejszy dzień zamierzamy spędzić w górach. Mamy bardzo ambitny plan: dotarcie do lodowca na Kazbeku. Wyruszamy przed dziewiątą. W dolinie świeci słońce ale wierzchołki okolicznych gór są już zakryte chmurami. Do Gergeti idziemy tą samą trasą co wczoraj. W wiosce znajdujemy wytyczony szlak turystyczny do Tsminda Sameba. Jest znacznie mniej stromy niż ten, którym podchodziliśmy wczoraj. Dogania nas młoda para, oczywiście Polacy, nawiązujemy rozmowę. Okazuje się, że oni rano nie widzieli góry Kazbek. Muszą zadowolić się obejrzeniem zdjęć, które zrobiłem.
Po dojściu do hali rozstajemy się. Oni idą obejrzeć Tsmindę Samebę, my skręcamy w prawo i kontynuujemy marsz. Najpierw dosyć ostre podejście, następnie idziemy po grani. Dookoła rozciągają się hale porośnięte trawą. Pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i w oddali słychać odgłosy podobne do grzmotów. Po trzech godzinach rezygnujemy z osiągnięcia założonego celu. Odpoczywamy kilka minut, siedząc na kamieniach i delektując się widokiem leżącego w oddali kościółka. Schodząc, spotykamy grupę młodych Czechów a po kilku minutach Gruzina prowadzącego objuczonego konia. Wygląda na to, że zamierzają zdobyć szczyt Kazbek.
W Kazbegi jesteśmy późnym popołudniem. Na obiad wybieramy ogródek baru położonego przy głównej ulicy. Już po złożeniu zamówienia zaczyna mżyć deszcz. Musimy przenieść się do środka. Niestety wewnątrz nie ma stolików. Właścicielka wydziela część blatu kuchennego, na którym zjadamy całkiem smaczny posiłek. Wczesnym wieczorem idziemy na spacer po mieście. Oglądamy z zewnątrz XIX wieczny kościół, grób Aleksandra Kazbegi i budynek miejscowego muzeum.
Aleksander Kazbegi, od którego nazwiska Rosjanie nazwali miasto, był etnografem i pisarzem; wielkim popularyzatorem Kaukazu. Pomimo ukończenia trzech fakultetów został pasterzem i zamieszkał w Stepansminda. Obecnie, po odzyskaniu przez Gruzją niepodległości, stara nazwa została formalnie przywrócona.
Wstaję wcześnie rano i idę nakręcić film o Kazbegi. Dzisiejszy poranek jest pochmurny i mglisty, nawet Gergeti, leżąca na drugim brzegu Targi, jest mało widoczna. Wracając, spotykam znajomego z Francji, wkładającego bagaż do marszrutki. Żegnamy się, to jego ostatni dzień w Gruzji, wraca do Tbilisi i dalej do Paryża. My też za dwie godziny opuścimy Stepansmindę (Kazbegi). Naszym dzisiejszym celem jest stolica Kachetii, Telawi gdzie zamierzamy spędzić cztery noce.
Kachetia historyczna kraina, leżąca we wschodniej części Gruzji, jest znana z pięknych zabytków architektury oraz wina.
Śniadanie jemy w hotelowej restauracji, następnie idę zająć miejsca w marszrutce do Tbilisi, w którym mamy przesiadkę. Zajmuję ostatnie dwa wolne miejsca. Nie wiem dlaczego, ale kierowca zwleka z odjazdem. W końcu ruszamy. Wracamy tę samą trasą, którą dwa dni temu jechaliśmy do Kazbegi mogę zatem jeszcze raz podziwiać piękno gór Kaukazu.
Na Didube jesteśmy w południe. Niestety marszrutki do Telawi odjeżdżają z dworca Ortachala, położonego w innej części Tbilisi. Za 10 Gel bierzemy taksówkę. Pytamy o cenę kursu do Telawi, ale kierowca żąda 80 GEL jest to dla nas stanowczo za dużo. Po przybyciu na miejsce bez trudu znajdujemy właściwą marszrutkę. Ponieważ planowy odjazd jest o czternastej mamy chwilę czasu. Idę do baru napić się kawy. Barmanka wypytuje skąd jestem. Gdy się dowiaduje, że z Polski zaczyna chwalić naszego byłego prezydenta. Wypowiada znamienne zdanie „Gruzini wiedzą, że Lech Kaczyński nie jest popularny w Polsce, ale dla Gruzinów na zawsze pozostanie bohaterem”.
Przejazd do Telawi zajmuje dwie godziny. Po przybyciu na miejsce musimy znaleźć nocleg. Z Lonely Planet mamy namierzony hotel Azani Valley, położony niedaleko przystanku. Postanawiamy zatem poszukać go pieszo. Skręcamy w prawo i idziemy w dół szeroką ulicą, Alazanis gamziri. Według planu miasta hotel powinien być niedaleko. Ulica jest strasznie zatłoczona, chodniki zajęte przez stragany na poboczach pełno zaparkowanych samochodów. Przeciskamy się, ciągnąc walizki, między nadjeżdżającymi pojazdami. Po przejściu stu metrów rezygnujemy. Zostawiam Anię z bagażem a sam idę poszukać hotelu. Na pierwszym skrzyżowaniu udaje mi się złapać taksówkę. Niestety ulica jest jednokierunkowa i musimy objechać „pół miasta” zanim docieramy do mojej żony. Jak się okazało do hotelu z tego miejsca było następne sto metrów.
Azani Valley jest niedużym hotelem leżącym kilkadziesiąt metrów w głąb od ulicy. Wejście ozdabiają liczne doniczki z kwiatami. W przedsionku też mnóstwo roślin oraz wypchani przedstawiciele miejscowej fauny, poczynając od niedźwiedzia a kończąc na małych gryzoniach i ptakach. Dalej duży hall wyposażony w skórzane sofy, fotele i plazmowy telewizor. Z lewej stronie hallu bar śniadaniowy z prawej, przy wejściu, recepcja i obok wejście do restauracji. Za recepcją schody na piętra. Pokój dwuosobowy z łazienką na pierwszym piętrze kosztuje 60 GEL. W cenę jest wliczone śniadanie typu bufet. Idziemy do pokoju, jest dosyć mały, decydujemy się więc dopłacić do pokoju trzyosobowego.
Po rozpakowaniu bagażu schodzimy do restauracji, na obiad. Do posiłku zamawiamy po lampce białego wina. Kelner przyjmuje zamówienie a po chwili przynosi nam cały dzban (0,75 litra) złocistego trunku. Okazuje się, że w Kachetii wino stołowe serwuje się w restauracjach na dzbanki a nie na lampki.
Jest to znane, wyrabiane w domach, gruzińskie wino. Opisywane we wszystkich przewodnikach jako atrakcja turystyczna tego regionu Gruzji. Rzeczywiście ma niepowtarzalny smak. Wypijam dwie szklanki. Żałuję, że musimy iść do miasta, aby wymienić pieniądze i w związku z tym nie mogę dokończyć dzbanka. Tego wina nie można kupić w sklepie, jedynie prywatnie. Podróżując potem po Kachetii widziałem w wielu wioskach „punkty sprzedaży” tego trunku.
Po obiedzie idziemy na poszukiwanie kantoru i krótkie zwiedzanie miasta. W samym Telawi nie ma zbyt wiele zabytków. Jedynym obiektem godnym uwagi jest XVII wieczna rezydencja królewska, Batoniscyche. Obchodzimy z trzech stron pałac otoczony wysokim murem. Niestety jest już zamknięty dla zwiedzających. Wracając do hotelu sprawdzamy gdzie znajduje się stary dworzec marszrutek. Wieczór spędzamy w hotelu.
To już dwunasty dzień naszego pobytu w Gruzji. Zamierzamy go zacząć od wizyty w katedrze Alawerdi, jednym z najznamienitszych zabytków Gruzji.
Początki obecnego monastyru sięgają VI wieku kiedy to jeden z 13 „Ojców Syryjskich”, Józef, wybudował w tym miejscu cerkiew. Ojcami Syryjskimi nazywa się w Gruzji mnichów, którzy z powodu prześladowań religijnych, przybyli do Gruzji z Syrii w VI wieku. Według legendy byli oni twórcami monastycyzmu w Gruzji. Obecny kształt, kompleks uzyskał w wyniku XI, XVI i XVIII wiecznych rekonstrukcji spowodowanych wojnami lub kataklizmami.
Ze starego dworca łapiemy marszrutkę i po dwudziestu minutach jesteśmy na miejscu. Budynek katedry i zabudowania klasztorne są otoczone wysokim murem. Wewnątrz katedry, pokryte freskami ściany mogą zrobić wrażenie. Niestety kompleks jest bardzo zniszczony, trwa remont. Zwiedzenie kościoła zajmuje nam około godziny. Naszym następnym celem jest klasztor Ikalto.
Stoimy przy szosie i staramy się złapać jakąś okazję. Po paru minutach zatrzymuje się stare BMW. W środku siedzi dwóch młodych Gruzinów, jadą do Telawi i zgadzają się nas podwieźć parę kilometrów do wsi, gdzie odbija droga prowadząca do klasztoru Ikalto. Musimy podejść dwa kilometry. Wieś wygląda zupełnie inaczej niż te, które odwiedzaliśmy w okolicach Gori. Szeroka asfaltowa droga, zadbane domy widzimy również sklepy. Za wsią mijamy miejsce wypadku, w którym zginęli ludzie. W Polsce umieszcza się w takim miejscu krzyż. W Gruzji tablicę z fotografiami ofiar, pod którą rodzina zmarłych stawia kubki z gruzińskim samogonem czaczą oraz zakąskę, aby przejezdni mogli wypić za ich pamięć. Nie korzystamy z darmowego posiłku. Ostatni kilometr przejeżdżamy samochodem uprzejmego Gruzina, który sam zaoferował nam podwiezienie.
Klasztor Ikalto został założony w VI wieku przez Zenona, jednego z 13 „Ojców Syryjskich”. Składał się z trzech kościołów, akademii i tłoczarni wina. Szczególną rolę w rozwoju kultury i nauki na tym terenie odegrała akademia, obok tej w Gelati, największy ośrodek naukowy w średniowiecznej Gruzji. Studentem akademii był Szota Rustaweli autor poematu „Witeź w tygrysiej skórze”.
Wynajmujemy rosyjskojęzycznego przewodnika, dzięki któremu dowiadujemy się wielu szczegółów z długiej historii kompleksu. Pokazuje nam również detale architektoniczne, na które sam nie zwróciłbym uwagi, np. fragment IX wiecznego fresku znajdujący się na ścianie kościółka NMP.
Do głównej drogi wracamy pieszo. Mijając wieś wpadam na pomysł, żeby kupić czaczę. Jest to niepowtarzalna okazja, w sklepie monopolowym raczej tego trunku nie dostanę. Wchodzimy do sklepiku i prosimy o pomoc w zakupie. Ekspedientka wskazuje na grupę mężczyzn stojących kilkadziesiąt metrów dalej. Podchodzimy i Ania wyjaśnia o co nam chodzi. Jeden z mężczyzn każe nam iść za sobą. Przecinamy główną drogę i podchodzimy do domu z wywieszoną tablicą „sprzedaż wina” (oczywiście nie po polsku). Nasz przewodnik rozmawia chwilę z właścicielem domu. Następnie ten ostatni pyta się mnie ile chcę tej czaczy? Odpowiadam, że pół litra mi wystarczy. Wówczas mężczyzna podnosi z ziemi plastykową butelkę, wsiada do swojego golfa i odjeżdża bez słowa. Czekamy dziesięć minut, w międzyczasie przejechała marszrutka do Telawi. W końcu Gruzin wraca, wręcza mi butelkę wypełnioną samogonem i kasuje 2 GEL.
Po powrocie do Telawi idziemy zwiedzić Batoniscyche. W obrębie murów stoi pałac w stylu perskim. Nie robi na mnie dużego wrażenia. W Iranie widzieliśmy tego typu pałace, tylko dużo większe i bardziej bogato zdobione. Dużo ciekawszym budynkiem jest hammam z XI wieku. Odwiedzamy także lokalne muzeum, z którego zapamiętałem jedynie modele najbardziej znanych zabytków architektury Kachetii. Spacerujemy po dziedzińcu a zasadniczo mini parku porośniętym drzewami i winoroślą. Ponieważ z jednej strony mur okalający pałac jest bardzo zniszczony, możemy podziwiać góry Kaukazu.
Po południu decydujemy się odwiedzić dwa obiekty położone 11 kilometrów za zachód od Telawi: Dzveli Shuamta oraz Akhali Shuamta.
Dzveli Shuamta to kompleks trzech kościołów z V i VII wieku. Najstarsza jest trzynawowa bazylika wybudowana w stylu, typowym dla wczesnego gruzińskiego chrześcijaństwa. Dwa pozostałe są już wzorowane na kościele Dżwari w Mcchecie. Akhali Shuamta jest XVI wiecznym klasztorem ufundowanym przez kacheteńską królową Tinatin. Obecnie jest to klasztor żeński.
Za 20 GEL wynajmujemy taksówkę. Jest to jedyny sposób, poza własnymi nogami, aby się tam dostać. Najpierw chcemy zwiedzić Dzveli Shuamtę. Kilka kilometrów po wyjeździe z miasta skręcamy w gęsty liściasty las. Droga staje się wąska i kręta, mijamy wjazd do Akhali Shuamty i dojeżdżamy do dużej leśnej polany.
W oddali widać budynki. Kościoły stoją zupełnie opuszczone. Ciemne wnętrza o osmalonych ścianach z resztkami fresków, są oświetlone jedynie małymi świetlikami i świecami zapalonymi przez wiernych. Widać, że wielu Gruzinów przyjeżdża tutaj na modlitwę. Chłoniemy atmosferę tego niezwykłego miejsca. W Europie tej klasy zabytek byłby na pewno skomercjalizowany, wstęp wynosiłby co najmniej kilka euro a obok stałby elegancki hotel. A tutaj las, cisza i zapach dymu ofiarnych świec.
Wracamy do taksówki i jedziemy do Akhali Shuamty. Kompleks składa się z kościoła i budynku klasztornego ogrodzonych wysokim murem. Na bramie wejściowej jest napisane, żeby dzwonić i czekać na siostrę zakonną. Postępujemy zgodnie z instrukcją, czekamy kilka minut, ale nikt się nie pojawia. Ponieważ z kościoła słychać śpiew, domyślamy się, że odprawiane jest nabożeństwo. W tej sytuacji rezygnujemy i wracamy do hotelu.
Kolację jemy w restauracji hotelowej. Dzisiaj nigdzie już nie wychodzimy i mogę do woli raczyć się wspaniałym gruzińskim winem. W momencie, gdy kończymy nasz dzbanek, kelnerka przynosi następny. Protestujemy, że nic nie zamawialiśmy, ale ona pokazuje na sąsiedni stolik zajęty przez Gruzinów. Machają do nas przyjaźnie, zachęcając do spróbowania ich poczęstunku. Grzecznościowo wypijam jeszcze jedną szklankę za ich zdrowie wznosząc toast „gaumardżos”. Tej nocy spałem bardzo głęboko.
Dzisiaj jedziemy do Cinandali, rezydencji rodu Czawczawadze. Posiadłość znana jest z pięknego ogrodu oraz muzeum wina, w którym są przechowywane wszystkie roczniki tego trunku z ostatnich stu siedemdziesięciu lat.
Z Telawi, aż pod bramę dojeżdżamy marszrutką. Dalej prowadzi szeroka aleja, na końcu której znajduje się kasa. W cenie biletu jest wliczona degustacja miejscowego wina.
Wchodzimy do parku, różnorodność gatunków drzew i krzewów może zachwycić każdego botanika. Niestety część parku przed pałacem jest rozkopana co psuje wrażenie. Zwiedzanie zaczynamy od pałacu, będącego rezydencją znacznego rosyjskiego rodu. Aleksander Czawczawadze był chrześniakiem carycy Katarzyny. Przewodniczka oprowadza nas po salonach umeblowanych meblami z XIX wieku, są trochę poniszczone i nie robią żadnego wrażenia.
Następnie schodzimy do piwnicy na degustację. Dostajemy po lampce białego półwytrawnego wina. Jest znacznie mniej łagodne niż to domowe, które piliśmy w hotelowej restauracji. Nam smakuje przeciętne. Obok nas siedzi Gruzin, jest kierowcą, przywiózł tutaj grupę polskich turystów. Pytamy czy nie zawiózłby nas jutro do klasztorów David Garedzi oddalonych około 160 kilometrów od Telawi. On sam jest zajęty, ale dzwoni do swojego kolegi, który za 80 GEL zgadza się na ten kurs. Akceptujemy cenę i umawiamy się na jutro rano przed naszym hotelem.
Po degustacji i nieoczekiwanym załatwieniu bardzo ważnej dla nas sprawy idziemy pospacerować po parku i odwiedzić muzeum wina, które ulokowane jest w piwnicach oddzielnego budynku. Są to ogromne hale zapewniające odpowiednie warunki do przechowywania trunku. Na półkach leżakują butelki poukładane według roczników. Najstarsze pochodzą z 1840 roku.
Na koniec wstępujemy do lokalnej kawiarenki czegoś się napić. Naszą uwagę zwracają słodycze w kształcie „kiełbaski” o brązowej barwie. Zapytana sprzedawczyni podaje nazwę (churchkhela) i wyjaśnia, że jest to tutejszy smakołyk wykonany z żelującego soku winogron nadziany orzechami i różnymi bakaliami. Kupujemy jedną sztukę na spróbowanie. Ma gumowatą konsystencję, charakterystyczny smak ale jest wyśmienity. Identyczne słodycze jedliśmy w Armenii czterdzieści lat wcześniej.
Po powrocie do Telawi odwiedzamy miejscowy targ i oczywiście, za normalną cenę, kupujemy kilka takich ”kiełbasek” dla siebie i naszej rodziny w Polsce.
Pogoda zaczyna się psuć i wygląda na to, że niedługo zacznie padać. Nie rezygnujemy jednak z naszych planów i po południu wybieramy się do Gremi, dawnej stolicy Kachetii.
Gremi było pierwszą stolicą królestwa Kachetii, w 1616 roku zostało splądrowane przez perskie wojsko Szacha Abbasa. Nigdy nie zostało odbudowane. Obecnie na dość stromym wzgórzu znajduje się jedynie kościół i dzwonnica. Wokół rozciągają się ruiny dawnego miasta.
Chwilę po naszym wyjściu z marszrutki zaczyna padać deszcz. Poprzestajemy więc na zwiedzeniu kościoła, rezygnując ze spaceru wśród ruin. Kościół robi na nas duże wrażenie; ciemne wnętrza pokryte kolorowymi malowidłami, oświetlonymi przez palące się świece, wytwarzają mistyczny nastrój.
Rano pogoda się częściowo ustabilizowała. Jemy śniadanie i już przed dziesiątą w pełnym ekwipunku czekamy na naszego kierowcę i jednocześnie przewodnika. Dokładnie o umówionej godzinie podjeżdża pod hotel czerwony opel Astra I. To nasz pojazd na dzisiejszą wyprawę.
Jedziemy na południowy wschód. Kierowca, pięćdziesięcioletni Gruzin, zna rosyjski więc staramy się dowiedzieć jak najwięcej o warunkach życia we współczesnej Gruzji. Jak wynika z jego wypowiedzi, nasz kierowca i jego rodzina żyją głównie z wynajmu kwater i usług transportowych. Dawniej w czasach ZSRR mógł pojechać do Rosji na zakupy (czytaj, drobny przemyt) ale teraz to się skończyło. Również turystów przyjeżdżało więcej, głównie Rosjan a ponadto życie było znacznie tańsze. Z jego wypowiedzi wynika, że transformacja ustrojowa wcale go nie cieszy.
Po godzinnej jeździe mijamy hurtowy targ arbuzami. Na poboczu drogi stoją ciężarówki wypełnione tymi owocami. Zatrzymujemy się na chwilę i kierowca kupuje kilka arbuzów, zawsze trochę taniej niż w mieście.
Okolica staję się coraz bardziej bezludna. Gdzie okiem sięgnąć ciągną się wzgórza porośnięte trawą. Droga wąska miejscami pozbawiona twardej nawierzchni. Widoki są jednocześnie przygnębiające i fascynujące, czuję się jakbym był gdzieś na końcu świata. W oddali wyłania się mała miejscowość, to Udabno w czasach ZSRR miejsce zsyłki. Obecnie prawie zupełnie opuszczone, pozostało kilka rodzin. Mijamy opuszczone, pozbawione okien i drzwi kamienice. Nigdzie nie widać człowieka. Nie kursuje tu żadna komunikacja. Zimą miejscowość jest zupełnie odcięta od świata. Nie mogę sobie wyobrazić jak w takich warunkach mogą tu w ogóle żyć ludzie. Po minięciu Udabna wjeżdżamy na polną drogę, którą jedziemy jeszcze pół godziny, gdy w końcu wyłania się klasztor, cel naszej podróży.
Klasztory i pustelnie na górze Garedża zostały zbudowane w VI wieku przez „13 Ojców Syryjskich” Jeden z nich Dawid osiedlił się w tym miejscu. Jego uczniowie wykuli następne groty. Proces powstawania nowych klasztorów i pustelni trwał do XII wieku. Obecnie cały kompleks jest położony na granicy gruzińsko-azerbejdżańskiej. Na północnym stoku, od strony gruzińskiej, znajduje się klasztor Ławra z XII wieku. W jego skład wchodzą dwa kościoły oraz szereg pieczar, ulokowanych w klifowym zboczu, zamieszkałych przez mnichów. W jednym z kościołów jest pochowany Dawid. Teren klasztoru jest ogrodzony wysokim murem, w którym wybudowano dwie baszty. Żeby dotrzeć do najstarszej części kompleksu należy wspiąć się na bardzo stromy grzbiet góry. Tam na południowym zboczu są ulokowane pieczary, w których w VI – XI wieku znajdowały się kościoły i pustelnie. Cały zespół nosi nazwę Udabno (pustkowie). Do dzisiaj zachowały się kamienne ołtarze oraz freski przedstawiające Świętych. Inną atrakcją, wynagradzającą trudy wspinaczki, jest piękny widok na stepy Azerbejdżanu.
Zwiedzanie zaczynamy od klasztoru Ławra. Po stromych kamiennych schodach wchodzimy na górny poziom obiektu. Tutaj znajduje się XVII wieczny kościół Św. Mikołaja. Następnie schodzimy na poziom dolny gdzie można obejrzeć groty, w których zostali pochowani Dawid i jego uczniowie oraz kościół Przeobrażenia. W międzyczasie zaczyna mżyć deszcz. Trochę nam to komplikuje wspinaczkę, gdyż ścieżka prowadząca na grzbiet jest pokryta gliną i kamieniami. Widok rozpościerający się z wierzchołka rekompensuje trudy wspinaczki. Dziki surowy krajobraz, wzgórza pokryte spłowiałą trawą, jezioro a wszystko to wyłaniające się z deszczowych chmur. W stromym zboczu przez stulecia wykuto kilkadziesiąt grot. W wielu z nich są widoczne freski o bardzo dobrze zachowanych kolorach. W niektórych stoją kamienne ołtarze inne wyglądają na pustelnie. Oglądamy kilka a następnie zaczynamy powrót. Zejście jest dużo trudniejsze niż podejście. Nogi ślizgają się po rozmokłej glinie. Deszcz już nie pada ale nadal jest bardzo ślisko. Problem rozwiązujemy w ten sposób, że ja idę przodem, starając się utrzymać równowagę a Ania postępuje z tyłu, trzymając ręce na moich ramionach. W końcu docieramy do samochodu.
W drodze powrotnej umawiamy się z naszym kierowcą, że jutro odwiezie nas do Tbilisi pod sam hotel. Ustalamy cenę za tę usługę w wysokości 40 GEL. Niedaleko Telawi kierowca, po telefonicznym uzgodnieniu z żoną, zaprasza nas do swojego domu na obiad. Zaproszenie przyjmujemy z radością. Jest to dla nas okazja, aby choć trochę poznać życie gruzińskiej rodziny.
Dom pod który podjeżdżamy jest zbudowany w typowo gruzińskim stylu, czterospadowy dach oraz oszklona weranda na wysokości pierwszego piętra. Przed domem altanka porośnięta winoroślą. Właściciel informuje nas, że dom został wybudowany przez jego dziadka w latach trzydziestych XX wieku. Część mieszkalna zajmuje pierwsze piętro i składa się z dużego salonu otoczonego przez kilka pokoi. Na tym poziomie znajduje się również łazienka i ubikacja. Całość zajmuje 350 metrów kwadratowych. Pokoje są duże umeblowane solidnymi meblami z lat sześćdziesiątych. W każdym razie takie meble były w użyciu w Polsce w latach sześćdziesiątych. Poza salonem wszystkie pomieszczenia są przeznaczone na wynajem dla turystów. Cena noclegu to 20 GEL, noclegu z wyżywieniem 40 GEL.
Na obiad zostajemy poczęstowani lobio. Jest to potrawa na bazie fasoli z ziołami i przyprawami. Oprócz lobio na stole pojawia się sałatka z pomidorów, makaron z serem na słodko, arbuzy i melony. Do picia serwowane jest wino białe i czerwone oczywiście domowej roboty. Jedzenie jest naprawdę bardzo smaczne, tak że korzystam z możliwości dokładki.
Po obiedzie rozliczamy się za przejazd, decydujemy się dopłacić za poczęstunek. Ponieważ pogoda się poprawiła, wyszło nawet słonce, idziemy na pożegnalny spacer do twierdzy. Do hotelu wracamy wieczorem. Musimy się spakować, jutro rano wyjeżdżamy do ostatniego celu naszej podróży; Tbilisi.
Śniadanie jemy bardzo wcześnie, tak że już o ósmej jesteśmy gotowi do drogi. Nasz znajomy jest punktualny, niestety nie będzie mógł nas dzisiaj zawieźć. Tłumaczy to tym, że turyści z Włoch opóźnili zapowiedziany na wczoraj przyjazd i musi zostać aby ich zawieźć do swojego domu. Do Tbilisi, za ustaloną wcześniej cenę, zawiezie nas jego kolega. Jedziemy z nim do centrum, gdzie przesiadamy się do czekającego tam na nas samochodu. Ponieważ jest wolne miejsce zgadzamy się poczekać 20 minut, aby kierowca mógł znaleźć dodatkowego pasażera. Niestety w niedzielny poranek nie ma zbyt wielu chętnych na podróż do stolicy. Przejazd do Tbilisi zajmuje nam godzinę. Już w mieście kierowca ma problem ze znalezieniem naszego hotelu Kartlia, położonego przy małej uliczce Barnov, niedaleko centrum. W końcu docieramy do celu.
Z przewodnika wiedzieliśmy że niedaleko jest stacja kolejowa, z której odjeżdżają pociągi do Tbilisi. Rzeczywiście, po wyjściu z terminala, zauważyliśmy oddalony o trzysta metrów oświetlony budynek. Ania została z bagażami a ja poszedłem zobaczyć czy mamy jakieś połączenia. Niestety dworzec był nieczynny. Gdy wróciłem zastałem moją żonę w towarzystwie dwóch zarośniętych Gruzinów, namawiających ją aby skorzystała z ich taksówki. Ponieważ Ania nie przejawiała większego zainteresowania ich propozycją, zaczęli obiecywać, że policzą normalną cenę. W końcu zdecydowaliśmy się za 20 GEL (lari) wynająć ich wehikuł (mercedes „babcia”). Mieli nas zawieźć na miejsce, skąd o 6.30 rano odjeżdża marszrutka do Batumi przez Ureki.
Przejazd pustymi o tej porze ulicami miasta zajął wysłużonej maszynie ponad pół godziny. Po przyjeździe na miejsce, okazało się, że dalszą podróż odbędziemy dwudziestoletnim Fordem Transitem. Za przejazd 350 kilometrów płacimy po 20 GEL. Niestety na odjazd musimy trochę poczekać, ale kierowca obiecuje, że w Ureki będziemy około południa. W końcu zebrała się wystarczająca ilość osób i możemy ruszać. Pierwsze czterdzieści kilometrów (do Gori) jedziemy gruzińską autostradą. Potem droga staje się jeszcze bardziej dziurawa a ponadto wąska. Kierowcy to najwyraźniej nie przeszkadza, tak że często prawe koła Forda zjeżdżają na pobocze. Powoduje to duże wstrząsy wewnątrz pojazdu. Ponieważ moje siedzenie jest, delikatnie mówiąc, mocno zużyte i nie bardzo mogę się oprzeć o żadnej drzemce nie ma mowy. Z drugiej strony po nieprzespanej nocy jestem przemęczony. Sumując pierwsza część podróży upłynęła mi w pewnego rodzaju letargu: nie bardzo wiedziałem co się dookoła mnie dzieje.
Około dziewiątej zatrzymaliśmy się na śniadanie w przydrożnej restauracji. Przy jednym ze stolików biesiadowali Gruzini. My razem z kierowcą i jego pomocnikiem usiedliśmy w pobliżu. Oczywiście zamówiliśmy chaczapuri; gruziński placek z serem sulguni w środku. Natomiast nasi współbiesiadnicy rozpoczęli prawdziwą suprę. Na stole pojawiło się mnóstwo talerzy z różnymi potrawami: warzywa, ryby, mięsiwa, marynaty, pieczywo i.t.d. Wyglądało na to, że spędzimy tu czas co najmniej do południa. Tym bardziej, że podróżujący naszą marszrutką Amerykanin został zaproszony do „gruzińskiego” stolika i często wznosił toasty czaczą. Niemniej po godzinie byliśmy gotowi do dalszej drogi. Należy jeszcze wspomnieć, że wioska, w której zatrzymaliśmy się na posiłek słynęła z wyrobu chaczapuri: przed każdym domem znajdował się stragan z wyłożonymi plackami różnej wielkości i kształtu. Kierowca powiedział nam, że każda zagroda wypieka chaczapuri o niepowtarzalnym smaku. Niedługo potem minęliśmy Kutaisi i koło południa dojechaliśmy do Ureki.
Zostaliśmy wysadzeni przy dworcu kolejowym, trzy kilometry od centrum. Za 5 GEL wynajęliśmy taksówkę, wyjaśniłem kierowcy nasze wymagania, a on zobowiązał się do znalezienia odpowiadającego nam hotelu. Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed trzypiętrowym budynkiem położonym bezpośrednio przy plaży. Okazało się, że jest to rodzinny pensjonat. Właścicielka proponuje nam nieduży pokój z łazienką za 40 GEL. Twierdzi, że jest chłodno i klimatyzacja nie jest potrzebna. Decydujemy się jednak na wynajęcie ładnego, dużego pokoju z łazienką, klimatyzacją, lodówką oraz balkonem w cenie 70 GEL za dobę. Po rozpakowaniu bagażu schodzimy na obiad do znajdującej się na parterze restauracji. Oczywiście zamawiam czinkali, narodową potrawę Gruzinów. Są to pierogi w kształcie sakiewek wypełnione nadzieniem. Najpopularniejszym nadzieniem jest mięso, ale również może to być ser sulguni, ziemniaki, grzyby i.t.p. Charakterystyczny jest sposób spożywania czinkali: należy chwycić ręką za górną część pieroga i delikatnie nadgryźć spód tak, aby można było wypić sos zawarty wewnątrz. Dopiero potem używa się (lub nie) sztućców. Następnie przebraliśmy się i ruszyliśmy na plażę. Ureki jest jedyną miejscowością na gruzińskim wybrzeżu, posiadającą szerokie piaszczyste plaże. Piasek zawiera związki magnetycznego żelaza i w związku z tym jest czarny. Podobno ma działanie lecznicze. Teorię tę potwierdzają liczni kuracjusze, leżąc przysypani piaskiem z wystającą na zewnątrz głową. Plaża jest zagospodarowana, można wypożyczyć łóżka z parasolem są prysznice oraz kawiarenka z fast foodami i piciem. Całe popołudnie spędzamy na plaży opalając się i skacząc po falach. Zbyt wysokie fale uniemożliwiały pływanie. Ja tradycyjnie, zalany przez falę, tracę bezpowrotnie swój czepek.
Wieczorem idziemy na spacer. Ureki przypomina polskie nadmorskie miasteczka z lat siedemdziesiątych. Równolegle do brzegu morza ciągnie się wśród sosen asfaltowa droga bez chodników. Po obu jej stronach znajdują się pensjonaty, restauracje i stragany. Widać jednak tutaj wyraźny wpływ prywatyzacji: wiele hotelików nie różni się standardem od zachodnioeuropejskich. Wszędzie pełno samochodów. Zaparkowane między drzewami i na poboczu uniemożliwiają przejście, jadące starają się cię przejechać. Jest strasznie głośno, w każdej restauracji gra zespół muzyczny najczęściej z solistką, która nie żałuje swojego gardła. „Aleja” kończy się poprzeczną ulicą prowadzącą z jednej strony do stacji kolejowej i głównej drogi a z drugiej w kierunku morza. Na odcinku prowadzącym w kierunku morza jest usytuowany kilkudziesięciometrowy deptak tzn. są położone płyty chodnikowe i stoi kilka ławek. Obok deptaku stoi wielki budynek sanatoryjny z czasów radzieckich obecnie nieczynny i popadający w ruinę. Przy tej ulicy znajduje się też centrum handlowe tzn. parę sklepików i straganów. Aby opis centrum Ureki był kompletny należy zaznaczyć, że na skrzyżowaniu, po prawej stronie w kierunku stacji kolejowej mieści się skwer z fontanną pośrodku, otoczony knajpkami i barami. Tam zamierzamy zjeść kolację. Wybieramy restaurację z zespołem grającym głównie rock and roll. Po złożeniu zamówienia zapraszam Anię na parkiet. Zaczynamy tańczyć tak jak się tańczyło rock and roll w latach gdy byliśmy młodzi. Po chwili zauważam kątem oka, że jesteśmy sami na parkiecie, dookoła którego stoją Gruzini i klaszczą rytmicznie w dłonie. Po zakończeniu utworu dostaliśmy gromkie brawa i mogliśmy zjeść zasłużoną kolację. W nocy głośna muzyka z hotelowej restauracji przeszkadzała mi w zaśnięciu w końcu zmęczenie wzięło górę i zapadłem w głęboki sen.
Następny dzień w całości spędziliśmy na plaży. Piękna, słoneczna pogoda i spokojne morze sprzyjały pływaniu, tym bardziej, że temperatura wody wynosiła około 24 – 25 stopni. Na obiad idziemy do restauracji w naszym pensjonacie. Nie wiem dlaczego ale kelner nie ma zamiaru przyjąć od nas zamówienia. Po półgodzinnym oczekiwaniu obrażam się i zmieniamy lokal. I dobrze się stało, gdyż czinkali, które zamówiłem były dużo smaczniejsze niż wczoraj. Odżapuri tj. gulasz duszony z ziemniakami, cebulą i czosnkiem zamówiony przez Anię też był wyśmienity. Wieczorem spacerujemy po kurorcie. Odwiedzamy sanatorium Kolchida jedno z najbardziej eleganckich i drogich w Ureki. Nocleg z wyżywieniem dla dwóch osób kosztuje 240 GEL. Pokoje są małe i skromnie umeblowane ale za to budynek stoi w dużym ogrodzie i ma prywatną plażę.
Następnego dnia ranek był pochmurny. Postanowiliśmy zatem pojechać do Batumi. Do głównej drogi dojechaliśmy oryginalnym transportem miejskim. Był to jaskrawo pomalowany, otwarty pojazd, przykryty dachem, przypominający nieco wóz amerykańskich zdobywców Dzikiego Zachodu. Po kilku minutach oczekiwania zatrzymaliśmy marszrutkę jadącą do Sarpi na granicy gruzińsko – tureckiej. Tuż przed Batumi samochód wspina się na bardzo malownicze wzgórza pokryte bujną podzwrotnikową roślinnością. W latach siedemdziesiątych popularna była w Polsce piosenka, wykonywana przez Filipinki, pt. „Herbaciane pola Batumi”. Niemniej ani wówczas ani obecnie herbata tam nie rośnie za to widoki są rzeczywiście zapierające dech w piersiach.
W Batumi wysiadamy niedaleko promenady nadmorskiej. Jest to deptak zbudowany z desek ciągnący się wzdłuż wybrzeża na długości trzech kilometrów. Z jednej strony wąskie kamieniste plaże z drugiej park wysadzany palmami. Co kilkaset metrów plażę przecina rów wypełniony dziwnie pachnącą cieczą. Tym niemniej można spędzić czas w eleganckim klubie plażowym z własnym basenem, restauracją i leżakami. Opłata za korzystanie z basenu i leżaka jest astronomicznie wysoka. Naprzeciw głównego zejścia do miasta plaża jest dobrze zagospodarowana i pomimo nie najlepszej pogody zatłoczona. Dochodzimy do końca promenady, podziwiamy latarnię morską wielkie koło-karuzelę i port pasażerski a następnie wracamy do miasta.
Sumując, część uzdrowiskowa robi na mnie pejoratywne wrażenie, nie chciałbym tu wypoczywać nawet za darmo. Wąskie kamieniste plaże niewygodne zejście do morza nie mówiąc już rowach z cieczą niewiadomego pochodzenia.
Miasto też niczym nie zachwyca. Nowe budynki budowane z wielkim rozmachem ale bez żadnego stylu, starówka bardziej przyjemna podobna do starego miasta w Jałcie. Piętrowe domy z balkonami porośnięte winoroślą. Jedynym miejscem w Batumi, które zrobiło na mnie wrażenie była dzielnica turecka. Pełna straganów, kantorów knajpek i zaaferowanych swoimi sprawami ludzi stanowiła pewnego rodzaju „wyspę orientu” . Na straganie kupujemy kwas chlebowy a w piekarni dwa pszenne placki pieczone na bieżąco w tandoor tj. piecu w kształcie dzbana zbudowanego z cegieł i gliny. Placki wypiekane są na wewnętrznej ściance pieca w bardzo wysokiej temperaturze. Wyglądem przypominają łabędzia i dlatego nazywają się lebiedi, są bardzo smaczne.
Po powrocie jemy kolację w restauracji położonej obok naszego pensjonatu. Nie ma dancingu obserwujemy tylko solowy taniec Gruzinki. W nocy znowu nie mogę zasnąć z powodu głośnej muzyki. Po północy wyłączają światło i gdy wydaje mi się, że nareszcie będzie cisza właściciel restauracji włącza agregat umieszczony pod naszym oknem.
To już ostatni dzień nad gruzińskim morzem. Pogoda się ustabilizowała, świeci słońce i wieje lekki wiaterek. Za 12 GEL wynajmujemy na cały dzień dwa łóżka i parasol. Praktycznie nie schodzimy z plaży. Wieczorem łamię tradycję i na kolację zamawiam odżapuri a Ania rybę. Moje danie zawiera trochę za dużo oliwy w konsekwencji pobyt nad morzem kończę drobną niedyspozycją żołądkową.
Z samego rana opuszczamy hotel. Przy pomocy poznanego przed chwilą Gruzina łapiemy, za cenę marszrutki, osobowego mercedesa. Jedziemy do stolicy Imeretii, Kutaisi. Planujemy spędzenie tam dwóch dni. Już po przybyciu na miejsce nasz znajomy pomaga nam w znalezieniu noclegu. Dzięki niemu lądujemy w rodzinnym pensjonacie położonym w centrum miasta. Ciekawe, że pensjonat nie ma żadnego szyldu, gdyby nie nasz znajomy i taksówkarz nigdy byśmy go nie znaleźli. Pokój kosztuje 60 GEL za dobę. Jest bardzo duży wyposażony w lodówkę i klimatyzację. Posiada prywatną toaletę. Na uwagę zasługuje piękna sztukateria na suficie oraz stylowe meble.
Kutaisi jest jednym z najstarszych miast świata. W starożytności było stolicą Kolchidy. To tutaj Jazon z Argonautami zdobywali złote runo. Obecnie jest to miejscowość zabudowana niewysokimi domami z XIX i XX wieku. Punktem centralnym jest duży plac. Z jednej strony stoi budynek teatru miejskiego, idąc dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara, mija się wieżę zegarową, postument na którym był chyba umieszczony jakiś pomnik, muzeum miejskie i kilka budynków mieszkalnych. Na kolejnej ścianie znajduje się bank Gruzji. Ostatnia ściana stanowi granicę parku miejskiego. Wśród drzew widać białą kolumnadę wygląda na Grób Nieznanego Żołnierza. Sam park nie jest duży ale dwie fontanny oraz porastające go platany zapewniają przyjemny chłód. Za parkiem stoi nowoczesny budynek Opery.
Zwiedzanie zaczynamy od katedry Bagrati. Aby się tam dostać musimy przejść na drugi brzeg rzeki Rioni. Katedra usytuowana jest na szczycie wzgórza. Dojeżdżamy tam zbiorczą taksówką.
Zbudowana w XI wieku przez króla Bagrata katedra stała się jednym z symboli potęgi i niezawisłości narodu gruzińskiego. Niszczona podczas licznych wojen najpierw przez Turków a potem przez Rosjan obecnie jest w ruinie. Niemniej widok potężnych murów robi duże wrażenie. Niestety nie możemy wejść do środka, gdyż trwa remont i mury są pokryte rusztowaniami. Wierni mogą pomodlić się w małej kapliczce umieszczonej we wieży stojącej przed katedrą. Podziwiamy widok na leżące wśród podzwrotnikowej roślinności Kutaisi jaki rozciąga się ze wzgórza. Zwiedzamy położone tuż obok katedry ruiny twierdzy z VI wieku i wracamy do miasta.
Po południu idziemy na spacer do dawnej dzielnicy żydowskiej. Oglądamy z zewnątrz dwie synagogi z XIX wieku. Idąc dalej dochodzimy do chrześcijańskiego monastyru Mtsvane Kvavila (Zielonego Kwiatu). Wchodzimy do jednego z kościołów i podziwiamy ikonostas oraz freski, którymi są pokryte ściany i sufit.
W IV wieku n.e. oficjalną religią w Gruzji stało się chrześcijaństwo. Obecnie głównym Kościołem jest Gruziński Kościół Ortodoksyjny obrządku prawosławnego, którego Patriarchat znajduje się w Tbilisi. Architektura kościołów budowanych na terenie Gruzji jest wzorowana na kościele Dżwari (Krzyża) zbudowanym w VI wieku w ówczesnej stolicy Mcchecie. Budowla jest stawiana na planie równoramiennego krzyża, pośrodku którego umieszcza się wysoki tambur przykryty kopułą. Z reguły trzy ramiona krzyża są zakończone półokrągłymi absydami z ołtarzami w czwartym jest wejście. Samo wejście może być poprzedzone przedsionkiem o stromym dwu spadzistym dachu. Wewnątrz kościoła, naprzeciw wejścia, znajduje się ikonostas. Pierwsza ikona po prawej stronie drzwi ikonostasu przedstawia zawsze Chrystusa Pantokratora, natomiast ostatnia Patrona danego kościoła. Ściany i sufity są zdobione freskami obrazującymi sceny biblijne, Świętych czy też postaci Matki Boskiej ewentualnie Chrystusa. W katedrach pośrodku kościoła znajduje się tron biskupi.
Wracamy do centrum. Chwilę odpoczywamy na ławce w parku, robimy zakupy na kolację, którą dzisiaj zamierzamy zjeść w pokoju i wracamy do hotelu. Wejście do naszego pokoju prowadzi z małego dziedzińca, wchodząc na niego zauważamy siedzące w altance dwie Gruzinki. Przysiadamy się do nich i staramy się czegoś dowiedzieć o realiach życia w Gruzji. Oczywiście rozmawiamy po rosyjsku.
Zauważyłem, że władze Gruzji starają się „wyeliminować” język rosyjski z użycia. Na przykład w wielu miejscowościach nazwy ulic są napisane w języku gruzińskim, co jest oczywiste, i po angielsku. W restauracjach menu jest też po gruzińsku i angielsku, ale zamówienie, gdy nie zna się gruzińskiego, można złożyć tylko po rosyjsku. Starsi Gruzini dość dobrze mówią po rosyjsku (młodzi rzadko znają jakikolwiek obcy język). W kilku sklepach sprzedawca wydając resztę używał sformułowania: np. 5 rubli zamiast 5 lari. I nie ma się co dziwić 200 lat okupacji pozostawiło swoje ślady.
Wcześnie rano opuszczamy pokój. W małej cukierni zamawiamy na śniadanie cappuccino i rogaliki. Po chwili dostajemy niespodziewanie dobrą kawę, na dodatek podaną w bardzo oryginalnie zaprojektowanych filiżankach i świeże bułeczki. Po tak udanym początku dnia, za 9 GEL, wynajmujemy taksówkę do oddalonego o 6 kilometrów klasztoru Motsameta.
W Gruzji większość klasztorów znajduje się poza miejscowościami i nie ma do nich żadnej komunikacji. Są to często zabytki wpisane na listę UNESCO, mające po 1500 i więcej lat a jedynym sposobem dotarcia to taksówka lub własne nogi. I nie zawsze są to odległości kilku kilometrów, aby zwiedzić klasztory David Garedża musieliśmy wynająć taksówkę na dystans 160 kilometrów w jedną stronę.
Taksówkarz wysadza nas przy drodze do klasztoru dalej nie ma wjazdu i musimy dojść pieszo około kilometra. Dzisiaj jest to przyjemny spacer. Z jednej strony mijamy cmentarz z drugiej mamy widok na kanion rzeki Tskhaltsitela (Czerwona Woda), której nazwa pochodzi od krwi ofiar masakry arabskiej w VIII wieku. Sam klasztor usytuowany jest na wysokim klifie nad rzeką. Znajduje się w nim grób Dawida i Konstantyna, gruzińskich książąt Argveti, zabitych podczas masakry.
Naszym następnym celem jest klasztor Gelati. Do pokonania mamy kilka kilometrów. Wracamy na główną drogę i kontynuujemy marsz. Po chwili zatrzymuje się wyprzedzające nas BMW i kierowca pyta dokąd idziemy. Proponuje, że nas podrzuci na miejsce. Bardzo chętnie korzystamy z jego propozycji. Okazuje się, że jest to miejscowy policjant. Po drodze zatrzymuje się na parę minut pod komisariatem a następnie podwozi nas pod samą bramę klasztoru. Dzięki jego uprzejmości zaoszczędziliśmy co najmniej dwie godziny.
Kompleks Gelati został ufundowany w XII wieku przez króla Davida Budowniczego jako centrum zarówno chrześcijańskiej jak i neo-platonistycznej nauki. Wybudowana tu Akademia aż do XVI wieku odgrywała dużą rolę w rozwoju nauki gruzińskiej. W Średniowieczu była nazywana „drugą Jerozolimą”. Cały kompleks składa się oprócz Akademii z trzech kościołów: katedry Dziewicy Maryi, Św. Mikołaja i Św. Grzegorza oraz dzwonnicy. Poza tym w bramie południowej znajduje się grób Davida Budowniczego. Katedra i kościół Św. Grzegorza są pokryte freskami namalowanymi pomiędzy XII a XVIII wiekiem. Na szczególną uwagę zasługują freski znajdujące się w północnym transepcie katedry a przedstawiające między innymi fundatora Davida Budowniczego z kościołem w ręku oraz Króla Bagrata III.
Zwiedzenie kompleksu Gelati zajmuje nam około dwóch godzin. Tak że z powrotem w Kutaisi jesteśmy w południe i mamy czas na wycieczką do Rezerwatu Sataphia znajdującego się 9 kilometrów od miasta. Marszrutki do rezerwatu odjeżdżają z północno-zachodniego krańca Kutaisi, żeby się tam dostać korzystamy z komunikacji miejskiej. Uprzejmy Gruzin idzie z nami parę przecznic, prowadząc nas na odpowiedni przystanek. Informuje kierowcę autobusu skąd jesteśmy i dokąd chcemy jechać. Również kierowca jest bardzo uprzejmy, razem z biletem wręcza mi wizytówkę z napisami w alfabecie gruzińskim i fotografią pieska. Do tej pory nie wiem czy jest to wizytówka jego czy też jego psa. Zaraz po ruszeniu z przystanku jesteśmy, przez kierowcę, przedstawieni pozostałym pasażerom i na naszą cześć zostaje puszczona piosenka gruzińska, nota bene bardzo melodyjna. Po kilkunastu minutach jazdy, żegnani przez kierowcę wysiadamy na dużym placu. Do odjazdu marszrutki mamy pół godziny. W oczekiwaniu na odjazd spacerujemy wzdłuż ulicy zabudowanej wysokimi blokami z płyty. Myślę, że na całym świecie istnieją identyczne blokowiska.
Około pierwszej jesteśmy na miejscu. W kasie kupujemy bilety i czekamy wraz z innymi na przewodnika.
Rezerwat Sataplia jest znany z zachowanych w skalnym podłożu śladów dinozaurów, pięknej krasowej jaskini w zboczu wygasłego wulkanu Sataplia oraz dużej różnorodności roślin porastających teren parku.
Punktualnie o pierwszej pojawia się nasz przewodnik. Wygłasza długie wprowadzenie niestety po gruzińsku a następnie kilka zdań po rosyjsku i możemy ruszać. Po przejściu kilkudziesięciu metrów wchodzimy do oszklonego pawilonu. Wewnątrz, w skale są odciśnięte ślady podobne do śladów ptaka tylko dużo większe. Następna część trasy prowadzi przez tzw. Kolchidowy Las. Po lewej stronie ścieżki zostały umieszczone kilkumetrowej wysokości modele, różnych gatunków dinozaurów, będące atrakcją dla dzieci i doskonałym tłem dla zdjęć. Dalej droga przechodzi w wąską ścieżkę wiodącą wzdłuż klifu. Po lewej stronie ściana skalna z umieszczonymi w zakamarkach rojami pszczół (Sataplia znaczy „miejsce miodu”) po prawej widok na wzgórza pokryte lasem. Podchodzimy po śliskich i wąskich schodkach i osiągamy wejście do jaskini. Wewnątrz jaskini została wytyczona trasa turystyczna o długości około trzystu metrów. Idąc podziwiamy liczne stalaktyty i stalagmity. Szczególną atrakcją jest wielki głaz w kształcie serca. Po wyjściu odwiedzamy jeszcze pawilon, w którym eksponowany jest całkowity szkielet dinozaura oraz platformę widokową. Platforma została zbudowana nad przepaścią i ma szklaną podłogę. Wrażenie jest niesamowite. Wracamy do wejścia. Mamy szczęście, marszrutka właśnie podjechała, kupujemy bilety (0,5 GEL od osoby) i za parę minut odjeżdżamy. Okazuje się, że ta marszrutka jedzie aż do centrum. Wysiadamy na małym placu w pobliżu budynku opery.
Pierwszą rzeczą, którą zauważamy jest nowoczesny pawilon informacji turystycznej. Zdziwiło nas to trochę, gdyż Lonely Planet, przewodnik z którego korzystamy podczas tej podróży po Gruzji, nic nie wspomina o informacji turystycznej w Kutaisi. Oczywiście wstępujemy do środka. Upewniamy się czy nie przeoczyliśmy jakiejś atrakcji w okolicy i prosimy o polecenie dobrej restauracji. W odpowiedzi pani wskazuje nam budynek stojący naprzeciw. Znajduje się w nim restauracja „Mirzaani”, jedna z kilku takich restauracji w Gruzji. Zamawiam kharcho (ostro doprawiona zupa z wołowiną i ryżem) i czinkali „Kalakuri” a Ania „Kupati” pieczone w ceramicznej misce. Po obiedzie robimy zakupy na kolację i idziemy odpocząć do hotelu.
Wieczorem pożegnalny spacer. Jeszcze raz odwiedzamy park miejski. Chwilę siedzimy na ławce obok fontanny, obserwując dzieci jeżdżące na akumulatorowych motorkach. Wychodząc ze skweru zauważamy mały placyk, na którym została ustawiona grupa współczesnych rzeźb. Szczególnie jedna z nich budzi nasze zainteresowanie. Jest to kamienna, ustawiona pionowa płyta o wysokości trzech metrów, na której wykuto pięcioramienną gwiazdę oraz sierp i młot; symbole ZSRR. U jej podnóża umieszczono stertę gruzu. Ania interpretuje rzeźbę jako symbol upadku komunizmu. Około dziesiątej wracamy do pokoju. Jutro wyjeżdżamy do Gori.
Rano opuszczamy pokój. Śniadanie jemy w „naszej” cukierni a następnie jedziemy na dworzec marszrutek. Parę minut po dziesiątej opuszczamy stolicę Imeretii. Przed nami dwie i pół godziny podróży. Najpierw trasa prowadzi wzdłuż wzgórz pokrytych gęstą podzwrotnikową roślinnością. Często mijamy małe wioski. Domy o werandach oplecionych winoroślą porozrzucane są wśród sadów. Mniej więcej w połowie drogi krajobraz zmienia się radykalnie. Pojawiają się rozległe stepowe obszary porośnięte trawą i małymi krzakami. Wjeżdżamy w strefę klimatu kontynentalnego. Kierowca robi przerwę na kawę. Podchodzę do szosy, chcąc zrobić zdjęcie. Uderza mnie kontrast; po prawej stronie widzę wioskę położoną w otoczeniu bujnej roślinności, po lewej aż po horyzont ciągnie się step.
Przed pierwszą jesteśmy na miejscu. Niestety nasza marszrutka nie wjeżdża do miasta. Zostajemy wysadzeni na skrzyżowaniu pięć kilometrów od centrum. Za 5 GEL wynajmujemy taksówkę. Jedziemy okrężną drogą, aby uniknąć korków. Mamy więc okazję obserwować przez okna samochodu, takie Gori jakie widział w dzieciństwie, jego najbardziej znany mieszkaniec, Stalin. Kierowca pokazuje nam dom matki Stalina oraz inne miejsca XIX wiecznego Gori. Zwiedzanie miasta „by window” kończymy w centrum oczywiście przy bulwarze Stalina, przed hotelem Inturist, gdzie Ania planowała noclegi. Niestety hotel jest w remoncie. Musimy przejść do sąsiedniego budynku, w którym mieści się hotel Georgia. Za 70 GEL za dobę wynajmujemy duży ładny pokój z prywatną łazienką, wyposażony w klimatyzację i lodówkę. Jego umeblowanie składa się z podwójnego łoża, kompletu wypoczynkowego, stołu z krzesłami, komody i szafy. Mogłaby w nim mieszkać cała rodzina. W budynku hotelu, na parterze, znajduje się ponadto restauracja, w której mamy śniadania.
Zwiedzanie Gori zaczynamy, od leżącego po drugiej stronie ulicy, muzeum Stalina. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest obudowana potężnym pawilonem chatka szewca Dżugaszwili, ojca Stalina. Można ją oglądać tylko z zewnątrz. Mijając chatkę dochodzimy do właściwego muzeum, które mieści się w potężnym budynku zbudowanym przez Berię w latach trzydziestych XX wieku. Przed budynkiem stoi, chyba już ostatni, pomnik Stalina. Zwiedzaniem samego muzeum nie jesteśmy zbytnio zainteresowani. Kupujemy więc tylko bilety uprawniające do zwiedzenia wagonu kolejowego, w którym generalissimus podróżował do Jałty a potem do Poczdamu. W ramach biletu jesteśmy po wagonie oprowadzani przez przewodniczkę. Pokazuje nam przedział, w którym Stalin mieszkał, jego łazienkę, salę konferencyjną a także kuchnię i pomieszczenia ochrony wodza. Sam wagon należał do carskiego ministra i został zaadoptowany dla potrzeb Stalina.
Z muzeum idziemy prosto na dworzec marszrutek. Chcemy się dostać do oddalonego o 12 kilometrów od Gori kościółka Ateni Sioni. Ten kościół położony w dolinie Tana, wśród klifów i wapiennych wzgórz, został zbudowany w VII wieku i jest polecany z powodu XI wiecznych fresków przedstawiających sceny biblijne i władców średniowiecznej Gruzji. Po przybyciu na miejsce musimy jeszcze podejść kilkaset metrów. Towarzyszy nam poznany w marszrutce młody Gruzin i grupa wiernych. Sam kościół zbudowany z piaskowca prezentuje się na tle okolicznych wzgórz bardzo malowniczo. Na ścianach zewnętrznych znajdują się płaskorzeźby przedstawiające sceny myśliwskie oraz postaci rycerzy. Ciemne wnętrze jest wypełnione freskami w tonacji granatowo-brązowej. Trafiamy na nabożeństwo. Mamy zatem okazję uczestniczyć w liturgii kościoła gruzińskiego. Przebieg nabożeństwa jest zupełnie odmienny od tego w kościele katolickim. W chwili gdy się pojawiliśmy nie było w ogóle księdza. Jedna z zakonnic czytała jakiś tekst. Stanęliśmy skromnie pod ścianą. Po paru minutach pojawił się ksiądz i zaczął się modlić, stojąc twarzą do ikonostasu a wierni zaczęli śpiewać. W pewnej chwili stojąca obok Gruzinka chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na środek kościoła. Zauważyłem, że wszyscy pozostali przesunęli się w tym samym kierunku. Gdy uczestniczy nabożeństwa stali już pośrodku ksiądz odwrócił się i kilkakrotnie obszedł grupę wiernych dookoła, błogosławiąc ich. Następnie wszedł za ikonostas wierni wrócili na swoje miejsca a zakonnica zaczęła ponownie czytać. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze co najmniej dwa razy. Charakterystyczne było również to, że podczas trwania nabożeństwa ludzie zachowywali się bardzo swobodnie; rozmawiali, oczywiście szeptem, wychodzili z kościoła wracali. My również po kilkunastu minutach wyszliśmy na zewnątrz, pokręciliśmy się w najbliższej okolicy kościoła, czekając na koniec nabożeństwa, gdyż chciałem zrobić parę zdjęć wnętrza. Niestety termin odjazdu marszrutki zbliżał się nieubłaganie a ponieważ nie uśmiechał się nam 12 kilometrowy spacer wróciliśmy na przystanek. Nie przewidzieliśmy, że kierowca będzie czekał na koniec nabożeństwa. Ruszyliśmy dopiero wtedy, gdy wszyscy wierni wrócili. Jedyną pozytywną rzeczą w tym wszystkim było to, że mieliśmy siedzące miejsca.
Po powrocie do Gori zamierzamy jeszcze zdobyć wzgórze, położone w centrum miasta, na którym znajduje się antyczna twierdza. Zbudowana w 65 r.n.e. Wielokrotnie niszczona i przebudowywana obecnie imponuje rozmiarami murów. Ze szczytu wzgórza roztacza się piękna panorama miasta, rzeki Mtkwari (Kury) i okolicznych gór. W oddali widać kolonię domków, zamieszkałych przez uchodźców z Południowej Osetii. Patrząc na te domki nie sposób zapomnieć, że trzy lata temu Gori było terenem działań wojennych. Zostajemy na szczycie do zachodu słońca. Potem schodzimy do miasta. W sklepie naprzeciw naszego hotelu robimy zakupy na kolację. Chwilę odpoczywamy na ławce, obserwując podświetloną fontannę i biegające dookoła niej dzieci a następnie wracamy do pokoju. Był to męczący, ale dobrze wykorzystany dzień. Już po kolacji z okna obserwuję podświetloną twierdzę. Jest zbyt daleko żeby zrobić dobre zdjęcia, ale nie mam siły aby zejść jedno piętro i podejść trochę bliżej.
Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy wizytę w Upliscyche, skalnym mieście położonym 10 kilometrów na wschód od Gori. Tak jak do większości zabytków w Gruzji nie ma tam bezpośredniego dojazdu. Żeby się dostać do Upliscyche musimy dojechać marszrutką do wioski Kvakhvreli, leżącej po drugiej stronie rzeki Mtkwari a następnie przejść pieszo dwa kilometry. Podróż zabiera nam pół godziny. Zostajemy wysadzeni w wiosce, przy starym moście. W oddali, po drugiej stronie rzeki, widać cel naszej podróży.
Upliscyche jest jednym z najstarszych ludzkich osiedli na Kaukazie. Zostało założone w epoce brązu w drugim tysiącleciu przed naszą erą. Swój największy rozkwit przeżywało pomiędzy VI wiekiem p.n.e. a III wiekiem n.e. W czasach arabskich biegł tędy główny szlak karawanowy łączący Azję z Europą. Zagładę przyniósł miastu najazd Mongołów w XIII wieku. Następnie przez stulecia zostało przysypane piaskiem i całkowicie zapomniane. Dopiero w 1957 roku odrestaurowano miasto i udostępniono turystom.
Dojście do kasy biletowej zajęło nam ponad pół godziny. Kupujemy bilety i za 15 GEL wynajmujemy rosyjskojęzycznego przewodnika. Był to dobry pomysł. Podczas godzinnego zwiedzania zostaliśmy oprowadzeni po najciekawszych zabytkach miasta. Przewodnik zwracał naszą uwagę na najbardziej ciekawe detale poszczególnych zabytków oraz opowiadał o ich historii. Następną godzinę już sami spacerujemy po obiekcie. Opuszczamy miasto tajnym szybem prowadzącym nad samą rzekę, wykutym przez starożytnych mieszkańców na wypadek zagrożenia. W kawiarni obok kas biletowych wypijam kawę i zaczynamy powrót do Gori.
Pierwszy odcinek do starego mostu nad Mtkwari pokonujemy pieszo. Przekraczamy most a następnie skręcamy w prawo w kierunku Gori. Nie wiemy kiedy i gdzie przyjedzie marszrutka kontynuujemy zatem marsz, licząc, że po drodze uda się nam coś złapać. Wieś, przez którą idziemy wygląda jak skansen. Wszędzie pełno błota i krowich placków. Stare odrapane domy o charakterystycznych dla tego regionu werandach porośniętych winoroślą. Przy drodze leżące lub wałęsające się psy i pasące się krowy. Myślę, że była to autentyczna gruzińska wioska. Zresztą bardzo podobne wsie spotkaliśmy w innych rejonach Gruzji. Gruzja jest biednym krajem a bieda zawsze najbardziej jest widoczna na wsi i dotyczy to wszystkich krajów na świecie, w każdym razie na pewno tych, które ja odwiedziłem. Po półgodzinnym marszu łapiemy w końcu prywatny samochód i docieramy do Gori na obiad.
Po obiedzie wybieramy się na pieszą wycieczkę do kościółka Goridżwari (Krzyż Gori), znajdującego się na wysokim wzgórzu na południowo-zachodnich przedmieściach . Kościół ten widoczny z centrum Gori wzbudził moje zainteresowanie już wczoraj. Nazwa kościoła pochodzi od krzyża wykonanego w XV wieku z okazji wyzdrowienia króla Gruzji Aleksandra I po ciężkiej chorobie. Przedstawiono na nim 15 scen z życia i męczeńskiej śmierci Św. Grzegorza. Krzyż uważany za arcydzieło średniowiecznej sztuki rytowniczej w Gruzji, obejrzeliśmy tydzień później w skarbcu Muzeum Sztuki w Tbilisi.
Aleją Stalina dochodzimy do mostu nad Mtkwari, przekraczamy most a następnie skręcamy w prawo. Idziemy wzdłuż ulicy zabudowanej parterowymi domkami, stojącymi za wysokimi płotami o metalowych, pomalowanych na zielono bramach. Niektóre domy stoją bezpośrednio przy ulicy wówczas obok drzwi wejściowych znajdują się małe ławeczki. Jezdnia ograniczona jest dość głębokim obmurowanym kanałem, w którym płynie woda. Przy wejściach do budynków, nad kanałem, są przerzucone betonowe płyty. Zarówno płoty jak i domy nie są w najlepszym stanie technicznym. Widok robi raczej przygnębiające wrażenie. Po pewnym czasie wychodzimy za miasto. Szosa prowadzi równolegle do rzeki. W oddali widać Gori i wzgórze z twierdzą leżące pośrodku miasta. Bliżej między drogą a rzeką biegną tory. Jest to główna linia kolejowa w Gruzji, łącząca Tbilisi z Batumi. Dochodzimy do znaku z rysunkiem kościoła, skręcamy w lewo i zaczynamy podejście. Podchodzimy piaszczystą drogą z resztkami asfaltu. W połowie wzgórza mijamy wioskę jest chyba jeszcze bardziej zaniedbana niż ta, którą odwiedziliśmy poprzednio. Na szczycie jesteśmy przed zachodem słońca. Oglądamy kościółek z zewnątrz, do środka można zajrzeć tylko przez okno. Za to widok na okolice jest naprawdę imponujący. W promieniach zachodzącego słońca Gori i okoliczne góry nabierają zupełnie innego kolorytu. Musimy się pośpieszyć, jeżeli chcemy zdążyć do hotelu przed nocą. Schodzimy krótszą drogą, mijając wioskę po prawej stronie. Po lewej jest widoczny cmentarz. Gruzińskie cmentarze są dość specyficzne; na nagrobkach znajdują się fotografie zmarłych z ulubionymi przedmiotami najczęściej jest to motocykl czy samochód.
Idąc główną szosą widzimy nadjeżdżającą z przeciwka terenową Toyotę na polskich numerach. Mijając nas samochód się zatrzymuje. Wewnątrz pojazdu widzę młode małżeństwo z kilkunastoletnim synem. Pytają nas, po angielsku, o drogę do Upliscyche. Bardzo się ucieszyli gdy okazało się, że jesteśmy Polakami. Wskazujemy im właściwą drogę jednocześnie sugerując, żeby odwiedzili, skoro już tu są, Goridżwari. Stosują się do naszej sugestii. Do centrum docieramy po zmroku bardzo zmęczeni ale również bardzo zadowoleni z wycieczki.
Wstajemy wcześnie rano. W hotelowej restauracji jemy śniadanie i pieszo, ciągnąc bagaż, idziemy na dworzec autobusowy. Dzisiaj chcemy dotrzeć do Kazbegi, turystycznej wioski położonej w sercu Kaukazu. Nie ma bezpośredniego dojazdu z Gori, musimy przesiąść się w Tbilisi. Gdy dochodzimy na miejsce autobus do Tbilisi stoi już na stanowisku. Jest to linia państwowa, zatem bilety muszę kupić w kasie. Z Gori do stolicy Gruzji prowadzi autostrada, tak że za godzinę jesteśmy na dworcu Didube. Jest to największy dworzec autobusów i marszrutek w Gruzji, na olbrzymim placu stoją setki pojazdów brak peronów czy opisanych stanowisk. Nie ma najmniejszej szansy, że poradzimy sobie sami. Prosimy młodego mężczyznę o pomoc, każe nam iść za sobą i wypytuje kierowców mijanych marszrutek. Kłopot z tym, że pytani Gruzini też nie bardzo wiedzą, z którego miejsca odjeżdżają marszrutki do Kazbegi. W końcu trafiamy na kompetentną osobę i znajdujemy właściwy pojazd. Mamy szczęście są jeszcze dwa wolne miejsca. Podróż odbędziemy w międzynarodowym towarzystwie. Obok nas zajął miejsce Francuz, z tyłu Australijczycy, ojciec z synem, obok kierowcy siedzi młoda dziewczyna z Iranu. Pozostali pasażerowie to Gruzini. Po kilku minutach ruszamy. Sam wyjazd z placu wymaga od kierowcy niezwykłych umiejętności w manewrowaniu.
Opuszczamy Tbilisi, mamy do pokonania ponad 150 kilometrów. Pierwsza część trasy prowadzi autostradą w kierunku Gori, mijamy Mcchetę, dawną stolicę Gruzji, a następnie skręcamy na północ. Dalej będziemy jechać „Gruzińską Drogą Wojenną”, łączącą Gruzję z leżącym w Rosji, po drugiej stronie Kaukazu, Władykaukazem. Droga, zbudowana przez Rosjan na początku XIX wieku, umożliwiła Rosji podbój Gruzji. Jej nazwa pochodzi z powodu ciężkich walk, które się wówczas toczyły w tym rejonie. Obecnie ze względu na piękne widoki jest jedną z głównych atrakcji turystycznych Gruzji.
Teren staje się coraz bardziej górzysty. Po przejechaniu 60 kilometrów dojeżdżamy do sztucznego zbiornika wodnego i położonej na jego brzegu fortecy Ananuri. Iranka prosi kierowcę żeby się zatrzymał na parę minut. Korzystam z okazji i wchodzę w obręb murów gdzie znajdują się dwa XVII wieczne kościoły. Większy z nich ma bogato zdobiony portal oraz przepięknie rzeźbione krzyże na każdej ścianie. Wnętrze kościoła jest pokryte freskami, z których największy przedstawia Sąd Ostateczny. Niestety nie mam czasu aby wejść na wieżę.
Dalsza trasa prowadzi przez góry. Na początku o trawiastych zboczach porośniętych częściowo lasami. Im wyżej się wspinamy, tym mniej drzew potem zostaje już tylko trawa. Pojawiają się strome skaliste żleby. Góry stają się coraz bardziej majestatyczne, wjeżdżamy w Wysoki Kaukaz. Dojeżdżamy do narciarskiego resortu Gudauri, tutaj kończy się asfalt dalej jedziemy drogą szutrową. Miejscami równolegle do szosy ciągną się długie betonowe tunele. Zastanawiam się, czy zostały zbudowane w celu ukrycia kolumny pojazdów przed atakiem powietrznym, czy stanowią ochronę przed lawinami. Po lewej stronie mijamy ciekawostkę biologiczną. Jest to duże pole lodowe położone na stromym zboczu. Lód ma kolor brązowy. Wewnątrz marszrutki robi się duszno (okna musieliśmy zamknąć ze względu na kurz jaki wznoszą mijające nas ciężarówki) a ponadto strasznie trzęsie, jedynie widok na góry rekompensuje niewygody podróży. Myślę, że niezależnie od atrakcji pobytu w Kazbegi, a tylko dla tych widoków warto jest przejechać tę trasę. Wczesnym popołudniem jesteśmy na miejscu.
Zostajemy wysadzeni na centralnym placu miasteczka, przed hotelem Stepantsminda. Zaraz po wyjściu z pojazdu otacza nas tłum tubylców oferujących pokoje. Jeszcze podczas jazdy kierowca oferował nam kwaterę u swojego znajomego, zapewniając, że jest to pokój z prywatną łazienką położony w centrum Kazbegi. Zaakceptowaliśmy tę ofertę i kierowca telefonicznie dokonał rezerwacji. Niestety na miejscu się okazało, że pokój ani nie jest w centrum ani nie ma prywatnej łazienki. W tej sytuacji wybieramy hotel. Na recepcji zostajemy poinformowani, że możemy wynająć pokój ale tylko na jedną noc, jednocześnie recepcjonistka umawia nas z zaprzyjaźnioną właścicielką kwatery prywatnej. Proponowana kwatera jest taka sama jak poprzednia. Decydujemy się zapłacić za jedną noc. Hotel jest cały pusty i możemy przebierać w pokojach. Wybieramy duży trzyosobowy pokój z pięknym widokiem na szeroką dolinę rzeki Tergi i leżącą powyżej wioskę Gergeti. Zostawiamy bagaże i idziemy zaklepać kwaterę na jutrzejszą noc oraz zjeść obiad. Lonely Planet poleca, położony w centrum, pensjonat Nunu Maisuradze. Wstępnie umawiamy się z właścicielką. Obiad jemy na tarasie małego hoteliku Lomo usytuowanego tuż obok naszego hotelu, też dysponuje pokojami ze wspólną łazienką w cenie 60 GEL z wyżywieniem.
Po obiedzie wyruszamy na pierwszą z zaplanowanych wycieczek w góry. Chcemy dzisiaj dotrzeć do położonego kilkaset metrów nad poziomem Kazbegi kościoła, Tsminda Sameba (Św. Trójcy). Kościół ten jest poniekąd symbolem Gruzji, jego fotografie zdobią wiele różnych folderów turystycznych reklamujących ten kraj.
Początkowo trasa prowadzi na północ wzdłuż rzeki. Po przejściu kilkuset metrów skręcamy na zachód, przechodzimy przez most i docieramy do wsi Gergeti. Mijając wioskę spotykamy naszą znajomą z Iranu. Niestety musi już wracać do Tbilisi, przyjechała tylko na dwie godziny. Zostawiamy z tyłu Gergeti i zaczynamy ostre podejście. Podchodzimy wśród drzew, przecinając co jakiś czas drogę dla jeepów, która szerokimi zakosami prowadzi również do góry. Po pewnym czasie zmęczeni, rezygnujemy z ostrego podejścia i kontynuujemy wędrówkę tą drogą. Dopiero przed samym końcem trasy skręcamy ponownie na pieszy szlak.
Wychodzimy na halę w oddali widać cel naszej wędrówki; Tsmindę Samebę. Pierwszymi osobami, które spotykamy jest polskie małżeństwo. Za chwilę podchodzi do nas Francuz, nasz współtowarzysz z dzisiejszej podróży. Co ciekawe okazuje się, że Państwo się znają, spotkali się już wcześniej, w Svaneti. Chwilę wymieniamy wrażenia z Gruzji a następnie Ania i ja idziemy zwiedzić kościół. U podnóża wzniesienia, na którym jest usytuowany zabytek odpoczywa spora grupa ludzi, są to sami Polacy. Nie jest to wycieczka, wszyscy podróżują indywidualnie a spotkanie jest całkowicie przypadkowe. W źródełku znajdującym się obok myję twarz i ręce i zaczynamy ostatnie kilkudziesięciometrowe podejście.
Tsminda Sameba jest niedużym kościołem zbudowanym w XIV wieku z piaskowca. Na teren obiektu wchodzimy głęboką bramą umiejscowioną w otaczającym go murze. Wewnątrz bramy, na ścianie, wisi ikona a pod nią stoi metalowy okrągły świecznik z zapalonymi świecami. Sam budynek prezentuje typowo gruziński styl i niczym się specjalnie nie wyróżnia. To co czyni go wyjątkowym to jego położenie na trudno dostępnym terenie oraz to że jest uważany za święte miejsce.
Kiedy w 1988 roku władze radzieckie wybudowały kolejkę liniową łączącą Kazbegi z Tsmindą Samebą miejscowa ludność potraktowała to jako profanację świętego miejsca. Zaraz po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję kolejka została rozebrana. Obecnie są widoczne tylko ruiny stacji początkowej i końcowej. Ania postawiła hipotezę, że w rozbiórce mieli swój udział właściciele jeepów, którzy za słoną opłatą wwożą turystów na górę.
Tutaj Gruzini uroczyście święcą zakupione w sklepach ikony. Zwiedzamy kościół, podziwiamy panoramę leżących w dolinie Gergeti oraz Kazbegi i zaczynamy powrót. Schodzimy szeroką drogą dla jeepów, która jest znacznie dłuższa ale mniej stroma. W pewnej chwili widzimy nadjeżdżającą z przeciwka Toyotę, to nasi znajomi z Gori. Pozdrawiamy się serdecznie. W hotelu jesteśmy przed dziewiętnastą, zmieniamy obuwie i idziemy kupić coś na kolację. Centrum handlowe Kazbegi to trzy sklepy spożywcze i jeden warzywniak. Robimy zakupy a następnie wracamy do pokoju. Wieczór spędzamy w hotelu.
Budzę się przed siódmą rano, wstaję i odsłaniam zasłonę. Przed moimi oczami wyrasta pięciotysięcznik Kazbek pokryty lodowcem. Lód, w promieniach wschodzącego słońca, ma pomarańczowy kolor. Widok jest niesamowity, tym bardziej, że zupełnie niespodziewany. Wczoraj, przy pięknej słonecznej pogodzie, szczyt był niewidoczny. Obecnie na tle błękitnego nieba potężna pomarańczowa góra i maleńki kościółek Tsminda Sameba robią piorunujące wrażenie. Wraz ze zmianą kąta padania promieni słonecznych, kolor śniegu pokrywającego zbocze góry zmienia się na biały. Szczyt możemy podziwiać około dwóch godzin potem zakrywają go chmury. Myślę, że dla takich widoków warto znosić niewygody podróży.
Po zejściu do recepcji okazuje się, że możemy zostać w hotelu na następną noc. Myślę, że wczoraj recepcjonistka chciała nas „upchnąć” swojej znajomej a może kuzynce. Płacimy za kolejną noc i schodzimy na śniadanie do hotelowej restauracji.
Cały dzisiejszy dzień zamierzamy spędzić w górach. Mamy bardzo ambitny plan: dotarcie do lodowca na Kazbeku. Wyruszamy przed dziewiątą. W dolinie świeci słońce ale wierzchołki okolicznych gór są już zakryte chmurami. Do Gergeti idziemy tą samą trasą co wczoraj. W wiosce znajdujemy wytyczony szlak turystyczny do Tsminda Sameba. Jest znacznie mniej stromy niż ten, którym podchodziliśmy wczoraj. Dogania nas młoda para, oczywiście Polacy, nawiązujemy rozmowę. Okazuje się, że oni rano nie widzieli góry Kazbek. Muszą zadowolić się obejrzeniem zdjęć, które zrobiłem.
Po dojściu do hali rozstajemy się. Oni idą obejrzeć Tsmindę Samebę, my skręcamy w prawo i kontynuujemy marsz. Najpierw dosyć ostre podejście, następnie idziemy po grani. Dookoła rozciągają się hale porośnięte trawą. Pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i w oddali słychać odgłosy podobne do grzmotów. Po trzech godzinach rezygnujemy z osiągnięcia założonego celu. Odpoczywamy kilka minut, siedząc na kamieniach i delektując się widokiem leżącego w oddali kościółka. Schodząc, spotykamy grupę młodych Czechów a po kilku minutach Gruzina prowadzącego objuczonego konia. Wygląda na to, że zamierzają zdobyć szczyt Kazbek.
W Kazbegi jesteśmy późnym popołudniem. Na obiad wybieramy ogródek baru położonego przy głównej ulicy. Już po złożeniu zamówienia zaczyna mżyć deszcz. Musimy przenieść się do środka. Niestety wewnątrz nie ma stolików. Właścicielka wydziela część blatu kuchennego, na którym zjadamy całkiem smaczny posiłek. Wczesnym wieczorem idziemy na spacer po mieście. Oglądamy z zewnątrz XIX wieczny kościół, grób Aleksandra Kazbegi i budynek miejscowego muzeum.
Aleksander Kazbegi, od którego nazwiska Rosjanie nazwali miasto, był etnografem i pisarzem; wielkim popularyzatorem Kaukazu. Pomimo ukończenia trzech fakultetów został pasterzem i zamieszkał w Stepansminda. Obecnie, po odzyskaniu przez Gruzją niepodległości, stara nazwa została formalnie przywrócona.
Wstaję wcześnie rano i idę nakręcić film o Kazbegi. Dzisiejszy poranek jest pochmurny i mglisty, nawet Gergeti, leżąca na drugim brzegu Targi, jest mało widoczna. Wracając, spotykam znajomego z Francji, wkładającego bagaż do marszrutki. Żegnamy się, to jego ostatni dzień w Gruzji, wraca do Tbilisi i dalej do Paryża. My też za dwie godziny opuścimy Stepansmindę (Kazbegi). Naszym dzisiejszym celem jest stolica Kachetii, Telawi gdzie zamierzamy spędzić cztery noce.
Kachetia historyczna kraina, leżąca we wschodniej części Gruzji, jest znana z pięknych zabytków architektury oraz wina.
Śniadanie jemy w hotelowej restauracji, następnie idę zająć miejsca w marszrutce do Tbilisi, w którym mamy przesiadkę. Zajmuję ostatnie dwa wolne miejsca. Nie wiem dlaczego, ale kierowca zwleka z odjazdem. W końcu ruszamy. Wracamy tę samą trasą, którą dwa dni temu jechaliśmy do Kazbegi mogę zatem jeszcze raz podziwiać piękno gór Kaukazu.
Na Didube jesteśmy w południe. Niestety marszrutki do Telawi odjeżdżają z dworca Ortachala, położonego w innej części Tbilisi. Za 10 Gel bierzemy taksówkę. Pytamy o cenę kursu do Telawi, ale kierowca żąda 80 GEL jest to dla nas stanowczo za dużo. Po przybyciu na miejsce bez trudu znajdujemy właściwą marszrutkę. Ponieważ planowy odjazd jest o czternastej mamy chwilę czasu. Idę do baru napić się kawy. Barmanka wypytuje skąd jestem. Gdy się dowiaduje, że z Polski zaczyna chwalić naszego byłego prezydenta. Wypowiada znamienne zdanie „Gruzini wiedzą, że Lech Kaczyński nie jest popularny w Polsce, ale dla Gruzinów na zawsze pozostanie bohaterem”.
Przejazd do Telawi zajmuje dwie godziny. Po przybyciu na miejsce musimy znaleźć nocleg. Z Lonely Planet mamy namierzony hotel Azani Valley, położony niedaleko przystanku. Postanawiamy zatem poszukać go pieszo. Skręcamy w prawo i idziemy w dół szeroką ulicą, Alazanis gamziri. Według planu miasta hotel powinien być niedaleko. Ulica jest strasznie zatłoczona, chodniki zajęte przez stragany na poboczach pełno zaparkowanych samochodów. Przeciskamy się, ciągnąc walizki, między nadjeżdżającymi pojazdami. Po przejściu stu metrów rezygnujemy. Zostawiam Anię z bagażem a sam idę poszukać hotelu. Na pierwszym skrzyżowaniu udaje mi się złapać taksówkę. Niestety ulica jest jednokierunkowa i musimy objechać „pół miasta” zanim docieramy do mojej żony. Jak się okazało do hotelu z tego miejsca było następne sto metrów.
Azani Valley jest niedużym hotelem leżącym kilkadziesiąt metrów w głąb od ulicy. Wejście ozdabiają liczne doniczki z kwiatami. W przedsionku też mnóstwo roślin oraz wypchani przedstawiciele miejscowej fauny, poczynając od niedźwiedzia a kończąc na małych gryzoniach i ptakach. Dalej duży hall wyposażony w skórzane sofy, fotele i plazmowy telewizor. Z lewej stronie hallu bar śniadaniowy z prawej, przy wejściu, recepcja i obok wejście do restauracji. Za recepcją schody na piętra. Pokój dwuosobowy z łazienką na pierwszym piętrze kosztuje 60 GEL. W cenę jest wliczone śniadanie typu bufet. Idziemy do pokoju, jest dosyć mały, decydujemy się więc dopłacić do pokoju trzyosobowego.
Po rozpakowaniu bagażu schodzimy do restauracji, na obiad. Do posiłku zamawiamy po lampce białego wina. Kelner przyjmuje zamówienie a po chwili przynosi nam cały dzban (0,75 litra) złocistego trunku. Okazuje się, że w Kachetii wino stołowe serwuje się w restauracjach na dzbanki a nie na lampki.
Jest to znane, wyrabiane w domach, gruzińskie wino. Opisywane we wszystkich przewodnikach jako atrakcja turystyczna tego regionu Gruzji. Rzeczywiście ma niepowtarzalny smak. Wypijam dwie szklanki. Żałuję, że musimy iść do miasta, aby wymienić pieniądze i w związku z tym nie mogę dokończyć dzbanka. Tego wina nie można kupić w sklepie, jedynie prywatnie. Podróżując potem po Kachetii widziałem w wielu wioskach „punkty sprzedaży” tego trunku.
Po obiedzie idziemy na poszukiwanie kantoru i krótkie zwiedzanie miasta. W samym Telawi nie ma zbyt wiele zabytków. Jedynym obiektem godnym uwagi jest XVII wieczna rezydencja królewska, Batoniscyche. Obchodzimy z trzech stron pałac otoczony wysokim murem. Niestety jest już zamknięty dla zwiedzających. Wracając do hotelu sprawdzamy gdzie znajduje się stary dworzec marszrutek. Wieczór spędzamy w hotelu.
To już dwunasty dzień naszego pobytu w Gruzji. Zamierzamy go zacząć od wizyty w katedrze Alawerdi, jednym z najznamienitszych zabytków Gruzji.
Początki obecnego monastyru sięgają VI wieku kiedy to jeden z 13 „Ojców Syryjskich”, Józef, wybudował w tym miejscu cerkiew. Ojcami Syryjskimi nazywa się w Gruzji mnichów, którzy z powodu prześladowań religijnych, przybyli do Gruzji z Syrii w VI wieku. Według legendy byli oni twórcami monastycyzmu w Gruzji. Obecny kształt, kompleks uzyskał w wyniku XI, XVI i XVIII wiecznych rekonstrukcji spowodowanych wojnami lub kataklizmami.
Ze starego dworca łapiemy marszrutkę i po dwudziestu minutach jesteśmy na miejscu. Budynek katedry i zabudowania klasztorne są otoczone wysokim murem. Wewnątrz katedry, pokryte freskami ściany mogą zrobić wrażenie. Niestety kompleks jest bardzo zniszczony, trwa remont. Zwiedzenie kościoła zajmuje nam około godziny. Naszym następnym celem jest klasztor Ikalto.
Stoimy przy szosie i staramy się złapać jakąś okazję. Po paru minutach zatrzymuje się stare BMW. W środku siedzi dwóch młodych Gruzinów, jadą do Telawi i zgadzają się nas podwieźć parę kilometrów do wsi, gdzie odbija droga prowadząca do klasztoru Ikalto. Musimy podejść dwa kilometry. Wieś wygląda zupełnie inaczej niż te, które odwiedzaliśmy w okolicach Gori. Szeroka asfaltowa droga, zadbane domy widzimy również sklepy. Za wsią mijamy miejsce wypadku, w którym zginęli ludzie. W Polsce umieszcza się w takim miejscu krzyż. W Gruzji tablicę z fotografiami ofiar, pod którą rodzina zmarłych stawia kubki z gruzińskim samogonem czaczą oraz zakąskę, aby przejezdni mogli wypić za ich pamięć. Nie korzystamy z darmowego posiłku. Ostatni kilometr przejeżdżamy samochodem uprzejmego Gruzina, który sam zaoferował nam podwiezienie.
Klasztor Ikalto został założony w VI wieku przez Zenona, jednego z 13 „Ojców Syryjskich”. Składał się z trzech kościołów, akademii i tłoczarni wina. Szczególną rolę w rozwoju kultury i nauki na tym terenie odegrała akademia, obok tej w Gelati, największy ośrodek naukowy w średniowiecznej Gruzji. Studentem akademii był Szota Rustaweli autor poematu „Witeź w tygrysiej skórze”.
Wynajmujemy rosyjskojęzycznego przewodnika, dzięki któremu dowiadujemy się wielu szczegółów z długiej historii kompleksu. Pokazuje nam również detale architektoniczne, na które sam nie zwróciłbym uwagi, np. fragment IX wiecznego fresku znajdujący się na ścianie kościółka NMP.
Do głównej drogi wracamy pieszo. Mijając wieś wpadam na pomysł, żeby kupić czaczę. Jest to niepowtarzalna okazja, w sklepie monopolowym raczej tego trunku nie dostanę. Wchodzimy do sklepiku i prosimy o pomoc w zakupie. Ekspedientka wskazuje na grupę mężczyzn stojących kilkadziesiąt metrów dalej. Podchodzimy i Ania wyjaśnia o co nam chodzi. Jeden z mężczyzn każe nam iść za sobą. Przecinamy główną drogę i podchodzimy do domu z wywieszoną tablicą „sprzedaż wina” (oczywiście nie po polsku). Nasz przewodnik rozmawia chwilę z właścicielem domu. Następnie ten ostatni pyta się mnie ile chcę tej czaczy? Odpowiadam, że pół litra mi wystarczy. Wówczas mężczyzna podnosi z ziemi plastykową butelkę, wsiada do swojego golfa i odjeżdża bez słowa. Czekamy dziesięć minut, w międzyczasie przejechała marszrutka do Telawi. W końcu Gruzin wraca, wręcza mi butelkę wypełnioną samogonem i kasuje 2 GEL.
Po powrocie do Telawi idziemy zwiedzić Batoniscyche. W obrębie murów stoi pałac w stylu perskim. Nie robi na mnie dużego wrażenia. W Iranie widzieliśmy tego typu pałace, tylko dużo większe i bardziej bogato zdobione. Dużo ciekawszym budynkiem jest hammam z XI wieku. Odwiedzamy także lokalne muzeum, z którego zapamiętałem jedynie modele najbardziej znanych zabytków architektury Kachetii. Spacerujemy po dziedzińcu a zasadniczo mini parku porośniętym drzewami i winoroślą. Ponieważ z jednej strony mur okalający pałac jest bardzo zniszczony, możemy podziwiać góry Kaukazu.
Po południu decydujemy się odwiedzić dwa obiekty położone 11 kilometrów za zachód od Telawi: Dzveli Shuamta oraz Akhali Shuamta.
Dzveli Shuamta to kompleks trzech kościołów z V i VII wieku. Najstarsza jest trzynawowa bazylika wybudowana w stylu, typowym dla wczesnego gruzińskiego chrześcijaństwa. Dwa pozostałe są już wzorowane na kościele Dżwari w Mcchecie. Akhali Shuamta jest XVI wiecznym klasztorem ufundowanym przez kacheteńską królową Tinatin. Obecnie jest to klasztor żeński.
Za 20 GEL wynajmujemy taksówkę. Jest to jedyny sposób, poza własnymi nogami, aby się tam dostać. Najpierw chcemy zwiedzić Dzveli Shuamtę. Kilka kilometrów po wyjeździe z miasta skręcamy w gęsty liściasty las. Droga staje się wąska i kręta, mijamy wjazd do Akhali Shuamty i dojeżdżamy do dużej leśnej polany.
W oddali widać budynki. Kościoły stoją zupełnie opuszczone. Ciemne wnętrza o osmalonych ścianach z resztkami fresków, są oświetlone jedynie małymi świetlikami i świecami zapalonymi przez wiernych. Widać, że wielu Gruzinów przyjeżdża tutaj na modlitwę. Chłoniemy atmosferę tego niezwykłego miejsca. W Europie tej klasy zabytek byłby na pewno skomercjalizowany, wstęp wynosiłby co najmniej kilka euro a obok stałby elegancki hotel. A tutaj las, cisza i zapach dymu ofiarnych świec.
Wracamy do taksówki i jedziemy do Akhali Shuamty. Kompleks składa się z kościoła i budynku klasztornego ogrodzonych wysokim murem. Na bramie wejściowej jest napisane, żeby dzwonić i czekać na siostrę zakonną. Postępujemy zgodnie z instrukcją, czekamy kilka minut, ale nikt się nie pojawia. Ponieważ z kościoła słychać śpiew, domyślamy się, że odprawiane jest nabożeństwo. W tej sytuacji rezygnujemy i wracamy do hotelu.
Kolację jemy w restauracji hotelowej. Dzisiaj nigdzie już nie wychodzimy i mogę do woli raczyć się wspaniałym gruzińskim winem. W momencie, gdy kończymy nasz dzbanek, kelnerka przynosi następny. Protestujemy, że nic nie zamawialiśmy, ale ona pokazuje na sąsiedni stolik zajęty przez Gruzinów. Machają do nas przyjaźnie, zachęcając do spróbowania ich poczęstunku. Grzecznościowo wypijam jeszcze jedną szklankę za ich zdrowie wznosząc toast „gaumardżos”. Tej nocy spałem bardzo głęboko.
Dzisiaj jedziemy do Cinandali, rezydencji rodu Czawczawadze. Posiadłość znana jest z pięknego ogrodu oraz muzeum wina, w którym są przechowywane wszystkie roczniki tego trunku z ostatnich stu siedemdziesięciu lat.
Z Telawi, aż pod bramę dojeżdżamy marszrutką. Dalej prowadzi szeroka aleja, na końcu której znajduje się kasa. W cenie biletu jest wliczona degustacja miejscowego wina.
Wchodzimy do parku, różnorodność gatunków drzew i krzewów może zachwycić każdego botanika. Niestety część parku przed pałacem jest rozkopana co psuje wrażenie. Zwiedzanie zaczynamy od pałacu, będącego rezydencją znacznego rosyjskiego rodu. Aleksander Czawczawadze był chrześniakiem carycy Katarzyny. Przewodniczka oprowadza nas po salonach umeblowanych meblami z XIX wieku, są trochę poniszczone i nie robią żadnego wrażenia.
Następnie schodzimy do piwnicy na degustację. Dostajemy po lampce białego półwytrawnego wina. Jest znacznie mniej łagodne niż to domowe, które piliśmy w hotelowej restauracji. Nam smakuje przeciętne. Obok nas siedzi Gruzin, jest kierowcą, przywiózł tutaj grupę polskich turystów. Pytamy czy nie zawiózłby nas jutro do klasztorów David Garedzi oddalonych około 160 kilometrów od Telawi. On sam jest zajęty, ale dzwoni do swojego kolegi, który za 80 GEL zgadza się na ten kurs. Akceptujemy cenę i umawiamy się na jutro rano przed naszym hotelem.
Po degustacji i nieoczekiwanym załatwieniu bardzo ważnej dla nas sprawy idziemy pospacerować po parku i odwiedzić muzeum wina, które ulokowane jest w piwnicach oddzielnego budynku. Są to ogromne hale zapewniające odpowiednie warunki do przechowywania trunku. Na półkach leżakują butelki poukładane według roczników. Najstarsze pochodzą z 1840 roku.
Na koniec wstępujemy do lokalnej kawiarenki czegoś się napić. Naszą uwagę zwracają słodycze w kształcie „kiełbaski” o brązowej barwie. Zapytana sprzedawczyni podaje nazwę (churchkhela) i wyjaśnia, że jest to tutejszy smakołyk wykonany z żelującego soku winogron nadziany orzechami i różnymi bakaliami. Kupujemy jedną sztukę na spróbowanie. Ma gumowatą konsystencję, charakterystyczny smak ale jest wyśmienity. Identyczne słodycze jedliśmy w Armenii czterdzieści lat wcześniej.
Po powrocie do Telawi odwiedzamy miejscowy targ i oczywiście, za normalną cenę, kupujemy kilka takich ”kiełbasek” dla siebie i naszej rodziny w Polsce.
Pogoda zaczyna się psuć i wygląda na to, że niedługo zacznie padać. Nie rezygnujemy jednak z naszych planów i po południu wybieramy się do Gremi, dawnej stolicy Kachetii.
Gremi było pierwszą stolicą królestwa Kachetii, w 1616 roku zostało splądrowane przez perskie wojsko Szacha Abbasa. Nigdy nie zostało odbudowane. Obecnie na dość stromym wzgórzu znajduje się jedynie kościół i dzwonnica. Wokół rozciągają się ruiny dawnego miasta.
Chwilę po naszym wyjściu z marszrutki zaczyna padać deszcz. Poprzestajemy więc na zwiedzeniu kościoła, rezygnując ze spaceru wśród ruin. Kościół robi na nas duże wrażenie; ciemne wnętrza pokryte kolorowymi malowidłami, oświetlonymi przez palące się świece, wytwarzają mistyczny nastrój.
Rano pogoda się częściowo ustabilizowała. Jemy śniadanie i już przed dziesiątą w pełnym ekwipunku czekamy na naszego kierowcę i jednocześnie przewodnika. Dokładnie o umówionej godzinie podjeżdża pod hotel czerwony opel Astra I. To nasz pojazd na dzisiejszą wyprawę.
Jedziemy na południowy wschód. Kierowca, pięćdziesięcioletni Gruzin, zna rosyjski więc staramy się dowiedzieć jak najwięcej o warunkach życia we współczesnej Gruzji. Jak wynika z jego wypowiedzi, nasz kierowca i jego rodzina żyją głównie z wynajmu kwater i usług transportowych. Dawniej w czasach ZSRR mógł pojechać do Rosji na zakupy (czytaj, drobny przemyt) ale teraz to się skończyło. Również turystów przyjeżdżało więcej, głównie Rosjan a ponadto życie było znacznie tańsze. Z jego wypowiedzi wynika, że transformacja ustrojowa wcale go nie cieszy.
Po godzinnej jeździe mijamy hurtowy targ arbuzami. Na poboczu drogi stoją ciężarówki wypełnione tymi owocami. Zatrzymujemy się na chwilę i kierowca kupuje kilka arbuzów, zawsze trochę taniej niż w mieście.
Okolica staję się coraz bardziej bezludna. Gdzie okiem sięgnąć ciągną się wzgórza porośnięte trawą. Droga wąska miejscami pozbawiona twardej nawierzchni. Widoki są jednocześnie przygnębiające i fascynujące, czuję się jakbym był gdzieś na końcu świata. W oddali wyłania się mała miejscowość, to Udabno w czasach ZSRR miejsce zsyłki. Obecnie prawie zupełnie opuszczone, pozostało kilka rodzin. Mijamy opuszczone, pozbawione okien i drzwi kamienice. Nigdzie nie widać człowieka. Nie kursuje tu żadna komunikacja. Zimą miejscowość jest zupełnie odcięta od świata. Nie mogę sobie wyobrazić jak w takich warunkach mogą tu w ogóle żyć ludzie. Po minięciu Udabna wjeżdżamy na polną drogę, którą jedziemy jeszcze pół godziny, gdy w końcu wyłania się klasztor, cel naszej podróży.
Klasztory i pustelnie na górze Garedża zostały zbudowane w VI wieku przez „13 Ojców Syryjskich” Jeden z nich Dawid osiedlił się w tym miejscu. Jego uczniowie wykuli następne groty. Proces powstawania nowych klasztorów i pustelni trwał do XII wieku. Obecnie cały kompleks jest położony na granicy gruzińsko-azerbejdżańskiej. Na północnym stoku, od strony gruzińskiej, znajduje się klasztor Ławra z XII wieku. W jego skład wchodzą dwa kościoły oraz szereg pieczar, ulokowanych w klifowym zboczu, zamieszkałych przez mnichów. W jednym z kościołów jest pochowany Dawid. Teren klasztoru jest ogrodzony wysokim murem, w którym wybudowano dwie baszty. Żeby dotrzeć do najstarszej części kompleksu należy wspiąć się na bardzo stromy grzbiet góry. Tam na południowym zboczu są ulokowane pieczary, w których w VI – XI wieku znajdowały się kościoły i pustelnie. Cały zespół nosi nazwę Udabno (pustkowie). Do dzisiaj zachowały się kamienne ołtarze oraz freski przedstawiające Świętych. Inną atrakcją, wynagradzającą trudy wspinaczki, jest piękny widok na stepy Azerbejdżanu.
Zwiedzanie zaczynamy od klasztoru Ławra. Po stromych kamiennych schodach wchodzimy na górny poziom obiektu. Tutaj znajduje się XVII wieczny kościół Św. Mikołaja. Następnie schodzimy na poziom dolny gdzie można obejrzeć groty, w których zostali pochowani Dawid i jego uczniowie oraz kościół Przeobrażenia. W międzyczasie zaczyna mżyć deszcz. Trochę nam to komplikuje wspinaczkę, gdyż ścieżka prowadząca na grzbiet jest pokryta gliną i kamieniami. Widok rozpościerający się z wierzchołka rekompensuje trudy wspinaczki. Dziki surowy krajobraz, wzgórza pokryte spłowiałą trawą, jezioro a wszystko to wyłaniające się z deszczowych chmur. W stromym zboczu przez stulecia wykuto kilkadziesiąt grot. W wielu z nich są widoczne freski o bardzo dobrze zachowanych kolorach. W niektórych stoją kamienne ołtarze inne wyglądają na pustelnie. Oglądamy kilka a następnie zaczynamy powrót. Zejście jest dużo trudniejsze niż podejście. Nogi ślizgają się po rozmokłej glinie. Deszcz już nie pada ale nadal jest bardzo ślisko. Problem rozwiązujemy w ten sposób, że ja idę przodem, starając się utrzymać równowagę a Ania postępuje z tyłu, trzymając ręce na moich ramionach. W końcu docieramy do samochodu.
W drodze powrotnej umawiamy się z naszym kierowcą, że jutro odwiezie nas do Tbilisi pod sam hotel. Ustalamy cenę za tę usługę w wysokości 40 GEL. Niedaleko Telawi kierowca, po telefonicznym uzgodnieniu z żoną, zaprasza nas do swojego domu na obiad. Zaproszenie przyjmujemy z radością. Jest to dla nas okazja, aby choć trochę poznać życie gruzińskiej rodziny.
Dom pod który podjeżdżamy jest zbudowany w typowo gruzińskim stylu, czterospadowy dach oraz oszklona weranda na wysokości pierwszego piętra. Przed domem altanka porośnięta winoroślą. Właściciel informuje nas, że dom został wybudowany przez jego dziadka w latach trzydziestych XX wieku. Część mieszkalna zajmuje pierwsze piętro i składa się z dużego salonu otoczonego przez kilka pokoi. Na tym poziomie znajduje się również łazienka i ubikacja. Całość zajmuje 350 metrów kwadratowych. Pokoje są duże umeblowane solidnymi meblami z lat sześćdziesiątych. W każdym razie takie meble były w użyciu w Polsce w latach sześćdziesiątych. Poza salonem wszystkie pomieszczenia są przeznaczone na wynajem dla turystów. Cena noclegu to 20 GEL, noclegu z wyżywieniem 40 GEL.
Na obiad zostajemy poczęstowani lobio. Jest to potrawa na bazie fasoli z ziołami i przyprawami. Oprócz lobio na stole pojawia się sałatka z pomidorów, makaron z serem na słodko, arbuzy i melony. Do picia serwowane jest wino białe i czerwone oczywiście domowej roboty. Jedzenie jest naprawdę bardzo smaczne, tak że korzystam z możliwości dokładki.
Po obiedzie rozliczamy się za przejazd, decydujemy się dopłacić za poczęstunek. Ponieważ pogoda się poprawiła, wyszło nawet słonce, idziemy na pożegnalny spacer do twierdzy. Do hotelu wracamy wieczorem. Musimy się spakować, jutro rano wyjeżdżamy do ostatniego celu naszej podróży; Tbilisi.
Śniadanie jemy bardzo wcześnie, tak że już o ósmej jesteśmy gotowi do drogi. Nasz znajomy jest punktualny, niestety nie będzie mógł nas dzisiaj zawieźć. Tłumaczy to tym, że turyści z Włoch opóźnili zapowiedziany na wczoraj przyjazd i musi zostać aby ich zawieźć do swojego domu. Do Tbilisi, za ustaloną wcześniej cenę, zawiezie nas jego kolega. Jedziemy z nim do centrum, gdzie przesiadamy się do czekającego tam na nas samochodu. Ponieważ jest wolne miejsce zgadzamy się poczekać 20 minut, aby kierowca mógł znaleźć dodatkowego pasażera. Niestety w niedzielny poranek nie ma zbyt wielu chętnych na podróż do stolicy. Przejazd do Tbilisi zajmuje nam godzinę. Już w mieście kierowca ma problem ze znalezieniem naszego hotelu Kartlia, położonego przy małej uliczce Barnov, niedaleko centrum. W końcu docieramy do celu.
Dodane komentarze
DagmaraŻyćzPasją 2016-04-24 18:19:38
Hej!My też odwiedziliśmy Gruzję! Praktyczne porady i piękne zdjęcia, zapraszamy tu: http://www.zyczpasja.pl/gruzja-i-armenia-lato-2015/
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.