Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Hong Kong na kacu > HONG KONG


Ciężki poranek
Środa, 20.11. Ranek. Wina zdecydowanie było za dużo. Spaliśmy chyba jakieś 10 godzin, dochodzi 12. Plan: jedziemy (płyniemy) na Lamma Island – wyspę, gdzie będzie można coś dobrego zjeść :) Zbieramy się koszmarnie powoli, naszej opiekunce burczy w brzuchu. W iście amerykańskim stylu przeplata “I’m so hungry” z “don’t worry, take your time”, czyli jest na nas szalenie zła, że tak długo się zbieramy, ale nie może tego powiedzieć wprost :D
Wyspa Pok Liu Chau
W końcu zbieramy się z mieszkania. Ze stacji Sheung Wan bierzemy prom na wyspę Lamma (inaczej Pok Liu Chau). Przyjemność kosztuje 16.50 dolarów HK i po pół godziny bujania znajdujemy się w pierwszej azjatyckiej wiosce! :)
Widok jest zaskakujący – jesteśmy nadal w Hong Kongu, ale to, co widzimy, nie przypomina wcale wielkiej metropolii. Wąskie uliczki, uliczne kramiki, dziwaczne restauracje, dziwne pojazdy trąbiące wciąż, by ustąpić im miejsca na tym szerokim na 1.5 m chodniku. Zapuszczamy się głębiej, widzimy prawdziwe życie małej chińskiej wioski – totalne przeciwieństwo gwarnej uliczki urządzonej dla turystów. Jest spokojnie, cicho, a ludzie, których widzimy, leniwie odpoczywają lub powolutku robią coś wokół domu. Idylliczna atmosfera sprawia, że zmęczona miastem Amerykanka zwierza się nam, że to jej wymarzone miejsce do zamieszkania.
Idziemy coś zjeść – wybieramy knajpkę, bezzębny kelner prowadzi nas na tyły jego restauracji mówiąc jedynie “see view, see view” i siadamy rzeczywiście przy stoliku, skąd do “plaży” mamy jakiś metr. Wybieramy dania typowo azjatyckie: ryż, owoce morza, kurczak. Do tego herbata z mlekiem, czyli nasza bawarka. O dziwo było smacznie, ale niestety tego samego dnia Karol miał duże problemy z całym organizmem i do tej pory nie wiemy, czy była to wina… wina czy tego jedzenia. Karol oczywiście się skłania ku twierdzeniu, że owoce morza spowodowały, że czuł się jak na morzu (wszystko falowało, kręciło się w głowie, a żołądek wariował), Natalia dodawała mu otuchy, jednak w głębi duszy uważała, że jednak syndrom dnia kolejnego daje o sobie znać ze dwojoną siłą dzięki jet lagowi.
Victoria Peak
Po powrocie z Lamma Island rozstaliśmy się z naszą hostką w celu znalezienia najbardziej rozpoznawalnego obrazka Pachnącego Portu. Victoria Peak – wzgórze Wiktorii na Hong Kong Island, na którym znajduje się punkt obserwacyjny to turystyczny numer jeden. Pojechaliśmy na stację Central, wypytaliśmy o drogę (lokalsi mówili, żebyśmy wzięli taksówkę, która kosztuje 20 HKD, bo nigdy tak daleko nie szli, przecież to zajmie z 25 minut!) i ruszyliśmy...
Środa, 20.11. Ranek. Wina zdecydowanie było za dużo. Spaliśmy chyba jakieś 10 godzin, dochodzi 12. Plan: jedziemy (płyniemy) na Lamma Island – wyspę, gdzie będzie można coś dobrego zjeść :) Zbieramy się koszmarnie powoli, naszej opiekunce burczy w brzuchu. W iście amerykańskim stylu przeplata “I’m so hungry” z “don’t worry, take your time”, czyli jest na nas szalenie zła, że tak długo się zbieramy, ale nie może tego powiedzieć wprost :D
Wyspa Pok Liu Chau
W końcu zbieramy się z mieszkania. Ze stacji Sheung Wan bierzemy prom na wyspę Lamma (inaczej Pok Liu Chau). Przyjemność kosztuje 16.50 dolarów HK i po pół godziny bujania znajdujemy się w pierwszej azjatyckiej wiosce! :)
Widok jest zaskakujący – jesteśmy nadal w Hong Kongu, ale to, co widzimy, nie przypomina wcale wielkiej metropolii. Wąskie uliczki, uliczne kramiki, dziwaczne restauracje, dziwne pojazdy trąbiące wciąż, by ustąpić im miejsca na tym szerokim na 1.5 m chodniku. Zapuszczamy się głębiej, widzimy prawdziwe życie małej chińskiej wioski – totalne przeciwieństwo gwarnej uliczki urządzonej dla turystów. Jest spokojnie, cicho, a ludzie, których widzimy, leniwie odpoczywają lub powolutku robią coś wokół domu. Idylliczna atmosfera sprawia, że zmęczona miastem Amerykanka zwierza się nam, że to jej wymarzone miejsce do zamieszkania.
Idziemy coś zjeść – wybieramy knajpkę, bezzębny kelner prowadzi nas na tyły jego restauracji mówiąc jedynie “see view, see view” i siadamy rzeczywiście przy stoliku, skąd do “plaży” mamy jakiś metr. Wybieramy dania typowo azjatyckie: ryż, owoce morza, kurczak. Do tego herbata z mlekiem, czyli nasza bawarka. O dziwo było smacznie, ale niestety tego samego dnia Karol miał duże problemy z całym organizmem i do tej pory nie wiemy, czy była to wina… wina czy tego jedzenia. Karol oczywiście się skłania ku twierdzeniu, że owoce morza spowodowały, że czuł się jak na morzu (wszystko falowało, kręciło się w głowie, a żołądek wariował), Natalia dodawała mu otuchy, jednak w głębi duszy uważała, że jednak syndrom dnia kolejnego daje o sobie znać ze dwojoną siłą dzięki jet lagowi.
Victoria Peak
Po powrocie z Lamma Island rozstaliśmy się z naszą hostką w celu znalezienia najbardziej rozpoznawalnego obrazka Pachnącego Portu. Victoria Peak – wzgórze Wiktorii na Hong Kong Island, na którym znajduje się punkt obserwacyjny to turystyczny numer jeden. Pojechaliśmy na stację Central, wypytaliśmy o drogę (lokalsi mówili, żebyśmy wzięli taksówkę, która kosztuje 20 HKD, bo nigdy tak daleko nie szli, przecież to zajmie z 25 minut!) i ruszyliśmy...
Czytaj dalej na www.malymi-krokami.pl
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.