Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Samochodem po Argentynie cz. II > ARGENTYNA
igebski relacje z podróży
Bariloche, Rio Negro, Andy, ARGENTYNA
Kolejne jeziora to malutkie Escondido, dość długie i charakteryzujące się poszarpaną linią brzegową Correntoso oraz jeszcze bardziej meandrowate Espejo Grande z górującym nad nim szczytem Constancia.
W okolicy miasteczka Villa la Angostura, nad brzegiem dużego jeziora Nahuel Huapi, robimy sobie przerwę na posiłek i krótki odpoczynek. Jest wczesne popołudnie, a do Bariloche zostało już tylko niespełna 80 km.
W przeciwieństwie do innych odcinków drogi nr 40, w okolicy wymienionych tu jezior, panuje spory ruch. Oprócz kierowców aut spotkać można także wielu rowerzystów oraz motocyklistów.
Do Bariloche docieramy ok 16. Tego dnia pokonujemy tylko 214 kilometrów, ale za to jakże barwnej i widowiskowej trasy. Kwaterujemy się w hostelu Tierra Gaucha przy ul. Gallardo 306 i niemal natychmiast wyruszamy zwiedzać miasto.
Bariloche słynie przede wszystkim z produkcji czekolady. Poza tym jest to ośrodek sportów wodnych i narciarskich. Nic zatem dziwnego, że jednym z jego miast partnerskich jest Zakopane. Styl architektoniczny wielu tutejszych budynków sprawia wrażenie, jakby były one żywcem przeniesione ze Szwajcarii czy innego alpejskiego kraju. Z promenady z daleka widać wieżę neogotyckiej katedry. Tu ciekawostka – diecezję San Carlos de Bariloche ustanowił w 1993 roku Jan Paweł II.
Esquel, Chubut, Esquel, ARGENTYNA
W trakcie kilkukilometrowego spaceru odwiedzamy także supermarket. Nabywam tu wino Resero Tinto w litrowym opakowaniu za jedyne 56 pesos, czyli niespełna dolara. Nieco gorzej wygląda sprawa z piwem. Za litrową butelkę miejscowej cervezy zapłaciłem 110 pesos plus 49 kaucji.
W cenie noclegu (10 USD od osoby) jest też śniadanie kontynentalne, czyli dżem, masło, croissanty i płatki kukurydziane z mlekiem. Po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Esquel. Już od samych rogatek Bariloche witają nas cudne widoki. Niekończące się pasma górskie, błękitne jeziora, kwitnące przy drodze łubiny i forsycje. Aż przyjemnie prowadzić auto w takiej scenerii.
San Martin de los Andes, San Martin de los Andes, J. Lacar i San Martin de los Andes, ARGENTYNA
Pierwszy postój i dłuższy spacer robimy przy Parador Cascada Virgen de la Merced (w wolnym tłumaczeniu – wodospad dziewicy miłosiernej) w pobliżu El Bolson. Znajduje się tutaj kilka kapliczek ozdobionych kwiatami i pamiątkowymi tabliczkami. Sam wodospad jest słabo widoczny z drogi. Trzeba więc do jego czoła wspiąć się wąską ścieżką.
Do Esquel docieramy tuż przed czternastą. Bez problemu znajdujemy Pintó Hostel przy ul. Roggero 955. Jest to piętrowy dom z pokojami sypialnymi na górze. Mamy tutaj najtańszy nocleg podczas całej podróży po Argentynie. Płacimy bowiem tylko 12 dolarów za dwie osoby. W tej cenie jest też skromne argentyńskie śniadanie (chleb plus dżem).
Aby nie marnować wolnego popołudnia decydujemy się jechać do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Parku Narodowego Los Alerces. Za wjazd na jego teren płacimy po 400 pesos. Już niebawem za punktem kontrolnym natrafiamy na drogę (nr 71) pokrytą żwirową nawierzchnią. Będzie nam ona towarzyszyć podczas całego objazdu parku. Dojeżdżamy na parking nieopodal jeziora Verde. Przez wiszący most przechodzimy nad Rio Arrayanes. Zaczyna się trochę chmurzyć.
Natykamy się na tablicę ostrzegającą przed pumami. Po krótkim spacerze zawracamy.
Czy było warto? Chyba niespecjalnie, bo poza drzewami ficroi cyprysowatej nie ma tam niczego takiego, czego nie można by zobaczyć gdzie indziej. Zresztą najstarszego okazu tego drzewa (mającego 60 metrów wysokości i 2,20 m obwodu), którego wiek szacowany jest na 2 600 lat i tak nie zobaczyliśmy. Trzeba bowiem dopłynąć do niego statkiem, a ten o tej porze dnia już nie kursował. No, ale sama przejażdżka po licznych serpentynach drogi 259 z malowniczymi widokami, to też przecież atrakcja.
San Martin de los Andes, San Martin de los Andes, J. Lacar i San Martin de los Andes, ARGENTYNA
Jeżeli chodzi o samo Esquel, to tutejszą atrakcją jest kolej wąskotorowa zwana „La Trohita” lub „Old Patagonian Express”. Sama kolejka funkcjonuje rzadko i na krótkim odcinku, ale zawsze można popatrzeć na starą lokomotywę parową i wyobrazić sobie czasy świetności tej kolei.
Wczesnym rankiem ósmego dnia naszej podróży budzi mnie kocie zawodzenie. Wyglądam przez okno, a tam trwa właśnie zawzięta walka dwóch kotów. Dzięki temu udało mi się jednak obejrzeć piękny wschód słońca nad otaczającymi Esquel górami.
Tego dnia czekał nas jeden z najdłuższych przejazdów (667 km). Zmieniliśmy kierunek z południowego na wschodni. Pożegnaliśmy też towarzyszącą nam przez 4 dni drogę nr 40. Krótko mówiąc, mieliśmy przemieścić się spod Andów nad Atlantyk. W poprzek Argentyny jechaliśmy drogą krajową o numerze 25 (wjechaliśmy na nią na 85 kilometrze za Esquel) aż do Trelev. Dopiero tu, już niedaleko punktu docelowego, czyli Puerto Madryn, skręciliśmy w drogę nr 3. Oprócz wspomnianego Trelev, na tej długiej trasie minęliśmy tylko cztery niewielkie miejscowości: Pampa de Agnia, Paso de Indios, Los Altares i Las Plumas. Na znacznym odcinku jechaliśmy wzdłuż rzeki Chubut. Inne samochody spotykaliśmy średnio co pół godziny. Monotonię krajobrazu urozmaicały na niektórych odcinkach ciekawe formacje skalne. Coś w rodzaju lądowych kolorowych klifów. Trafiały się także typowe ostańce. Nie zabrakło też urozmaicenia w postaci szutrowej nawierzchni. Drobne kamyki nieustannie „czyściły” podwozie naszego auta. Tuż za Las Plumas zatrzymaliśmy się przy wyglądającej na opuszczoną Estanci Laguna Grande. Nie była ona chyba jednak całkowicie zapomniana, gdyż spożywając posiłek zauważyliśmy kręcące się wokół obejścia kury. A propos miejsc postoju i odpoczynku – na całej trasie widzieliśmy tylko jeden „truck stop”.
Po prawie dziewięciu godzinach dojechaliśmy do Puerto Madryn. Tym razem mieliśmy zabukowaną kwaterę na dwie noce. Nazywała się La casa de Silvia. W gruncie rzeczy był to zwykły dom, którego właścicielka, wdowa o imieniu Silvia, dorabiała wynajmem pokoi. Tu zapłaciliśmy po 17 dolarów za noc ze śniadaniem. Trochę drogo, ale warunki lokalowe były wyśmienite. Do brzegu Atlantyku niespełna kilometr. Niestety, plaża brudna i kamienista. Upał odczuwalny o wiele bardziej niż u podnóża Andów. Spaceruję po zakurzonych uliczkach i marzę o przepłukaniu gardła czymś zimnym. Trafiam wreszcie na sklepik z napojami. Biorę litrową butlę piwa Palermo. Kosztuje 170 pesos wraz z kaucją. W sąsiedniej małej piekarnio-cukierni płacę 60 pesos za pół kg chleba i dwie bułki.
Nasza skądinąd miła gospodyni podaje nam bardzo skromne śniadanie: dwa rodzaje dżemu, jakieś smarowidło w rodzaju nutelli i grzanki z suchych kawałków bułki. Za to oferuje kawę z wyborem mleka. Może być gorące lub zimne...
Jedziemy na półwysep Valdes (od 1999 roku na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Znajduje się tutaj rezerwat biosfery. Za wjazd pobierana jest opłata 850 pesos od osoby i 120 za samochód. Do Piramides wiedzie droga asfaltowa. Dalej już tylko szutrowa. Do Punta Norte od naszej kwatery jest 174 kilometry. Krajobraz podobny jak na równinach całej Patagonii: trochę karłowatych krzewów, nieco traw. Po drodze spotykamy stadka gwanako. Zwierzęta te z daleka wyglądają jak sarny. Są ciekawskie, ale raczej płochliwe. Na plaży wylegują się foki, lwy morskie oraz parę młodych słoni morskich. Można tu czasami zobaczyć orki. Poprzedniego dnia widziano ponoć aż cztery sztuki, jednak podczas naszej wizyty nie pokazała się ani jedna.
Zjeżdżając około 45 kilometrów na południe zatrzymujemy się przy kolonii pingwinów Magellana. Niektóre z nich siedzą w wygrzebanych norkach, inne stoją „na baczność” wygrzewając się w słońcu, a jeszcze inne spacerują po kamienistej plaży lub unoszą się na atlantyckich falach.
Jeszcze bardziej na południe w zatoce Caleta Valdes spotykamy trochę wylegujących się słoni morskich. Można je jednak obserwować tylko z daleka. Do Punta Delgada nie udaje nam się wjechać. Wjazdu broni zamknięta brama i stosowne ostrzeżenia. Ponoć teren ten zajęło wojsko.
Następnego dnia wyruszamy na północ, w stronę Viedmy. Na krajowej drodze nr 3 panuje spory ruch. Widać szczególnie dużo ciężarówek. Jest dość wietrznie, co utrudnia nieco prowadzenie auta. Na przestrzeni ponad dwustu kilometrów nie widać prawie żadnych osad. Zatrzymujemy się w Las Grutas i przez piaszczyste diuny idziemy na skraj atlantyckiego klifu. Robimy zdjęcia i filmujemy panoramę, gdy nagle rozlega się wrzask i spod klifu wylatują setki ptaków. Jak się okazało, miały tam swoje gniazda, a nasze kroki je po prostu spłoszyły.
Przed San Antonio Oeste spotykamy przy drodze niewielki kolorowy samolot. Obok znajduje się aeroklub. Potem z drogi nr 3 skręcamy w żwirową jedynkę i jedziemy wzdłuż Atlantyku w stronę La Loberia. Na plaży zbieramy muszelki, fotografujemy. Zero ruchu i ani śladu turystów. Pył wdziera się do nosa, pokrywa bagaże i całe wnętrze auta. Jakby tego było mało, jakieś sto kilometrów przed celem natykamy się ustawiony pośrodku znak z zakazem wjazdu. Obok tablica informująca o pracach drogowych. Cóż począć? Przygody muszą być! Pozostało tylko zawrócić i drogą 52 przedostać się na opuszczoną wcześniej drogę nr 3.
Ruta 40, Willa La Angostura, Jezioro Correntoso 1, ARGENTYNA
W Viedma mamy apartament w stylu loftu. Nazywa się Alta Patagonia Apart. Za noc wychodzi tu 20 dolarów od osoby. Bez śniadania.
Przez Viedmę przepływa Rio Negro. Po drugiej stronie rzeki znajduje się osiemnastowieczne miasteczko Carmen de Patagones. Można tam dojechać przez dwa mosty. Ale jeśli jest się pieszo, to można przepłynąć niewielką łodzią motorową. Kurs w jedną stronę tylko 20 pesos. W biurze informacji turystycznej zostaliśmy poproszeni o zgodę na zrobienie zdjęcia. Pracująca tam kobieta powiedziała, że w tym miesiącu byli już u niej Brazylijczycy i Francuzi, więc teraz do kolekcji chce mieć też Polaków.
Miejscowy kościół jest zamknięty. Spacerujemy więc po wąskich uliczkach pełnych kolorowo kwitnących krzewów. Oglądamy jakieś murale, mniejsze i większe pomniki, po czym powtórnie przepływamy Rio Negro. W Viedmie zachodzimy do katedry p.w. Matki Bożej Miłosierdzia. W bocznej nawie wisi duży portret salezjanina Artemiusza Zatti, którego trzy lata przed swą śmiercią beatyfikował Jan Paweł II. Idąc dalej mijamy Centrum Salezjańskie oraz wszechobecny w argentyńskich miastach plac i pomnik San Martin. Na jednej z ulic natrafiamy też na rosnące na chodniku drzewko pomarańczy. Oczywiście obsypane dojrzałymi owocami. Oprócz nas nikt chyba nie zwracał na nie uwagi…
W piątek 13 grudnia, jeszcze przed wyruszeniem na właściwą trasę, jedziemy do La Loberia, do której nie udało nam się dotrzeć poprzedniego dnia. Tym razem jednak od północy, a nie od południa. Odległość w jedną stronę wynosi 60 kilometrów. I jest droga asfaltowa! W połowie tego odcinka zatrzymujemy się w El Condor. Tutaj, w ścianie ogromnego klifu, zamieszkuje największa na świecie kolonia papug Patagonek. Ich liczbę ocenia się na 35 tysięcy par lęgowych. Proszę wyobrazić sobie ten ogromny gwar i równie ogromne ilości guana… Mieliśmy szczęście przybyć tu w porze odpływu, więc mogliśmy podejść bardzo blisko. Gdyby Atlantyk był akurat w fazie przypływu, to usłyszeć i zobaczyć papugi moglibyśmy tylko w powietrzu.
Na La Loberia przeżyliśmy z początku rozczarowanie. Na plaży leżał bowiem tylko jeden młody lew morski. W dodatku martwy. Dopiero od pracujących w pobliżu robotników dowiedzieliśmy się, że właściwe skupisko tych stworzeń znajduje się 5 kilometrów dalej. Pojechaliśmy tam zatem szutrówką. Tutaj, w rezerwacie przyrody Punta Bermeja, znajduje się jedno z największych skupisk lwów morskich. Ich populację w tym miejscu szacuje się na cztery tysiące osobników. Wejście na punkty widokowe kosztuje 100 pesos. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do opisywanego wcześniej półwyspu Valdes, jest na co popatrzeć. Tysiące sztuk kłębiących się cielsk. Ryk i smród. Szum oceanicznej wody. Potęga natury. Nieco ryzykując, podchodzimy do brzegu prawie pionowego zbocza klifu i pstrykamy bez opamiętania…
Nasyciwszy oczy widokiem lwów morskich ruszamy w zaplanowaną wcześniej trasę, czyli do Bahia Blanca. Droga jest prosta, a krajobraz monotonny. Znowu jednak przeszkadza boczny wiatr. Jakieś 130 kilometrów przed miastem pojawiają się pola i łąki.
Tym razem nocowaliśmy w Hospedaje La Serranita przy ul.José M. Carrega 3434. Nie ma co ukrywać - to była najgorsza kwatera z dotychczasowych. Po prostu klitka z obskurną łazienką w podwórku. Na pewno nie warta 14 dolarów od osoby. Samo miasto też mało atrakcyjne. Jakieś zadymione i zakurzone. Może w centrum jest ładniej, ale nam przypadła w udziale dzielnica przemysłowa. W nocy przeszkadzały nam komary oraz wycie syren alarmowych.
Przedostatni samochodowy odcinek naszej trasy prowadzi do Winifredy. Jedziemy przez pampę. Dosłownie, zarówno przez prowincję La Pampa, jak i przez określany tą nazwą rodzaj stepu. Jest ciepło, choć pochmurnie. Droga nr 35 jest prosta i dość mało uczęszczana. Po bokach trochę zieleni, gdzieniegdzie pastwiska i stada czarnych krów. Teren płaski.
Sto kilometrów przed Santa Rosa lekki deszcz. Pierwszy podczas całej podróży. W samo południe rozpoczynamy spacer po tym mieście. Trochę siąpi, ale odwiedzamy nietypową architektonicznie (a może lepiej byłoby powiedzieć – o nowoczesnej bryle) katedrę. W jej sąsiedztwie znajduje się plac – jakżeby inaczej – San Martin, a na nim oprócz pomnika generała stoi także bożonarodzeniowa szopka. Jeszcze rzut oka na kościół Jana Bosco, wizyta w piekarni i dalsza jazda.
W hotelu Ambientes de la Patagonia przy ul. 25 de Mayo 366 w Winifreda jesteśmy przed czternastą. Otrzymujemy schludny pokój z lodówką za 14 dolarów od osoby wraz ze że śniadaniem, czyli płacimy dokładnie tyle co za wczorajszą norę w Bahia Blanca...
Winifreda to małe ciche miasteczko z nieodłącznym placem i pomnikiem Jose San Martina. Podziw wzbudzają niezwykle szerokie ulice. Tego dnia mamy w zasadzie pierwsze całkowicie wolne popołudnie, a zatem pełny relaks i luz. W moim przypadku to uzupełnianie notatek, piwo i oglądanie filmu „Tarzan” w hiszpańskiej wersji językowej. Zawsze to coś nowego…
W niedzielę rano zaserwowano nam porządne śniadanie w formie bufetu. Po wczorajszym deszczu nie było już ani śladu. Znowu jedziemy przez pampę, choć tym razem w prowincji Cordoba. Z rzadka pojawiają się jakieś drzewa, jeszcze rzadziej pola obsiane kukurydzą. Przeważa, sprawiająca wrażenie uschniętej, trawa.
Najpierw jedziemy drogą nr 35, która za Rio Cuarto przekształca się w dwupasmówkę o numerze 36. Od tej pory zaczynają się opłaty drogowe. Jednakże niespecjalnie obciążające kieszeń. Na odcinku liczącym 177 kilometrów płacimy trzykrotnie: dwa razy po 65 i raz 60 pesos, czyli w sumie równowartość trzech dolarów..
O 15.30 zaczynamy piesze zwiedzanie Cordoby, a właściwie jej niewielkiego fragmentu, bo to przecież półtoramilionowa metropolia i drugie po Buenos Aires największe miasto w Argentynie. Oglądamy z zewnątrz kościół jezuitów, wchodzimy na chwilę do katedry, zaglądamy do Cabildo (siedziba rady miejskiej), fotografujemy fasadę kościoła San Domingo i przechodzimy przez wymieniany tu po wielokroć plac San Martin.
Wreszcie zajeżdżamy na ulicę Fray Luis Beltrán 2729, gdzie miała być nasza kwatera o nazwie Casa Lugones. Czeka nas tu niemiła niespodzianka. Okazuje się bowiem, że poprzedni właściciele wyprowadzili się do Brazylii, a nowi nic nie wiedzą o żadnej rezerwacji i w ogóle nie trudnią się wynajmem pokoi. W końcu jednak dali się przekonać i zgodzili się nas przenocować. Ba, dostaliśmy nawet odrębne pokoje.
Rano odprowadziliśmy samochód do wypożyczalni. Został przyjęty bez zastrzeżeń. Mimo przejechanych 5430 kilometrów, często po trudnych żwirowych drogach, karoseria nie doznała żadnych uszkodzeń. A skoro już jestem przy statystyce to zużyliśmy 363 litrów benzyny, co kosztowało każdego z nas około 600 zł. Średnie spalanie wyniosło 6, 69 litra/100 km.
Przed południem polecieliśmy do Buenos Aires. Stolica Argentyny przywitała nas upałem. Z lotniska Jorge Newbery’ego do centrum pojechaliśmy autobusem linii 45. Koszt przejazdu wyniósł 21 pesos. Aby jednak móc jechać środkiem komunikacji miejskiej, trzeba mieć specjalną kartę. Ja takiej nie posiadałem. Ale i na to jest sposób. Trzeba w takim wypadku poprosić kogoś o użyczenie jego karty i po prostu oddać mu gotówkę.
Droga nr 40, San Martin de los Andes, Jezioro Falkner, ARGENTYNA
Wysiadamy przy najszerszej ulicy świata - Avenida 9 de Julio. Ma ona 140 metrów szerokości. Idziemy przez kilka przecznic w stronę naszego hotelu El Porteno, który znajduje się przy ulicy 1150 Moreno w dzielnicy Monserrat, niespełna 150 metrów od wspomnianej „szerokościówki”. Po drodze mijamy charakterystyczny obelisk o wysokości 67 metrów. El Obelisco – bo tak go tutaj nazywają – zbudowano w 1936 roku dla upamiętnienia 400 rocznicy osiedlenia się hiszpańskich osadników. Obecnie odbywają się pod nim różnego rodzaju manifestacje. Nawet podczas naszej obecności prowadzono tam jakąś akcję protestacyjną. W pobliżu stoi wieżowiec, na którego fasadzie widać stylizowaną twarz Evity Peron z mikrofonem przed ustami.
Otrzymaliśmy pokój na trzecim piętrze. Jest winda, ale nie ma śniadań. Mamy spędzić tu dwie noce. Po rozpakowaniu się idziemy na siedmiokilometrowy spacer. Na jednej z ulic (Florida) słychać nieustanne nawoływania „cambio”. To uliczni cinkciarze oferujący skup dolarów. Przypomniało mi się wtedy, ile zachodu z wymianą waluty mieliśmy w Mendozie, na początku naszej podróży.
Esquel, Chubut, La Trochita, ARGENTYNA
Trasa naszej wędrówki wiodła najpierw na Plaza General San Martin. Obok pomnika wymienianego tu aż do znudzenia argentyńskiego bohatera narodowego jest tu też pomnik poświęcony poległym w wojnie o Falklandy. Stoi przed nim warta honorowa. Przede wszystkim jest tu jednak piękny park.
Po raz pierwszy od przyjazdu do Argentyny spotykam się z ostrzeżeniami, żeby uważać i pilnować smartfonów, aparatów i kamer. Ponoć złodzieje potrafią w biały dzień wyrywać z ręki takie przedmioty. Na szczęście nic podobnego nam się nie przydarzyło.
W katedrze metropolitalnej odwiedzamy grób legendarnego generała. Stoi przed nim warta honorowa. Z placem imienia generała Jose San Martina i pomnikiem przedstawiającym tę postać zetknąłem się po raz pierwszy, o czym wspominałem na początku, w San Luis. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że sylwetka tego argentyńskiego bohatera narodowego będzie mi o sobie przypominać podczas całej wyprawy po Argentynie - od And po Atlantyk i od Cordoby poprzez pampę aż do Patagonii.
Kim był ten człowiek, że każde miasto, nawet niewielkie, stawia sobie za punkt honoru jego upamiętnienie? Najkrócej rzecz ujmując, Jose San Martin zaskarbił sobie wdzięczność narodów Ameryki Południowej (oprócz Argentyny także Chile i Peru) skuteczną walką o wyzwolenie spod dominacji hiszpańskiej. I mimo to, że z działalności publicznej wycofał się już w 1822 roku i resztę życia (28 lat) spędził w Europie, pamięć o nim nie przygasała. Wręcz przeciwnie, 30 lat po śmierci, jego szczątki sprowadzono do Argentyny i do dzisiaj jego nazwisko otaczane jest nimbem chwały.
Przed powrotem do hotelu popatrzyliśmy jeszcze na Casa Rosada, czyli pałac prezydencki. Z balkonu tego pałacu Evita Peron zagrzewała niegdyś Argentyńczyków do walki.
Przedostatniego dnia rano sprawdzamy czy na lotnisko jeździ bus linii 8. Opinie są sprzeczne. W turist info mówią, że jeździ, zaś ludzie na ulicy twierdzą, że nie. Czekamy zatem na przystanku. Przez 50 minut nie przyjechał...
Idziemy na kolejny, tym razem 11-kilometrowy spacer. Mijamy gmach Parlamentu i dochodzimy do Bazyliki pilar Del Nuestra senora. Biała fasada świątyni dobrze komponuje się z czystym błękitem nieba. Wewnątrz na jednej ze ścian wisi portret Jana Pawła II.
Z bazyliki idziemy na pobliski cmentarz Recoleta. Pochowani są na nim najbardziej wpływowi Argentyńczycy. Myślę, że chyba także bardzo bogaci, bo tutejsze grobowce są niezwykle duże i okazałe. Nigdzie na świecie jeszcze takich nie widziałem. Spoczywa tu między innymi Eva Peron pod panieńskim nazwiskiem Duarte, byli prezydenci, m.in. zamordowany w 1970 roku Pedro Aramburu oraz pisarze, poeci i tp. Spoczywa tu także polski dyplomata (reprezentant rządu RP na uchodźctwie) Zbigniew Żółtowski.
Popołudniową turę spacerową, także jedenastokilometrową rozpoczęliśmy od odwiedzenia dzielnicy San Telmo i placu Dorrego. Następnie obok parku Lezama i stadionu Luis Conde poszliśmy do La Boca, - włoskiej dzielnicy, w której narodziło się tango. Oglądaliśmy zarówno charakterystyczne kolorowe domy, jak też pokazy tanga argentyńskiego. Chętni mogli pozować do zdjęć z tancerkami lub tancerzami.
W czwartek 18 grudnia opuściliśmy Buenos Aires. Na lotnisko Ezeiza pojechaliśmy Uberem za 825 pesos. Potem był długi lot do Londynu, 6 godzin oczekiwania i przelot do Oslo. Loty z lekkimi turbulencjami. W stolicy Norwegii mieliśmy najdłuższą, bo aż ośmiogodzinną przerwę.
Ireneusz Gębski
Dodane komentarze
igebski 2020-02-03 08:38:23
Podróżowałem po Argentynie w dniach 03-19. 12. 2019. Za dolara dawali wtedy 60 peso.dromader 2020-02-02 22:08:36
Witaj! Czy mógłbyś podać datę swojej podróży i kurs peso?Pozdrawiam, GT
Przydatne adresy
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.