Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Kostaryka piękna, zielona i okrutnie droga dla złaknionych Natury - cz.2 > KOSTARYKA



Trzy tygodnie w porze deszczowej w Kostaryce to dużo i za mało jednocześnie. Cały kraj to jedna zielona piękność: dżungla w Corcovado, nadmorskie parki i plaże z iguanami, lasy mgliste i namorzynowe. A wszystko to w kilkumilionowej Kostaryce na wąskim przewężeniu między wielkimi Amerykami.
Park Manuel Antonio to chyba najbardziej oblegany park w Kostaryce. Jadą tu wycieczki ze wszystkich biur turystycznych świata, park ma ścieżki zrobione pod amerykańskiego turystę – wybetonowane, nie za długie, by turysta się nie z męczył. Przed parkiem czyhają naganiacze na prywatne parkingi, choć tuz przed samym parkiem jest „oficjalny” parking. Oczywiście wszystkie płatne … Czyhają też przewodnicy – prawdziwi i „naturyści” (domorośli), krzyczą po 20 $. Jeśli chcecie zobaczyć zwierzynę, warto zainwestować w przewodnika. Jednakże i bez niego dużo zobaczyłyśmy, a na całej trasie w Kostaryce wchodziłyśmy jeszcze do kolejnych parków.
Do parku można dojechać np. z Quepos miejskim autobusem, wtedy nie będziemy musieli stać w korku. Autobus ma bilet w jednej cenie, niezależnie gdzie wsiadasz i wysiadasz – 370 colonów (2022). Jeździ często. Taksówkarze biorą 1500-3000 C. Przed wejściem sprawdzane są bilety elektroniczne wraz z paszportami lub innymi ID. Sprawdzane są również, i to bardzo dokładnie, plecaki, torby, saszetki, czy nie wnosimy jedzenia, którym moglibyśmy karmić zwierzęta w parku. Mi zabrano kanapki, ktoś dał je pani ze straganu na przechowanie, które odebrałam po wyjściu, kupując ( z własnej woli, ale raczej oczekiwane) kokos. Jeśli osoby zmuszone jeść często (jak ja 😊) chcą wnieść „żelazną rezerwę”, muszą ją pochować ….. W parku jest miejsce, gdzie można kupić kanapki, picie i pamiątki – każda droga do niego prowadzi (pamiątek tu nie kupujcie, dalej napiszę, gdzie to zrobić).
Bardzo ważne jest, aby przyjść do parku na jego otwarcie, wtedy duże szanse na spokojne zwiedzanie bez głośnych tłumów turystów. My tak zrobiłyśmy i cieszyłyśmy się ciszą wśród bujnej zieleni, podziwiając wielkie kolorowe kraby żerujące nad brzegiem strumienia, gdzie można było wypatrzeć krokodyla (ale nam się nie udało dostrzec żadnego). Biegały za nami małpki kapucynki z białymi główkami, co sygnalizowało, że jednak turyści dokarmiają zwierzaki w parku – niestety. Z innych zwierząt widziałyśmy leniwce, aguti, koati, żabki czarno-zielone, ptaki, no i … sarny. A na plaży mnóstwo iguan, szarych i niebieskich, kompletnie nie bojących się ludzi. Wylegiwały się na piasku lub drzewie, albo wzajemnie „baraszkowały”. Plaże w parku były cudne, z pięknym sypkim i suchym piaskiem, z palmami, małe, zaciszne. Ale w południe tłumy turystów zaległy na nich, zrobiło się głośno i ludnie, tylko parawanów zabrakło.
Obeszłyśmy dwukrotnie park, tak bardzo się nam podobał. Ale druga runda była już właśnie w tłumie wycieczek zorganizowanych. Przewodnicy pokazywali swoim grupkom zwierzaki, wypatrzone lunetą, ale mocno bronili dostępu do obiektywu zwiedzającym spoza ich grupki. Byli wręcz opryskliwi dla nas. No cóż, kto nie płaci, ten nie patrzy w okular.
Jadąc kolejnego dnia na północ, przejeżdżałyśmy przez „sławną” rzekę Tarcoles – każde biuro turystyczne w swoich folderach mami potencjalnych klientów żyjącymi tu krokodylami. No i co się okazało??? Krokodyle tu były! Zostawiłyśmy auto za mostem i wróciłyśmy pieszo na most. Krokodyli było więcej niż na lekarstwo. A skąd wiedziałam, że to krokodyl, a nie aligator? Bo krokodyle mają paszcze zwężające się, a u aligatora paszcza jest bez zwężenia na końcu. Muszę przyznać, że to robiło wrażenie. Stałyśmy na tym moście i obserwowałyśmy w brązowej wodzie wolno poruszające się gady lub śpiące, z wystającymi głowami. Przyszła mi myśl do głowy, że chyba miejscowi muszą wrzucać do rzeki jakieś jedzenie, aby te krokodyle w tak licznej ilości tu stacjonowały. Bo za mostem było trochę sklepików z pamiątkami, ale drogo i bez możliwości negocjowania. Sprzedawcy wiedzieli, że zaraz zjadą tu autokary z turystami, którzy nie wiedzą o miejscach, gdzie te wszystkie durnostojki, kurzołapki można kupić znacznie taniej.
Naszym kolejnym chwilowym przystankiem było Puntarenas, gdzie czekałyśmy na prom na Półwysep Nicoya, leżący nad PAcyfikiem. Lepiej przyjechać trochę wcześniej, bo kolejka szybko się rozrasta. Trzeba ustawić się w tę kolejkę i pobiec do porządkowych po plakietkę, która potwierdzi, że nasze auto zmieści się jeszcze na promie. Z plakietką udałyśmy się do kasy, która otworzyła się jakieś pół godziny przed odpływem promu. Prom był ogromny, dwupokładowy dla aut. Bardzo ważne jest, aby kierowca auta miał ze sobą nie tylko bilet, ale również jego kopię, którą dostał w kasie. Bez niej nie zostanie wpuszczony na prom. Tak właśnie my miałyśmy. Trzymałam wszystkie kopie, bilety miała każda z nas. Pasażerom przed wjazdem na prom kazano wejść na pokład, w aucie zostawali sami kierowcy. Siedziałyśmy sobie wygodnie na górnym pokładzie, a naszej koleżanki nie było. Jedna z nas poszła sprawdzić i zobaczyła, że nasze auto blokuje cały pas samochodów czekających na wjazd. Okazało się, że kierowca nie miał kopii biletu i nie został wpuszczony. Oczywiście, po doniesieniu tej kopii auto wjechało, ale był stres, bo my na pokładzie nie mając wifi, miałyśmy wyłączone telefony.
Montezuma – to nasza następna miejscówka, taka bardziej dla odpoczynku. Miałyśmy tu spędzić trzy dni. Mała mieścinka turystyczna, z lokalnym targiem w soboty. Montezuma leży na samym koniuszku południowym Półwyspu Nicoya, znanego jako wspaniałe miejsce dla surferów.
Jako rekonesans zrobiłyśmy przejście na Playa Grande. Idąc do niej , przez wodospad przy Piedra Colorada, który prawie bezpośrednio wpada do oceanu, zobaczyłyśmy dziwną postać z kosturem, w kapelusiku, pelerynie i skrzyneczką na plecach zamiast plecaka, blond włosy. Przedzierała się przez wodospad. My to robiłyśmy plażą, zdjęłyśmy buty lub prosto w sandałach przeszłyśmy rzekę. Po krótkiej chwili w dżungli powyżej plaży zobaczyłam dwie chałupki. Postanowiłam podejść. Ledwo to zrobiłam, wybiegł mi na spotkanie starszy pan, krzycząc i machając rękami, że to teren prywatny, wstęp wzbroniony, a z palm spadają kokosy, które mogą skutecznie zabić. Faktycznie, takie niebezpieczeństwo było, bo na ziemi leżało wkoło mnóstwo kokosów. Odkrzyknęłam, że chcę tylko zapytać o coś i nie zważając na dawane mi znaki, podchodziłam dalej. Pan pobiegł do domu po …. żonę, która z uśmiechem zaprosiła, by podejść bliżej, tylko uważać na kokosy. Małżeństwo szwedzkie przyjechało tu do syna (tej postaci z kosturem), aby dopomóc w gospodarstwie. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy, było miejscem, gdzie w drugiej połowie lat 50-tych para szwedzko-duńska postawiła swój dom i zaczęła walczyć o utworzenie tu parku narodowego, podobnie jak z drugiej strony Montezumy, Cabo Blanco. Nils Olof Wessberg razem z Karen Mogensen stwierdzili, że barbarzyństwem dla Natury jest karczowanie dżungli pod uprawę bananów. Dzięki ich wysiłkom tereny te zostały objęte ochroną. Nils nie poprzestał na tym, wyjechał na Półwysep Osa i tam lobbował za założeniem Corcovado. I tu go zabito – prawdopodobnie lokalni plantatorzy bananów. Ot, taka historia.
Cabo Blanco nie zwiedziłyśmy, bo tak strasznie padał deszcz, że podziękowałyśmy miłemu strażnikowi, nie widząc możliwości zwiedzania i straty 15 $.
W Montezumie mieszkałyśmy ok. 3 km powyżej na wzgórzach, z pięknym widokiem i całodobowymi odgłosami zwierząt, obserwując kolorowe ptaki. Polecamy zatrzymanie się właśnie gdzieś powyżej Montezumy, nie w samej wiosce. Ale raczej trzeba tu mieć auto 4x4, bo drogi są strome, tylko utwardzone, a czasem i zalane przez rzekę jeśli mocniej popada. Raz musiałyśmy zawrócić, bo jadąc wg. Googla stanęłyśmy przed rzeką, której raczej nie chciałyśmy testować – ubezpieczenie, choć pełne, nie obejmowało zalania auta wodą.
Po trzech dniach ruszyłyśmy dalej w drogę.
Do parku można dojechać np. z Quepos miejskim autobusem, wtedy nie będziemy musieli stać w korku. Autobus ma bilet w jednej cenie, niezależnie gdzie wsiadasz i wysiadasz – 370 colonów (2022). Jeździ często. Taksówkarze biorą 1500-3000 C. Przed wejściem sprawdzane są bilety elektroniczne wraz z paszportami lub innymi ID. Sprawdzane są również, i to bardzo dokładnie, plecaki, torby, saszetki, czy nie wnosimy jedzenia, którym moglibyśmy karmić zwierzęta w parku. Mi zabrano kanapki, ktoś dał je pani ze straganu na przechowanie, które odebrałam po wyjściu, kupując ( z własnej woli, ale raczej oczekiwane) kokos. Jeśli osoby zmuszone jeść często (jak ja 😊) chcą wnieść „żelazną rezerwę”, muszą ją pochować ….. W parku jest miejsce, gdzie można kupić kanapki, picie i pamiątki – każda droga do niego prowadzi (pamiątek tu nie kupujcie, dalej napiszę, gdzie to zrobić).
Bardzo ważne jest, aby przyjść do parku na jego otwarcie, wtedy duże szanse na spokojne zwiedzanie bez głośnych tłumów turystów. My tak zrobiłyśmy i cieszyłyśmy się ciszą wśród bujnej zieleni, podziwiając wielkie kolorowe kraby żerujące nad brzegiem strumienia, gdzie można było wypatrzeć krokodyla (ale nam się nie udało dostrzec żadnego). Biegały za nami małpki kapucynki z białymi główkami, co sygnalizowało, że jednak turyści dokarmiają zwierzaki w parku – niestety. Z innych zwierząt widziałyśmy leniwce, aguti, koati, żabki czarno-zielone, ptaki, no i … sarny. A na plaży mnóstwo iguan, szarych i niebieskich, kompletnie nie bojących się ludzi. Wylegiwały się na piasku lub drzewie, albo wzajemnie „baraszkowały”. Plaże w parku były cudne, z pięknym sypkim i suchym piaskiem, z palmami, małe, zaciszne. Ale w południe tłumy turystów zaległy na nich, zrobiło się głośno i ludnie, tylko parawanów zabrakło.
Obeszłyśmy dwukrotnie park, tak bardzo się nam podobał. Ale druga runda była już właśnie w tłumie wycieczek zorganizowanych. Przewodnicy pokazywali swoim grupkom zwierzaki, wypatrzone lunetą, ale mocno bronili dostępu do obiektywu zwiedzającym spoza ich grupki. Byli wręcz opryskliwi dla nas. No cóż, kto nie płaci, ten nie patrzy w okular.
Jadąc kolejnego dnia na północ, przejeżdżałyśmy przez „sławną” rzekę Tarcoles – każde biuro turystyczne w swoich folderach mami potencjalnych klientów żyjącymi tu krokodylami. No i co się okazało??? Krokodyle tu były! Zostawiłyśmy auto za mostem i wróciłyśmy pieszo na most. Krokodyli było więcej niż na lekarstwo. A skąd wiedziałam, że to krokodyl, a nie aligator? Bo krokodyle mają paszcze zwężające się, a u aligatora paszcza jest bez zwężenia na końcu. Muszę przyznać, że to robiło wrażenie. Stałyśmy na tym moście i obserwowałyśmy w brązowej wodzie wolno poruszające się gady lub śpiące, z wystającymi głowami. Przyszła mi myśl do głowy, że chyba miejscowi muszą wrzucać do rzeki jakieś jedzenie, aby te krokodyle w tak licznej ilości tu stacjonowały. Bo za mostem było trochę sklepików z pamiątkami, ale drogo i bez możliwości negocjowania. Sprzedawcy wiedzieli, że zaraz zjadą tu autokary z turystami, którzy nie wiedzą o miejscach, gdzie te wszystkie durnostojki, kurzołapki można kupić znacznie taniej.
Naszym kolejnym chwilowym przystankiem było Puntarenas, gdzie czekałyśmy na prom na Półwysep Nicoya, leżący nad PAcyfikiem. Lepiej przyjechać trochę wcześniej, bo kolejka szybko się rozrasta. Trzeba ustawić się w tę kolejkę i pobiec do porządkowych po plakietkę, która potwierdzi, że nasze auto zmieści się jeszcze na promie. Z plakietką udałyśmy się do kasy, która otworzyła się jakieś pół godziny przed odpływem promu. Prom był ogromny, dwupokładowy dla aut. Bardzo ważne jest, aby kierowca auta miał ze sobą nie tylko bilet, ale również jego kopię, którą dostał w kasie. Bez niej nie zostanie wpuszczony na prom. Tak właśnie my miałyśmy. Trzymałam wszystkie kopie, bilety miała każda z nas. Pasażerom przed wjazdem na prom kazano wejść na pokład, w aucie zostawali sami kierowcy. Siedziałyśmy sobie wygodnie na górnym pokładzie, a naszej koleżanki nie było. Jedna z nas poszła sprawdzić i zobaczyła, że nasze auto blokuje cały pas samochodów czekających na wjazd. Okazało się, że kierowca nie miał kopii biletu i nie został wpuszczony. Oczywiście, po doniesieniu tej kopii auto wjechało, ale był stres, bo my na pokładzie nie mając wifi, miałyśmy wyłączone telefony.
Montezuma – to nasza następna miejscówka, taka bardziej dla odpoczynku. Miałyśmy tu spędzić trzy dni. Mała mieścinka turystyczna, z lokalnym targiem w soboty. Montezuma leży na samym koniuszku południowym Półwyspu Nicoya, znanego jako wspaniałe miejsce dla surferów.
Jako rekonesans zrobiłyśmy przejście na Playa Grande. Idąc do niej , przez wodospad przy Piedra Colorada, który prawie bezpośrednio wpada do oceanu, zobaczyłyśmy dziwną postać z kosturem, w kapelusiku, pelerynie i skrzyneczką na plecach zamiast plecaka, blond włosy. Przedzierała się przez wodospad. My to robiłyśmy plażą, zdjęłyśmy buty lub prosto w sandałach przeszłyśmy rzekę. Po krótkiej chwili w dżungli powyżej plaży zobaczyłam dwie chałupki. Postanowiłam podejść. Ledwo to zrobiłam, wybiegł mi na spotkanie starszy pan, krzycząc i machając rękami, że to teren prywatny, wstęp wzbroniony, a z palm spadają kokosy, które mogą skutecznie zabić. Faktycznie, takie niebezpieczeństwo było, bo na ziemi leżało wkoło mnóstwo kokosów. Odkrzyknęłam, że chcę tylko zapytać o coś i nie zważając na dawane mi znaki, podchodziłam dalej. Pan pobiegł do domu po …. żonę, która z uśmiechem zaprosiła, by podejść bliżej, tylko uważać na kokosy. Małżeństwo szwedzkie przyjechało tu do syna (tej postaci z kosturem), aby dopomóc w gospodarstwie. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy, było miejscem, gdzie w drugiej połowie lat 50-tych para szwedzko-duńska postawiła swój dom i zaczęła walczyć o utworzenie tu parku narodowego, podobnie jak z drugiej strony Montezumy, Cabo Blanco. Nils Olof Wessberg razem z Karen Mogensen stwierdzili, że barbarzyństwem dla Natury jest karczowanie dżungli pod uprawę bananów. Dzięki ich wysiłkom tereny te zostały objęte ochroną. Nils nie poprzestał na tym, wyjechał na Półwysep Osa i tam lobbował za założeniem Corcovado. I tu go zabito – prawdopodobnie lokalni plantatorzy bananów. Ot, taka historia.
Cabo Blanco nie zwiedziłyśmy, bo tak strasznie padał deszcz, że podziękowałyśmy miłemu strażnikowi, nie widząc możliwości zwiedzania i straty 15 $.
W Montezumie mieszkałyśmy ok. 3 km powyżej na wzgórzach, z pięknym widokiem i całodobowymi odgłosami zwierząt, obserwując kolorowe ptaki. Polecamy zatrzymanie się właśnie gdzieś powyżej Montezumy, nie w samej wiosce. Ale raczej trzeba tu mieć auto 4x4, bo drogi są strome, tylko utwardzone, a czasem i zalane przez rzekę jeśli mocniej popada. Raz musiałyśmy zawrócić, bo jadąc wg. Googla stanęłyśmy przed rzeką, której raczej nie chciałyśmy testować – ubezpieczenie, choć pełne, nie obejmowało zalania auta wodą.
Po trzech dniach ruszyłyśmy dalej w drogę.
Karaiby czy Pacyfiki, co wybrać, co piękniejsze w Kostaryce? Można wybrać oba miejsca, Kostaryka nie jest wielkim krajem, dystanse można łatwo pokonać samolotem, busami, a najlepiej samochodem. Polecam!
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.