Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Lwów > UKRAINA


katarzyna.kno katarzyna.kno Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie UKRAINA / brak / Lwów / cmentarz OrlątKilka dni w mieście Lwa, czyli jak stare łączy się z nowym.

LWÓW

24-04-09

A więc stało się – jadę do Lwowa! Wyjazd planowany już od kilku lat, wstyd, zważywszy na całkiem bliską odległość, nareszcie doszedł do skutku. Nocleg zarezerwowany u Polki, paszport w kieszeni, plecak na plecach (spakowałam się w całkiem niepozorny plecak – robię postępy!). W drogę!
Początek podróży z małą korektą, powiązania rodzinne zmuszają mnie do zatrzymania się na jeden dzień w Tarnobrzegu. W piątek wczesnym rankiem (parę minut po czwartej!) siedzę wreszcie w autobusie jadącym na Wschód J W okolicach dziesiątej docieram do Medyki, na przejście graniczne. Kolejka... jest (dziwne, gdyby było inaczej), ale jej długość nie przyprawia o palpitację serca. Planowany przyjazd do Lwowa miał mieścić się w okolicach 11.00, „ale wie Pani, to wszystko zależy od nich, na granicy”. „Oni” czyli kto? Nasi czy Ukraińcy? Chyba jedni i drudzy...
Dobra nasza – po półtorej godziny (to norma) jedziemy dalej. Kręcę głową na wszystkie strony niecierpliwie wypatrując oznak „dzikiego Wschodu”, o którym tyle się nasłuchałam. Domki... jak domki, wsie jak wsie. O co chodzi? Może troszkę biedniej, domki mniejsze, ale czysto i schludnie. No tak, myślę, ale to w końcu tuż przy granicy. Poczekamy, zobaczymy...
Na horyzoncie szare bloki – Lwów! Uff, nareszcie!
Ledwie postawiłam obie nogi na lwowskim bruku, już podbiega człek i konspiracyjnym szeptem pyta: „Taxi? Centrum?” Hmm... Nie po to przyjechałam klasą turystyczną, by rozbijać się taksówkami... „Ile?” – „Pięćdziesiąt hrywien” Ech, proszę pana, gdzie u mnie ukraińska waluta! Przecież w Tarnobrzegu nie mogłam jej dostać (milczeniem pominę zdziwione spojrzenia właścicieli kantorów), a w Warszawie... Cóż, były inne sprawy na głowie J Nic to, – myślę – pierwszy raz tutaj jestem, nie znam miasta ani komunikacji, a, co mi tam, zaszaleję, pojadę taksówką. W końcu 25 zł nie majątek... Jedziemy!
Po drodze wypytuję – czy wielu Polaków przyjeżdża, jak żyje się w mieście, no i skąd taka dobra znajomość polskiego? Taksówkarz rozmowny, chętnie opowiada o sobie i ludziach. Żyją... jak wszędzie. Jednym lepiej, innym gorzej. A on sam, nie, nie ma żadnych polskich korzeni, praca zmusiła do nauki obcego języka, by lepiej radzić sobie z turystami. Miły człek...
Dojechaliśmy. Faktycznie od dworca kawał drogi. Kamienica jest, brama jest, szyfr jest (coś podobnego do naszych domofonów, choć bardziej zmyślne – w mieszkaniu nie słychać dzwonka, należy przycisnąć JEDNOCZEŚNIE kombinację cyfr i już!). Wspinam się na pierwsze piętro, pukam do drzwi. Cisza... Niedobrze, pewnie moja pani na mieście, zapowiadałam się na wczesny ranek, mamy południe... Pukam. Wyglądam przez drzwi na podwórko i nagle ktoś do mnie macha! Okazuje się, że na wewnętrznej ścianie kamienicy jest loggia, z której są dopiero wejścia do mieszkań. Takie buty...
Pokoik mały, troszkę ciemny, ale cywilizowany J Kobieta, która mnie przywitała była koleżanką pani Lucyny. Właścicielka faktycznie na zakupach.
Ledwie zdjęłam plecak, chcę już na miasto, ale pani bez herbaty nie wypuści! Mocna jak diabli, ale darowanemu koniowi... Przegadałyśmy pół godziny – skąd jestem, dlaczego do Lwowa i przede wszystkim dlaczego sama? He, kobieca ciekawość...

Południe minęło, więc dziś w planie tylko cmentarz Łyczakowski. Dojście mało skomplikowane – do końca ulicą Piekarską, która była przysłowiowy rzut beretem od mojej kamienicy. Uprzedzona o konieczności zakupienia biletu maszeruję do kasy. Sympatyczny pan pyta „sudenckij”? „A skąd, ja już po studiach” – odpowiadam z półuśmiechem. „A dawno po studiach” – on nie ustępuje. „No, kilka lat...” „A to dajtie piać hrywien” Studencki mi sprzedał! Czyżbym tak młodo wyglądała???
Cmentarz – można by tomiska o nim pisać! Piękny, duży, zaniedbany – nie wiem, który przymiotnik najlepiej go opisuje. Gdzie nie spojrzę, napotykam ślady przeszłości. Niektóre groby ładnie odremontowane, wokół nich trawa czy nawet kwiatki, ale to rzadkość. Częściej wzrok spoczywa na potrzaskanych, rozsypujących się szczątkach dawnej świetności... Im dalej od głównego wejścia, tym gorzej. Tym nagrobki mniejsze, krzyże bardziej pochylone, ścieżki węższe i bardziej zarośnięte. Kieruję się ku cmentarzowi Orląt Lwowskich – naczytałam się, że nadal jest nieodbudowany, a tymczasem miłe zaskoczenie. Witają mnie szeregi białych i szarych krzyży, uporządkowane, żwirem wysypane alejki, krótko przystrzyżona trawa. Pośród pomniczków młodzi Ukraińcy, pracują przy renowacji i sprzątaniu. Rozglądam się dookoła – jest cicho, słońce prześwieca przez chmury, wokół mnie morze białych krzyży i cichy szmer języka ukraińskiego. Ciekawe, o czym rozmawiają? Tutaj, w miejscu przez tak wielu znienawidzonym i przypominającym o nie tak znów odległych walkach bratobójczych? Nie wiem, nie śmiem pytać. Młodzi ludzie, pewnie nawet niewiele wiedzą o historii...
Z ciężkim sercem opuszczam tę część i zaraz trafiam na malutki wzgórek, gdzie szeregiem stoją żelazne krzyże. Czytam „uczestnik powstania styczniowego”, „żołnierz roku 1863”. Na każdym krzyżu przybranie wstążkami biało-czerwonymi. Ile tych krzyży! I pomnik Benedykta Dybowskiego, tego samego, który zesłany na Syberię rozpoczął badania przyrodnicze okolic Bajkału. No, no, przy 40-stopniowym mrozie, narzędziami wykonanymi własnoręcznie badać faunę jeziora, to trzeba być niezwykłym człowiekiem!
U podnóża pagórka słyszę polską mowę. Dwóch starszych panów pracuje przy kamieniu nagrobnym młodej dziewczyny z początków XIX wieku. Tym razem nabieram odwagi i zagaduję „Dzień dobry! A można wiedzieć co panowie robią”? Uśmiechnęli się i zaczęli wyjaśniać, że „społecznie” próbują ratować co bardziej zaniedbane nagrobki, ale muszą być ostrożni, bo władze cmentarza są im nieprzychylne. Cóż, te prace powinna wykonywać służba porządkowa, powinna, ale... niezupełnie się wywiązuje. Więc Polacy własnymi rękami ratują co mogą. Dopóki ktoś ich nie przegoni ustawiają pomniki w pionie, poprawiają napisy, porządkują otoczenie. Niemniej, oficjalnie „zabierają pracę Ukraińcom”, nic to, że Ukraińcy nic nie robią. Ale – zabierają! I bądź tu człowieku mądry!
Porozmawialiśmy chwilę, ale nie chcąc przeszkadzać zrobiłam tylko fotkę na pamiątkę, pomogłam przydźwigać kamień i poszłam dalej J
Wędrując mniej lub bardziej zarośniętymi ścieżkami trafiam wreszcie do części „reprezentacyjnej” – tutaj znajdują się pomniki Konopnickiej, Goszczyńskiego, Ordona i innych sławnych Polaków. Serce rośnie dumą... Ładna aleja, wyremontowane nagrobki, oczyszczone chodniki, ale wystarczy zboczyć dwa kroki w bok i można znów odnaleźć ślady pozostawionej samej sobie Natury.

Zrobiło się całkiem późno, a mój żołądek dość natarczywie domagał się uzupełnień; pora była wrócić w realia XXI wieku i poszukać czegoś do jedzenia. Pierwszego dnia skończyło się na wizycie w spożywczaku i suchym prowiancie. Zmęczenie wzięło górę (nie zapominajmy, że byłam na nogach od trzeciej w nocy, a dla mnie to środek nocy!), parę minut po 20-ej smacznie spałam.


25-04-09

Pobudka o ósmej rano – szkoda czasu na sen, Lwów czeka! Pani Lucyna też już nie śpi, okazuje się być sympatyczną panią po sześćdziesiątce, mieszkającą samotnie i mówiącą z przepięknym akcentem! Dla moich polonistycznych uszu to melodia J

Dziś w planach Stare Miasto. Przewodnik w rękę, mapa do torby, aparat na szyję i... w drogę! Dochodzę do Piekarskiej, idę w przeciwną stronę, do Halickiej Płoszy (placu Halickiego), z którego przewodnik radzi rozpocząć wycieczkę. Spierać się nie zamierzam, po kilku minutach jestem na wspomnianej Płoszy. Ludzi niewielu, ruch nie za duży. Znów kręcę głową podziwiając kamieniczki. Hmm... podziwiając, ale w nieco innym znaczeniu – zaskoczył mnie fatalny stan techniczny budynków: osypujący się tynk, kruszejące balkony i rzeźby, rozchwiane drzwi i okiennice – a w tym mieszkający ludzie. No bo gdzie mają się podziać??? Wewnątrz próbują remontować, ale stan instalacji elektrycznej czy wodnej pozostawia wiele do życzenia. A to były dopiero początki zwiedzania...
Z Halickiej Płoszy dwa kroki do Płoszy Mickiewicza i jednego z najsławniejszych pomników naszego wieszcza. Nad poetą Adamem unosi się uskrzydlony geniusz, a na szczycie kolumny znajduje się płonący (czyli pozłacany) znicz. Jakie to romantyczne... Naprzeciw pomnika znajdziemy słynny Hotel Żorż, znajomy polecał w nim nocleg, ale ja w końcu jestem klasą turystyczną, nie biznesową... Popatrzyłam tylko na balkon, z którego śpiewał Jan Kiepura i poszłam dalej Prospektem Swobody (dawniej Wały Hetmańskie). Na końcu największego lwowskiego deptaka znajdziemy gmach Opery. Budynek podobny do krakowskiego Teatru im. Słowackiego, fasada zdobiona pięknymi rzeźbami, a całość zamyka tympanom, pełen alegorii i symboliki. Tego dnia nie weszłam do środka, ale do Opery jeszcze wrócę.
Idę dalej. Na ulicy Krakowskiej właśnie rozkłada się Bazar. Piszę Bazar z wielkiej litery, bo to szczególne miejsce. Pośród mnóstwa najrozmaitszych bohomazów można napotkać perełkę malarską, a w stosach ludowych wyszywanek prawdziwe cudeńko ręcznych wyrobów. Towar jest przywożony w plastikowych, kraciastych torbach, znanych także z naszych bazarków, rozkładany na drewnianych, metalowych czy wręcz kartonowych konstrukcjach przypominających z grubsza stanowisko handlowe. Tłoczno. Jedni drugich poklepują po plecach, machają do siebie, rozmawiają, a starsze babcie gdzieś w kąciku wyszywają kolejną chustkę czy obrusik, niezważając na kupujących.
Dalej. Kolejnym przystankiem jest cerkiew Przemienienia Pańskiego, jedna z najważniejszych świątyń ukraińskich we Lwowie. Wewnątrz przepiękne wyposażenie, czuć egzotykę. Warto przyjść w słoneczny dzień, świątynia posiada wysoko umieszczone okienka, przez które wpada światło i wspaniale rozjaśnia wnętrze. A przed cerkwią żebrak płaczliwym głosem prosi o wsparcie... Nie on pierwszy i nie ostatni, Lwów obfituje w żebraków i... luksusowe auta. Miasto kontrastów.
Kolejny przystanek – kwartał ormiański, czyli zaniedbane uliczki, jeszcze bardziej zaniedbane podwórka i... katedra ormiańska! Wciśnięta między dwie inne kamieniczki, z ledwie widoczną dzwonnicą i żelaznym płotem, przez którego pręty zerkam na XVIII-wieczną drewnianą kapliczkę i figury świętych. Sama katedra jest rozmiarów wiejskiego kościółka, sprawia wrażenie zapadłej i przytłoczonej przez sąsiadujące kamieniczki. W środku panuje tajemniczy półmrok, ściany udekorowane są przepięknymi średniowiecznymi malowidłami i mozaikami z początków XX wieku w tonacji czerwono-brunatnej, co tylko pogłębia sakralną atmosferę świątyni. Warto usiąść w kąciku i wpatrzeć się we freski Rosena, a nuż uda nam się odnaleźć twarze przedwojennych lwowian, którzy faktycznie pozowali do malowideł.
Po wyjściu z katedry wpadam w potok młodych ludzi zmierzających w stronę Rynku (to tuż obok). Gwar, tłok, śmiechy, rozmowy – czuję się jak uderzona obuchem po chwilach zadumy spędzonych wewnątrz katedry. Szybciutko skręcam w boczną uliczkę, by uciec od ludzi. Trafiam na plac, nad którym dominuje bryła grekokatolickiego kościoła Dominikanów. Kościół ładny, w środku kilka ciekawych rzeźb i nagrobków, piękny ołtarz. Obecnie mieści się tu Muzeum Historii Religii, ciekawostką jest fakt, że po wojnie mieściło się tutaj także muzeum, tyle że... ateizmu. Ot, jakie czasy, takie... muzea J
Zaraz za kościołem napotykam kolejny bazarek, tym razem taniej książki. Ubolewam strasznie, że ukraińskiej... L Szperam i szukam dokładnie, może znajdę coś polskiego, ale jedyne co, to polsko-rosyjski słownik z lat 70. I jeszcze ukraińskie wydanie Lalki Prusa, już przeliczałam dzienne wydatki, by dokonać zakupu, ale w końcu dałam spokój...
Włócząc się po zakątkach Starego Miasta docieram do miejsca, gdzie przez cztery i pół stulecia stała druga murowana synagoga Lwowa – „Złota róża”. Dziś na tym miejscu jest kupa gruzów, zarosła najróżniejszym zielskiem. Dostrzegam jakieś resztki drzwi, ale to resztki zupełnie współczesne. Śmietnik znaczy. Nawet śmietnisko. Tuż obok knajpka na żydowską modłę, w której skusiłam się na „coś na ząb”. Najbardziej żydowska była muzyka...
Przede mną perełka dzisiejszego dnia – rzymsko-katolicka katedra pw. Wniebowzięcia NMP, dla Polaków szczególne miejsce, tutaj można wysłuchać liturgii w języku polskim. Wewnątrz piękne XVIII-wieczne polichromie, ładnie oświetlone dzięki gotyckim oknom, liczne nagrobki i tablice pamiątkowe, witraże – jest na co popatrzeć. I kilka starszych kobiet, cichutko szepczących modlitwy i przesuwających palcami ziarenka różańca... Wzruszające jest widzieć, jak dużą wagę ma dla Polaków we Lwowie Kościół, jest najściślej spajającym Polonię czynnikiem i najlepszym łącznikiem z Ojczyzną. Tutaj przez chwilę mogą poczuć się jak w domu. Cóż, do granicy niedaleko, kilkakrotnie zdarzyło mi się usłyszeć z ust pani Lucyny cichutką skargę „nie mogli przesunąć granicy o 70 kilometrów?” Wychodzę z Katedry, daję dwa kroki i jestem na Rynku. Na środku stoi Ratusz w otoczeniu kamieniczek, w większości odnowionych lub w trakcie renowacji. Tutaj widać, że Lwów staje się miastem europejskim. Mnóstwo ogródków, z których dobiega skoczna muzyka, w tłumie przewalającym się przez plac dominuje młodzież, sporo zorganizowanych wycieczek, wokół rozbrzmiewa polska mowa. Przysiadłam na chwilę na murku chłonąc atmosferę gwaru i radości, pogryzam jabłko obserwując grupki młodziutkich dziewcząt, ubranych w szpilki i super krótkie spódniczki, grupki chłopców z papierosami z dłoniach. Na rogu Rynku siedzi młody chłopak, brzdąka na gitarze, w drugim kącie ktoś gra na flecie, w innym rogu zrobiona jest drewniana scena, na której kto chce, młodzi i starsi, tańczą tango. Życie w pełnej krasie – burzliwe, rozhukane, śmiejące się z siebie i do ciebie, ot, życie!

Jestem zmęczona. Wracam do pokoju, „zdaję relację” pani Lucynie, biorę książkę. Wieczorem wychodzę jeszcze na miasto. Lwów wieczorem miejscami zachwyca, ale w przeważającej mierze jest smutnym, ciemnym i troszkę niebezpiecznym miastem. Mnie nie spotkała żadna przykra niespodzianka, ale pani Lucyna była niespokojna. Rynek i bliskie okolice są dobrze oświetlone, choć z zabytków tylko kilka może pochwalić się podkreśleniem detali architektonicznych światłem po zmroku. Pięknie wygląda kościół Dominikanów i kamieniczki na Rynku, reszta Starówki musi zadowolić się oświetleniem ulicznym, a wystarczy zboczyć dwa kroki z turystycznych traktów, by utonąć w mroku. Ale to się zmienia bardzo szybko, władze miejskie zdają sobie sprawę z siły turystyki i zysków, jakie można z tego czerpać.
Pora nie jest bardzo późna, więc sporo jeszcze młodych ludzi na ulicach i w ogródkach, atmosfera podobna jak w setkach innych miast w ciepły wiosenny wieczór. Sprzyja zakochanym, co krok spotykam wtulone w siebie pary. Na gruzach starego świata powstaje nowe życie...


26-04-09

Dziś moja trasa wiedzie wzgórzami lwowskimi, Lwów, podobnie jak Rzym, jest położony na siedmiu wzgórzach. Na początek wędruję wzdłuż ulicy Łyczakowskiej do Gaju Szewczenki, gdzie na 50 hektarach skansenu rozłożyły się chaty i cerkwie zachodniej Ukrainy. Nauczona polskimi zwyczajami wykupuję bilet za fotografowanie (wejściówka 10 hr., foto – 25, troszkę drogo...), choć wydaje mi się to zwykłym zdzierstwem. Faktycznie, pies z kulawą nogą nie zapytał o niego ani nie sprawdził. Niech nikt nie kupuje tych biletów
w skansenie – jeszcze lata minął, zanim tam wejdą europejskie standardy (co ma swój urok – te zarośnięte ścieżki między starymi chatami... Pysznie!).
Parę godzin spędziłam na włóczędze po terenie, a że była niedziela, to w cerkwiach odprawiano nabożeństwa. Proszę sobie wyobrazić – słońce mocno przygrzewa, dookoła zieleni się trawa, z kilku stron na uroczystości zmierzają starsi, ubrani często w stroje mocno przypominające te z wnętrz chat, w powietrzu unoszą się dźwięki modlitwy wymieszane z zapachem kwitnących drzew owocowych... Zapatrzyłam się mocno w ten obrazek, cóż, naprawdę wiele nie trzeba, by poczuć się jak 100 lat temu. Mnie się to podoba J
Ale pora wrócić do rzeczywistości, kierunek – Góra Piaskowa i Zniesienie. Ze szczytu niewielkiego wzniesienia można podziwiać widok na kopiec Unii Lubelskiej, mój kolejny etap spaceru, i rozległe pola podlwowskie, na których w 1675 roku Jan Sobieski rozbił sześciokrotnie większą armię tatarską idącą na miasto. Stąd właśnie nazwa owego terenu – „zniesiono” nieprzyjaciela.
Kopiec Unii Lubelskiej to jedno z bardziej charakterystycznych miejsc miasta. Został usypany rękami miasta, w 1869 roku, więc w czasach, gdy Lwów znajdował się pod austriackim zaborem. Mieszkańcy chcieli upamiętnić trzechsetlecie rocznicy unii polsko-litewskiej, na kopiec przywieziono grudki ze wszystkich polskich ziem, miejsc historycznych, pobojowisk i grobów wieszczów. Oj, można poczuć, jak Historia łapie za nogawkę...
Ze szczytu kopca rozciąga się piękny widok na Lwów, nic dziwnego, że jest żelaznym punktem wszystkich wycieczek. Miałam szczęście – podziwiając widoki nagle słyszę obok polską mowę. Zerkam – wycieczka! I przewodniczka, co jest o tyle dobre, że pozwoliłam sobie posłuchać jej opowieści. Kobieta, wskazując co i rusz kopułę innego kościoła, pyta „Widitie?”, a młodzi mruczą bez przekonania „widzimy...” Ale ja korzystam i dowiaduję się kilku ciekawostek J Ponoć pod Lwowem jest cała masa podziemnych korytarzy, niestety w większości zasypanych...
Schodząc z kopca mijam niewielki ceglasty murek, tyle pozostało po XIII-wiecznym zamku księcia Danyła (Daniela) Halickiego i jego syna Lwa. W przewodniku piszą, że gdzieś tu powinien stać kamienny lew, ale nijak nie mogę go znaleźć. Lwowskie lwy mają skłonność do częstych zmian miejsca pobytu...
Pośród krętych uliczek u podnóża kopca znajduje się kilka mniej lub bardziej ciekawych kościółków, w jednym znajdują się rekonstrukcje wyglądu miasta w różnych okresach. Bileterka słysząc moją polską mowę z dumą prowadzi mnie do makiet i tłumacząc coś zawile podkreśla „eto Polsza” albo coś podobnego... Pewnie chciała sprawić mi przyjemność, ale przecież ja to dobrze wiem! Lekcję z historii odrobiłam na piątkę J
Szukam na makietach znajomych mi budowli – są! Kościół Dominikanów, Bernardynów, polska katedra, kopiec Unii (to już na ostatnim planie, z końca XIX w.). Na starszych planach widnieją mury miejskie, dziś są tam deptaki dla mieszkańców i turystów – Prospekt Swobody i ulica Podwalna wraz z Wałami Gubernatorskimi.

Właściwie trasa wycieczki dobiegła końca, do placu Halickiego dochodzę wzdłuż Bramy Gliniańskiej, paskudnie wyglądającej, co tu dużo mówić... Niby odrestaurowana, ale architekt miał gorszy dzień, bo powstał ceglasty potworek, ani wyglądający na stary, ani funkcjonalny.

Pozostało jeszcze znaleźć coś do jedzenia. Pani Lucyna wskazała mi niedrogą knajpkę, w której, nie mając wygórowanych wymagań i obszernego portfela, można zjeść. Idę. Po drodze zaglądam na bazarek, pełen owoców (stosunkowo drogie), warzyw i skarpetek.
Knajpka „Jałynka” wygląda przyzwoicie, śmiało sięgam po menu i... nie wiem, co jest czym L Proszę o pomoc kelnerkę i składam zamówienie: „mięso, ziemniaki, surówka”, niby proste... Ona wskazuje na jedną z pozycji w menu. Ok., spróbujmy. Pyta, czy chcę chleb (to zrozumiałam). Chleb? Do ziemniaków? Nie, dziękuję. Jak oni tutaj jedzą? Przynosi łyżkę. Oj, chyba się nie zrozumiałyśmy, to pewnie będzie zupa... Jasne – dostaję miseczkę pełną gęstego sosu, w dużymi kawałkami twardego (dobrze, że zęby zdrowe) mięsa i fasolą. No tak, chleb by się przydał, ale teraz głupio mi o niego prosić. Właściwie to było całkiem smaczne. Dobrze przyprawione i syte, w sumie wyszło pozytywnie. J

Słońce jeszcze wysoko, więc już zupełnie bez planu włóczę się okolicznymi uliczkami, przy okazji znajdując supermarket, z czego bardzo się cieszę, bo sprawa zakupów „jedzeniowych” uległa tym samym znacznej poprawie, zarówno lingwistycznej, jak i finansowej. Wieczorem wracam do pokoiku, jak co dzień zdaję relację pani Lucynie i biorę książkę do ręki. Nad książkami generalnie nie wybrzydzam, ale tym razem wzięłam wyjątkowo niesympatyczną w lekturze. Jutro muszę zapytać panią Lucynę, czy nie ma ciekawszej w swojej biblioteczce.


27-04-09

Poniedziałek. Czterysta kilometrów ode mnie Warszawa zaczyna kolejny tydzień, koleżanki właśnie rozwiązują pierwsze problemy pacjentów, któryś lekarz zapewne spóźnił się do pracy, a ktoś zgłosił L-4. Pretensje, nerwy, stres. Dzień jak co dzień.
A ja? Ja ubieram czapeczkę na głowę (na lwowskich wzgórzach słońce mocno grzeje), do ręki biorę przewodnik i... w miasto! Z tym przewodnikiem to ciekawa sprawa – mam w nim pięć tras, akurat na czas pobytu i naprawdę staram się wędrować wedle wskazówek. Co i rusz jednak zbaczam z trasy... Nie rozumiem ;) Najprostszą odpowiedzią jest moja fatalna orientacja w terenie, ale tłumaczę sobie, że świadomie zbaczam w bok „bo tam jest coś ciekawego”.
Nie inaczej było dzisiaj. Trasa zakładała spacer prospektem Szewczenki, znam tę ulicę, bo przecież pierwszego dnia (omyłkowo!) trafiłam właśnie na nią. Więc dziś idę i nawet nie patrzę na mapę. Efekt? Nagle znajduję się zupełnie gdzie indziej! No nie... Skręciłam za wcześnie.... Staję na rogu, dobrze, że nie pod latarnią, ale we Lwowie latarnie w większości wiszą nad środkiem ulicy, wyciągam mapę i zagłębiam w niej nos. Pies z kulawą nogą nie zapyta czy przypadkiem nie pomóc – po co? Skoro trafiła sama, to i dalej sama sobie poradzi. Po chwili intensywnych studiów mam opracowaną trasę, która wywiedzie mnie na ulicę Szewczenki. Nie ma jednak tego złego, dzięki pomyłce mam szansę obejrzeć kolejne kamieniczki.
Kamieniczki – to osobny rozdział... Druga wojna obeszła się z miastem Lwa dość łaskawie, zdecydowana większość zabudowań stoi tak, jak jest postawiono. XVIII- i XIX-wieczne budynki trwają, nietknięte ludzką ręką. Owo „nietknięcie” okazuje się jednak zgubne, 90 procent kamienic wygląda tak, jakby miały się za chwilę rozsypać. Przepiękne zdobienia, rzeźby, płaskorzeźby, kute w żelazie balkony – to wszystko jest strasznie zaniedbane. W wielu przypadkach budowniczowie to sławy architektury: Alfred Zachariewicz, Oskar Sosnowski, Władysław Derdacki czy Witold Minkiewicz – zainteresowanym nazwiska mówią pewnie wiele.

Dochodzę do ulicy Stefana Bandery, dla Ukraińców to wielki bohater narodowy, walczył o ich niepodległość i suwerenność. Dla Polaków Bandera to synonim barbarzyństwa i mordów ludności cywilnej, ale Ukraińcy są szczególnie wyczuleni na jego punkcie. Sama ulica duża szeroka, przy niej stoi lwowska Politechnika, a przed uczelnią rozłożyła się z przenośną budką z jedzeniem starsza kobieta. Ma kilka blaszanych pojemników z plackami, smażonymi w głębokim tłuszczu i z ziemniaczanym lub kapuścianym nadzieniem – tego doczytałam się sama. Był jeszcze jeden pojemnik, z nazwą, której nie pomnę, więc, wiedziona ciekawością, proszę o to „coś”. Dostaję „parówkowy krokiet”, gorący i baaardzo tłusty. Parówkę czułam w żołądku do końca dnia. Ale co tam – należy próbować lokalnych specjałów J
Zadowolona z życia idę przed siebie zerkając na co ciekawsze kamienice i nagle słyszę „dzień dobry!”. „Dzień dobry” – pewnie zauważył przewodnik po polsku i chce pogadać, myślę patrząc na starszego pana w ogródku. A on do mnie „jaki ten świat mały!”. Zbaraniałam... po czym mnie olśniło! Mój znajomy z cmentarza Łyczakowskiego! No tak! Zaczęliśmy rozmawiać, on z prośbą o przesłanie zdjęcia, które zrobiłam (dobrze, że nie skasowałam); okazało się, że pan dzielnie pomaga przy odnawianiu polskich nagrobków i pomników we Lwowie i okolicach. Zaprosił na łyczek nalewki, cóż, dzień był ciepły, gardło wysuszone, więc... co tu dużo mówić. Nalewka była pyszna! Kiepski ze mnie znawca, ale ten smak... winogronowy... Mniam! Wypiliśmy kapkę, pan pochwalił się wnuczętami i zdjęciami ze swej „działalności”, pogadaliśmy o Lwowie i lwowiakach, po czym trzeba było się zbierać dalej. Przemiła znajomość, może jeszcze kiedyś się przyda...
Z uśmiechem dzielnie idę dalej. Idę, idę... znów pomyliłam drogę! Wszystko przez tę nalewkę J A w planach mam dotarcie do dworca kolejowego. Po drodze mijam kościół św. Elżbiety – ufundowany na cześć tragicznie zmarłej cesarzowej Sisi, małżonki Franciszka Józefa, zamordowanej przez szaleńca przy użyciu nożyc.
Z placu Kropywnyc’koho (Kropiwnickiego), na którym znajduje się wzmiankowana świątynia, zmierzam prosto w kierunku widocznego z daleka dworca. Zmierzam tym szybciej, że mam nadzieję znaleźć tam pewien przybytek... pilnej potrzeby. Tuż przed dworcem, pośród najróżniejszych budek z fast-foodami, widzę tablicę EURO 2012 POLAND-UKRAINE. No tak, Lwów jest przecież zgłoszony jako jedno z miast organizujących mistrzostwa. Hmm... Jestem tutaj już kilka dni, a ta plansza to właściwie jedyny ślad przygotowań. Gdzie budowa stadionu, hoteli, ba! Dróg chociażby! Lwowskie ulice w przeważającej mierze brukowane są kostką bazaltową, bardzo wytrzymałą, ale tym bardziej nierówną; asfalt znajdziemy tylko w nowych dzielnicach. Cóż, mając porównanie, stwierdzam, że w Polsce jesteśmy lata świetlne do przodu. Ale pewnie mądrzejsi się nad tym głowią...
Dworzec kolejowy robi wrażenie – budynek z przełomu XIX i XX wieku, pełen rzeźb Wójtowicza i Popiela, niedawno odnowiony, jest prawdziwą dumą lwowiaków. Ale ja szukam toalety! Jest – oczywiście płatna, ale co mnie zaskoczyło: zamiast muszli jest... dziura. Dziura marmurowa, z ładnie zaznaczonymi miejscami w których należy stanąć, by... trafić... Fizjologia nie lubi jednak zdumień, nie wnikajmy więc w szczegóły J

Postanowiłam spróbować lwowskiego hot-doga, to danie zapewne można spotkać w najbardziej zapadłej dziurze. Parówka... To jednak prawda, że parówki powstają ze zmielonych najróżniejszych resztek, łącznie z papierem, w które są owijane... I marchewka, dużo startej marchewki. To warzywo akurat lubię J
Zmierzając od dworca ulicą Horodocką w stronę katedry św. Jura napotykam na coś, co wywołuje duży uśmiech i jeszcze większe zdumienie. Blaszak wielkości automatu do kawy, z przodu szklanka, ale... przymocowana łańcuszkiem! Wiem, że coś takiego stało dawniej na ulicach, z wodą sodową chyba, ale nie sądziłam, że zobaczę na własne oczy! W pierwszej chwili sięgnęłam po aparat, ale wstyd mi się zrobiło. Pomyślą o mnie – „oho, przyjechała obca, widać, że z Zachodu, a czemu tu się dziwić?” Poszłam dalej, jak gdyby nigdy nic. A później mocno żałowałam, że nie zrobiłam zdjęcia... Nigdzie indziej już taki „automat” się nie powtórzył.
Kolejna ciekawostka – kątem oka dostrzegam zbiegowisko na podwórku, zwalniam, przyglądam się, widzę – „Moroziwo”. Znaczy, punkt sprzedaży lodów. Na takim zapadłym podwórku, że bałabym się wejść tam o zmroku! Kilka wraków samochodów, powybijane okna, jakieś szmaty dookoła i... kolejka spragnionych zimnego deseru lwowiaków.
Następny zabytek według przewodnika – katedra św. Jura, najważniejsza świątynia unicka i siedziba metropolity grekokatolickiego. Położona na wzgórzu, pięknie odnowiona, złocista w promieniach zachodzącego słońca, barkowa budowla przyciąga spojrzenia.
Święty Jur to rusiński odpowiednik świętego Jerzego, którego we Lwowie wizerunków jest bez liku, a jego kult, zarzucony przez katolicyzm, na wschodzie wciąż jest obecny. Ikony przedstawiające świętego Jerzego zabijającego smoka znajdziemy w każdej niemal cerkwi. Jeden z pomników tego świętego, znajdujący się na placu Hryhorienka, niedaleko Uniwersytetu, posłużył nawet jako personifikacja ukraińskich walk o niepodległość.
Dalej budynek Uniwersytetu. Teraz uczelnia nosi miano Iwana Franki, przed wojną znany był jako Uniwersytet im. Jana Kazimierza. Jest to duży, zbudowany w stylu wiedeńskiego klasycyzmu budynek, znajdujący się tuż obok parku, także imienia Iwana Franki, pełnego młodych ludzi z książkami i ... nie tylko w ręku.
Kolejny etap to Ossolineum, czyli Zakład Narodowy im. Ossolińskich; dużo obiecywałam sobie po tym miejscu! To miejsce przez lata świadczyło o wyjątkowej pozycji Lwowa na kulturalnej i naukowej mapie Polski, było ośrodkiem skupiającym najtęższe umysły epok. Nie odmówiłam sobie wejścia do środka, choć mogłam jednie zajrzeć w głąb budynku – ciemnego, chłodnego, pełnego tajemniczych szeptów i cichych rozmów. Starałam się cofnąć myślą 100 lat i wyobrazić sobie dawne życie budynku, co nie jest trudne, zważywszy na niezmieniony stan „techniczny”. Podkreślę jeszcze raz – Lwów miał to szczęście, że walki o miasto oszczędziły w dużej mierze miasto.
Przykro jedynie, że strona lwowska przywłaszczyła sobie niejako polskie tradycje bez jednego słowa napomknienia do dawnych dziejów gmachu. Ukraińcy zdają się zapominać, w dużej mierze świadomie, że Polacy jednak dużo dobrego zrobili na tej ziemi. Przez wieki byliśmy „u siebie”, stworzyliśmy na tych ziemiach wspaniałą kulturę i wysoką naukę. Teraz wszystko uległo zmianie, a na poczynaniach politycznych najbardziej ucierpieli zwykli ludzie...

Zapewne podobne myśli plączą się po głowach niemieckich turystów odwiedzających okolice Dolnego Śląska czy Mazur. Oni również muszą czuć się nieswojo na ziemi ojców, tak, jak Polacy czują się na Kresach. Takie podróże jednak potrafią nauczyć tolerancji i pokory; choć żal nieraz ściska serce, to jest nowa rzeczywistość, w której przyszło nam żyć i musimy ją zaakceptować. Trzeba wiedzieć, widzieć i pamiętać o tym wszystkim, co wydarzyło się i na Wschodzie i na Zachodzie – to nasz obowiązek. Trzeba nam jednak pogodzić się z zastałą sytuacją i wszelkie pretensje przekuć na dbałość i pamięć. Można z dużo lepszym skutkiem zadbać o polskość owych ziem, niekoniecznie gardłując za sprawą na wiecach politycznych, czasem wystarczy przyjechać i uporządkować jeden grobowiec. Jeden mały nagrobek z polskimi napisami może stać się dowodem pamięci...
Ech, w ponury nastrój wprowadziła mnie wizyta w Ossolineum... Pomimo całej sympatii dla Ukraińców i dużego stopnia świadomości politycznej, co nieskromnie zauważam, trudno przyszło mi zaakceptować fakt, że tu, gdzie tkwił ośrodek polskiej kultury, nie ma teraz najmniejszej tabliczki, upamiętniającej dzieje budynku...
Idę na lody, one są najlepszym „poprawiaczem nastroju”. Spacerując ulicą Kopernika, napotykam pałac Sapiehów. Sam budynek jest pięknie wyremontowany, ale brama wjazdowa, z zardzewiałego, kutego żelaza, pamięta zapewne pierwszych właścicieli. Między bramą a budynkiem sterta śmieci i połamanych gałęzi; cóż, skoro sam budynek doczekał się odnowienia, należy mieć nadzieję, że i bramę czeka świetlana przyszłość ;)
Na Kopernika znajduję jeszcze jeden pałac – Potockich - a to już potężny budynek! Obecnie mieści się tutaj Muzeum Sztuki Dawnej Książki Ukraińskiej. Ciekawostka – na fasadzie budynku dostrzegam herb Potockich, czyżby obecnym władzom nie przeszkadzał ten ślad dawnych właścicieli? To bardzo optymistyczna oznaka, że jednak nie wszystko zostało zaanektowany przez czasy współczesne. A sam pałac piękny, zbudowany w latach 1889-1890, zachwyca lekkością, strzelistością i wspaniałymi proporcjami. No i tym, że jest świeżo po remoncie, co sprawia, że przy rozpadających się kamieniczkach faktycznie okazuje magnacki splendor.

Wystarczy na dziś zwiedzania. Z książką w ręku, zajadając się domowymi słodyczami (to zwykłe wafle przekładane słodką masą, czymś na wzór karmelu, ale jeszcze z jakimś dodatkiem, którego nie potrafię nazwać) z pobliskiego bazarku, zasiadam na skwerku i zerkając co i rusz na to, co dzieje się na ulicy, zagłębiam nos w dzieje Bolesława Krzywoustego J
A na ulicy lwowskiej często dzieje się coś ciekawego i nie mam tu na myśli happeningów czy pochodów. Dużo ciekawsza jest obserwacja ruchu pieszo-samochodowego. Coś, co na pozór jest chaotycznym i niebezpiecznym wręcz zjawiskiem, okazuje się mieć swój wewnętrzny porządek, który całkiem dobrze sprawdza się w miejskim tłoku. Bo lwowskie ulice są zatłoczone... Nie przystosowane do tak dużej ilości aut, z brakiem miejsc parkingowych, gdzie sygnalizacja działa „rzadko”, wymagają sporych umiejętności współpracy J Tak, właśnie to słówko najlepiej chyba oddaje wzajemną koegzystencję pieszych i kierowców: pierwsi przechodzą ulice gdzie im się żywnie podoba, drudzy zatrzymują się rzadko, ale zawsze zwalniają. Klakson rozbrzmiewa dość często, ale niewielkie wywiera wrażenie; czasem ktoś pogrozi zza kierownicy, czasem pieszy obejrzy się ze złym słowem na ustach, ale całość funkcjonuje poprawnie!
I jeszcze jedno spostrzeżenie – sądząc po markach samochodów przemierzających lwowskie ulice, zastanawiam się gdzie jest ta bieda, o której w Polsce głośno??? Takiej ilości Lexusów, BMW i Audi nie zdarzyło mi się widzieć w jednym miejscu już dawno... Nie wnikajmy, kto nimi jeździ, tyle poradziła mi pani Lucyna.


28-04-09

Na dziś przewodnik przewidział forsowny (?) spacer w kierunku Pohulanki. To dzielnica lwowskiego Łyczakowa, pełna mniejszych i większych domków, willi, ogródków. Zanim jednak dotrę do owej części miasta, zajrzę jeszcze do słynnego Parku Stryjskiego. Dochodzę do niego ulicą Iwana Franka, chyba najbardziej dziwaczną lwowską ulicą. Przed wojną w jej skład wchodziło kilka innych uliczek: Pańska, Zyblikiewicza, pl. Prusa, św. Zofii, Ponińskiego. Wzdłuż arterii znajduje się całe mnóstwo ciekawych kamieniczek, nie sposób spamiętać czyich i czyim wysiłkiem ozdobionych. Ruch spory, widać spieszących do pracy czy szkoły ludzi. Ciekawostka – jestem już piąty dzień w mieście, a zastanawia mnie mała liczba turystów, jakich można spotkać na placach i ulicach. Mam nieodparte wrażenie, że sama wywołuję zaciekawienie u przechodniów trzymanymi w rękach aparatem i mapą. Owszem, spotykam zorganizowane wycieczki, czy to młodzieży czy seniorów, ale wydaje mi się, że turystów indywidualnych tutaj jak na lekarstwo. Dziwne... A może tylko dobrze się maskują, a ja, chodząca z zadartą głową, by lepiej widzieć kamienice, ich nie dostrzegam.
Park Sryjski prawie pusty – gdzieś w oddali widać trójkę młodych ludzi, którzy, zamiast na kartach podręczników biologii, wolą oglądać naturę w rzeczywistości. Oby tylko oglądać... Znajduje się tutaj pomnik Jana Kilińskiego, stąd park w dawnych latach zwał się parkiem Kilińskiego. Warto wspomnieć, że także w tym miejscu, w 1894 roku odbywała się Wystawa Krajowa, w trakcie której odsłonięto wspomniany pomnik i otwarto dla publiczności rotundę ze słynną Panoramą Racławicką, dziś eksponowaną we Wrocławiu.
Sam park jest dość mocno zaniedbany, jakby jednak nie marudzić, jest dumą lwowiaków i zieloną wizytówką miasta. Po krótkim odpoczynku wśród drzew wracam na ulicę Franka i zaraz za kościołem św. Zofii wkraczam na Pohulankę. To dzielnica pełna pięknych niegdyś, dziś w dużej mierze zaniedbanych czy wręcz opuszczonych domów i willi. Jest tu cicho i spokojnie, uliczki wąskie, gdzieniegdzie przemyka pies lub na ganku wygrzewa się kot, co krok znajduję ogródki i ogródeczki, zaczyna rozkwitać bez... Zdawać by się mogło – sielanka. Jednak jeśli przypatrzymy się bliżej, dostrzeżemy wszędobylskie talerze anten satelitarnych, wyjątkowo nie pasujących do starych i stylowych domków. Dostrzeżemy też stosy zardzewiałych części samochodowych zgromadzonych w kątach podwórek i mocno sfatygowaną bieliznę, suszącą się na rozciągniętych między drzewami sznurkach. Nie taki obrazek sielski, jak go malują... Wstyd mi troszkę wyciągać aparat i fotografować ludzkie codzienne życie, choć to właśnie jest dla mnie dużo bardziej interesujące niż kilometry XIX-wiecznych kamienic. Cóż, kolejny argument za nabyciem teleobiektywu J
Na Pohulance można odnaleźć prawdziwy, swojski Lwów. Nie ma tu takiego ruchu jak na większych ulicach, ani takiego tłumu, jak na Starówce. Tutaj można zadumać się nad mijającym czasem i krętymi ścieżkami ludzkich losów. Wolno spaceruję ulicami Kubańską, Kubijowicza, Tarnowskiego i cieszę się, że mogę być tu i teraz, że mogę dotknąć resztek dawnego świata, którego już jutro może nie być, bo zagłuszy go telewizyjny szum i reklamowy chłam.
Zaraz za Pohulanką rozciąga się cmentarz Łyczakowski i tuż obok Orląt Lwowskich, bardziej z prawej kolejny park i dalej jedna z najbardziej znanych lwowskich ulic, od nazwy której przywykło się określać całą dzielnicę – Łyczakowska. Dziś jest szeroką arterią, po której mkną auta i brzęcząc zardzewiałymi blachami majestatycznie suną tramwaje. Domy wzdłuż niej niepozorne, szare, zakurzone, pieszych niewielu – czym prędzej skręcam w boczną Skoworody, by uciec od wielkomiejskiego gwaru. Docieram do znanej mi Piekarskiej, sporo młodzieży, w końcu przy tejże ulicy swoje siedziby mają Akademia Medyczna i Lwowski Uniwersytet Medyczny. Ciekawostką są także mieszczące się przy tej ulicy domy, w których w XIX i XX wieku mieściły się warsztaty kamieniarzy, wykonujących nagrobki na nieodległy przecież cmentarz Łyczakowski.
Spacer po Pohulance wprawił mnie w dziwnie melancholijny nastrój, chyba potrzebuję słodyczy na poprawę humoru. Kierunek – pobliski bazarek i przepyszne domowe wafle ze nadzieniem toffi... J


29-04-09

Dziś ostatni „pełny” dzień we Lwowie L Dość relaksacyjnie zaplanowałam zwiedzanie Muzeów, spacer do dawnej fabryki wódek Baczewskiego i wspinaczkę na wieżę ratuszową.
Kierunek na pomnik Mickiewicza i dalej w stronę Opery. Na ileż ludzi patrzył wieszcz z góry... Szczęśliwie stoi naprzeciw balkonów hotelowych, z których kilka dziesiątek lat temu koncerty dawał sam Kiepura, z samym centrum lwowskiego życia, więc na brak ciekawostek nie może narzekać. Mijam gmach Muzeum Narodowego, wrócę tu za kilka godzin, i Operę, idę w stronę Starego Rynku. Będę spacerować po najstarszym lwowskim kwartale; tutaj, już przed czasami Kazimierza Wielkiego, który to nadał Lwowowi prawa miejskie, tętniło życie, ruskie w owych czasach. Dziś o dawnych dziejach świadczą jedynie nazwy ulic: Pidmurna, Zamkowa, Niski Zamek itp. Tutaj znajdują się najstarsze kościoły, z Matki Boskiej Śnieżnej na czele. Ten ostatni zachował resztki architektury gotyckiej, tak rzadko spotykanej w mieście z uwagi na liczne pożary, jakie trapiły Lwów w dawnej przeszłości. Kościół niestety zamknięty. No tak, przecież turystów nie ma... Rozglądam się za jakimś przyjaznym duchem świątyni, czymś na wzór zachrystii – nie ma. Dookoła walące się budynki, sam kościół nijak nie przystaje do otoczenia swoją odnowioną elewacją.
Idę dalej ulicą Chmel’nyc’koho (Chmielnickiego – następny bohater narodowy!) w stronę Starego Rynku. Ulica, jak niemal wszędzie, brukowana „kocimi łbami” – ciekawa sprawa z tymi kotami we Lwowie, na każdym niemal kroku można je spotkać. Wyciągają się i prężą zupełnie spokojne, na obcych patrzą zmrużonymi ślepiami, poruszając ogonem w sposób zupełnie ... nie koci (lwi???). Ciarki po plecach przechodzą, kiedy je dłużej poobserwować. Może w dziewięciu życiach kotów jest nieco prawdy? Sprawiają wrażenie, jakby faktycznie były z innego świata. Tego pełnego polskiej gwary, żydowskich mycek i ukraińskich przyśpiewek. Ze świata, w którym ulica Badery nadal jest ulicą Sapiehy, a prospekt Szewczenki to nic innego jak Akademicka. Mijam pomnik ofiar Holocaustu, okazuje się, że społeczność żydowska została niemal doszczętnie wytępiona przez hitlerowców, pogromy przeżyło około 8% lwowskich Żydów.
Idąc dalej napotykam na cerkiew i klasztor św. Onufrego, zapewne niewielu wie, że właśnie tutaj pierwotnie znajdowała się ikona Matki Boskiej, wywieziona w 1382 roku do klasztoru paulinów w Częstochowie. Tak, tak, chodzi o cudowny obraz Czarnej Madonny! Kolejną ciekawą cerkwią jest świątynia Piatnycka (św. Paraskewy), wewnątrz której znajduje się wspaniały ikonostas w stylu bizantyjskim, z sześcioma rzędami ikon, datowany na początek XVII wieku. Usiadłam cichutko w kąciku i z zapartym tchem wpatrywałam się w przepięknie oświetlone promieniami słońca wizerunki świętych. Nie jestem specjalnie religijna, ale to było wręcz mistyczne przeżycie!
Zmierzam w stronę zabudowań, jakie pozostały po dawnej fabryce wódek Baczewskiego. Dziś po dawnej świetności pozostały jedynie dwa kamienne lwy, strzegące głównej bramy, i rok 1782, który dumnie widnieje na ścianie jednego z budynków.
Klucząc lwowskimi zaułkami trafiam w okolice wzgórza zamkowego i wreszcie na Starówkę. Po drodze spotykam starszych ludzi, nowe auta i niezniszczalne koty – kwintesencję XXI-wiecznego Lwowa. Pozostało jeszcze wspiąć się na ratuszową wieżę, 360 schodów w nogach, drobiazg...
Z góry więcej widać – żadna nowość. Widać ... blaszane dachy. Tak, drodzy czytelnicy, nie szukajcie czerwonych dachówek znanych, ot, choćby z czeskiej Pragi. Nie – we Lwowie dominuje blacha. I jeszcze jedno widać lepiej – lwowskie dachy mocno się rozsypują i pełno w nich dziur. Wąskie jak studnie podwórka, na horyzoncie „nowoczesne” blokowiska, w których za metr płaci się po kilka tysięcy dolarów (!), szeroka arteria ulicy Łyczakowskiej, błyszczące złotą farbą kopuły cerkwi św. Jura i strzeliste wieże kościoła św. Elżbiety. A tuż na wyciągnięcie ręki Katedra, z której dobiegają dźwięki polskojęzycznej liturgii...
Po półgodzinie spędzonej na wieży i wpatrywaniu się w każdy widoczny lwowski kąt obieram kurs na Muzeum Historyczne i tutaj pierwsze rozczarowanie – interesujące mnie wystawy zamknięte! „No tak...” – mruczę nieco rozczarowana – „można poczuć się jak w domu...” We Lwowie jednak muzeów pod dostatkiem, wracam na prospekt Swobody, do Muzeum Narodowego. Czynne, oczywiście. Tak, na wszystkie dostępne wystawy. Oj, cena troszkę mnie ... zaskoczyła. To była połowa moich dziennych wydatków! Niby to ostatni dzień, ale... coś trzeba jeszcze zjeść... Było, nie było – idę oglądać XV- i XVI-wieczne ikony. No ładne... Stare... Kiwam nad każdą głową jak największy ikonolog. Ostatnia wystawa to malarstwo współczesne, dla mnie kompletnie nieczytelne, ale zapłacone, więc zobaczyć trzeba J
Z uwagi na opłakany stan finansów inne muzea postanowiłam pozostawić historykom, ja jestem tylko turystką, więc idę w stronę Opery, spróbuję dostać się do środka, a nuż uda się zobaczyć słynną kurtynę Siemiradzkiego?
Wchodzę. Czuję się nieco niezręcznie, ale w najgorszym razie ktoś mnie nieuprzejmie wyprosi. Jest ochroniarz – z miną „zdychającego kota” grzecznie pytam, czy można popatrzeć na wnętrza? I nagle widzę szeroki uśmiech – ależ proszę! No dobrze, powiedział po ukraińsku, ale szeroki zapraszający gest nie mógł znaczyć niczego innego. Szerokie schody, wokół purpura i złoto, wspaniałe freski na suficie. Stoję z zadarta głową, kręcę się wszędzie szukając lepszych ujęć i nagle dzwonek – antrakt! Wokół mnie pojawiają się pięknie ubrane pary, a ja w postrzępionych dżinsach i nieco przybrudzonej bluzie... Hmm... Chyba pora wyjść. Rzucam okiem na widownię, ale kurtyny brak, przedstawienie jeszcze potrwa L

I to byłoby tyle pierwszorazowych wrażeń, pozostało podsumowanie owych dni. Wybaczcie Państwo, że pozwolę sobie przytoczyć wiersz, napisany przez Andrzeja Szczepkowskiego, ale te kilka wersów najlepiej oddają wrażenia i tęsknoty, jakie pozostają we wrażliwych sercach po wizycie w mieście Lwa:
„Ten lwowski świat pełen urody,
świat pachnącego chleba, czystej wody
świat poetyckich pięknych wizji,
bez komputerów, telewizji,
bez zgrzytów, mitów, satelitów,
po nocach czasem nam się śni...
Ach, gdzież są kwiaty z tamtych dni?
łza pod powieką piecze, że się rozwiało gdziesi...
że spisano na straty i że jak mówią braci Czesi:
Czlovecze! To se uż ne vrati!”



Katarzyna Nowak
katarzyna.kno@gmail.com






Zdj cia

UKRAINA / brak / Lwów / cmentarz OrlątUKRAINA / brak / Lwów / gdzieś obok RynkuUKRAINA / brak / Lwów / książkowy pchli targUKRAINA / brak / Lwów / lwowskie dachy

Dodane komentarze

Kurniczek do czy
19.09.2008

Kurniczek 2009-10-29 14:08:28

Rzeczywiście ciekawe spojrzenie na Lwów

do czy

usunięty/nieznany

Ciekawy artykuł, rzeczywiście będąc w mieście kilka dni można wyjechać pełnym pozytywnych wrażeń.... mankamenty i proza Lwowa wychodzą w czasie dłuższego pobytu.... tak czy siak żal co się dzieje (i stało) z tym kiedyś pięknym miastem

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl