Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Maroko na własną rękę > MAROKO


gunia gunia Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie MAROKO / brak / Maroko / Chefchaouene / ChefchaoueneMaroko to wspaniały arabski kraj na afrykańskim kontynencie. Z pięknym oceanem, tajemnicza pustynią i nie mniej urokliwymi górami Atlas.Nie brakuje tam równiez wspaniałych zabytków, a kuchnia marokańska jest po prostu przepyszna.

Do Maroka dostaliśmy się na raty. Tzn. najpierw dojechaliśmy do granicy niemieckiej z małymi problemami, ale pomińmy to... za to na dworcu kolejowym w Gorlitz znaleźliśmy 140 euro i to rekompensuje niedogodności podróży (a dodatkowo prawie pokryło ta koszt biletów lotniczych bo wlaśnie oba kosztowały 150 euro :) Z Hamburga mieliśmy samolot do Hiszpanii do Almerii. Stamtąd stopem do najbliższego portu w Maladze. Pawełek jak zwykle doszukał się jakichś promocji i już siedzieliśmy w promie do Maroka a dokładniej do Nadoru. Z Nadoru wzięliśmy autobus nad morze i kilka dni spędziliśmy w El Saidia. Po plażowaniu udaliśmy się do Chefchaouene. Jest to bardzo ładne miasteczko całe w niebieskich odcieniach. Potaplaliśmy się nad rzeczką, pochodziliśmy po górach, byliśmy na nudnym regge koncercie. No trudno żeby słuchali tu czegoś innego jak kifi – czyli ichnich używka rośnie tu na potęgę i każdy próbował nam ją sprzedać. Wystarczy przejść się po mieście a już człowiek czuje się upalony bo dym czuć wszędzie:)
Następnym miastem, które odwiedziliśmy był Fez. Po pięciu godzinach jazdy zatłoczonym autobusem wysiedliśmy w mieście, które słynie ze ślicznej mediny ( niezbadany labirynt mnóstwo farbiarni skór). Hotel, który sobie upatrzyliśmy był niestety zamknięty dlatego ja pilnowałam plecaków a Pawełek poszedł szukać innego lokum. W tym czasie jakiś młodziutki Arab zabawiał mnie rozmową. Mówił mi mianowicie, że to bardzo dobrze, że ten hotel gdzie chcieliśmy spać jest zamknięty, bo właściciel to morderca i złodziej ale jak ma dobry humor to nie morduje tylko bije gości w bardzo wyrachowany sposób – pięścią w oko. Opowieść nabierała kolorów i rozmachu a Pawełka nie było i nie było. Zdążyłam zjeść obiad, wypić ze trzy szklanki mocnej miętowej herbaty, którą kelner nazywał marokańska whisky. I już się zaczynałam trochę martwić czy czasem nie zaliczył podbitego oka, ale zjawił się cały i zdrowy z namiarami na fajny tani hotelik, gdzie jak zwykle zamelinowaliśmy się na dachu ze względu na straszna duchotę w pokojach. Najczęściej wiatrak na suficie nic nie pomagał a pokoje klimatyzowane były w jakichś kosmicznych cenach. Spanie na dachach jest bardzo sympatyczne. Po pierwsze śpią tam inni turyści z którymi do nocy można wymieniać poglądy, po drugie jest bardzo przewiewnie i śpi sie cudownie a po trzecie sen pod chmurką nie jest porównywalny z niczym innym.
Po Fezie włóczyliśmy się ze dwa dni następnie autobusem pojechaliśmy do Meknesu.
A potem pojechaliśmy do Casablanki. Znaleźliśmy hotel w jakiejś totalnie mrocznej uliczce mediny gdzie nocowali tylko i wyłącznie marynarze. Medina tutaj wygadała tak, że żule z naszej dzielnicy pewnie umarły by ze strachu.
Na dodatek jakoś koszmarnie się pochorowaliśmy z całą gamą efektów specjalnych.
Pawełek po zjedzeniu szaszłyków które co chwile spadały sprzedawcy na ziemie był w takim stanie, że doszłam do wniosku iż muszę mu przynieść jakiejś herbatki bo sie biedaczysko odwodni. Wpadłam do pierwszej lepszej ichnich herbaciarni- mordowni i poprosiłam o szklankę herbaty z tym ze szklankę odniosę za chwilę. Pan właściciel nie chciał się zgodzić – nie wiem co on się bał że mu ukradnę tą obitą szklankę ? – w każdym bądź razie nie dałam za wygraną prosiłam i prosiłam nawet się publicznie poryczałam ( to zawsze działa na facetów) w końcu jakiś jeden się zlitował i powiedział że pójdzie ze mną i z ta szklanką, żebym jej nie ukradła i on odniesie te cenne naczynie. Oczywiście cała knajpa chłopów zaczęła zataczać sie ze śmiechu. Co oni sobie wyobrażali że ja tak facetów do hotelu zaciągam??? Rany rany co za wstyd, ale wtedy było mi już wszystko jedno. Koleś okazał sie super miły przelaliśmy w pokoju herbatę do naszego kubeczka Pawełek wypił i było mu trochę lepiej. Następny atak choroby dopadł nas o 2,00 w nocy. Tym razem jak też miałam problemy żołądkowe a do tego po suficie biegały karaluchy wielkości myszy i niczym ich nie szło wykończyć. Pawełek zaczął piszczeć że na pewno jak zaśnie to te robale mu wpadną do buzi i go uduszą . Zaczął w nie rzucać butami i jak spadały to dobijał je krzesłem. Tego już nie wytrzymałam i dostałam ataku zwracania wszystkiego co zjadłam. Chciałam iść się wykąpać ale się bałam bo ten hotel wyglądał jak żywcem wyjęty z horroru klasy D, a wieczorem przystojni marynarze wyglądali jak pijani gwałciciele. Przeczekaliśmy do rana i od rana zaczęliśmy zwiedzanie Casablanki. Najpierw największy meczet w Afryce, czyli meczet Hasana II który jest tak wielki że wewnątrz zmieściła by się cała bazylika Św. Piotr. Na dodatek jest hiper nowoczesny ma np. rozsuwany dach.
Po zabytkach przyszedł czas na plażowanie. Ocean jest piękny. Tylko ludzi na plaży było mrowie a morwie. Od razu przykolegował się do nas jakiś młody Casablańczyk z żoną. Zaproponował nam pójście do restauracji i zaciągnął nas do pięciogwiazdkowego hotelu. Tam cały czas obmacując swoja śliczna żonę gmerał w majtkach bez żenady. Ja byłam w szoku, Paweł był w szoku a oni byli hiper zadowoleni. Oczywiście za napitki my musieliśmy zapłacić . Koleś umówił się z nami na dzień następny, ale doszliśmy do wniosku że nie stać nas na tą przyjaźń.
Z Casablanki pojechaliśmy do Marakeszu, a tam niezapomniany plac Djemaa el-Fna.
Całą noc tam jedliśmy specjały z licznych straganów i kupowaliśmy pamiątki i nie tylko. Trafiliśmy m.in. na stoisko z magicznymi akcesoriami. Pawełek, który ma upodobanie do padliny, nabył nieżywego skorpiona ( którego jad w ogonie jest niebezpieczny jeszcze przez 7 lat – mam kilka pomysłów jak go spożytkować) i jakiegoś legwana wypchanego też zakupił. Stoisko prowadziło dwóch braci jeden zajmował się czarną magią. Czego oni tam nie mieli – włącznie ze sproszkowanymi łapami ptaków. Ło - matko same świństwa. Wpadliśmy też na pomysł że fajnie by było się napić piwa. Ale w arabskim kraju nie jest to takie proste. Zaczepiliśmy chyba z dziesięciu miejscowych i w końcu jeden nas zaprowadził w magiczne miejsce z piwem. W jednym z lepszych hoteli w mieście pan szatniarz z pod lady sprzedawał za astronomiczne sumy maleńkie butelki piwa i orzeszki. Do tego stado arabusków pijąc piwko oglądało teledyski na MTV gmerając bez ustanku w majtach. No ale cóż – sami chcieliśmy:)
Z Marakeszu udaliśy sie do wodospadów d'Ouzoud gdzie kąpaliśmy się pod ogromnym wodospadem tak namiętnie, że aż dostaliśmy gorączki. Potem ze sknerstwa zgubiliśmy się w drodze do wioski Meksykańskiej. Paweł nie chciał dać paru groszy chłopcu, który by nas tam przeprowadził. I tak krążyliśmy po górach a Paweł, jak nie patrzyłam spijał resztki wody które nam zostały. I jak już myślałam, że po nas nagle EUREKA zobaczyłam świeżą ludzką kupę – czyli są tu ludzie – tzn że przeżyjemy, nie umrzemy z pragnienia!!!
Po chwili zobaczyliśmy małego pastuszka, który wskazał nam drogę do wioski.
Wioseczka hiper urokliwa. Wyglądała na nietkniętą cywilizacją.
Parę dni scedziliśmy w górach Atlas, gdzie główną atrakcją jest przejazd lokalnym autobusem z szalonym kierowcą, który pędzi ile fabryka dała, nie zważając na serpentyny i przepaści. Najlepiej w ogóle nie patrzeć przez okno tylko spać, albo mocno zaciskać powieki ( jazda z wariatem trwała 7 godzin).
Po górach, dla odpoczynku z szarganych nerwów, udaliśmy się na przełom Todry. Widoki piękne, woda cudna i kierowca jakiś taki normalniejszy. Nawet zdarzyło mu się bezinteresowni zatrzymać przy drodze i pozwolono nam zerwać dojrzałe figi z drzew w pięknym gaju figowym. Spędziliśmy tam kilka dni delektując się widokiem wąwozu i rzeki. Do tego zostaliśmy zaproszenia do domu przez miejscowego chłopaka Mohameta. Poczęstowano nas herbata i ciasteczkami , które kobiety same upiekły i które były przepyszne. Zaskoczył nas układ pomieszczeń, różne schodki, zejścia, wejścia. Na samym dole mieszkały zwierzęta typu kozu i kury. Na pierwszym pietrze ogromny pokój gościnny cały wyłożony dywanami. Zaproszono nas na kolację, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności i nadszarpywać ich budżetu domowego. Dlatego zostawiliśmy im tylko tabletki od bólu głowy, bo pani domu spytała czy mamy takowe, cierpiała biedaczka na jakieś migreny i podziękowaliśmy za gościnę.
Naszym następnym celem była pustynia. Dojechaliśmy do Merzugi i tam się już nami zajęto. Z panem, który mianował się dyrektorem karawany, ustalaliśmy długo cenę wycieczki na wielbłądach na pustynie. Nawet udało nam się stargować dobrą cenę, dorzuciliśmy jeszcze Pawła bluzę i dyrektor był usatysfakcjonowany , choć powiedział że z nami to żadne interesy, najlepiej się je robi z Japończykami bo oni płaca każda cenę jaką się im zaśpiewa. Szczęśliwy pan dyrektor posiadał również dziewczyna Japonkę, brzydka była jak noc, wszyscy jego koledzy się z niego naśmiewali, ale też mu zazdrościli, bo sypiać ze skarbonką chciałby każdy z nich.
Na pustyni było pięknie, po 2 godzinach spaceru na wielbłądach pozwolono nam z nich zejść, rozłożyli dla nas koce i ugotowali nam tagine.
Spędziliśmy noc pod chmurką rozmawiając z parą francuzów o wszystkim i zajadając ciasteczka z używkami, które tutaj traktowane są, jak to mówią miejscowi, jako aspiryna. Hmm ciekawe zastosowanie...
Następnego dnia zaczęliśmy odwrót. I po całonocnej jeździe autobusem znaleźliśmy sie w Tangerze . Stamtąd prom do Algerciras w Hiszpani i oto byliśmy znowu w Europie.
Pawełek wpadł na “genialny pomysł” że moglibyśmy przecież wrócić do kraju autostopem.
Chyba pobiliśmy jakiś niechlubny rekord.
6 dni wracaliśmy z niemałymi przygodami. Wiózł nas m.in. Francuz, który był lekarzem z WHO, nie miał mieszkania tylko awionetkę i pomieszkiwał sobie w tym samolocie kiedy akurat nie był w Afryce, gdzie spędzał około 8 miesięcy rocznie.
Jego ulubionym miastem natomiast był.... Kraków.
Jechaliśmy też z panem, który był pracownikiem Międzynarodowej Organizacji do Spraw Atomistyki. Ten z kolei opowiadał o Iraku i wielkiej mistyfikacji Stanów dotyczącej bomby atomowej w Iraku . Opowiadał też o operacji Pustynna Burza. Jechaliśmy też z panem murzynem w niemieckim vanie całym w czerwoną skórę w środku itp. Trochę zbaczaliśmy też z drogi bo niepotrzebnie zahaczyliśmy o Belgie i Holandię, a potem już z Niemiec nie umieliśmy „trafić” w Polskę bo zjechaliśmy za bardzo na południe przez Czechy do Austrii...
Tak czy siak droga do domu była długa i ciężka...
Jak człowiek potem się cieszy, że w domu jest prąd, że jest ciepła woda w wannie i że można sobie od tak zrobić herbatę.
Życie jest piękne:)


Opis trzytygodniowego pobytu w Maroku na przełomie lipca i sierpnia 2003 roku.

Zdjęcia

MAROKO / brak / Maroko / Chefchaouene / Chefchaouene

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl