Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Maroko w jeden tydzień > MAROKO



Wyjazd do krajów północnej Afryki wiosną daje możliwość pobytu w komfortowych warunkach termicznych. Można cały dzień, bez większego zmęczenia poświęcić na poznawanie kraju. W ciągu tygodnia, przy ograniczonym dysponowaniu czasem, mogłem zobaczyć tylko Marrakesz oraz okolice Warzazatu. Sam Marrakesz jest bardzo ciekawy, szczególnie plac Dżami-al-Fana, ale tu jest dużo miejsc godnych obejrzenia - starczy na kilka dni pobytu. Kanion rzeki Dades o niesamowitych formacjach skalnych i barwach, kasbach pozostawia wiele wrażeń.
W Maroku byłem „trochę przy okazji”, z powodu wyjazdu służbowego mojej żony. Puścić kobietę samą do krajów arabskich jest jakoś niezręcznie, a poza tym żona koniecznie chciała abym jej towarzyszył. I tak w drugiej połowie kwietnia 2009r. wylądowaliśmy na lotnisku w Casablance z międzylądowaniem we Frankfurcie (bilet kosztował 1700 PLN). Następnie koleją udaliśmy się do Marrakeszu (30 PLN). Z pociągu było widać, że właśnie trwały w najlepsze żniwa. Można zobaczyć jak Marokańczycy posługują się jeszcze sierpem i kosą – na małych poletkach pomiędzy torami a drogą. Widać było oczywiście i pojedyncze kombajny. Po niemal 4 godz. dojechaliśmy do Marrakeszu. Od razu po wyjściu z dworca złapał nas taksówkarz i jak się później okazało, za sporą sumkę (17 PLN) dowiózł do placu Dżami-al-Fana. Przeczytaliśmy w przewodniku Pascala, że właśnie w sąsiedztwie tego placu można znaleźć stosunkowo tani nocleg. I faktycznie w zakamarkach uliczek kryło się wiele hoteli. W końcu zdecydowaliśmy się na jeden z tańszych; dwójka kosztowała 35 PLN. Bardziej komfortowe hotele życzyły sobie za dwójkę około 80 PLN. Następnie poszliśmy szukać miejsca, w którym miała odbywać się owa konferencja żony. Miejsce to było zaznaczone na mapie, ale jak się później okazało błędnie. Pomimo, że nie mam problemów z orientacją z wykorzystaniem map, to tym razem zaczynaliśmy się rozglądać za taxi. Zresztą nie było z tym problemów. Tutaj taxi nie stoją na postojach czekając na klientów tylko jeżdżą po ulicach w ich poszukiwaniu. Pierwszy z taksówkarzy zobaczywszy adres na wizytówce zakomunikował nam, że zawiezie nas za 17 PLN i że to jest bardzo dobra cena. Czuliśmy jednak, że jesteśmy stosunkowo blisko poszukiwanego miejsca i proponowana cena to niezłe przegięcie. Postanowiliśmy więc przejść jeszcze kawałek i w końcu, za 300m, trafiliśmy na miejsce konferencji, tj. piękny 5-gwiazdkowy hotel z odpowiednim zapleczem, gdzie doba za jedną osobę kosztowała około 500 PLN. Później poszliśmy zwiedzać miasto. Marrakesz to jedno z piękniejszych miast w Maroku. Liczy około 1 mln mieszkańców, a jego centrum otoczone jest bardzo dobrze zachowanym murem obronnym. Tam gdzie mury były wyższe gniazda zbudowały bociany białe – miły akcent dla Polaka. W Marrakeszu jest wiele ogrodów, w których można odpocząć od ulicznego zgiełku i uciec przed upałem. Co prawda w końcu kwietnia temperatura oscylowała około 300C, ale latem normą jest 400C. W jednym z takich ogrodów napotkałem 2 Berberów malujących wiatę. Byli bardzo mili i w zasadzie nikomu nie przeszkadzało, że konwersację oni prowadzili po francusku a ja po polsku. Zrozumiałem, że zapewniają mnie, iż Berberowie są bardzo serdecznym narodem, a Arabowie już mniej. Za kilkanaście minut zaczepił mnie natomiast Arab i ten z kolei twierdził, że to Arabowie są lepsi niż Berberowie, którzy mieszkają głównie opodal Marrakeszu i mogą być dla cudzoziemców niebezpieczni. Nie dane było mi sprawdzić tego podczas niniejszego wyjazdu. W mieście znajduje się dużo zabytków. Na pierwszy plan, w sensie dosłownym wybija się minaret Kutubijja. Inne znaczniejsze zabytki to Kubba Almorawidów, medresa Ibn Jusufa, Grobowce Sadytów. Atrakcją samą w sobie są zakupy na suku, który znajduje się w medynie. Ta ostatnia zajmuje kilkaset hektarów podzielonych plątaniną wąziutkich uliczek. Nie mogą zmieścić się tam samochody, ale liczba motocykli przyprawia o zawrót głowy. Między nimi plączą się osiołki i ludzie na rowerach. Za którymś razem przyszło nam iść ponad kilometr jedną z ruchliwszych ulic. Ponieważ szliśmy pod oślepiające słońce to przeciskanie się pomiędzy pędzącymi skuterami naprawdę podnosiło poziom adrenaliny. W takiej dużej medynie w zasadzie każdy w końcu się zgubi, ale ludzie są bardzo pomocni i bez problemu wskażą właściwą drogę. Oczywiście, tak jak i w innych krajach arabskich kupcy zapraszają do zrobienia zakupów w ich sklepikach. Oglądając towary przypomniałem sobie jeden z programów W. Cejrowskiego, w którym pokazywał, w jaki sposób można powtórnie wykorzystać zużyte opony. Otóż, w Marrakeszu jest podobnie, bo z takiej opony można zrobić stolik, albo oprawę do lustra. Jednak chyba najciekawszym miejscem w mieście jest plac Dżami-al-Fana. W dzień ma tu miejsce targ, ale wieczorem plac przeistacza się w centrum życia całego miasta. Widać, że plac nie jest tylko atrakcją dla turystów, ale równie chętnie korzystają z niego miejscowi. Atmosfera jest urzekająca i takiego drugiego miejsca nie ma w Maroku, a może i na całym świecie. Na placu pojawiają się bowiem tancerze, zaklinacze węży i różni „opowiadacze”, których słucha wielu widzów. Oczywiście można w tym czasie coś zjeść i napić się świeżego soku pomarańczowego. Duża szklanka kosztuje 1 PLN; trzeba zapomnieć, że ta szklanka była umyta tego dnia wielokrotnie w tym samym wiadrze z wodą. Mnie to zupełnie nie przeszkadzało, bo sok był wyśmienity i jakiś inny niż te zachwalane w naszych reklamach, że są bez konserwantów itp., itd. Ponieważ w Maroku byliśmy tydzień i nie mogliśmy swobodnie dysponować czasem to możliwy był tylko jeden wyjazd do odległego o jakieś 150 km miasta Warzazat. Gdy tylko podeszliśmy do dworca to natychmiast kilka osób chciało nam „pomóc” trafić do odpowiedniej kasy z biletami. Droga przecinała góry Atlas wijąc się niemiłosiernie, a najwyższa przełęcz była położona na 2260m n.p.m. Wzdłuż drogi leżało sporo czarnych foliowych worków. Nie dziwiło mnie to zbytnio, bo w krajach arabskich (przynajmniej, w których byłem) śmieci nie są czymś niezwykłym, ale podczas tego przejazdu dowiedziałem się skąd wzięły się akurat wzdłuż tej drogi. Liczne serpentyny powodowały u niektórych pasażerów nudności, a później woreczki wyrzucone przez okno autobusu lądowały na poboczu. Generalnie jednak widoki były olśniewające. Góry Atlas były bardzo zróżnicowane kolorystycznie, zieleń przeplatała się czerwoną barwa skał. Zbocza urozmaicały pojedyncze drzewa przypominające nasze sosny. Co jakiś czas mijaliśmy wioski niemal przyklejone do gór. W pobliżu strumieni suszyło się pranie położone bezpośrednio na skałach. Od czasu do czasu w oddali widać było pasterzy i owce. Wydawało się to niezwykle sielankowe; może przyjechać tu kiedyś wiosną i pochodzić po górach … - może kiedyś. Tymczasem o zmierzchu dojechaliśmy do Warzazatu. Zaraz na dworcu zaczepił nas młody chłopak proponując hotel. Pokazywał zdjęcia i zaproponował, że po obejrzeniu zdecydujemy czy zostajemy, czy tez poszukamy miejsca w jakimś innym pobliskim hotelu. Po drodze do hotelu okazało się, że jest wnuczkiem właściciela, więc w zasadzie to rodzinny interes. Hotel okazał się bardzo przyzwoity jak na cenę 50 PLN za dwie osoby. Wieczorem tego samego dnia przy oczekiwaniu na herbatę w hotelowej restauracji dosiadł się do nas jakiś gość i zaproponował skorzystanie z oferty biura, które organizuje wycieczki po okolicy. A okolice Warzazat to m.in. kasba Ajt Bin Haddu, którą można zobaczyć w filmie „Gladiator”, a także piękne kaniony Dadis i Tudra, a jeszcze dalej prawdziwa, piaszczysta Sahara. Właśnie o takiej wycieczce mówił ten gość. Dwudniowy wyjazd miał kosztować 100 Euro, a ponieważ my mogliśmy poświęcić tylko jeden dzień, to za połowę ceny postanowiliśmy skorzystać z tej oferty i zobaczyć dolinę Dades. Następnego dnia rano zapakowaliśmy się do terenowej Toyoty i wraz z para Francuzów, parą Łotyszy, Japończykiem, miejscowym kierowcą i zarazem przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku doliny Dades. Przejazd samochodem terenowym poza głównymi drogami dostarczył dodatkowych atrakcji i umożliwił zobaczenie pięknych krajobrazów. Różowe góry przypominały kształtem te, które można oglądać w amerykańskich westernach. Wijąca się rzeka Dades, kasby nad jej brzegami, pasące się osły i polujące przy nich czaple złotawe wyglądały jak w bajce. Na koniec dnia zajechaliśmy do wąwozu o wysokich stromych ścianach. Żal, że nie mogliśmy zostać dłużej i pojechać dalej, na Saharę, pomimo tego, że rok wcześniej byliśmy na tej pustyni, tyle że w Tunezji. Wróciliśmy do Marrakeszu, później do Casablanki. Ponieważ mieliśmy kilka godzin do odlotu to postanowiliśmy zobaczyć meczet Hasana II. Jest on ogromny, a minaret ma 200m wysokości. Trudno jest więc znaleźć takie miejsce aby całą budowlę ująć w kadrze. W sumie meczet ten robi naprawdę duże wrażenie.
W Maroku byłem „trochę przy okazji”, z powodu wyjazdu służbowego mojej żony. Puścić kobietę samą do krajów arabskich jest jakoś niezręcznie, a poza tym żona koniecznie chciała abym jej towarzyszył. I tak w drugiej połowie kwietnia 2009r. wylądowaliśmy na lotnisku w Casablance z międzylądowaniem we Frankfurcie (bilet kosztował 1700 PLN). Następnie koleją udaliśmy się do Marrakeszu (30 PLN). Z pociągu było widać, że właśnie trwały w najlepsze żniwa. Można zobaczyć jak Marokańczycy posługują się jeszcze sierpem i kosą – na małych poletkach pomiędzy torami a drogą. Widać było oczywiście i pojedyncze kombajny. Po niemal 4 godz. dojechaliśmy do Marrakeszu. Od razu po wyjściu z dworca złapał nas taksówkarz i jak się później okazało, za sporą sumkę (17 PLN) dowiózł do placu Dżami-al-Fana. Przeczytaliśmy w przewodniku Pascala, że właśnie w sąsiedztwie tego placu można znaleźć stosunkowo tani nocleg. I faktycznie w zakamarkach uliczek kryło się wiele hoteli. W końcu zdecydowaliśmy się na jeden z tańszych; dwójka kosztowała 35 PLN. Bardziej komfortowe hotele życzyły sobie za dwójkę około 80 PLN. Następnie poszliśmy szukać miejsca, w którym miała odbywać się owa konferencja żony. Miejsce to było zaznaczone na mapie, ale jak się później okazało błędnie. Pomimo, że nie mam problemów z orientacją z wykorzystaniem map, to tym razem zaczynaliśmy się rozglądać za taxi. Zresztą nie było z tym problemów. Tutaj taxi nie stoją na postojach czekając na klientów tylko jeżdżą po ulicach w ich poszukiwaniu. Pierwszy z taksówkarzy zobaczywszy adres na wizytówce zakomunikował nam, że zawiezie nas za 17 PLN i że to jest bardzo dobra cena. Czuliśmy jednak, że jesteśmy stosunkowo blisko poszukiwanego miejsca i proponowana cena to niezłe przegięcie. Postanowiliśmy więc przejść jeszcze kawałek i w końcu, za 300m, trafiliśmy na miejsce konferencji, tj. piękny 5-gwiazdkowy hotel z odpowiednim zapleczem, gdzie doba za jedną osobę kosztowała około 500 PLN. Później poszliśmy zwiedzać miasto. Marrakesz to jedno z piękniejszych miast w Maroku. Liczy około 1 mln mieszkańców, a jego centrum otoczone jest bardzo dobrze zachowanym murem obronnym. Tam gdzie mury były wyższe gniazda zbudowały bociany białe – miły akcent dla Polaka. W Marrakeszu jest wiele ogrodów, w których można odpocząć od ulicznego zgiełku i uciec przed upałem. Co prawda w końcu kwietnia temperatura oscylowała około 300C, ale latem normą jest 400C. W jednym z takich ogrodów napotkałem 2 Berberów malujących wiatę. Byli bardzo mili i w zasadzie nikomu nie przeszkadzało, że konwersację oni prowadzili po francusku a ja po polsku. Zrozumiałem, że zapewniają mnie, iż Berberowie są bardzo serdecznym narodem, a Arabowie już mniej. Za kilkanaście minut zaczepił mnie natomiast Arab i ten z kolei twierdził, że to Arabowie są lepsi niż Berberowie, którzy mieszkają głównie opodal Marrakeszu i mogą być dla cudzoziemców niebezpieczni. Nie dane było mi sprawdzić tego podczas niniejszego wyjazdu. W mieście znajduje się dużo zabytków. Na pierwszy plan, w sensie dosłownym wybija się minaret Kutubijja. Inne znaczniejsze zabytki to Kubba Almorawidów, medresa Ibn Jusufa, Grobowce Sadytów. Atrakcją samą w sobie są zakupy na suku, który znajduje się w medynie. Ta ostatnia zajmuje kilkaset hektarów podzielonych plątaniną wąziutkich uliczek. Nie mogą zmieścić się tam samochody, ale liczba motocykli przyprawia o zawrót głowy. Między nimi plączą się osiołki i ludzie na rowerach. Za którymś razem przyszło nam iść ponad kilometr jedną z ruchliwszych ulic. Ponieważ szliśmy pod oślepiające słońce to przeciskanie się pomiędzy pędzącymi skuterami naprawdę podnosiło poziom adrenaliny. W takiej dużej medynie w zasadzie każdy w końcu się zgubi, ale ludzie są bardzo pomocni i bez problemu wskażą właściwą drogę. Oczywiście, tak jak i w innych krajach arabskich kupcy zapraszają do zrobienia zakupów w ich sklepikach. Oglądając towary przypomniałem sobie jeden z programów W. Cejrowskiego, w którym pokazywał, w jaki sposób można powtórnie wykorzystać zużyte opony. Otóż, w Marrakeszu jest podobnie, bo z takiej opony można zrobić stolik, albo oprawę do lustra. Jednak chyba najciekawszym miejscem w mieście jest plac Dżami-al-Fana. W dzień ma tu miejsce targ, ale wieczorem plac przeistacza się w centrum życia całego miasta. Widać, że plac nie jest tylko atrakcją dla turystów, ale równie chętnie korzystają z niego miejscowi. Atmosfera jest urzekająca i takiego drugiego miejsca nie ma w Maroku, a może i na całym świecie. Na placu pojawiają się bowiem tancerze, zaklinacze węży i różni „opowiadacze”, których słucha wielu widzów. Oczywiście można w tym czasie coś zjeść i napić się świeżego soku pomarańczowego. Duża szklanka kosztuje 1 PLN; trzeba zapomnieć, że ta szklanka była umyta tego dnia wielokrotnie w tym samym wiadrze z wodą. Mnie to zupełnie nie przeszkadzało, bo sok był wyśmienity i jakiś inny niż te zachwalane w naszych reklamach, że są bez konserwantów itp., itd. Ponieważ w Maroku byliśmy tydzień i nie mogliśmy swobodnie dysponować czasem to możliwy był tylko jeden wyjazd do odległego o jakieś 150 km miasta Warzazat. Gdy tylko podeszliśmy do dworca to natychmiast kilka osób chciało nam „pomóc” trafić do odpowiedniej kasy z biletami. Droga przecinała góry Atlas wijąc się niemiłosiernie, a najwyższa przełęcz była położona na 2260m n.p.m. Wzdłuż drogi leżało sporo czarnych foliowych worków. Nie dziwiło mnie to zbytnio, bo w krajach arabskich (przynajmniej, w których byłem) śmieci nie są czymś niezwykłym, ale podczas tego przejazdu dowiedziałem się skąd wzięły się akurat wzdłuż tej drogi. Liczne serpentyny powodowały u niektórych pasażerów nudności, a później woreczki wyrzucone przez okno autobusu lądowały na poboczu. Generalnie jednak widoki były olśniewające. Góry Atlas były bardzo zróżnicowane kolorystycznie, zieleń przeplatała się czerwoną barwa skał. Zbocza urozmaicały pojedyncze drzewa przypominające nasze sosny. Co jakiś czas mijaliśmy wioski niemal przyklejone do gór. W pobliżu strumieni suszyło się pranie położone bezpośrednio na skałach. Od czasu do czasu w oddali widać było pasterzy i owce. Wydawało się to niezwykle sielankowe; może przyjechać tu kiedyś wiosną i pochodzić po górach … - może kiedyś. Tymczasem o zmierzchu dojechaliśmy do Warzazatu. Zaraz na dworcu zaczepił nas młody chłopak proponując hotel. Pokazywał zdjęcia i zaproponował, że po obejrzeniu zdecydujemy czy zostajemy, czy tez poszukamy miejsca w jakimś innym pobliskim hotelu. Po drodze do hotelu okazało się, że jest wnuczkiem właściciela, więc w zasadzie to rodzinny interes. Hotel okazał się bardzo przyzwoity jak na cenę 50 PLN za dwie osoby. Wieczorem tego samego dnia przy oczekiwaniu na herbatę w hotelowej restauracji dosiadł się do nas jakiś gość i zaproponował skorzystanie z oferty biura, które organizuje wycieczki po okolicy. A okolice Warzazat to m.in. kasba Ajt Bin Haddu, którą można zobaczyć w filmie „Gladiator”, a także piękne kaniony Dadis i Tudra, a jeszcze dalej prawdziwa, piaszczysta Sahara. Właśnie o takiej wycieczce mówił ten gość. Dwudniowy wyjazd miał kosztować 100 Euro, a ponieważ my mogliśmy poświęcić tylko jeden dzień, to za połowę ceny postanowiliśmy skorzystać z tej oferty i zobaczyć dolinę Dades. Następnego dnia rano zapakowaliśmy się do terenowej Toyoty i wraz z para Francuzów, parą Łotyszy, Japończykiem, miejscowym kierowcą i zarazem przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku doliny Dades. Przejazd samochodem terenowym poza głównymi drogami dostarczył dodatkowych atrakcji i umożliwił zobaczenie pięknych krajobrazów. Różowe góry przypominały kształtem te, które można oglądać w amerykańskich westernach. Wijąca się rzeka Dades, kasby nad jej brzegami, pasące się osły i polujące przy nich czaple złotawe wyglądały jak w bajce. Na koniec dnia zajechaliśmy do wąwozu o wysokich stromych ścianach. Żal, że nie mogliśmy zostać dłużej i pojechać dalej, na Saharę, pomimo tego, że rok wcześniej byliśmy na tej pustyni, tyle że w Tunezji. Wróciliśmy do Marrakeszu, później do Casablanki. Ponieważ mieliśmy kilka godzin do odlotu to postanowiliśmy zobaczyć meczet Hasana II. Jest on ogromny, a minaret ma 200m wysokości. Trudno jest więc znaleźć takie miejsce aby całą budowlę ująć w kadrze. W sumie meczet ten robi naprawdę duże wrażenie.
Maroko to piękny kraj obfitujące w miejsca warte odwiedzenia. Nie zanudzą się tutaj osoby chcące oglądać zabytki, jak też i przyrodę. Ponadto kraj ten nie zrujnuje kieszeni. Ma specyficzną, smaczną kuchnię. Jeżeli uodporni się na pewne naciągactwo przy przejazdach czy zakupach, to wyjazd do Maroka okaże się samą przyjemnością. Z pewnością chciałbym tam kiedyś wrócić i zobaczyć Fez, Tarudant, a może też pochodzić po górach.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.