Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Egipt na własną rękę > EGIPT


szkot szkot Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie EGIPT / - / okolice oazy Bahariya / Czarna PustyniaDwutygodniowa podróż na własną rękę do kolebki najstarszej cywilizacji świata. Rozpoczęła się nad Morzem Czerwonym. Następnie poprzez Kair i słynne piramidy w Gizie trafiliśmy do oazy Siwa, położonej na skraju Wielkiego Morza Piasku. Kolejną atrakcją była Czarna i Biała Pustynia, gdzie spędziliśmy noc pod gołym i baaardzo gwieździstym niebem. Na zakończenie odwiedziliśmy Asuan i Luksor. Ten drugi nazywany jest "największym muzeum na świeżym powietrzu". Podróżowanie na własną rękę okazało się bardzo łatwe i dało nam swobodę, którą skrzętnie wykorzystaliśmy.

Idziemy wąską, brudną ulicą. Dookoła strzeliste minarety, wysokie domy, stare samochody, uliczni sprzedawcy. Jesteśmy gotowi na wszystko, nic nas nie zaskoczy. Nawet widok osła czy krowy w samym środku stolicy dużego kraju, prawie dwudziestomilionowej metropolii, jaką jest Kair. Mijamy siedzących na krzesłach mężczyzn, przed którymi stoi szisza. Podają sobie długi, gumowy wąż i zaciągają się dymem po kilka razy. Przed chwilą o czymś rozmawiali, ale teraz uważnie nam się przyglądają. A właściwie to Eli, bo ja raczej nie jestem dla nich obiektem pożądania. Zaglądamy w boczne uliczki, choć nie czujemy się mile widziani. Jesteśmy intruzami. Nie dla turystów ten bród, smród i ubóstwo. Gdyby to była stolica jakiegoś kraju Ameryki Łacińskiej, nie odważyłbym się na spacer po dzielnicy biedy, do tego z aparatem na szyi. Ale Kair jest bezpieczny, chyba że ktoś ma pecha. Albo są akurat wybory, tak jak to było w naszym przypadku. A wszystko zaczęło się tak...

Hurghada

Są kraje, które każdy podróżnik po prostu musi zobaczyć. Niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju. Takim krajem jest właśnie Egipt. To nic, że wybiera go niemal 40% Polaków szukających wczasów za granicą. Dla nas to była podróż, a nie wczasy. Polecieliśmy samolotem czarterowym do Hurghady. Z góry obserwowaliśmy najpierw martwą pustynię, potem zieloną dolinę Nilu, strome góry i wreszcie błękitne morze. To właśnie tam, na wybrzeżu, w ciągu ostatnich lat wyrosło całkiem spore, liczące 160 tys. mieszkańców miasto, jakim jest Hurghada. Eleganckie kurorty ciągną się na przestrzeni 36 kilometrów. To tutaj znajduje się jedyna na Bliskim Wschodzie plaża nudystów. Czego się nie robi, żeby zadowolić turystów! Tymczasem na lotnisku nie czekał na nas rezydent, tylko zgraja natarczywych taksówkarzy. Oczywiście chcieli z nas zedrzeć, ale się przeliczyli. Mieliśmy czas i ochotę, więc poszliśmy pieszo do głównej drogi. W pewnym momencie zatrzymała się taksówka i wyskoczyła z niej roztrzęsiona kobieta wraz z dwiema córkami. Myśleliśmy, że chodziło o napaść seksualną, ale za chwilę wysiadł mąż i trzasnął drzwiami. Jak się okazało, chcieli jechać do hotelu, a taksówkarz woził ich w kółko po mieście, żeby nabić licznik. W Norwegii (bo stamtąd była ta rodzinka) takie oszustwo jest nie do pomyślenia, ale w Egipcie to część gry. Tu nikt Cię nie napadnie, nie pobije i na siłę nic nie zabierze. Ale jeśli dasz się oszukać i sam oddasz pieniądze, to w mniemaniu niektórych ludzi jest uczciwe. A w miejscach turystycznych wręcz powszechne. Po tym incydencie jeszcze bardziej zdeterminowani, aby unikać taksówek, złapaliśmy busik do dzielnicy El Dahar. Tam znalazł się hotel, sklep, bankomat, telefon publiczny i restauracja. Po wizycie w restauracji mieliśmy zwyczaj picia koreczka wódki, zakupionej jeszcze na Okęciu. Miało to nas uchronić przed "zemstą Faraona". Nie bardzo w to wierzyłem, ale rzeczywiście przez 2 tygodnie ani ja, ani Ela nie mieliśmy problemów z żołądkiem. Tego dnia poszliśmy spać wcześnie, bo od rana czekało nas nurkowanie w Morzu Czerwonym.

Rafy w okolicach Hurghady nie należą do najlepszych w Egipcie, ale do najgorszych też nie. Kiedyś były wyśmienite, ale bliskość rosnącego jak na drożdżach miasta zrobiła swoje. Niemniej jednak byliśmy bardzo zadowoleni. Nurkowaliśmy w miejscu zwanym potocznie "Akwarium" ze względu na bogactwo podwodnego życia. Tutaj mogę polecić www.sevadivers.com, bo oferuje polską obsługę i konkurencyjne ceny (50 USD/dzień). To był jedyny dzień podróży, który przypominał prawdziwe wakacje. Słoneczna pogoda, nurkowanie w ciepłej, błękitnej wodzie, relaksująca podróż łodzią w miłym towarzystwie, to wszystko urwało się w momencie, kiedy znaleźliśmy się na brzegu. Przed nami była nocna podróż autobusem do Kairu. Spodziewaliśmy się lodowatej klimatyzacji i nagabującej o o napiwki obsługi, ale jak na razie bezpodstawnie. Oby tak dalej!

Pierwszy dzień w Kairze

Wczesnym rankiem wjeżdżaliśmy do spowitej gęstą mgłą stolicy. Nie było jeszcze dużych korków, a do centrum prowadziła droga szybkiego ruchu wybudowana w większości na estakadzie. Dzięki temu mogliśmy z góry obejrzeć "zwykły" Kair. Stare, zniszczone budynki w połączeniu z każdym odcieniem szarości, jaki można zaobserwować w wielkich, zanieczyszczonych miastach nie wyglądały zachęcająco. Do tego okropny smog, szczególnie dokuczliwy właśnie jesienią. Jakoś nie miałem ochoty wysiadać z autobusu. Jeszcze z Polski nawiązałem kontakt przez Hospitality Club z pewną francuską parą mieszkającą w Kairze od 3 lat. Po wyjściu z autobusu musieliśmy dopytać się o metro i pojechać na stację wskazaną przez naszych Francuzów. Tam odebrał nas Richard. Mieszkają w dużym, nowoczesnym mieszkaniu, za które słono płacą (2 tys zł miesięcznie). Pracują jako nauczyciele w prywatnej szkole. Czego najbardziej im brakuje? Wieprzowiny. W 2009 roku w obawie przed wirusem świńskiej grypy rząd Egiptu zdecydował się na całkowitą likwidację świń. A może to był tylko pretekst? Muzułmanie i tak nie mogą jeść wieprzowiny, więc zakaz hodowli uderzył tylko w chrześcijan. Importowana wieprzowina jest dostępna, ale ze względu na astronomiczną cenę stała się luksusem.

Jedziemy zwiedzać Kair! W metrze do pierwszych dwóch wagonów nie mogą wsiadać mężczyźni. Natomiast kobiety mogą podróżować wszystkimi wagonami. Ale dyskryminacja! Wysiedliśmy na stacji Saad Zaghloul i ruszyliśmy w stronę Cytadeli. Robię kilka zdjęć, ale policjant macha mi, że nie wolno. Chyba sam wymyślił ten zakaz. Na ulicach pełno ludzi kupujących owoce i warzywa. Mało kto idzie po chodniku, choć jest to bezpieczniejsze. Może przeszkodą jest wskakiwanie na wysokie krawężniki, czasami sięgające do kolan? Bardzo szybko nas to zmęczyło i przyłączyliśmy się do pieszych na ulicy. Przejście przez wielopasmową ulicę jest nie lada wyzwaniem i wymaga skupienia. O ile w Azji Południowo-Wschodniej motory i samochody omijają idących na drugą stronę pieszych, o tyle w Egipcie to pieszy musi uważać, żeby nie znaleźć się na drodze auta. Przejście dla pieszych? Nie zauważyłem, żeby robiło różnicę. Kierowcy nie respektują sygnalizacji świetlnej i ogólnie na zatłoczonych ulicach panuje chaos. W tym chaosie jest jednak jakiś porządek, bo widzieliśmy tylko jeden wypadek.

W czasie naszej wizyty Kair był dość kolorowy, a to za sprawą wszechobecnych plakatów i banerów wyborczych. W niektórych miejscach było dużo policji, zresztą w Egipcie w ogóle policja jest bardzo widoczna. Szliśmy sobie spokojnie na wschód wiedząc, że w końcu dojdziemy do Cytadeli. Ulica była pełna ludzi, a właściwie mężczyzn. Myśleliśmy, że jakoś przebrniemy i dalej będzie luźniej, ale hałaśliwy tłum gęstniał z każdym krokiem. Byliśmy pod samym lokalem wyborczym, kiedy usłyszeliśmy klaksony. Tłum się rozstąpił i podjechało kilka samochodów. Na ciężarówce siedziała grupa młodych facetów, a każdy machał rękami i krzyczał wniebogłosy. Miałem wrażenie, że zaczęli na nas patrzeć. Po chwili nie było wątpliwości, bo oczy całego tłumu kierowały się w naszą stronę. Co oni krzyczeli? Nie mam pojęcia, ale jedno wiedziałem na pewno - trzeba spadać. Przedzieraliśmy się z powrotem odprowadzani wzrokiem i krzykami. Wyszliśmy na główną ulicę a tłum zniknął za zakrętem. Ufff, udało się. Poszliśmy okrężną drogą.

Dochodzimy do wielkiego placu otoczonego przez mury Cytadeli i dwa ogromne meczety. To Midan Salah al-Din. Szczególnie meczet Sułtana Hassana budzi podziw swoim rozmiarem. Robimy zdjęcia. Co chwila podchodzi jakiś przypadkowy przechodzień i świetnym angielskim pyta, czy potrzebujemy pomocy. Bo tam dalej jest meczet taki a taki, a on idzie w tamtą stronę i może poprosić kolegę, żeby wpuścił nas na minaret. Oczywiście zarzeka się, że za darmo. Spławiliśmy 3 takich "przewodników", w tym jednego szczególnie natrętnego. Mamy mapę i sami sobie dajemy radę. Mijamy ruiny domów i kupy śmieci pozostawionych nie wiadomo komu. Trafiamy na cmentarz, ale taki dziwny. Trochę grobów, trochę domów. Szkoda, że słońce już tak nisko i trzeba iść dalej. Przechodzimy przez sam środek dzielnicy islamskiej. Gdyby nie te kolorowe banery wyborcze można by pomyśleć, że czas stanął tu w miejscu już dawno temu. Stare, brudne domy, wąskie uliczki, mężczyźni palący sziszę, to wszystko nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat. Już po ciemku dochodzimy do stacji metra i wracamy do "domu". Dopiero 2 dni podróży, a już tyle wrażeń!

Piramidy w Gizie

Z samego rana pojechaliśmy do Midan Abdel Moniem Riad, żeby złapać autobus do piramid. Pomimo opisu w przewodniku, nie mogliśmy znaleźć właściwego autobusu. Pytaliśmy ludzi, pomagał nam młody chłopak, ale nic z tego nie wyszło. Nie chcieliśmy tracić więcej czasu i sugerując się przewodnikiem wzięliśmy taksówkę z licznikiem. Bez licznika chcieli 40 funtów, czyli dużo. Sprawdzałem na mapie czy jedziemy najkrótszą drogą a w międzyczasie licznik zaczął nabijać jak szalony. Kiedy doszedł do 80 funtów kazałem się zatrzymać. Piramidy były już blisko i dalej poszliśmy na nogach. A co powinniśmy zrobić? Podjechać pod wejście i zawołać policję turystyczną. Na samą wzmiankę o policji taksówkarz powinien się pokajać i zaproponować uczciwą cenę.

Przy wejściu nie było jeszcze dużej kolejki. Skierowaliśmy się w stronę Sfinksa, co chwila powtarzając "no thank you" zaczepiającym nas naganiaczom. Niełatwo dają za wygraną! Na szczęście Sfinks jest ogrodzony i przed 9.00 nie ma tłumów. Ale potem już co chwila przyjeżdża autobus. Obeszliśmy całą okolicę. W powietrzu wisiał poranny smog i widoczność była niestety słaba. Miasto rozrosło się już tak bardzo, że omal nie wchłonęło słynnych piramid. Są ogrodzone płotem, za którym zaczynają się zabudowania Gizy, będącej częścią aglomeracji kairskiej. Natomiast z drugiej strony rozciąga się pustynia i tak kiedyś wyglądało otoczenie ogromnych grobowców. One same również bardzo się zmieniły przez te cztery i pół tysiąca lat, od kiedy zostały zbudowane. Pierwotnie pokryte były gładką okładziną z wypolerowanych kamieni. Piramida Chefrena (136m), która stoi pośrodku i wydaje się najwyższa, jako jedyna zachowała płyty okładzinowe, widoczne na jej wierzchołku. Waga niektórych z nich dochodzi do 7 ton! Najwyższa z piramid, Piramida Cheopsa (137m), straciła okładzinę w wyniku silnego trzęsienia ziemi. Jest to jedyny z tzw. siedmiu cudów starożytnego świata, który przetrwał do dziś. Jeszcze niedawno, bo w latach 80' można było wchodzić na Wielką Piramidę. Ale ponieważ wapienne bloki są kruche i dochodziło do wypadków śmiertelnych, wprowadzono zakaz. Co nie oznaczało, że nikt nie mógł tam wejść. Po prostu było trudniej. Ci, którzy nie mogli się oprzeć magii zakazanego owocu, wchodzili nocą. Szczególnie młodzi Japończycy uczynili z tego procederu coś jakby sport narodowy. Jednak w miarę upływu czasu piramidy są coraz lepiej pilnowane i trzeba być naprawdę zmotywowanym, żeby próbować. Ponieważ wszedłem na kika piramid w Meksyku i Gwatemali, tym egipskim postanowiłem odpuścić. Szczególnie po tym, jak przeczytałem o pewnym Egipcjaninie, który w kwietniu 2010 wszedł na piramidę Chefrena i bał się zejść. Ściągnął go dopiero helikopter i niestety śmiałek musiał się tłumaczyć w więzieniu.

Drugi dzień w Kairze

W najstarszej części Kairu znajduje się dzielnica koptyjska. Koptowie są chrześcijanami i potomkami rdzennych mieszkańców Egiptu, zamieszkujących ten kraj jeszcze przed muzułmańskim podbojem. Stanowią około 10% populacji kraju. W Egipcie można ich rozpoznać po tym, że mają na ręce tatuaż w kształcie krzyża. Mieliśmy zamiar szybko zwiedzić dzielnicę koptyjską i znowu wyszło inaczej. Nie jest to duży obszar, ale zabytków jest sporo. Panuje cisza i spokój, poza tym łatwo znaleźć miejsce do odpoczynku. To tutaj znajduje się grota, gdzie według tradycji schroniła się Święta Rodzina. Można też zwiedzić strzeżoną przez policję synagogę Ben Ezra, wybudowaną w miejscu, gdzie córka faraona znalazła Mojżesza. Tutaj też znajduje się jeden z najstarszych kościołów w Egipcie, czyli Kościół "Zawieszony". A propos nazwy, wzięła się od umiejscowienia nawy nad przejściem przez bramę, choć z zewnątrz tego nie widać. Do kościołów nie można wejść w krótkich spodenkach czy z odsłoniętymi ramionami. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Zresztą taki ubiór jest nieodpowiedni gdziekolwiek w Egipcie, z wyjątkiem kurortów opanowanych przez turystów z zagranicy.

Pojechaliśmy zwiedzać okolicę bazaru Khan El-Khalili. Błąkaliśmy się po bardzo wąskich uliczkach z kolorowymi straganami po obu stronach, daleko od części turystycznej. Można tam kupić chyba wszystko. Najciekawsze były stoiska z seksowną kobiecą bielizną. Patrząc na ubrane od stóp do głów kobiety jakoś nie mogliśmy sobie wyobrazić, że po przyjściu do domu zrzucają hidżab i kuszą mężów koronkową bielizną. A jednak!

Weszliśmy do najstarszego meczetu w Kairze, czyli Al-Azhar. Od czasu rozpoczęcia jego budowy minęło 10 wieków, a w okolicy zbudowano tyle innych meczetów, że teraz Kair jest nazywany "miastem tysiąca minaretów". Na ogromnym, marmurowym dziedzińcu było dość pusto, ale pod ścianami siedzieli mężczyźni czytający, jak się domyślam, Koran. Kiedy nadeszła godzina modlitwy, wchodzili do środka i stawali jeden obok drugiego. Kiedy nie było już miejsca, z tyłu powstał następny szereg. Chcieliśmy wyjść, ale młody, uśmiechnięty chłopak powiedział "możecie zostać, nie ma problemu". Zostaliśmy. Z ciekawością patrzeliśmy, jak na słowa "Allahu Akbar" wszyscy równo siadali, kłaniali się, wstawali. Tymczasem na zewnątrz robiło się ciemno i musieliśmy wracać. Przy wyjściu stał Egipcjanin pilnujący butów, bo do środka wchodzi się na boso lub w skarpetkach. Jako że my buty wzięliśmy do plecaka, nie było za co płacić. Ale on był innego zdania i usilnie nalegał, że "20 funtów, ofiara na meczet". W końcu mówię "OK, wrzucę do skarbonki na ofiary". Zrozumiał, że na głupiego nie trafił i tylko machał, żebyśmy już poszli. Przechodził właśnie ten młody, uśmiechnięty chłopak i powiedział: "bardzo dobrze, meczet jest za darmo!"

Dworzec autobusowy Gateway w Kairze to raczej wielka i nowoczesna, aczkolwiek pusta galeria handlowa. Od niedawna uruchomiono nocny autobus bezpośrednio do oazy Siwa w pobliżu granicy z Libią. Czas podróży to około 10 godzin i rano powinniśmy być na miejscu. Jednak już na starcie było ponad godzinne opóźnienie. Potem korek z powodu płonących samochodów na autostradzie do Aleksandrii. Wyglądało na to, że osobowy wjechał w ciężarówkę i się zapalił. Następnie o północy postój z niewiadomych powodów. Może kierowca odpoczywa? Nie, chyba coś innego, bo cała autostrada zamieniła się w parking. Może to ta gęsta mgła? Chyba też nie, bo już zrobiło się widno a wciąż stoimy! Ruszyliśmy dopiero o 9.30 rano i do Siwa zajechaliśmy późnym popołudniem. Jak się okazało, policja wstrzymała ruch jednak ze względu na ograniczającą widoczność mgłę, a my straciliśmy cały dzień.

Pierwszy dzień w Siwa

Miasto Marsa Matruh nad Morzem Śródziemnym i oazę Siwa łączy asfaltowa droga. 300 bardzo nudnych kilometrów. Za oknami kamienista i płaska jak stół pustynia. Aż do momentu, gdy nagle pojawia się zieleń w postaci setek tysięcy palm daktylowych i drzew oliwnych. Widać to dobrze ze szczytu twierdzy Szali, znajdującej się w samym środku Siwa. Poszliśmy tam zaraz po przyjeździe. Pięciopiętrowa twierdza była zbudowana w XIII wieku z cegły mułowej oraz kamieni i kawałków soli. Szali przetrwała setki lat aż do momentu, kiedy w 1926r trzydniowa ulewa spowodowała wiele zniszczeń. Mieszkańcy zaczęli przeprowadzać się nowych domów poniżej wzgórza. Obecnie ruiny są w niektórych miejscach naprawiane, ale wciąż można po nich chodzić praktycznie bez ograniczeń. Z góry rozpościera się wspaniały widok na całą okolicę. Widać miasto, wzgórza z wejściami do grobowców, tysiące drzew palmowych, słone jezioro i w oddali wydmy Wielkiego Morza Piaskowego. Oaza ma aż 80km długości i 20km szerokości. Ponad 200 źródeł czystej wody od tysięcy lat podtrzymuje tutaj życie. Niedawno w okolicy znaleziono najstarszy na świecie odcisk stopy ludzkiej.

Oazę zamieszkuje ponad 20 tysięcy ludzi. Ich kultura różni się od reszty Egiptu, mówią też własnym językiem Siwi. Nic dziwnego, dopóki nie zbudowano drogi w latach 80', oaza była odizolowana i odwiedzana jedynie przez karawany. Zamężne kobiety poza domem noszą pełne burki. O ile mężczyźni siedzą na krawężnikach rozmawiając, o tyle kobiety zawsze gdzieś idą lub jadą. Środkiem lokomocji często jest bryczka i osioł, przy czym powozi zawsze mężczyzna lub chłopiec. W ogóle to trzeba przyznać Arabom, że nieźle to wymyślili. Kobiety muzułmańskie mają być skromne, zakrywać się od stóp do głów pomimo upałów i trzymać się z dala od obcych mężczyzn. Do tego w Egipcie prawie wszystkie są obrzezane, żeby się któraś przypadkiem nie podnieciła. Natomiast ich mężowie gapią się na turystki jakby chcieli je wzrokiem rozebrać, choć Koran tego zabrania. Być może uważają, że te zasady nie dotyczą kobiet niewiernych? A jeśli już poruszam tematy damsko - męskie, to ciekawostką jest, że w Siwa jeszcze 100 lat temu na porządku dziennym były sprawy męsko - męskie. Młodzi mężczyźni spędzali noce poza murami Szali, pełniąc coś w rodzaju warty. Byli znani nie tylko z odwagi, ale też ze związków homoseksualnych oraz zamiłowania do wina palmowego i muzyki. Obecni mieszkańcy oazy stanowczo zaprzeczają i twierdzą, że żadnych gejów u nich nie było i nie ma. Przypomina mi się wystąpienie prezydenta Iranu na nowojorskim uniwersytecie w 2007 roku. Powiedział wtedy: "my w Iranie nie mamy homoseksualistów tak jak wy na Zachodzie. U nas nie ma takich ludzi". No tak, a Kopernik była kobietą!

Rowerem po oazie

Nie ma lepszego sposobu na zwiedzanie Siwa niż jazda rowerem. Ciekawe miejsca znajdują się nie dalej jak kilka kilometrów od miasta. Wieczorem wypożyczyliśmy 2 rowery za 30 funtów, a rano wyruszyliśmy do Fatnis, nazywaną też Wyspą Fantazji. Było dość zimno i po raz pierwszy w Egipcie zatęskniliśmy za słońcem. Świeciło coraz mocniej, ale my jechaliśmy w cieniu palm daktylowych. Kiedy szutrowa droga wyprowadziła nas na otwarty teren, zobaczyliśmy słone jezioro Siwa. Przy brzegu bardzo płytkie, ale nie radziłbym wchodzić. Na dnie zalega gruba warstwa spękanego mułu. Na Wyspę Fantazji prowadzi grobla, kiedyś otoczona wodą, a teraz bagnem, bo poziom wody obniżył się w ostatnich latach. Atrakcją "wyspy" jest kilkumetrowy, okrągły basen, położony wśród wysokich palm. Wybija tam gorące źródło i woda ma temperaturę prawie taką, jak temperatura ciała. Jak pisałem, tubylcy są bardzo konserwatywni i kobiety nie powinny kąpać się w dzień. A jeśli już, to tylko w ubraniu.

Kolejnym punktem programu była wyrocznia Amona. Musieliśmy wrócić do miasta i pojechać w drugą stronę, gdzie ruch na szutrowej drodze był większy. Przez jakiś czas jechaliśmy za bryczką, na której siedziało 5 kobiet. Wszystkie ubrane na czarno, z całkowicie zasłoniętymi twarzami. Czułem na sobie ich wzrok i próbowałem odgadnąć, jak wyglądają i co o nas myślą. Sądząc po drobnej budowie, musiały być młode. Czy zazdrościły Eli, że ma tyle swobody? Że jedzie na rowerze i czuje wiatr we włosach? A może gardzą kobietami z Zachodu, których skąpy (w ich mniemaniu) ubiór przyciąga wzrok pobożnych wyznawców Allaha? Na te pytania nigdy nie poznałem odpowiedzi.

Tymczasem podjechaliśmy do wyroczni. Jest to świątynia wybudowana w skale 600 lat przed Chrystusem i poświęcona Amonowi. W przeszłości miała tak duże znaczenie, że władcy ówczesnego świata, np. Aleksander Wielki, przyjeżdżali do niej po porady i przepowiednie. Inni próbowali ją zniszczyć, np. perski król Kambyzes. W tym celu wysłał liczącą 50 tysięcy ludzi armię, która nigdy nie dotarła do Siwa. Po prostu ślad po niej zaginął. Przyczyną była prawdopodobnie niezwykle silna burza piaskowa. Do tej pory nie udało się odnaleźć wielkiej armii, choć od czasu do czasu ktoś ogłasza wielkie odkrycie, które potem nie zostaje potwierdzone. Niedaleko od wyroczni znajdują się ruiny świątyni Umm Ubayd. Do naszych czasów przetrwała tylko kupa gruzu i kawałek ściany z reliefami. Świątynia została wysadzona w powietrze pod koniec XIX wieku, kiedy potrzebowano materiału do budowy meczetu i budynku dla policji. Jadąc dalej, dotarliśmy do źródła Kleopatry. Jest podobne do tego na Wyspie Fantazji, tylko dużo większe, głębsze i częściej odwiedzane.

Wielkie Morze Piasku

Popołudnie mieliśmy zarezerwowane na wycieczkę dżipem po wielkich wydmach położonych na zachód od Siwa. Tą część Pustyni Libijskiej nazywa się także "Wielkim Morzem Piasku". My oglądaliśmy tylko jego brzegi, bo penetracja tego niegościnnego terenu wymaga prawdziwej, kosztownej i czasochłonnej ekspedycji. Mówimy tutaj o setkach kilometrów i najdłuższych wydmach świata. Toyota, którą jechaliśmy, na pewno się do tego nie nadawała. Przed wjechaniem na piasek kierowca wypuścił trochę powietrza z kół, a potem nacisnął na gaz i w drogę! Pokonywaliśmy kolejne wydmy z taką szybkością, że samochód tracił kontakt z podłożem. Czasami podskakiwał tak wysoko, że moja głowa witała się z dachem. Dziewczyny piszczały z zadowolenia i panowała ogólna radość. Zatrzymaliśmy się na wysokiej, stromej wydmie, gdzie mieliśmy uprawiać sport. Chodziło o sandboarding, czyli zjeżdżanie na desce. Muszę tutaj wyjaśnić, że w grupie mieliśmy młodą i atrakcyjną Ukrainkę oraz pewnego siebie Syryjczyka, który naturalnie chciał jej zaimponować. Finał jego wyczynów był taki, że chłopak złamał rękę i musieliśmy zawieźć go do Siwa. Ponieważ szpital był otwarty tylko do 14.00, kierowca pojechał do "lekarza". Aby zobaczyć, jak wyglądał jego gabinet lekarski, odsyłam do zdjęć. A "lekarz", pomimo prymitywnych warunków i nie budzącego zaufania wyglądu, bardzo dobrze dawał sobie radę. Zbadał kości, nasmarował maścią i za pomocą wystruganych z drewna patyków unieruchomił rękę.

Zanim wróciliśmy na Morze Piasku, oczywiście bez Syryjczyka, było już późno. Po zachodzie słońca, kiedy zrobiło się zimno, wskoczyliśmy do gorącego źródła Bir Wahed. Jest to mała plamka zieleni otoczona bezkresną pustynią, gdzie wybija jedno ciepłe i jedno zimne źródło. Dookoła tego ciepłego zbudowany jest basen. Tutaj kobiety mogą się kąpać w strojach kąpielowych. Kiedy nasze dziewczyny wychodziły z wody, kierowca potraktował to jako prywatny show i gapił się z takim pożądaniem, że chyba pójdzie za to prosto do piekła. Odwiedziliśmy jeszcze jedno malownicze jeziorko a także miejsce, gdzie można oglądać skamieniałości. Są one jakby zatopione w skalistym podłożu, częściowo wydłubane przez turystów. Droga powrotna przebiegała niemal w ciemności, a samochód nie miał świateł. Kierowca nic sobie z tego nie robił i jechał jak w dzień. A pewnym momencie nacisnął guzik i okazało się, że światła są. Nie wiem, dlaczego prowadził po ciemku, ale Egipcjanie mają taki zwyczaj. W miastach połowa aut nie używa świateł. Zapalają je wtedy, gdy coś nadjeżdża albo żeby zejść im z drogi. Podobnie klakson, naciskają go aby poinformować, że jadą. Co kraj, to obyczaj!

Oazę Siwa i Bahariya dzieli 400km i gdyby mająca je połączyć asfaltowa droga była już skończona, to z pewnością byśmy nią pojechali. Ale nie jest i za transport samochodem terenowym trzeba zapłacić 1400 funtów, czyli około 700zł. Trudno, musieliśmy wrócić nocnym autobusem do Kairu i stamtąd pojechać do Bawiti, głównego miasta oazy Bahariya. Ku naszej wściekłości powtórzyła się historia z mgłą na autostradzie i znowu podróż zabrała 20 godzin. W Kairze musieliśmy pojechać na dworzec Gateway, bo stamtąd autobusy odjeżdżają. Te przyjeżdżające po prostu wysadzają pasażerów na ulicy. Pewnie tak jest taniej. Tutaj muszę wspomnieć o chłopaku, który nam bezinteresownie pomagał. Zaprowadził nas do metra, kupił nam bilety i dał butelkę wody na drogę. Na Gateway okazało się, że autobus odjeżdża z innego dworca, na szczęście blisko stacji metra o nazwie El Moneib. Jak się okazało, po wyjściu z metra niełatwo dopytać się o ten dworzec. Powinienem poprosić panią z Gateway, żeby mi napisała nazwę po arabsku, to by bardzo ułatwiło sprawę. W końcu jakoś znalazł się "dworzec". W cudzysłowie, bo to był raczej przystanek pod estakadą. Odjechaliśmy z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. W Bahariya byliśmy o 23.00. Dwa razy zatrzymaliśmy się przy ulicy, kilka osób wysiadło. Już odjeżdżaliśmy, kiedy usłyszałem: "Marius from Poland? I'm from Palm Trees Hotel". Zerwaliśmy się na równe nogi. Wysiadamy! Jeszcze w Kairze zadzwoniłem do hotelu, żeby nas ktoś odebrał z autobusu. Gdyby nie to, pojechalibyśmy do następnej oazy!

Czarna pustynia

W hotelu wykupiliśmy dwudniową wycieczkę na pustynię. Początkowo chcieliśmy pojechać na jeden dzień i po prostu zostać na Białej Pustyni. Przenocować w namiocie, wrócić do głównej drogi i złapać autobus do następnej oazy. Jednak w hotelu uparli się, że nas samych nie zostawią, bo nie mogą. Nie do końca w to wierzyłem, ale co zrobić? Następnego dnia poznaliśmy resztę naszej grupy. Para z Francji, Australijka, Polak i Czech. Od samego początku było wesoło i przyjemnie. Francuzi, jak to oni zwykle, angielski znali słabo. Australijka opowiadała ciekawe historie, bo pracowała jako pielęgniarka dla księcia w Anglii, a potem dla księżniczki w Arabii Saudyjskiej. Czech był w Korei Północnej i zapuszczał się w nieznane turystom miejsca Myanmaru (Birmy) czy Sudanu i niezwykle interesująco o tym opowiadał. A najlepiej rozmawiało się z Maćkiem, bo w naszym ojczystym języku.

Wyjechaliśmy z opóźnieniem, ale to w Egipcie wydaje się rzeczą najzupełniej normalną. Jechaliśmy prostą, asfaltową drogą na południe. Dookoła była pustynia, ale inna niż poprzednio. Zatrzymaliśmy się koło niewielkiej góry przypominającej wulkan. Kiedy weszliśmy na szczyt, w zasięgu wzroku mieliśmy kilkanaście podobnych stożków. Wszystkie były jakby posypane czarnym gruzem, co kontrastowało z brązowym kolorem pustyni. Te stożki to wynik erozji i to od nich bierze nazwę Czarna Pustynia. Następnym punktem programu była restauracja, a potem Kryształowa Góra. Nie zrobiła na mnie większego wrażenia, choć zabrałem kilka kryształów, z których są zbudowane okoliczne skały. Pojechaliśmy dalej, bo najlepsze zostało na koniec.

Biała Pustynia

Od kiedy zobaczyłem zdjęcia Białej Pustyni, od razu zapragnąłem tam pojechać. Co tam piramidy, sfinksy, świątynie, to są dzieła człowieka. A tu mamy wielkie, białe jak śnieg skały o różnych kształtach uformowane jedynie przez suchy, pustynny wiatr. Zanim jeszcze zjechaliśmy z asfaltowej drogi, po prawej stronie ukazały się góry przypominające kształtem Monument Valley w Arizonie. Egipska wersja jest mniejsza, ale zaskakuje białym kolorem. My pojechaliśmy w lewo. Samochód terenowy pokonywał kolejne kilometry piaszczystej drogi, a naszym oczom ukazywały się coraz to dziwniejsze formy skalne. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się koło "grzyba". To miejsce jest najwyraźniej celem wycieczek takich jak nasza. Rzeczywiście, "grzyb" jest bardzo charakterystyczną skałą. Zresztą cała okolica jest usiana dziwnymi tworami natury. Tam, gdzie nie ma piachu, odsłania się twarda kreda. Piasek i wiatr wyżłobiły małe zagłębienia i czasami wydawało mi się, że patrzę na skamieniałe fale.

Kierowcy zaparkowali samochody, rozpalili ognisko i przygotowali kolację. Zrobiło się zimno, więc siedzieliśmy przy ogniu okryci śpiworami. Przyszedł do nas kierowca grupy nocującej nieopodal, który szukał towarzystwa, bo jego klienci poszli już spać. Opowiadał różne ciekawe rzeczy i wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaka jest różnica pomiędzy nim a naszymi kierowcami. On był przewodnikiem, miał wiedzę i umiał się nią podzielić. Od naszych młodzików dostaliśmy tylko jedną cenną informację: nocą nic nie może zostać poza samochodem, bo przychodzą lisy i szukają pożywienia. Spaliśmy na twardych materacach pod gołym niebem i nawet okulary musiałem schować w bezpieczne miejsce, żeby mi ich lisy nie podprowadziły. Leżąc w śpiworze, trudno było się oprzeć wrażeniu, jakie robi widok gwiaździstego nieba na pustyni. Aż szkoda zasypiać.

Obudziłem się nad ranem z zimna. Niebo już szarzało, więc musiałem dotrwać do wschodu słońca. Temperatura 5°C nie zachęca do spacerów, ale mimo to wszyscy po kolei wstali robić zdjęcia. Surrealny krajobraz zmieniał się razem ze światłem i szkoda było przegapić ten spektakl. Takie chwile zawsze zapisują w pamięci. Mógłbym tam zostać cały dzień i nie nudziłbym się ani chwili. Niestety po śniadaniu kierowcy zwinęli obóz i musieliśmy ruszać w powrotną drogę. Ku mojej radości Toyota kilka razy się psuła i kiedy kierowcy walczyli z awarią, my mieliśmy czas na spacery po okolicy. W końcu opuściliśmy pustynię i pojechaliśmy asfaltową drogą w stronę Bawiti. Ponieważ my z Elą chcieliśmy jechać w przeciwną stronę, wysiedliśmy na pierwszym posterunku policji. Za 3 godziny powinien tamtędy przejeżdżać autobus z Kairu do Dakhla i mieliśmy zamiar się nim zabrać.

Policjanci nie dali nam się nudzić. Albo raczej odwrotnie, bo to my byliśmy dla nich rozrywką i miłym urozmaiceniem czasu. Najpierw zaprosili nas do obiadu, który składał się z egipskiego chleba maczanego w smacznie przyrządzonej fasoli, nazywanej fuul. Potem przynieśli fajkę wodną, czyli sziszę. Ela krztusiła się wywołując tym radość poczciwych policjantów, nawet komendanta. Potem nadszedł czas oglądania zdjęć i filmów rodzinnych, które nakręcili telefonami komórkowymi. Szczególnie jeden film wprawił nas w osłupienie. Pokazywał grupę facetów z karabinami, którzy przez kilka minut na przemian strzelali seriami w niebo. O co im chodzi? O nic, po prostu świętowali muzułmańskie wesele! Dalsza część pokazywała tańczących mężczyzn, czasami w parach a czasami pojedynczo, z długim kijem w ręku. Kij był skierowany w górę i wyglądało to trochę jak akrobacje. Pytaliśmy gdzie są kobiety, na co odpowiedzieli, że one się bawią osobno. Zaprawdę ciężki jest żywot muzułmanina!

Kiedy nadjechał autobus, żegnaliśmy się jak starzy znajomi. Na koniec podzieliliśmy się słodyczami i długopisami przywiezionymi z Polski. Takie zupełnie nieplanowane atrakcje są jednym z powodów, dla których warto podróżować na własną rękę.

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Mut, największego miasta oazy Dakhla. Tam od razu pojawili się chętni do pomocy. Twierdzili, że nie ma już autobusu do Asyut i chcieli nas wsadzić do mikrobusa jadącego w tamtym kierunku. Nie daliśmy się nabrać i 10 minut później siedzieliśmy w normalnym autobusie, który znaleźliśmy po drugiej stronie ulicy. Siedząca obok rodzina częstowała nas twardymi daktylami i podróż minęła dość szybko. W środku nocy dojechaliśmy do Asyut. Dzięki pomocy jednego z pasażerów dotarliśmy na stację pociągów. Tam od razu zajął się nami policjant ubrany w stary, zniszczony mundur i ledwie trzymające się buty. Zadaniem policji turystycznej jest zapewniać bezpieczeństwo i pomagać ludziom, którzy są odpowiedzialni za ponad 10% GDP. Dla wielu Egipcjan praca w policji turystycznej to chyba coś w rodzaju robót publicznych, bo zarabiają marnie a ich liczba ma się nijak do potrzeb. No ale lepiej żeby było ich za dużo, niż za mało! Kupiliśmy bilety pierwszej klasy do Asuan i czekaliśmy na spóźniony ponad godzinę pociąg. Noc była naprawdę zimna i nie mogliśmy się doczekać, kiedy w końcu wejdziemy do wagonu. Jego standard znacznie przewyższał nasze oczekiwania. Wielkie, wygodne fotele, mnóstwo miejsca na nogi, po prostu full wypas! Jechaliśmy wygodnie i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo byliśmy w błędzie oczekując nachalnych sprzedawców, naganiaczy i ciągłych zapytań o bakszysz. Oczywiście takowe się zdarzały od czasu do czasu. Ale jak to mówią, "nie chwal dnia przed zachodem słońca". Nie wiedzieliśmy, co nas czeka w Asuanie i Luksorze.

Feluką po Nilu

Po przyjeździe do Asuan zakwaterowaliśmy się w tanim hotelu blisko stacji i poszliśmy na spacer wzdłuż Nilu. Najdłuższa rzeka świata (coraz częściej za taką uważa się Amazonkę, ale te spory jeszcze długo nie będą rozstrzygnięte) liczy 6650km, z czego ostatnie 2500km biegnie przez pustynię. Dzięki życiodajnym wodom Nilu na jego brzegach powstała pierwsza na świecie cywilizacja, tak potężna, że do tej pory podziwiamy to, co po sobie pozostawiła. W okolicy Asuanu brzegi są strome i nie ma pól uprawnych. Zieleń pojawia się tylko w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki oraz na wyspach, którymi usiany jest Nil. Nie ma lepszego sposobu na zapoznanie się z nim, niż przejażdżka tradycyjną żaglówką, zwaną feluka. Kiedy szliśmy wzdłuż brzegu, co chwila ktoś podchodził i pytał: "feluka? One hour? You know how much?" Kiedy odpowiadałem że wiem, 5 euro, natychmiastowa odpowiedź brzmiała: "OK, come, OK, 5 euro". W ich rozumieniu podałem cenę, więc złożyłem ofertę, którą on skrupulatnie zaakceptował. Oczywiście dziękowaliśmy i szliśmy dalej. Dopiero kiedy trafił się stary Arab o nubijskich rysach twarzy, dobiliśmy targu. 2 godziny żeglowania za 70 funtów (35zł). Zeszliśmy do rzeki, a tam, ku naszemu zdziwieniu, zostaliśmy przekazani innemu Arabowi. "To mój brat", powiedział naganiacz. Podeszliśmy do żaglówki i okazało się, że popłynie z nami 3 wyrostków. "To moje dzieci", powiedział brat naganiacza i został na brzegu.

Po kilku minutach szarpaniny z linami było oczywiste, że wyrostki nie potrafią żeglować. Wróciliśmy do brzegu i wskoczył brat naganiacza. Wtedy już wszystko poszło sprawnie. Płynęliśmy pomiędzy wysepkami, słońce się zniżało a przyjemny wiatr trzepotał żaglami. Kapitan wołał: "smile to the Nile!" Mijaliśmy kolejne skaliste wysepki, rybaków z sieciami, dzieci bawiące się na brzegu. Potem zawróciliśmy na północ i o zachodzie słońca już zbliżaliśmy się do przystani. Patrzę na zegarek - minęła dopiero godzina z kawałkiem. Powiedziałem, że jeśli mamy zapłacić za 2 godziny, to musimy jeszcze popływać. A on na to, że nie może wypłynąć po zachodzie słońca. Wywiązała się dyskusja i na koniec zapłaciliśmy 50 funtów. Jako bakszysz zawsze służyły nam długopisy z Polski. Zazwyczaj przyjmowane były z kwaśną miną i tym razem było podobnie. No cóż, jeśli mieli nas za bogaczy to się grubo pomylili. Jednak choć rozstaliśmy się w napiętej atmosferze, następnego dnia jakby nic się nie stało. Przypadkiem spotkaliśmy się nad Nilem i przywitaliśmy ze śmiechem. "Może feluka?" - pytał kapitan. "Nie, nie, idziemy na prom" - brzmiała nasza odpowiedź.

Wioski Nubijskie na Wyspie Elephantine

Prom kosztuje funta, ale od turystów wołają podwójnie. Wywalczyliśmy sprawiedliwość, choć ten od biletów nie poddał się łatwo. Pordzewiały stateczek wypełnił się ludźmi po brzegi. Kobiety siedziały w przedniej części, przeznaczonej tylko dla nich, a mężczyźni w tylnej. Po kilku minutach już byliśmy na wyspie. To był zupełnie inny świat, wcale niepodobny do tego, który został po drugiej stronie rzeki. Cichy i spokojny, bez zgiełku i samochodów. Zapuściliśmy się w wąskie uliczki pierwszej wioski o nazwie Koti. Uroku dodawały im kolorowe, choć zniszczone domy. Kobiety wylewały wodę na piaszczyste uliczki, inne coś zaplatały, a jeszcze inne rozwieszały pranie. Tu i ówdzie pasły się kozy albo barany. Słowem, zwykły dzień. Błądząc po labiryncie wąskich uliczek dotarliśmy do drugiej wioski, Siou. Podobnie jak w pierwszej, życie mieszkańców toczyło się tam swoim powolnym rytmem. Na zachodnim brzegu Nilu widać było piaszczyste wzgórze z punktem widokowym i właśnie tam postanowiliśmy spędzić popołudnie.

Zachodni Asuan

Podobnie jak do Elephantine, do Zachodniego Asuanu popłynęliśmy promem. Miasteczko nas nie interesowało, chcieliśmy tylko wejść na punkt widokowy. Poszliśmy okrężną drogą, bo inaczej musielibyśmy zapłacić za wstęp do grobowców wykutych w skale na zboczach wzgórza, na które i tak nie mieliśmy czasu. Za wioską przybiegła grupa dzieci, prosząc o słodycze i długopisy. Widać to właśnie rozdają turyści. Mieliśmy tylko jeden długopis i nie mogliśmy zdecydować, komu go dać. W dalszej drodze na wzgórze przyjechał Egipcjanin na osiołku, żeby zaoferować napoje. Jego głównym celem była duża karawana wielbłądów, wożąca turystów po okolicy. Był w niej nawet policjant, czuwający nad bezpieczeństwem całej grupy. Z daleka widzieliśmy, jak pogonił dwóch wyrostków, którzy zapewne mieli nadzieję dostać coś od turystów. Po kilku minutach przybiegli do nas, ale my nie mamy w zwyczaju nic rozdawać bez powodu. Zadowolili się więc podaniem ręki. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki Ela nie powiedziała mi, że ten starszy podając prawą rękę, lewą próbował złapać ją za tyłek. Oczywiście dostał od niej po łapach, ale ja nie zdążyłem niestety nic dodać od siebie. Zanim zrozumiałem co się stało, gnojki były już w bezpiecznej odległości. To była nauczka, że kobieta w Egipcie nie podaje nikomu ręki. Od tamtej pory ostro reagowałem na każdego, kto się do nas zbliżał nieproszony.

Widok ze wzgórza był jednym z tych, których nigdy nie zapomnę. Niebieska wstęga Nilu opasa je z trzech stron, zakręcając ostro na północ. Gdzieś na horyzoncie znajduje się tama Asuańska, za którą piętrzą się wody długiego na 510km Jeziora Nasera. Konstrukcja tamy i zalanie tak ogromnych terenów oznaczało zniszczenie wielu cennych zabytków starożytnego Egiptu. Jednak dzięki wysiłkom UNESCO wiele z nich zostało rozebranych i przeniesionych na wyższy teren, czego wspaniałym przykładem jest Abu Simbel. Trochę bliżej naszego punktu widokowego Nil pokonuje liczne progi skalne. Jak na dłoni widać małe wysepki a także dużą, zamieszkałą Elephantine, na której byliśmy wcześniej tego dnia. Nad samą rzeką pojawia się soczysta zieleń, która wydarła pustyni te kilka metrów płaskiego terenu. Dalej brzegi są strome i zupełnie martwe. Naprzeciw rozciąga się panorama Asuanu, jednego z najważniejszych miast w starożytnym Egipcie. To właśnie tutaj wydobywano granit, z którego powstawały obeliski czy oddalone o setki kilometrów piramidy w Gizie. Z góry bardzo dobrze widać przycumowane do brzegu wielkie statki pasażerskie. Każdy z nich na kilka dni staje się domem dla co najmniej setki, jak się domyślam, turystów. A statków było kilkadziesiąt. To jest bardzo ważne źródło dochodu dla miasta.

Kiedy nacieszyliśmy oczy tym wspaniałym widokiem, zbiegliśmy po stromym piasku prawie do samej rzeki. Przez chwilę poczuliśmy się jak małe dzieci, które biegną tak, że o mało nie pogubią nóg. Następnie złapaliśmy prom na drugi brzeg, a wieczorem pojechaliśmy pociągiem do Luksoru. Byliśmy przy tym zmuszeni do kupna biletu u konduktora. Na stacji czynne było tylko jedno okienko, a kolejka szła bardzo wolno z kilku powodów. Po pierwsze, komputer się zawieszał. Po drugie, kasjer drukował bilety kolegom, którzy pojawiali się wewnątrz. Po trzecie, każdy kupował bilet dla siebie i tuzina ludzi, którzy wciskali się z boku. Po trzecie, kobiety tworzyły drugą kolejkę i miały pierwszeństwo. Kiedy w końcu po dwóch godzinach dotarłem do okienka, kasjer odmówił sprzedaży biletu na drugą klasę. U niego można kupić tylko na pierwszą. Mogłem dostać bilet na drugą, ale tylko u konduktora, co wymaga dopłaty. Ela poszła poskarżyć na kasjera do policji turystycznej, ale bez skutku. Kasjer był niczym wszechwładny urzędnik w PRL-u, którego decyzje były niepodważalne i zależne jedynie od humoru. Trudno, niepotrzebnie traciliśmy czas.

Na Luksor zarezerwowaliśmy sobie ostatnie 2 dni pobytu w Egipcie. Nazajutrz po przyjeździe wyruszyliśmy na Zachodni Brzeg. Kiedy szliśmy nad rzekę, gdzie mieliśmy zamiar poszukać promu, przyczepił się młody chłopak. Na nic się zdały nasze zapewnienia, że nie potrzebujemy niczego. Wsiadł z nami nawet na prom i przekonywał, że najlepiej jest zwiedzać na rowerach, które on nam oczywiście wypożyczy. A jak nie, to kolega ma taksówkę i nas będzie woził. Kiedy wreszcie zrozumiał, że naprawdę mamy zamiar zwiedzać na nogach, powiedział - "jesteś skąpy jak Egipcjanin, nie chcesz wydawać pieniędzy!" "Bo nie mam" - odpowiedziałem rozłożony na łopatki takim porównaniem.

Podeszliśmy do dworca, skąd odjeżdżały mikrobusy. Stało ich kilka. Pierwszy Egipcjanin przekonywał nas, że są przeznaczone dla uczniów, wskazując na wsiadające akurat dzieci. Drugi powtórzył to samo. Po nim trzeci. Wszyscy proponowali alternatywę, czyli taksówkę. Nie mam do nikogo pretensji o to, że chce zarobić, dlatego grzecznie odpowiadam na zaczepki różnego rodzaju sprzedawców, naganiaczy lub taksówkarzy. Doceniam to, że nie napadają i nie kradną. Ale denerwuje mnie, kiedy wprowadzają w błąd dla własnej korzyści. Postanowiliśmy pójść na nogach. Nie było to konieczne, bo zaraz za dworcem zatrzymał się przejeżdżający mikrobus. W 5 minut znaleźliśmy się koło Kolosów Memnona. Potem już na nogach minęliśmy opustoszałe budynki Starej Gourny i skręciliśmy w stronę gór. Przed sobą mieliśmy długie podejście po betonowych schodach. Zrobiło się bardzo gorąco, choć przecież był grudzień. Kiedy skończyły się schody, szliśmy ścieżką wzdłuż wysokich klifów w stronę Świątyni Hatszepsut. W oddali było widać zieloną dolinę Nilu, a dookoła nas mieliśmy jałową pustynię. Minęliśmy posterunek policji, a potem "plastikowy lodowiec". Tak nazwałem jęzor plastikowych butelek, który wypełniał żleb pomiędzy skałami. Takie policyjne wysypisko śmieci. Wkrótce naszym oczom pokazała się wspaniała Świątynia Hatszepsut. Jest perfekcyjnie wkomponowana w otaczające skały i gdyby mi ktoś powiedział, że została zbudowana 10 lat temu, uwierzyłbym bez trudu. Sprawia wrażenie nowoczesnej, choć liczy sobie 3500 lat. Polscy archeolodzy pracują tu już od 1961 roku i to dzięki ich pracy świątynię można podziwiać w całej okazałości.

Dolina Królów

Aby dojść do słynnej doliny, musieliśmy znów podejść pod górę. Po drugiej stronie grzbietu widać było kawałek asfaltowej drogi, po której od czasu do czasu przejeżdżały wagoniki z turystami. Wybraliśmy jedną z wielu ścieżek i skierowaliśmy się w tamtym kierunku. Zeszliśmy do pawilonu, gdzie można kupić bilety wstępu. W cenie (80 funtów) jest wstęp do 3 grobowców, które można sobie wybrać. Pomógł nam w tym Czech, z którym zwiedzaliśmy Białą Pustynię. Polecił nam grobowiec KV 11, KV 14 oraz KV 34. Grobowców jest w sumie 63, ale większość jest niedostępna dla zwiedzających. To bardzo dobrze, bo one na dłuższą metę nie wytrzymają masowej turystyki, jaka nawiedziła Egipt. Każdy zwiedzający zostawia 2.8g potu, który działa destrukcyjnie na reliefy i malowidła. Do tego dochodzi dwutlenek węgla. W długich na kilkaset metrów korytarzach panuje straszny upał i zaduch. Jest to oczywiste jeśli weźmiemy pod uwagę, ile tysięcy ludzi tam wchodzi.

Nasz pierwszy grobowiec, Ramzesa III (KV 11), był najbardziej zatłoczony. Jest jednym z najdłuższych, ale część korytarza się zawaliła i nie można pójść do końca. Wyszliśmy stamtąd dość szybko. Wejście do drugiego grobowca, Tuthmosisa III (KV 34), jest położone bardzo wysoko, co miało chronić przed rabunkiem. Obecnie prowadzą tam metalowe schody. Wewnątrz korytarz jest wąski i schodzi w dół do komnaty, w której stoi sarkofag. Jest tam niemiłosiernie gorąco, ale zdecydowanie ciekawiej niż w pierwszym grobowcu. Strażnik oświetla latarką wnętrze sarkofagu, za co oczywiście należy się bakszysz. A kiedy wszyscy wyszli, położył się naprzeciw wiatraka i leżał. Korzystając z jego nieuwagi chciałem zrobić zdjęcie, ale zrezygnowałem. To się może skończyć skonfiskowaniem karty, a nawet sprzętu. Nie wiem skąd się biorą te restrykcje, bo przecież zdjęcie bez lampy niczego nie niszczy. Jednak fakt jest taki, że do doliny w ogóle nie wolno wnosić aparatów. Przy wejściu kazano nam oddać je w depozyt. Nie zgodziliśmy się i obeszliśmy budynek górą.

Ostatni grobowiec, KV 14, okazał się najpiękniejszy. Zachwyciły nas wspaniałe, kolorowe malowidła i dwie obszerne komnaty, w tym jedna z sarkofagiem. Do tego mieliśmy tyle szczęścia, że początkowo byliśmy w środku zupełnie sami. Strażnicy siedzieli na zewnątrz i rozmawiali, a potok turystów na chwilę przestał płynąć. Przyjemnie się zwiedza w ciszy i spokoju. Wbrew zakazowi uległem pokusie zrobienia kilku zdjęć. Po wyjściu z grobowca ruszyliśmy pod górę, aby dostać się do drogi prowadzącej nad Nil. Znaliśmy już teren i nie potrzebowaliśmy pomocy żadnego "przewodnika". Po okolicy kręcą się tacy, którzy są zdeterminowani pomagać i trzeba im stanowczo odmówić. Powrotna droga minęła bardzo szybko w towarzystwie sympatycznych rodaków, których spotkaliśmy. To był męczący, ale bardzo ciekawy dzień.

Pożegnanie z Egiptem

Drugiego dnia pobytu w Luksorze zwiedziliśmy Karnak, imponujący zespół świątyń poświęconych bogom tebańskim. Popołudnie spędziliśmy przyglądając się życiu mieszkańców, a wieczorem pojechaliśmy do Hurghady. Szukaniem hotelu nie musieliśmy się martwić, bo już znaliśmy jeden przy dworcu firmy Upper Egypt. Dwa tygodnie wcześniej dostaliśmy pokój za 80 funtów, więc pytanie o cenę było formalnością. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy w recepcji napisali nam 200. Myślałem, że to żarty, ale cena nie wróciła do normy nawet, kiedy już wychodziliśmy. Do tej pory nie wiemy, skąd taka różnica. Po dwóch tygodniach podróży raczej nie wyglądaliśmy na bogatszych. Na szczęście znaleźliśmy tani hotel, choć nikomu bym go nie polecił. No chyba, że w ramach kursu przetrwania. Następnego dnia wydaliśmy ostatnie pieniądze na taksówkę, która zabrała nas na lotnisko. Znów z góry patrzeliśmy na kraj faraonów, ale jakże inaczej niż 2 tygodnie wcześniej! Wtedy wszystko było nowe i tajemnicze, a teraz takie znajome. Aż tak bardzo, że nie planujemy powrotu.

Zdj cia

EGIPT / - / okolice oazy Bahariya / Czarna PustyniaEGIPT / - / Biała Pustynia / Falująca pustyniaEGIPT / - / Biała Pustynia / skalny grzybekEGIPT / - / okolice oazy Siwa / Wielkie Morze PiaskuEGIPT / - / Asuan / mama i córkaEGIPT / - / Asuan / Nubijska dziewczynaEGIPT / - / Asuan / Ojciec i synEGIPT / - / Asuan - zachodni brzeg Nilu / policjantEGIPT / - / okolice oazy Siwa / Słone jezioroEGIPT / - / Asuan / wspinaczka o zachodzie

Dodane komentarze

Mureks do czy
22.11.2020

Mureks 2020-11-22 22:52:01

Czy jak jechaliście w 2018 to na polskim MSZ również były zalecenia, że należy jeździć z wycieczkami zorganizowanymi ponieważ Egipt jest w stanie wyjątkowym? Ja myślałam o wynajmie samochodu bo widzę, że są możliwości wynajmu, że są międzynarodowe sieci wypożyczalni, no ale w sumie to nie wiem teraz co zrobić bo ostrzeżenia są takie groźne :). Czy było bezpiecznie?

dariusznow do czy
20.02.2018

dariusznow 2018-10-15 08:30:52

podziwiam samozaparcie i determinację Ja w 2011 roku jeszcze dekowałem się w kurortach, choć ciągnęło mnie poza hotele. To, co zwiedziliście za jednym wyjazdem mnie zajęło kilka :)

Przydatne adresy

tytu licznik ocena uwagi
Góry Podróże Fotografia 1015 Polski podróżnik, fotografik i alpinista Mariusz Lewicki przedstawia fantastyczne zdjęcia i relacje z Ameryki Północnej, Centralnej i Południowej, a także niektórych krajów Europy

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl