Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Egipt - Nilem pod prąd > EGIPT



Dzień 1. Przylot do Hurghady - naszego punktu zaczepienia
Warszawa pożegnała nas plejadą nocnych świateł, a do Hurghady wystartowaliśmy przed 7 rano. Lot trwał wyjątkowo długo, może właśnie dlatego, że z taką niecierpliwością czekałam na wakacje w Egipcie. Pilot wylądował wyjątkowo łagodnie. Tuż po opuszczeniu pokładu uderzył mnie podmuch gorącego powietrza, powietrza, które oszałamia i sprawia, że tracimy głowę.
Dzień 2. Luksor
Pobudka o 4.30. Szybka toaleta i ruszyliśmy z walizkami do recepcji. Nie wyjechaliśmy z hotelu bez przygód. Nieporozumienie, nerwy - tak w skrócie można opisać początek naszej wyprawy. A wszystko za sprawą obsługi hotelu, która była wyjątkowo niewyspana (co przy tutejszym systemie pracy jest zrozumiałe) lub po prostu chciała nas nieźle naciągnąć. Nie warto jednak o tym dłużej pisać, gdyż nieprzyjemna przygoda zakończyła się pomyślnie, pomyślnie dla nas.
Do Luksoru dojechaliśmy około 9 rano. Po drodze mijaliśmy zielone uprawy, gaiki palmowe, osiołki ciągnące wozy pełne bananów, wozy nazywane przez nas żartobliwie oślowozami. - "Jednak jest takie życie w Egipcie, zielone życie!" - pomyślałam. Okazało się, że nasza wycieczka liczy aż 5 osób + przewodnik. Z początku uważaliśmy, że to niezbyt wygodna sytuacja, jednak bardzo szybko doceniliśmy zalety małej wycieczki. Zaczęliśmy od imponującej Świątyni w Karnaku - Świątyni Amona-Re. Szczególnie zachwyciła mnie sala kolumnowa licząca 134 kolumny. Doskonale się ją fotografuje. Pół godzinki czasu wolnego to stanowczo zbyt mało, choć pewnie i cały dzień nie wystarczyłby, aby dokładnie przyjrzeć się urokom tej pięknej świątyni. Mam na myśli przeciętnego turystę, nie wspominając już o dobrze zapoznanych z tematem specjalistach historii czy architektury. Następnie fabryka papirusów, gdzie poczęstowano nas chłodną herbatką z hibiskusa, odegrano znany nam z wcześniejszych podróży pokaz "Jak wyrabia się papirusy", a sprzedawcy zaprezentowali swoje wyroby. Zjadłszy smaczny obiadek, przepłynęliśmy motorówką na zachodni brzeg Nilu. Tutaj ujrzeliśmy długo wyczekiwaną Dolinę Królów i zwiedziliśmy grobowce Ramzesa I, III i IX. Wewnętrznie czułam, że właśnie dzieje się "coś" bardzo ważnego. Spełniają się moje marzenia... Przejechaliśmy do Świątyni Hatszepsut, gdzie Polacy są zawsze mile widziani ze względu na pracujących tu polskich archeologów. Wspomina się również Kazimierza Michałowskiego, który od 1961 roku kierował pracami nad rekonstrukcją świątyni grobowej. To dziwne, wspaniałe uczucie, gdy obrazek z przeglądanej wcześniej książki pojawia się przed twoimi oczami i okazuje się żywy. Zresztą podczas całego zwiedzania byłam jak w transie, innym wymiarze, w innym czasie, we śnie. Jadąc sfotografować kolosy Memnona, zahaczyliśmy o fabrykę alabastru. Podobało mi się kilka rzeczy, lecz zakupy w pośpiechu zupełnie nie są w moim stylu. Alabastrowe obrazki, czy podstawki do książek dalej czekają na nabywcę.
Dochodzi 16.00, a tu już trzeba się zakwaterować na statek. Ja chcę jeszcze zwiedzać! Chyba pierwszy raz tak mocno poczułam chęć poznawania. Teraz mam zwiedzić statek? Statek Mrs Beau Soleil był i jest naprawdę dopieszczony pod każdym względem. Zachwyca efektownym wejściem, witrażami przy recepcji i zadbanym górnym pokładem. A i tak największe wrażenie wywiera miasto i zielone brzegi Nilu.
Późnym wieczorem wybraliśmy się całą grupką na przejażdżkę dorożkami. Wycieczka dostarczyła nam mnóstwa wrażeń. Luksor, miasto kontrastów, to bogactwo i bieda, luksusowe sklepy i brudne ulice. Na bazarze - Meksyk. Można tu oddać zniszczone buty do szewca, kupić żywą kurę na zupę, zrobić się na bóstwo w salonie fryzjerskim czy zjeść niesamowicie smaczny kebab. To tylko nieliczne z atrakcji. Dzieci machały do nas, zaczepiały, wyciągały dłonie po cukierki i... pieniądze. Mieszkańcy byli szczęśliwi, a w naszych oczach błyskały łzy. Kobiety zmierzały grupkami w stronę kolorowych klubów, mężczyźni głośno gawędzili, paląc sziszę. Małe brzdące błąkały się po ulicach, najczęściej bez opieki dorosłych. Tutaj maluchy żyją beztrosko, a potem wyrastają na wspaniałych, zaradnych ludzi. Dla nas ich świat jest zadziwiający, niemal przerażający. Chciałabym jednak choć na chwilkę stać się jego częścią, zapomnieć o tym co już poznałam i wtopić się w tłum...
Dzień 3. Przez gąszcze do salonów ślubnych
Zyskaliśmy dodatkowy dzień w Luksorze. Zdecydowaliśmy, że zagospodarujemy sobie czas do obiadu i popłyniemy na Bananową Wyspę. O godzinie 9. załadowaliśmy się na kolorową motorówkę i popłynęliśmy... hej! Po 40 minutach, dopłynęliśmy do celu i w towarzystwie tutejszych mieszkańców rozpoczęliśmy wędrówkę przez gąszcze. Wyspa poczęstowała nas białym winogronem i aromatycznymi listkami mięty. Nie odbierając sobie ani odrobiny tajemniczości i dzikości, odkryła przed nami krzaki dojrzewających mandarynek, pomarańczy i limonek,. Gościliśmy w egzotycznym sadzie, a ja, choć co prawda miałam nadzieję ujrzeć również życie kobiet i dzieci, czułam się jak Martyna Wojciechowska kręcąc Kobietę na krańcu świata lub Wojciech Cejrowski w Boso przez świat. Odpoczęliśmy, siedząc w przyjemnym cieniu i delektując się słodkimi bananami prosto z drzewa.
Wieczorem zaplanowaliśmy samodzielny spacer do centrum Luksoru. Luksor zamieszkuje ok. 184tys. mieszkańców. Ze względu na bardzo wysokie temperatury w ciągu dnia, życie towarzyskie rozpoczynają zaraz po zmroku. Wyobraźcie sobie tłumy Egipcjan przewijających się przez zakurzone, wąskie uliczki miasta. Port jest tak mały, że statki wycieczkowe cumują burta przy burcie. Aby zejść na ląd trzeba pokonać kilka jednostek.
Trafiliśmy na rozgrywki piłki nożnej. W wielu miejscach kibice śledzili przebieg meczu na telebimach rozstawionych w ogródkach restauracyjnych. No tak, trudno kilka plastikowych stolików i krzeseł nazwać restauracją, lecz innych przystani gastronomicznych tutaj nie znajdziemy. Słysząc dzikie okrzyki zapragnęłam znaleźć się na naszym statku i z bezpiecznej odległości obserwować ruch na ulicach. Idąc wśród rozkrzyczanych dzieci, rozbawionych mężczyzn i kobiet niosących zakupy, zeszliśmy nad spokojny brzeg Nilu. Tutaj natrafiliśmy na salon sukien ślubnych, w którym właśnie trwały gorące dyskusje. Wedle tutejszej tradycji koleżanki pomagały przyszłej pannie młodej wybrać suknię, błyszczące dodatki i makijaż. Doradzały, oceniały, przekrzykiwały się wzajemnie, a wszystko odbywało się w niezwykle przyjaznej atmosferze. Przygotowania do jednej z najważniejszych uroczystości w życiu każdej Egipcjanki, uwieczniał wynajęty fotograf. Zabawny obrazek, ale warty chwili uwagi.
Poczyniliśmy również zakupy. Targowanie szło nam całkiem nieźle. Warto wiedzieć, że jest to nieodzowny element tutejszego handlu. Oprócz oryginalnych pamiątek, poszukiwaliśmy również grzałki – bardzo przydatnej w parzeniu kawy czy herbaty. Po długim tłumaczeniu na wszelakie sposoby (mam na myśli dokładny opis sposobu użytkowania grzałki, pokazywanie na migi i rysowanie na kartce papieru) dogadaliśmy się z młodą kobietą, która podsunęła nam angielska nazwę – heater. Pomyślałam "jesteśmy uratowani!". Chłopcy z pobliskiego sklepu zaoferowali pomoc. Jeden z nich zabrał rower i po pięciu minutach wrócił z grzałką w dłoni. Przypuszczam, że pojechał po nią na pobliski bazar. Niesamowite, co? Nie ważne, że z pewnością sprzedał nam ją o wiele drożej niż kupił... Najważniejsze jest zaangażowanie! Przerywając zakupy, zatrzymaliśmy się w małej kawiarence. Poprosiłam o czaj banana (tradycyjną herbatkę ze świeżym listkiem mięty). Popijałam smakowitą esencję i chłonęłam...
Dzień 4. Uwaga, odpływamy!
Statek opuścił port tuż po godzinie 11. Ze smutkiem patrzyliśmy na oddalające się ulice Luksoru, ale wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze wiele. Mijaliśmy kolorowe wioski, stada ibisów oraz pasące się krowy i kozy. Podziwialiśmy gęste, soczyście zielone gaje palmowe i widniejące tuż za nimi - rozpalone do czerwoności góry. Doskonałą ochłodą okazał się basen, który mimo oblężeniu przez pozostałych pasażerów, zawsze pozostawiał odrobinę wolnego miejsca. Gawędząc z naszym przewodnikiem, swobodnie zadawaliśmy nurtujące nas pytania, a on opowiadał o tutejszej kulturze i zwyczajach.
Kierując się na południe w stronę Edfu, przepływaliśmy przez zaporę w Eśnie. Tutaj zaskoczył nas dość nietypowy handel. Do naszego statku podpłynęły drewniane łódki wypełnione kolorowymi tkaninami. Sprzedawcy podrzucali towar tak, aby trafić nim na górny pokład. My, pasażerowie, mieliśmy obejrzeć obrusy, czy też galabije (egipskie tuniki) i odrzucić pieniądze - zapłacić. Mimo rozpaczliwych nawoływań kupców, którzy operowali głównie językiem francuskim, żadna Madame i żaden Monsieur nie zdecydował się na zakupy. Przyznaję - niektóre rzeczy wyglądały interesująco. Czasem pakunki wpadały do rzeki, a Egipcjanie starali się je z niej wyłowić. Najczęściej jednak nie zdążali do nich dopłynąć i odrzucony przez turystów towar tonął w wodach Nilu… Odejść od burty, czy czekać na kolejny rzucony materiał? My usiedliśmy przy smacznej, popołudniowej herbatce z ciasteczkiem i delektowaliśmy się romantycznym zachodem słońca.
Dzień 5. Rytm czarnego serca
W nocy dopłynęliśmy do Edfu. Zwiedzanie zaczęliśmy wcześnie rano, aby zdążyć przed południowymi upałami. Im dalej na południe, tym goręcej. W porcie czekała na nas dorożka. Czyżby zabrakło jednego miejsca? Z trudem zapakowaliśmy się. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i ściśnięci jak sardynki ruszyliśmy do Świątyni Horusa - egipskiego boga nieba. Rankiem życie w Egipcie toczy się niespiesznie. Nieliczni zmierzają do pracy lub po drobne zakupy. Poczułam rytm czarnego serca, zupełnie niezależnego od turystów, przypływających statków, oddanego swej religii oraz tradycji. Mijaliśmy kolorowe, obdrapane, będące wiecznie w budowie bloki. Każdy dom ma być domem wielopokoleniowym, więc zawsze pozostawia się jedno piętro do dobudowania.
Świątynia robi ogromne wrażenie. Jej ogromne pylony o wysokości 35 metrów, szerokości – 35 metrów i długości 137 metrów zapierają dech w piersiach, sprawiają, że czujemy się malutcy i bezbronni. Wejścia do sali hipostylowej dumnie pilnuje posąg Horusa pod postacią sokoła. Warto zrobić sobie przy nim pamiątkowe zdjęcie. W sali kolumnowej pierwszy raz zobaczyłam w świątyni zachowany sufit. Chrześcijanie, którzy świątynię traktowali jako noclegownię, rozpalali w niej ogniska, więc sufit i ściany są osmalone. Cała budowla wspaniale się zachowała, gdyż przez lata przykrywały ją piaski pustyni. Niegdyś na jej miejscu stała wioska, a mieszkańcy ze względu na wykopaliska zostali z niej wypędzeni. Po zwiedzeniu ujmującej budowli wróciliśmy na postój "taksówek". Nasza dorożka odwiozła nas do portu. Tam, odebraliśmy zdjęcie zrobione przez Egipcjanina - fotografa i czym prędzej pobiegliśmy na statek, aby ochłodzić się w klimatyzowanej recepcji. Ruszyliśmy w drogę do Kom Ombo. Podziwiałam widoki, robiłam zdjęcia i popijałam słodki sok z pomarańczy. Trzeba wspomnieć, że w Egipcie należy pić wodę wyłącznie butelkowaną, słabsze żołądki powinny unikać również napojów z lodem i płukania zębów wodą z kranu. Nie dajmy się jednak zwariować! Nie jest powiedziane, że na pewno spotka nas zemsta faraona. Aby wypoczynek upłynął nam w komfortowej atmosferze, każdy podróżnik powinien wziąć ze sobą Nifuroksazyd. Godne polecenia są również ichniejsze – Antinal i Streptoquin. Wystarczy w aptece wskazać na brzuch, a aptekarz zrozumie o co chodzi.
Na miejsce dotarliśmy ok. 16. Świątynia w Kom Ombo jest słabo zachowana, lecz w promieniach zachodzącego słońca wygląda niesamowicie. Zwiedziliśmy ją dość szybko, a ja szczególnie zapamiętałam wyryte narzędzia lekarskie: nożyczki, szczypce, haki, przyrządy do leczenia zębów. Świadczy to o wysoce rozwiniętej ówczesnej medycynie. Nasz przewodnik specjalizował się w wyszukiwaniu cienia, toteż zwiedzanie nie było aż tak uciążliwe. Mogliśmy spokojnie skupić się na podziwianiu...
Ostatni odcinek rejsu ( Kom Ombo - Asuan) upłynął nam szybko. Odpoczywając na górnym pokładzie, po cichu żegnałam się z Nilem. Czułam, że coś mija, bezpowrotnie. Aby zapomnieć o smutku, zajrzeliśmy na galabija party. Wesołe rytmy pociągnęły nas w stronę parkietu. Taneczne szaleństwo przerwaliśmy tuż po dotarciu do Asuanu. Jak co wieczór wybraliśmy się na nocny spacer. Mohamed zaprowadził nas do ciemnej, zakurzonej "knajpki". Spojrzeliśmy po sobie, a on na to "jeśli coś jest nie tak, to możemy zmienić". Bez namysłu usiedliśmy do stolika. Sami na pewno nigdy nie wybralibyśmy się w takie miejsce, lecz mając przy sobie egipskiego przewodnika czuliśmy się bezpiecznie. Popijając czaj banana przysłuchiwałam się rozmowie, lecz myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Wspominałam. Chciałam upewnić się, że wszystko pamiętam. Noc ukryła błyszczące oczy...
Dzień 6. Betonowy lotos
Pobudka o 6.30. Szybkie pakowanie i śniadanie - nasz ostatni dzień rejsu. Byliśmy już daleko na południe, w Asuanie. Chociaż zwiedzanie rozpoczęliśmy wcześnie rano od niedokończonego obelisku, upał nieźle dawał się nam we znaki. Następnym punktem programu była Wielka Tama w Asuanie, która zaopatruje w prąd cały Egipt. Zabytki takie jak Świątynia Abu Simbel zostały przeniesione na wyższe tereny, gdyż groziło im zalanie przez sztuczne jezioro Nasera - zbiornik zaporowy. W okolicy zachodniego końca tamy widnieje wieża w kształcie kwiatu lotosu. To pomnik przyjaźni egipsko - radzieckiej. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do egipskiej perfumerii. Niech zgadnę, jakie zapachy nam zaproponują? Orientalny sekret pustyni, słodką Kleopatrę czy Ramzesa II. A może ekstrakt z kwiatu lotosu, jaśminu lub drzewa sandałowego? Zapachy zawróciły nam w głowie, lecz nie na tyle, by kupować niemożliwie drogie buteleczki naturalnych esencji. Na koniec przepłynęliśmy krótki odcinek Nilu feluką. Jeszcze chwilka na pokładzie dostojnej Mrs Beau Soleil i ruszyliśmy w drogę do Luksoru... Przed nami jeszcze tydzień spędzony w Hurghadzie. Po tak intensywnie spędzonym tygodniu myślałam "co ja tam będę robić, czekają mnie nudy". Jednak doskonale odnalazłam się w wakacyjnej atmosferze hotelu. Zapomniałam o swojej leniwej naturze i wiem, że w żadem sposób nie zmarnowałam czasu jaki miałam przyjemność spędzić w Egipcie.
Warszawa pożegnała nas plejadą nocnych świateł, a do Hurghady wystartowaliśmy przed 7 rano. Lot trwał wyjątkowo długo, może właśnie dlatego, że z taką niecierpliwością czekałam na wakacje w Egipcie. Pilot wylądował wyjątkowo łagodnie. Tuż po opuszczeniu pokładu uderzył mnie podmuch gorącego powietrza, powietrza, które oszałamia i sprawia, że tracimy głowę.
Dzień 2. Luksor
Pobudka o 4.30. Szybka toaleta i ruszyliśmy z walizkami do recepcji. Nie wyjechaliśmy z hotelu bez przygód. Nieporozumienie, nerwy - tak w skrócie można opisać początek naszej wyprawy. A wszystko za sprawą obsługi hotelu, która była wyjątkowo niewyspana (co przy tutejszym systemie pracy jest zrozumiałe) lub po prostu chciała nas nieźle naciągnąć. Nie warto jednak o tym dłużej pisać, gdyż nieprzyjemna przygoda zakończyła się pomyślnie, pomyślnie dla nas.
Do Luksoru dojechaliśmy około 9 rano. Po drodze mijaliśmy zielone uprawy, gaiki palmowe, osiołki ciągnące wozy pełne bananów, wozy nazywane przez nas żartobliwie oślowozami. - "Jednak jest takie życie w Egipcie, zielone życie!" - pomyślałam. Okazało się, że nasza wycieczka liczy aż 5 osób + przewodnik. Z początku uważaliśmy, że to niezbyt wygodna sytuacja, jednak bardzo szybko doceniliśmy zalety małej wycieczki. Zaczęliśmy od imponującej Świątyni w Karnaku - Świątyni Amona-Re. Szczególnie zachwyciła mnie sala kolumnowa licząca 134 kolumny. Doskonale się ją fotografuje. Pół godzinki czasu wolnego to stanowczo zbyt mało, choć pewnie i cały dzień nie wystarczyłby, aby dokładnie przyjrzeć się urokom tej pięknej świątyni. Mam na myśli przeciętnego turystę, nie wspominając już o dobrze zapoznanych z tematem specjalistach historii czy architektury. Następnie fabryka papirusów, gdzie poczęstowano nas chłodną herbatką z hibiskusa, odegrano znany nam z wcześniejszych podróży pokaz "Jak wyrabia się papirusy", a sprzedawcy zaprezentowali swoje wyroby. Zjadłszy smaczny obiadek, przepłynęliśmy motorówką na zachodni brzeg Nilu. Tutaj ujrzeliśmy długo wyczekiwaną Dolinę Królów i zwiedziliśmy grobowce Ramzesa I, III i IX. Wewnętrznie czułam, że właśnie dzieje się "coś" bardzo ważnego. Spełniają się moje marzenia... Przejechaliśmy do Świątyni Hatszepsut, gdzie Polacy są zawsze mile widziani ze względu na pracujących tu polskich archeologów. Wspomina się również Kazimierza Michałowskiego, który od 1961 roku kierował pracami nad rekonstrukcją świątyni grobowej. To dziwne, wspaniałe uczucie, gdy obrazek z przeglądanej wcześniej książki pojawia się przed twoimi oczami i okazuje się żywy. Zresztą podczas całego zwiedzania byłam jak w transie, innym wymiarze, w innym czasie, we śnie. Jadąc sfotografować kolosy Memnona, zahaczyliśmy o fabrykę alabastru. Podobało mi się kilka rzeczy, lecz zakupy w pośpiechu zupełnie nie są w moim stylu. Alabastrowe obrazki, czy podstawki do książek dalej czekają na nabywcę.
Dochodzi 16.00, a tu już trzeba się zakwaterować na statek. Ja chcę jeszcze zwiedzać! Chyba pierwszy raz tak mocno poczułam chęć poznawania. Teraz mam zwiedzić statek? Statek Mrs Beau Soleil był i jest naprawdę dopieszczony pod każdym względem. Zachwyca efektownym wejściem, witrażami przy recepcji i zadbanym górnym pokładem. A i tak największe wrażenie wywiera miasto i zielone brzegi Nilu.
Późnym wieczorem wybraliśmy się całą grupką na przejażdżkę dorożkami. Wycieczka dostarczyła nam mnóstwa wrażeń. Luksor, miasto kontrastów, to bogactwo i bieda, luksusowe sklepy i brudne ulice. Na bazarze - Meksyk. Można tu oddać zniszczone buty do szewca, kupić żywą kurę na zupę, zrobić się na bóstwo w salonie fryzjerskim czy zjeść niesamowicie smaczny kebab. To tylko nieliczne z atrakcji. Dzieci machały do nas, zaczepiały, wyciągały dłonie po cukierki i... pieniądze. Mieszkańcy byli szczęśliwi, a w naszych oczach błyskały łzy. Kobiety zmierzały grupkami w stronę kolorowych klubów, mężczyźni głośno gawędzili, paląc sziszę. Małe brzdące błąkały się po ulicach, najczęściej bez opieki dorosłych. Tutaj maluchy żyją beztrosko, a potem wyrastają na wspaniałych, zaradnych ludzi. Dla nas ich świat jest zadziwiający, niemal przerażający. Chciałabym jednak choć na chwilkę stać się jego częścią, zapomnieć o tym co już poznałam i wtopić się w tłum...
Dzień 3. Przez gąszcze do salonów ślubnych
Zyskaliśmy dodatkowy dzień w Luksorze. Zdecydowaliśmy, że zagospodarujemy sobie czas do obiadu i popłyniemy na Bananową Wyspę. O godzinie 9. załadowaliśmy się na kolorową motorówkę i popłynęliśmy... hej! Po 40 minutach, dopłynęliśmy do celu i w towarzystwie tutejszych mieszkańców rozpoczęliśmy wędrówkę przez gąszcze. Wyspa poczęstowała nas białym winogronem i aromatycznymi listkami mięty. Nie odbierając sobie ani odrobiny tajemniczości i dzikości, odkryła przed nami krzaki dojrzewających mandarynek, pomarańczy i limonek,. Gościliśmy w egzotycznym sadzie, a ja, choć co prawda miałam nadzieję ujrzeć również życie kobiet i dzieci, czułam się jak Martyna Wojciechowska kręcąc Kobietę na krańcu świata lub Wojciech Cejrowski w Boso przez świat. Odpoczęliśmy, siedząc w przyjemnym cieniu i delektując się słodkimi bananami prosto z drzewa.
Wieczorem zaplanowaliśmy samodzielny spacer do centrum Luksoru. Luksor zamieszkuje ok. 184tys. mieszkańców. Ze względu na bardzo wysokie temperatury w ciągu dnia, życie towarzyskie rozpoczynają zaraz po zmroku. Wyobraźcie sobie tłumy Egipcjan przewijających się przez zakurzone, wąskie uliczki miasta. Port jest tak mały, że statki wycieczkowe cumują burta przy burcie. Aby zejść na ląd trzeba pokonać kilka jednostek.
Trafiliśmy na rozgrywki piłki nożnej. W wielu miejscach kibice śledzili przebieg meczu na telebimach rozstawionych w ogródkach restauracyjnych. No tak, trudno kilka plastikowych stolików i krzeseł nazwać restauracją, lecz innych przystani gastronomicznych tutaj nie znajdziemy. Słysząc dzikie okrzyki zapragnęłam znaleźć się na naszym statku i z bezpiecznej odległości obserwować ruch na ulicach. Idąc wśród rozkrzyczanych dzieci, rozbawionych mężczyzn i kobiet niosących zakupy, zeszliśmy nad spokojny brzeg Nilu. Tutaj natrafiliśmy na salon sukien ślubnych, w którym właśnie trwały gorące dyskusje. Wedle tutejszej tradycji koleżanki pomagały przyszłej pannie młodej wybrać suknię, błyszczące dodatki i makijaż. Doradzały, oceniały, przekrzykiwały się wzajemnie, a wszystko odbywało się w niezwykle przyjaznej atmosferze. Przygotowania do jednej z najważniejszych uroczystości w życiu każdej Egipcjanki, uwieczniał wynajęty fotograf. Zabawny obrazek, ale warty chwili uwagi.
Poczyniliśmy również zakupy. Targowanie szło nam całkiem nieźle. Warto wiedzieć, że jest to nieodzowny element tutejszego handlu. Oprócz oryginalnych pamiątek, poszukiwaliśmy również grzałki – bardzo przydatnej w parzeniu kawy czy herbaty. Po długim tłumaczeniu na wszelakie sposoby (mam na myśli dokładny opis sposobu użytkowania grzałki, pokazywanie na migi i rysowanie na kartce papieru) dogadaliśmy się z młodą kobietą, która podsunęła nam angielska nazwę – heater. Pomyślałam "jesteśmy uratowani!". Chłopcy z pobliskiego sklepu zaoferowali pomoc. Jeden z nich zabrał rower i po pięciu minutach wrócił z grzałką w dłoni. Przypuszczam, że pojechał po nią na pobliski bazar. Niesamowite, co? Nie ważne, że z pewnością sprzedał nam ją o wiele drożej niż kupił... Najważniejsze jest zaangażowanie! Przerywając zakupy, zatrzymaliśmy się w małej kawiarence. Poprosiłam o czaj banana (tradycyjną herbatkę ze świeżym listkiem mięty). Popijałam smakowitą esencję i chłonęłam...
Dzień 4. Uwaga, odpływamy!
Statek opuścił port tuż po godzinie 11. Ze smutkiem patrzyliśmy na oddalające się ulice Luksoru, ale wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze wiele. Mijaliśmy kolorowe wioski, stada ibisów oraz pasące się krowy i kozy. Podziwialiśmy gęste, soczyście zielone gaje palmowe i widniejące tuż za nimi - rozpalone do czerwoności góry. Doskonałą ochłodą okazał się basen, który mimo oblężeniu przez pozostałych pasażerów, zawsze pozostawiał odrobinę wolnego miejsca. Gawędząc z naszym przewodnikiem, swobodnie zadawaliśmy nurtujące nas pytania, a on opowiadał o tutejszej kulturze i zwyczajach.
Kierując się na południe w stronę Edfu, przepływaliśmy przez zaporę w Eśnie. Tutaj zaskoczył nas dość nietypowy handel. Do naszego statku podpłynęły drewniane łódki wypełnione kolorowymi tkaninami. Sprzedawcy podrzucali towar tak, aby trafić nim na górny pokład. My, pasażerowie, mieliśmy obejrzeć obrusy, czy też galabije (egipskie tuniki) i odrzucić pieniądze - zapłacić. Mimo rozpaczliwych nawoływań kupców, którzy operowali głównie językiem francuskim, żadna Madame i żaden Monsieur nie zdecydował się na zakupy. Przyznaję - niektóre rzeczy wyglądały interesująco. Czasem pakunki wpadały do rzeki, a Egipcjanie starali się je z niej wyłowić. Najczęściej jednak nie zdążali do nich dopłynąć i odrzucony przez turystów towar tonął w wodach Nilu… Odejść od burty, czy czekać na kolejny rzucony materiał? My usiedliśmy przy smacznej, popołudniowej herbatce z ciasteczkiem i delektowaliśmy się romantycznym zachodem słońca.
Dzień 5. Rytm czarnego serca
W nocy dopłynęliśmy do Edfu. Zwiedzanie zaczęliśmy wcześnie rano, aby zdążyć przed południowymi upałami. Im dalej na południe, tym goręcej. W porcie czekała na nas dorożka. Czyżby zabrakło jednego miejsca? Z trudem zapakowaliśmy się. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i ściśnięci jak sardynki ruszyliśmy do Świątyni Horusa - egipskiego boga nieba. Rankiem życie w Egipcie toczy się niespiesznie. Nieliczni zmierzają do pracy lub po drobne zakupy. Poczułam rytm czarnego serca, zupełnie niezależnego od turystów, przypływających statków, oddanego swej religii oraz tradycji. Mijaliśmy kolorowe, obdrapane, będące wiecznie w budowie bloki. Każdy dom ma być domem wielopokoleniowym, więc zawsze pozostawia się jedno piętro do dobudowania.
Świątynia robi ogromne wrażenie. Jej ogromne pylony o wysokości 35 metrów, szerokości – 35 metrów i długości 137 metrów zapierają dech w piersiach, sprawiają, że czujemy się malutcy i bezbronni. Wejścia do sali hipostylowej dumnie pilnuje posąg Horusa pod postacią sokoła. Warto zrobić sobie przy nim pamiątkowe zdjęcie. W sali kolumnowej pierwszy raz zobaczyłam w świątyni zachowany sufit. Chrześcijanie, którzy świątynię traktowali jako noclegownię, rozpalali w niej ogniska, więc sufit i ściany są osmalone. Cała budowla wspaniale się zachowała, gdyż przez lata przykrywały ją piaski pustyni. Niegdyś na jej miejscu stała wioska, a mieszkańcy ze względu na wykopaliska zostali z niej wypędzeni. Po zwiedzeniu ujmującej budowli wróciliśmy na postój "taksówek". Nasza dorożka odwiozła nas do portu. Tam, odebraliśmy zdjęcie zrobione przez Egipcjanina - fotografa i czym prędzej pobiegliśmy na statek, aby ochłodzić się w klimatyzowanej recepcji. Ruszyliśmy w drogę do Kom Ombo. Podziwiałam widoki, robiłam zdjęcia i popijałam słodki sok z pomarańczy. Trzeba wspomnieć, że w Egipcie należy pić wodę wyłącznie butelkowaną, słabsze żołądki powinny unikać również napojów z lodem i płukania zębów wodą z kranu. Nie dajmy się jednak zwariować! Nie jest powiedziane, że na pewno spotka nas zemsta faraona. Aby wypoczynek upłynął nam w komfortowej atmosferze, każdy podróżnik powinien wziąć ze sobą Nifuroksazyd. Godne polecenia są również ichniejsze – Antinal i Streptoquin. Wystarczy w aptece wskazać na brzuch, a aptekarz zrozumie o co chodzi.
Na miejsce dotarliśmy ok. 16. Świątynia w Kom Ombo jest słabo zachowana, lecz w promieniach zachodzącego słońca wygląda niesamowicie. Zwiedziliśmy ją dość szybko, a ja szczególnie zapamiętałam wyryte narzędzia lekarskie: nożyczki, szczypce, haki, przyrządy do leczenia zębów. Świadczy to o wysoce rozwiniętej ówczesnej medycynie. Nasz przewodnik specjalizował się w wyszukiwaniu cienia, toteż zwiedzanie nie było aż tak uciążliwe. Mogliśmy spokojnie skupić się na podziwianiu...
Ostatni odcinek rejsu ( Kom Ombo - Asuan) upłynął nam szybko. Odpoczywając na górnym pokładzie, po cichu żegnałam się z Nilem. Czułam, że coś mija, bezpowrotnie. Aby zapomnieć o smutku, zajrzeliśmy na galabija party. Wesołe rytmy pociągnęły nas w stronę parkietu. Taneczne szaleństwo przerwaliśmy tuż po dotarciu do Asuanu. Jak co wieczór wybraliśmy się na nocny spacer. Mohamed zaprowadził nas do ciemnej, zakurzonej "knajpki". Spojrzeliśmy po sobie, a on na to "jeśli coś jest nie tak, to możemy zmienić". Bez namysłu usiedliśmy do stolika. Sami na pewno nigdy nie wybralibyśmy się w takie miejsce, lecz mając przy sobie egipskiego przewodnika czuliśmy się bezpiecznie. Popijając czaj banana przysłuchiwałam się rozmowie, lecz myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Wspominałam. Chciałam upewnić się, że wszystko pamiętam. Noc ukryła błyszczące oczy...
Dzień 6. Betonowy lotos
Pobudka o 6.30. Szybkie pakowanie i śniadanie - nasz ostatni dzień rejsu. Byliśmy już daleko na południe, w Asuanie. Chociaż zwiedzanie rozpoczęliśmy wcześnie rano od niedokończonego obelisku, upał nieźle dawał się nam we znaki. Następnym punktem programu była Wielka Tama w Asuanie, która zaopatruje w prąd cały Egipt. Zabytki takie jak Świątynia Abu Simbel zostały przeniesione na wyższe tereny, gdyż groziło im zalanie przez sztuczne jezioro Nasera - zbiornik zaporowy. W okolicy zachodniego końca tamy widnieje wieża w kształcie kwiatu lotosu. To pomnik przyjaźni egipsko - radzieckiej. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do egipskiej perfumerii. Niech zgadnę, jakie zapachy nam zaproponują? Orientalny sekret pustyni, słodką Kleopatrę czy Ramzesa II. A może ekstrakt z kwiatu lotosu, jaśminu lub drzewa sandałowego? Zapachy zawróciły nam w głowie, lecz nie na tyle, by kupować niemożliwie drogie buteleczki naturalnych esencji. Na koniec przepłynęliśmy krótki odcinek Nilu feluką. Jeszcze chwilka na pokładzie dostojnej Mrs Beau Soleil i ruszyliśmy w drogę do Luksoru... Przed nami jeszcze tydzień spędzony w Hurghadzie. Po tak intensywnie spędzonym tygodniu myślałam "co ja tam będę robić, czekają mnie nudy". Jednak doskonale odnalazłam się w wakacyjnej atmosferze hotelu. Zapomniałam o swojej leniwej naturze i wiem, że w żadem sposób nie zmarnowałam czasu jaki miałam przyjemność spędzić w Egipcie.
Rejs po Nilu był wspaniałą przygodą. Przyniósł masę niespodzianek i dostarczył niezapomnianych emocji. Starałam się uchwycić jak najwięcej. Poznawać, by już za chwilkę się pożegnać, a potem zatęsknić. Wciąż trudno mi uwierzyć w to gdzie byłam, co robiłam i co widziałam. Poznałam świat ułożony według zupełnie innych wartości. Poznałam wspaniałych ludzi, którzy potrafią się cieszyć z każdego drobiazgu jaki przyniesie im los. I w końcu, znów poznałam samą siebie, tak jak lubię...
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.