Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Moje Indie-Pierwsze wrażenie i co było potem > INDIE


asheekk asheekk Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie INDIE / Rajastan / Agra / Fort w Agrze popołudniową porąKrótka opowieść o mojej pierwszej przygodzie z Indiami, którą przeżyłam podróżując po Rajastanie w 2007 r. Pierwsze wrażenie, próba ogarnięcia i otwarte ze zdziwienia oczy. Zapraszam do lektury krótkiego bardzo subiektywnego opisu moich Indii.

Lotnisko Indiri Ghandi w New Delhi, poranek, po krótkiej, bezsennej nocy z racji różnicy czasu związanej z podróżą na wschód. Wysiadamy z samolotu i od razu uderza nas zapach, który potem będzie nam towarzyszył do końca podróży, a za którym teraz tęsknię… Troszkę duszący, trochę słodki, ale w zasadzie- przyjemny a nie, jak słyszałyśmy z różnych opowieści, nie do zniesienia.
Po przebrnięciu przez labirynt indyjskiej biurokracji wydostajemy się wreszcie na ląd. Wyjazd z lotniska przypominał walkę. Nie istnieje tam coś takiego jak pasy ruchu. Obowiązuje zasada: zmieścisz się to jedziesz… I się mieszczą. Oprócz samochodów, z drogi korzystają niezliczone ilości rowerów, riksz, zaprzęgów konnych i „wołowych”. Do tego pomiędzy tym całym towarzystwem kręcą się święte krowy, które za nic mają całe zamieszanie panujące na drodze. Nasz samochód przedzierał się z wirtuozerią przez ten gąszcz innych pojazdów, a kierowca zawsze w ostatniej chwili znajdował miejsce dla nas. Do tego ciągły ryk klaksonów samochodowych i tych w mechanicznych rikszach. Noo dźwięk klaksonów rikszowych przypominał raczej jęk zarzynanego kota, ale głośny i skuteczny Nieraz miałam wrażenie, że to właśnie klakson jest najlepiej działającą częścią w indyjskich pojazdach. Urzekające było to, że cały ten, w naszym mniemaniu chaos, był można rzec spokojny i poukładany. Żaden z kierowców nie okazywał zdenerwowania ani zniecierpliwienia. Po prostu, jechał do przodu w miarę możliwości, jak inni pozwalali. Próbowałam wyobrazić sobie polskiego kierowcę nerwusa w takiej sytuacji. Dostałby pewnie zawału serca po paru sekundach, nie mówiąc już o tym, że wachlarz przekleństw skończyłby się szybko i musiałby się powtarzać… A tam nic, stoicki spokój i spokojne czekanie na swoją kolej.
Po jakimś czasie wyjechaliśmy z miasta na drogę prowadzącą na północ, do Rajastanu, na pustynię. Droga prosta jak odrysowana od linijki. Im bardziej zbliżaliśmy się do pustyni, tym bardziej krajobraz stawał się surowy i monotonny. Zielone drzewa przekształcały się w rachityczne, suche krzewy i zarośla. Trawa zanikała, pojawiał się piach…. Pierwszy wielbłąd na drodze zaprzężony w dwukołowy wózek wzbudził nasze żywe zainteresowanie, pierwszy autobus załadowany po dach wydał się cudem, pierwsze stado krów przechodzące prze ulicę, choć nie takie przecież egzotyczne, również było dla nas interesujące, pierwsze Hinduski spacerujące wzdłuż drogi, całe okryte (łącznie z twarzą) kolorowym sari sprawiały, że poczułyśmy się jak w innym zupełnie świecie… Nie mogłam na początku uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że jeszcze w dzień poprzedni o tej porze byliśmy w mroźnym Krakowie… a tu upał, słońce, droga przez pustynię i krajobrazy, które do tej pory znałam jedynie z filmów. Z czasem jednak na drodze pojawiało się coraz więcej wielbłądów, coraz więcej krów a i nasze zmęczenie dawało się we znaki… W takiej sennej atmosferze dotarliśmy do Mandawy. Tam też przeżyłyśmy lekki szok wychodząc na miasto. Przez pierwsze piętnaście minut chciałam uciekać… Na każdym kroku spojrzenia i zaczepki młodych chłopaków, którzy byli żywo zainteresowani podróżującymi samotnie dziewczynami. Z każdego sklepiku wychylała się głowa wołająca nas do środka, żeby tylko zobaczyć… Do tego sam wygląd miasteczka. Wszechobecnie panujący chaos, bite drogi, rynsztoki i życie, które toczyło się wprost na ulicy. Otwarte drzwi domów, siedzący na progach mieszkańcy, biegające wszędzie dzieciaki. Nie daj Boże, jak człowiek zapuścił się troszkę w głąb w jakąś pomniejszą uliczkę, a dzieciarnia to wyczaiła-nie było zmiłuj. Obstąpywały i były żywo zainteresowane, kto my zaś jesteśmy. Było to troszkę nużące, zwłaszcza przy naszym zmęczeniu, jednak -jak dla mnie w sumie, bardzo sympatyczne i zabawne.
Na ulicach działo się „wszystko”. Kwitł handel na małych przenośnych wózeczkach, jeździły autobusy, riksze, chodziło całe zoo, biegały dzieciaki, chodzili ludzie z tobołami na głowach… Pierwsze wrażenie jakie można odnieść patrząc na to wszystko i będąc w środku to wrażenie całkowitego chaosu. Człowiek czuje się zagubiony i obcy i każda ujrzana blada twarz dodaje otuchy. Wtopić w tłum się nie da z racji odmiennego zupełnie wyglądu ( i jak, w moim przypadku, również wzrostu).Trzeba się po prostu przyzwyczaić… A przyzwyczaiłam się bardzo szybko… Już po jakiejś pół godzinie spaceru, poczułam się ok. Chaos tak bardzo nie przeszkadzał, manewrowanie pomiędzy krowami, dzieciakami i rikszami okazało się nie być aż tak trudne… Miasteczko powoli nas przyjmowało… Późnym popołudniem poszłyśmy jeszcze do pałacu, gdzie z samej góry roztaczał się piękny widok na miasto, a w szczególności na biały meczet, z którego minaretów rozlegały się jęki, elektronicznego, podejrzewam muezina, wzywające na modlitwę o zachodzie słońca. Do tego tysiące gołębi krążących nad miastem i wokół pałacu. Pomyślałam: ”dobrze trafiłam… z deszczu pod rynnę… Z Krakowa, miasta opanowanego przez te urocze ptaszyny, do kraju, przy którym Kraków jest miejscem gdzie gołąb wydaje się prawie wyginął…”
Dzień zakończyłyśmy moim pierwszym zakupem, tj skórzanych bucików, które Pan specjalnie dla mnie rozbijał młotkiem na kopycie i za bardzo nie chciał się targować, gdyż twierdził, że na taką dużą stopę trzeba dużo skóry… Targ został w końcu dobity (teraz myślę, że można było się jeszcze …) i uzbrojona w nowe buciki poszłysmy do hoteliku na małe co nieco i odpoczynek… Pierwsze spotkanie z kuchnią indyjską niezbyt pozytywne… W kurczaku mało było mięsa… warzywa tak pikantne, że w oczach stawały łzy… tylko ciapati pyszne…
Takie było nasze pierwsze zetknięcie z Indiami… Potem z dnia na dzień nabierałam coraz większego przekonania, że to co dla nas jest chaosem, dla nich jest porządkiem, że każdy w tym pozornym chaosie odnajduje siebie miejsce. Szczególnie uczucia takiego doznałam w Jodhpurze. Pięknym mieście z niebieskimi domami. Wybrałam się na samotny spacer i na małe zakupy. Oczywiście przez dotarciem na targ parę razy zabłądziłam… W każdym razie będąc tam, nagle poczułam się - dobrze. Wiedziałam już jak poruszać się w gęstwinie ludzi, pojazdów i zwierząt. Nauczyłam się, że jak ktoś na mnie trąbi, to po to, żeby mi oznajmić, że jest blisko i chce przejechać, a zrobi to jak się usunę i ani ułamka sekundy wcześniej. I tutaj pojęcie ułamka sekundy ma właśnie kolosalne znaczenie. Ma się wrażenie, że fakt, że ktoś nie został stratowany zależy właśnie od tego ułamka sekundy. To jednak działa… Patrząc na tłum ludzi poruszający się, po ulicy ( a mogłam z racji mojego wzrostu spojrzeć na to wszystko troszkę z góry), miałam wrażenie, że jest to jeden organizm, że każdy zna doskonale swoje miejsce w szyku. Oprócz tego toczy się ciągle walka o przetrwanie, nie tylko w kwestii poruszania się, ale również przeżycia… Całość jednak płynie, porusza się z gracją i sprawia wrażenie harmonijnej całości… I ja właśnie w tym momencie poczułam się częścią tej całości, z czego byłam bardzo szczęśliwa. Przestałam się bać rikszarzy, samochodów, chciałam przejść przez ulice - po prostu przechodziłam. Slalomem, szybko, zwinnie, stosując zasadę „ułamka sekundy”. Jednej tylko rzeczy nie umiałam ignorować. Mianowicie świętych krów, przed którymi czułam prawdziwy respekt, a to z tego powodu, że jedna taka księżniczka ubodła mnie w świątyni Karni Mata pod Bikanerem i od tego czasu czuję przed nimi respekt. Staram się ich nie prowokować i omijać z daleka. One bowiem nie stosują zasady ułamka sekundy, tylko twardych rogów… Ale w końcu to one są święte, ja tam byłam intruzem i na owe rogi się nadziałam… hierarchia panuje tutaj szczególna i trzeba się jej nauczyć.
Życie w Indiach toczy się innym trybem niż w Europie. Wszystko dla przeciętnego zjadacza europejskiego chleba jest inne. Może się wydawać bardziej prymitywne i biedne, ale ja nie chciałam tak na to patrzeć. My uważamy, że nasza cywilizacja jest jedynym i obowiązującym wyznacznikiem rozwoju. Oceniając kraj jako cywilizowany bądź nie, jako punkt odniesienia bierzemy Europę i jej kulturę. Mówiąc kraje trzeciego świata, bądź bardziej eufemistycznie, kraje rozwijające się, uważamy, że pierwszym światem jesteśmy my. Staramy się narzucić innym nasz sposób myślenia i co, najgorsze, wmawiać również, że to co nas uszczęśliwia, da szczęście również innym. Świat jednak nie ogranicza się jedynie do małej, bogatej i snobistycznej Europy… Jego dusza jest właśnie w takich krajach jak Indie. Indie fascynują. Dla wielu są skansenem. Symbolem uduchowienia, egzotyki… Ja starałam się oprócz tego zaobserwować również życie codzienne. Najlepszą ku temu okazją były samotne spacery po wąskich uliczkach, niejednokrotnie nie wiadomo gdzie prowadzących, obserwacja ludzi podczas podróży przez małe wioski i miasteczka. Zdaję sobie sprawę, że była to jedynie obserwacja z zewnątrz. Mogłam zobaczyć to, co widać było na ulicy, nie miałam niestety okazji bliżej przyjrzeć się życiu tam. Myślę jednak, ze wprawne oko niejedno może wyłowić nawet z pobieżnej jedynie obserwacji… Życie toczy się na ulicy. Zarówno codzienne jak i towarzyskie. Ludzie siedzą, pracują rozmawiają, a nawet niektórzy najmłodsi nie krępują się wysikać do rynsztoku… Drzwi do domów są w większości przypadków otwarte… Jeśli gdzieś znajduje się miejsce pracy, również dzieje się to na widoku publicznym. Ludzie gotują, szyją, wyrabiają różne przedmioty itd., nie zamykają się, nie potrzebują widocznie do pracy tzw. świętego spokoju. Nie przeszkadza im hałas, rozgardiasz, zamieszanie, jakie dzieje się na ulicy. Wiele rzeczy robi się tutaj prostymi sposobami. Wynika to z prostej przyczyny. Nie ma tu zbyt wielu sklepów. To, czego się nie da kupić trzeba po prostu zrobić. Albo zrobić i sprzedać innym. Idąc ulicą może się wydawać, że w tym kraju nie istnieje masowa produkcja w naszym tego słowa znaczeniu (wszyscy jednak wiemy, że jest inaczej, jednakże towary wyprodukowane w Indiach masowo, nie trafiają na rodzimy rynek). Ulica tętni życiem. Panuje ciągły ruch, ciągły hałas, tłok jest taki, że wydaje się niemożliwym wejście weń. A potem okazuje się, że może wjechać samochód… Pamiętam taką sytuacje. Szłam uliczką Starego Delhi. Żeby iść dalej musiałam przedostać się przez tłum, jaki się zgromadził nagle u wylotu małej przecznicy. Ludzie, riksze, motocykle. Totalny chaos, wszyscy trąbią próbując się przedostać a ja cierpliwie czekam szukając najmniejszej luki by się przedostać dalej. Nagle w ten ścisk, gdzie nie dałoby się wcisnąć szpilki, na pełnym luzie wchodzi krowa… I znajduje się dla niej miejsce. Nikt się specjalnie jej obecnością nie przejął. Po prostu sobie weszła. W uliczkę tak wąską, że wątpię, że zmieściłby się samochód… W tłum ludzi, riksz i sam Bóg wie czego jeszcze… Aż się na głos zaśmiałam jak to zobaczyłam i pomyślałam, że jeszcze dużo wody musi w Gangesie upłynąć, zanim zrozumiem do końca ( jeśli to w ogóle jest możliwe) jakie reguły tu obowiązują i… że krowa zawsze się zmieści.… A już myślałam, że w miarę nauczyłam się tu poruszać… Po tym wszystkim poszłam w ślady tejże krowy i też po prostu wlazłam tam gdzie chciałam i też się dało.
No tak wszystko jest takie inne, egzotyczne, zapierające dech w piersiach. Po ulicach chodzimy niemalże oszołomieni… oszołomieni wszystkim co jest wokół.. widokiem, zapachem, dźwiękami… Indie chłonie się wszystkimi zmysłami, łącznie z tym szóstym…
Po jakimś czasie, gdy pierwsze przerażenie innością zamieni się w zachwyt, nachodzą też inne, bardziej smutne refleksje… Indie to nie tylko feria barw, mieszanina oszałamiających zapachów czy też kakofonia świdrujących dźwięków To również kraj gdzie niejednokrotnie wśród ogromnej masy ludzi trudno dostrzec pojedynczego człowieka…On tam jednak jest i się co jakiś czas wyłania. Gdy ogarnie się już ulicę, zacznie postrzegać ją jako jeden organizm, przychodzi taka chwila, gdy dostrzec tam można ludzkie dramaty i nieszczęścia: żebrzące zasmarkane dzieci, ludzi, których jedynym majątkiem jest koszula i kawałek tektury do spania, całą rodziną mieszkającą w chatce zbitej z kilku desek i kawałka blachy… To jest mroczna strona tego kraju, ale składa się ona również na jego obraz jako całości. Tym co mnie również uderzyło, jest to, że jadąc przez indyjską wieś, widać, że nie wszystkim dzieciom dane jest chodzić do szkoły. Wyraźnie widać grupki uśmiechniętych, ubranych w mundurki maluchów a zaraz obok dzieciaki idące wraz z rodzicami do pracy. Oj dużo jest biedy i ludzkiego nieszczęścia w Indiach i egzystują one obok bogactwa i przepychu… w końcu najbogatszy człowiek na świecie jest jakby nie patrzeć- Hindusem... Będąc tam, obserwując, oczywiście pobieżnie, społeczeństwo Indyjskie, rozmawiając trochę z ludźmi, naszła mnie taka myśl, że jedną z przyczyn, która trzyma społeczeństwo indyjskie w ryzach jest ciągle tam obecny, pomimo oficjalnego zniesienia w 1947 r., system kastowy. Oni wiedzą i czują, że ktoś jak się urodził się dalitą (niedotykalnym) to braminem (kapłanem) nie zostanie…i nie buntują się (przynajmniej na razie). Uważam, że tam rewolucji długo nie będzie. (jeśli w ogóle jest możliwa). Większość ludzi wie i czuje jakie jest ich miejsce na ziemi i bunt przeciwko temu byłby buntem przeciwko odwiecznemu porządkowi świata. Nie można oczywiście zaprzeczyć temu, że tam się nic nie zmienia. Zmienia się, ale w moim odczuciu jeszcze długo system przynależności do konkretnej kasty będzie decydował o losie większości ludzi. Przecież nawet ich ukochany Bapu, czyli Ojczulek (tak pieszczotliwie nazywany jest Ghandi), który zdecydowanie system kastowy odrzucił, nie zdołał całkowicie zmienić świadomości Hindusów w tej dziedzinie…
Indie są krajem jedynym w swoim rodzaju. Nieprzypadkowo półwysep Dekan nazywany jest subkontynentem indyjskim. Otoczone od północy potężnymi Himalajami od pozostałych stron oblane wodami Oceanów Spokojnego i Indyjskiego mogły rozwijać się po swojemu wytwarzając kulturę i ogólnie rozumiany system społeczny, niespotykany gdzie indziej na świecie.
Tam się wraca. Indie nie pozostawiają człowieka, który tam gościł obojętnym. Coś zostaje w głowie, w sercu, w duszy i nie jest to tylko zachłyśnięcie się egzotyką i orientem; to coś więcej co czuje się po wieczornym spacerze wzdłuż ghatów w Puszkarze, jadąc drogą przez pustynię Thar, błądząc pomiędzy niebieskimi domkami Jodpuru, czy też siedząc samemu, lekko wystraszonym, chociażby przez chwilkę, w przesyconej zapachami kadzideł świątyni, gdzie z półmroku wyłania się posąg złowrogiej bogini Kali…
Teraz w Polsce brakuje mi indyjskiego pozornego chaosu, zapachów, dźwięków. Ulice wydają się takie nudne, jednostajne. Ludzie wszyscy tacy sami, w ciągłym pośpiechu. Tutaj nie spotka się siedzącego na słupie faceta, który po prostu siedzi… Drzwi domów są pozamykane, chodniki pozamiatane, ulice puste. .Nie ma potrzeby pokonywania labiryntu by przedostać się na drugą stronę drogi. Nie ma obawy, że zza węgla wyjrzy nagle święta krowa, której zamiary są nieznane… Nasze ulice nie mają zapachu ( no może poza smrodem spalin). W Indiach smród spalin miesza się z wonią kadzideł, które są wszędzie, gotowanych na ulicach potraw, zapachem rynsztoków, które wcale tak nie śmierdzą jak mogłoby się wydawać. Do tego dochodzi to, co zostawiają po sobie wszystkie włóczące się po ulicach zwierzęta. Wszystko to daje niesamowitą mieszaninę, która zostaje na długo. Indiami pachną moje jeszcze niewyprane ubrania, kupione szaliczki, plecak, śpiwór. I jakoś nie chcę się go pozbywać. Przynamniej na razie… Jednym z zapachów, które niewątpliwie będą kojarzyć mi się z tym krajem, jest zapach ziaren anyżku. Nie wiem dlaczego, ale utkwił mi on w mojej głowie najbardziej. Jak powącham przywiezione stamtąd ziarenka, widzę uliczki Delhi, Jaisalmeru, Udajpuru, Jajpuru i innych miast Rajastanu odwiedzonych po drodze. Widzę wypakowane owocami wózki będące przenośnymi sklepikami, uśmiechające się nieśmiało kobietki w kolorowych sari, pędzących rikszarzy, włażące wszędzie krowy. To wszystko składa się na jeden z obrazów Indii, tego wspaniałego kraju, do którego niewątpliwie wrócę. Indie można albo znienawidzić albo pokochać. Co mnie spotkało… chyba już wiadomo…


Do Indii należy jechać z otwartą głową i oczami. To nie jest kraj dla każdego, ale każdy powinien go skosztować.Ttrzeba się zgubić w małej uliczce, by chociaż troszkę dotrzeć do ich sedna...

Zdjęcia

INDIE / Rajastan / Agra / Fort w Agrze popołudniową porąINDIE / Rajastan / Puszkar / Nad jeziorem w PuszkarzeINDIE / Rajastan / droga do Mandawy / Po drodze do MandawyINDIE / Rajastan / Dżajpur / Ulica w Dżajpurze

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl